- Opowiadanie: zygfryd89 - Pocałunek Człowieka bez Twarzy

Pocałunek Człowieka bez Twarzy

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Pocałunek Człowieka bez Twarzy

Czwo­ro mło­dych ludzi sie­dzi wokół ogni­ska, trzy­ma­jąc się za dło­nie.

Obóz roz­bi­li na nie­wiel­kiej łące tuż obok płotu – dwa po­ma­rań­czo­we na­mio­ty w świe­tle za­cho­dzą­ce­go słoń­ca przy­po­mi­na­ją żywy ogień. Dalej stoi dom, stary i chwi­lo­wo nie­za­miesz­ka­ły. Ota­cza go za­ro­śnię­ty ogród, do któ­re­go wej­ścia strze­że stud­nia. Po dru­giej stro­nie łąki widać morze, w któ­rym topi się słoń­ce, ma­lu­jąc fale kar­ma­zy­no­wą barwą. Od­le­gła la­tar­nia mor­ska zbu­dzi­ła się już po ca­ło­dnio­wym śnie. Na wscho­dzie widać pierw­sze gwiaz­dy. Świersz­cze za­czy­na­ją cykać nie­śmia­ło. Pło­mień ogni­ska tań­czy, od­bi­ja­jąc się na ludz­kich ob­li­czach. Obo­zo­wi­cze roz­ma­wia­ją, lecz by usły­szeć ich głosy, na­le­ży po­dejść bli­żej. Rzu­ca­ją dłu­gie cie­nie, ale one wkrót­ce znik­ną.

Czwo­ro mło­dych ludzi sie­dzi wokół ogni­ska, trzy­ma­jąc się za dło­nie, nie­świa­do­mych, że ob­ser­wu­je ich Czło­wiek bez Twa­rzy.

 

***

 

Opo­wieść była skoń­czo­na, lecz Ja­chim wciąż znaj­do­wał coś do po­pra­wie­nia.

Pi­sząc, pra­co­wał dłoń­mi. Nie mu­siał tego robić, ale spra­wia­ło mu to przy­jem­ność; czuł się wów­czas jak dawny twór­ca stu­ka­ją­cy w kla­wia­tu­rę ma­szy­ny do pi­sa­nia. Stał nad brze­giem morza i badał gra­nu­lo­me­trię pia­sku. Nie po­do­ba­ła mu się. Jesz­cze kilka ty­go­dni temu, gdy do­sto­so­wał go­to­wy model plaży do swej wizji wy­brze­ża, wszyst­ko wy­da­wa­ło się w po­rząd­ku. Zi­ry­to­wa­ny, przy­wo­łał panel i wy­kre­ślił krzy­we uziar­nie­nia z kilku pró­bek. Na­stęp­nie po raz ko­lej­ny po­rów­nał wy­kre­sy z pa­ro­ma po­dob­ny­mi zna­le­zio­ny­mi w Sieci – z plaż, na któ­rych wzo­ro­wał się w swej wizji. Osta­tecz­nie po­mniej­szył wiel­kość każ­de­go ziar­na o dwa­na­ście pro­cent i do­ło­żył ich tyle, ile trze­ba, by za­cho­wać ob­ję­tość i kształt war­stwy.

A co z ko­lo­rem? Prze­wi­nął fa­bu­łę do pierw­szej sceny, w któ­rej czwór­ka bo­ha­te­rów wy­naj­mu­je miej­sce na obóz od prze­uro­czej sta­rusz­ki. Wi­dział ich z da­le­ka, jak tar­gu­ją się nie­opo­dal stud­ni, lecz sku­pił wzrok na pia­sku. Słoń­ce stało wy­so­ko na nie­bie i o tej porze plaża wy­glą­da­ła ide­al­nie. Prze­su­wał scenę za sceną, niebo ciem­nia­ło. Kolor był do­sko­na­ły w każ­dym świe­tle. Ja­chim prze­sy­pał garść pia­sku mię­dzy pal­ca­mi. Każde zia­ren­ko spa­dło do­kład­nie w miej­sce, z któ­re­go je wziął. Wstał i z za­do­wo­le­niem opu­ścił plażę.

To miej­sce było ważne. Tu miał zgi­nąć jeden z bo­ha­te­rów. Co jesz­cze po­wi­nien spraw­dzić? Drze­wa? Syl­wet­kę la­tar­ni mor­skiej?

Do eg­za­mi­nu, na któ­rym miał przed­sta­wić swoją opo­wieść, zo­sta­ły trzy dni. Ja­chim de­ner­wo­wał się, lecz w głębi duszy wie­dział, że wy­pad­nie nie­źle. Pro­mo­tor wy­da­wał się za­do­wo­lo­ny. Nie­licz­ni be­ta-wi­dzo­wie także oce­ni­li Po­ca­łu­nek Czło­wie­ka bez Twa­rzy po­zy­tyw­nie.

Pierw­szy był wujek, który za­in­te­re­so­wał Ja­chi­ma pi­sar­stwem. I dzię­ki któ­re­go zna­jo­mo­ściom do­stał się na uni­wer­sy­tet. Męż­czy­zna skoń­czył sie­dem­dzie­siąt­kę, lecz wciąż ak­tyw­nie dzia­łał w bran­ży. Był zna­ko­mi­tym ad­ap­ta­to­rem i pra­co­wał przy wir­tu­al­nym prze­kła­dzie wielu kla­sycz­nych dzieł. Nigdy nie na­pi­sał wła­snej hi­sto­rii ani nawet li­nij­ki sce­na­riu­sza, jed­nak w od­twa­rza­niu li­te­rac­kich świa­tów oka­zał się nie­zrów­na­ny.

Ja­chim bar­dzo się stre­so­wał. Miał po­ka­zać swój marny hor­ror czło­wie­ko­wi, który współ­two­rzył wir­tu­al­ny Ilion czy Pie­kło Dan­te­go.

– Wujku, nie­dłu­go zdaję pracę dy­plo­mo­wą – za­ga­dał na jed­nym z ro­dzin­nych spo­tkań. – Za­da­no nam na­pi­sać ory­gi­nal­ną hi­sto­rię, wzo­ro­wa­ną na ki­ne­ma­to­gra­fii dru­giej po­ło­wy dwu­dzie­ste­go wieku. Wy­bra­łem temat, mam już bo­ha­te­rów, sce­na­riusz… wła­ści­wie nie­dłu­go koń­czę…

– Co wy­bra­łeś? – za­in­te­re­so­wał się.

Ja­chim do­brze znał swo­je­go krew­ne­go i wie­dział, czego ten ocze­ku­je. Głę­bo­kie­go jak szyb naf­to­wy dra­ma­tu psy­cho­lo­gicz­ne­go. Albo scien­ce fic­tion mó­wią­ce­go tak wiele o na­tu­rze wszyst­kie­go, że nawet sce­na­rzy­sta ro­zu­mie tylko po­ło­wę. Albo uni­wer­sal­ne­go dra­ma­tu są­do­we­go, ob­na­ża­ją­ce­go wszyst­kie moż­li­we wady spo­łe­czeń­stwa.

– To bę­dzie… yyy… sla­sher.

Męż­czy­zna po­ki­wał głową.

– Niech bę­dzie dobry – po­wie­dział tylko. – Rzucę okiem.

Ja­chi­ma za­la­ła fala ulgi.

Wszy­scy my­śle­li, że z takim wuj­kiem po­wi­nien błysz­czeć na stu­diach ni­czym klej­not w świe­tle za­cho­dzą­ce­go słoń­ca. Nie­ste­ty, krew­ny nigdy nie miał czasu i trud­no było li­czyć na jego pomoc. Wła­śnie od­twa­rzał dzie­więt­na­sto­wiecz­ny Lon­dyn z nie­do­koń­czo­nej Ta­jem­ni­cy Edwi­na Dro­oda Dic­ken­sa i wiel­ce eks­cy­to­wał się moż­li­wo­ścia­mi tej opo­wie­ści.

W końcu jed­nak zna­lazł chwi­lę, by wejść do pracy dy­plo­mo­wej sio­strzeń­ca.

– Przy­zwo­ita rzecz – oce­nił, gdy opo­wieść się skoń­czy­ła. – Fa­bu­lar­nie… no cóż… sla­sher. Mimo wszyst­ko wy­bro­ni­łeś się. Po­do­bał mi się za­bieg z re­tro­spek­cja­mi. Wciąż cho­dzi mi po gło­wie, kim był Czło­wiek bez Twa­rzy, i uznaj to za kom­ple­ment. Z chę­cią zo­ba­czę to jesz­cze raz, gdy do­pra­cu­jesz.

A potem za­czął wy­li­czać różne tech­nicz­ne uster­ki, któ­rych po­pra­wa za­ję­ła Ja­chi­mo­wi ko­lej­ne trzy ty­go­dnie.

Gdy już się z nimi upo­rał, za­pro­sił do opo­wie­ści swego przy­ja­cie­la Hu­ber­ta. Hu­bert gust miał ab­so­lut­nie okrop­ny – miarą do­brej hi­sto­rii była dla niego ilość krwi i licz­ba cyc­ków – znał się jed­nak na hor­ro­rach i oglą­dał je na­ło­go­wo.

– Za­je­bi­ste – pod­su­mo­wał dzie­ło Ja­chi­ma, gdy wy­szli z wir­tu­al­nej rze­czy­wi­sto­ści. – Ale mam kilka uwag, bo w paru miej­scach spier­do­li­łeś. Za mało ostrych scen jak na taką hi­sto­rię. Ład­nie po­my­śla­łeś z tymi wstaw­ka­mi z prze­szło­ści, ale nie do końca. Po­wi­nie­neś dać moż­li­wość ich cał­ko­wi­te­go po­mi­nię­cia. Mnie za­nu­dzi­ła już druga, jak chcę po­oglą­dać smut­nych ludzi, wy­cho­dzę na ulicę. No i ten je­ba­niec bez twa­rzy? Kto to, kurwa, w końcu był?

– A jak my­ślisz? – za­py­tał Ja­chim.

– Myślę, że sam tego nie wiesz. Praw­da? Nie ucie­kaj ocza­mi, mam rację! Ja bym dodał ostat­nią scenę i wy­ja­śnił, dla­cze­go ten psy­chol ich mor­do­wał. I czemu nie miał fa­cja­ty. I kim był. A poza tym, za­je­bi­ste, na­praw­dę.

Ja­chim pu­ścił za­le­ce­nia przy­ja­cie­la mimo uszu i zde­cy­do­wał się za­pro­sić na wir­tu­al­ne wy­brze­że ostat­nią, naj­waż­niej­szą osobę.

Spo­śród sied­mior­ga stu­den­tów, któ­rzy do­trwa­li do ostat­nie­go se­me­stru wir­tu­al­ne­go pi­sar­stwa, Julia była zde­cy­do­wa­nie naj­zdol­niej­sza. Do­sko­na­le ra­dzi­ła sobie za­rów­no z fa­bu­łą, sce­no­gra­fią, jak i pi­sa­niem po­sta­ci. Na pracę dy­plo­mo­wą wy­bra­ła we­stern, opo­wieść o na­pa­dzie na po­ciąg. Ja­chim jesz­cze go nie wi­dział, ale dałby sobie rękę uciąć, że jest ide­al­ny.

Jak i sama Julia.

– Oczy­wi­ście, że rzucę okiem – za­pew­ni­ła nie­daw­no w prze­rwie po­mię­dzy za­ję­cia­mi. – Wpad­nę do cie­bie wie­czo­rem.

Ja­chim wy­naj­mo­wał pokój nie­opo­dal uczel­ni, u pary star­ców, któ­rzy pa­mię­ta­li chyba jesz­cze ostat­nie kina. Dzia­dek był zrzę­dli­wy, ale nie­szko­dli­wy, bab­cia na­to­miast stale żar­to­wa­ła zbe­reź­nie, a na swego lo­ka­to­ra spo­glą­da­ła wy­jąt­ko­wo po­dej­rza­nie. Za każ­dym razem, gdy Ja­chim wcho­dził do wir­tu­ala – by­wa­ło, że przez parę go­dzin leżał nie­świa­do­my na ka­na­pie – naj­pierw do­kład­nie za­my­kał drzwi.

Julia przy­by­ła punk­tu­al­nie. Za­pro­sił ją do po­ko­ju i wydał kilka po­le­ceń SI miesz­ka­nia, w tym naj­waż­niej­sze – ni­ko­go nie wpusz­czać (miał na­dzie­ję, że sta­rusz­ka myl­nie zin­ter­pre­tu­je fakty i w końcu mu od­pu­ści). Roz­sie­dli się wy­god­nie.

Do opo­wie­ści Ja­chi­ma mogły wejść tylko osoby bę­dą­ce w jego oto­cze­niu. To jedno z za­bez­pie­czeń na­ka­za­nych przez uczel­nię, które ofi­cjal­nie miało uchro­nić pracę przed ata­ka­mi z ze­wnątrz, nie­ofi­cjal­nie – ogra­ni­czyć oszu­stwa stu­den­tów. Ja­chim włą­czył Księ­cia, kom­pu­ter po­łą­czo­ny z sie­cią neu­tro­no­wą. Nosił go w oko­li­cach brwi w po­sta­ci nie­rzu­ca­ją­cej się w oczy ozdo­by. Julia włą­czy­ła swój, zwi­sał jej przy uchu niby złoty kol­czyk. W polu wi­dze­nia chło­pa­ka po­ja­wi­ły się ele­men­ty wir­tu­al­ne­go in­ter­fej­su. Za­lo­go­wał się na uczel­nia­ny ser­wer i za­pro­sił dziew­czy­nę do swej opo­wie­ści.

Mo­ment ciem­no­ści, żad­ne­go bólu ani dziw­ne­go uczu­cia. Po chwi­li stali na łące, za ich ple­ca­mi tar­cza słoń­ca do­ty­ka­ła ho­ry­zon­tu. Bo­ha­te­ro­wie opo­wie­ści sie­dzie­li wokół ogni­ska, trzy­ma­jąc się za dło­nie. Tytuł był wy­świe­tla­ny tam, gdzie aku­rat sku­pi­ło się wzrok – po­śród nie­licz­nych chmur, na ła­god­nych fa­lach, mię­dzy ko­ro­na­mi drzew.

– Ład­nie tu – po­wie­dzia­ła Julia, roz­glą­da­jąc się po oko­li­cy.

– Za­czy­na­my? – Serce biło mu szyb­ko ze zde­ner­wo­wa­nia. – No to start.

Niebo po­ja­śnia­ło, bo­ha­te­ro­wie znik­nę­li, by po chwi­li po­ja­wić się na pro­wa­dzą­cej ku do­mo­wi ścież­ce. Przy­by­li pie­szo, gdyż tak było dla Ja­chi­ma bar­dziej kli­ma­tycz­nie. Śmia­li się i roz­ma­wia­li. Ubra­ni w ko­lo­ro­we, zwiew­ne ciu­chy, nio­są­cy ba­ga­że w tor­bach z ba­za­ru i, po­mi­ja­jąc jeden ze­ga­rek na ręce, cał­ko­wi­cie po­zba­wie­ni elek­tro­ni­ki, krzy­cze­li wręcz do widza, że oto akcja roz­gry­wa się w ubie­głym wieku. Wy­da­wa­li się bez­bron­ni jak dzie­ci na woj­nie. Morze szu­mia­ło odro­bi­nę za gło­śno, jakby chcia­ło ich przy­wi­tać.

Wskaź­nik – wir­tu­al­ny punkt po­ka­zu­ją­cy, gdzie na­le­ży pa­trzeć, by ni­cze­go nie prze­oczyć – miał w tej opo­wie­ści po­stać dys­kret­ne­go re­flek­su świa­tła. Za­ja­śniał na po­dwó­rzu przed domem, gdzie na ścię­tym pniu sie­dzia­ła zgar­bio­na sta­rusz­ka.

– Wi­taj­cie, wi­taj­cie! – za­wo­ła­ła ra­do­śnie.

– Wi­dzia­łam dość sla­she­rów, by wie­dzieć, że stara pa­ku­je ich w jakąś pa­skud­ną pu­łap­kę – ode­zwa­ła się Julia.

– Ni­cze­go nie zdra­dzę – po­wie­dział Ja­chim.

– Ładny dom – po­chwa­li­ła. – Jaki to model?

– Żaden. Sam go wznio­słem.

Julia przy­glą­da­ła się sce­nie wy­naj­mo­wa­nia pola na­mio­to­we­go z za­cie­ka­wie­niem. Po­de­szła bli­sko, obej­rza­ła do­kład­nie naj­pierw sta­rusz­kę, potem wszyst­kich czwo­ro obo­zo­wi­czów.

– Są zna­ko­mi­ci – po­wie­dzia­ła. – Jak żywi. – Do­tknę­ła po­licz­ka jed­ne­go z męż­czyzn. – Do­brze, że dałeś re­tro­spek­cje. Jeśli mam się przej­mo­wać ich losem, muszę coś o nich wie­dzieć.

Oprócz wła­ści­wej fa­bu­ły opo­wieść ofe­ro­wa­ła trzy serie re­tro­spek­cji. Julia miała przy sobie panel, dzię­ki któ­re­mu mogła włą­czyć je w do­wol­nej ko­lej­no­ści.

Wy­da­ła po­le­ce­nie w my­ślach. I tak po­zna­ła całą czwór­kę.

Au­re­lia i Syl­wia były sio­stra­mi. Kiedy dzia­ło się źle, czyli pra­wie za­wsze, Au­re­lia – mała i kru­cha, nie­bie­sko­oka blon­dyn­ka – czę­sto sia­da­ła pod oknem, obej­mo­wa­ła ko­la­na rę­ka­mi i nu­ci­ła bez­gło­śnie. Ucie­ka­ła w świat wy­obraź­ni. W po­dob­nych chwi­lach Syl­wia – wyż­sza i po­staw­niej­sza, o pięk­nych, la­zu­ro­wych oczach – zwy­kła wy­my­kać się z domu. Spa­ce­ro­wa­ła wtedy po mie­ście zu­peł­nie bez celu, spo­glą­da­ła za­zdro­śnie na każdy uśmiech i ozna­kę szczę­ścia. Au­re­lia nie mogła to­wa­rzy­szyć sio­strze, była ulu­bie­ni­cą ojca. Za­bra­niał jej kon­tak­tu ze ska­żo­nym złem świa­tem.

Oj­ciec uwiel­biał nisz­czyć. Swą żonę znisz­czył już dawno, snuła się u jego boku niby wątły cień. Męż­czy­zna kie­ro­wał więc swe oczy na dwie ślicz­ne córki i łamał po­wo­li, ni­czym po­twór wy­sy­sa­ją­cy czy­jeś życie, by prze­dłu­żyć wła­sne.

Każdy dzień wy­da­wał się nowym kosz­ma­rem. Młod­sza Au­re­lia nigdy nie pa­trzy­ła ojcu w oczy, jakby łu­dzi­ła się, że wtedy jej nie zo­ba­czy. Syl­wia miała w sobie wię­cej siły, ma­rzy­ła nawet, by uciec. Nie mogła jed­nak zo­sta­wić sio­stry samej.

Do­mi­nik miał wiel­kie serce i cza­sem uwa­żał, że to jego prze­kleń­stwo. Kiedy się za­ko­chi­wał, to do sza­leń­stwa. W mło­dym wieku wziął ślub, ocze­ki­wał dziec­ka. Nim się go do­cze­kał, zo­stał wdow­cem.

Jego żonę zabił ten, któ­re­go póź­niej zwykł na­zy­wać Nie­zna­jo­mym z Po­cią­gu. Ów czło­wiek ustą­pił im miej­sca w prze­dzia­le. Gdyby nie ten miły gest, po­szli­by dalej, do końca wa­go­nu, może nawet do ko­lej­ne­go, a ka­ta­stro­fa, która wy­da­rzy­ła się chwi­lę potem, nie za­bra­ła­by ko­bie­ty.

Kiedy Do­mi­nik, cięż­ko ranny, pła­kał nad cia­łem uko­cha­nej, uj­rzał Nie­zna­jo­me­go kątem oka. Cały i zdro­wy, od­pra­wiał upior­ny ta­niec nad cia­ła­mi za­bi­tych, śmie­jąc się gło­śno. Chło­pak spoj­rzał w jego oczy i na­brał pew­no­ści. On wie­dział.

Póź­niej długo cier­piał. Szu­kał Nie­zna­jo­me­go z Po­cią­gu, czę­sto wy­obra­żał sobie, co mu zrobi, gdy go znaj­dzie. Tar­ga­ły nim coraz kosz­mar­niej­sze myśli, za­czął bać się sa­me­go sie­bie.

Wtedy po­ja­wi­ła się ona i roz­ja­śni­ła wszel­ką ciem­ność. Wi­dy­wał ją nie­raz na stu­diach. Wszy­scy mó­wi­li, że jest nie­speł­na ro­zu­mu, mało kto się do niej zbli­żał. Do­mi­nik miał to gdzieś. Po­ko­chał dziew­czy­nę całym ser­cem. Ura­to­wał ją.

Au­re­lia roz­kwi­tła przy nim jak kwiat. Ode­brał ją ojcu, nie po­zwo­lił się z nim wi­dy­wać. Była cu­dow­na. Ko­cha­ła go mocno, jakby chcia­ła od­ro­bić wszyst­kie stra­co­ne lata. Od Do­mi­ni­ka otrzy­ma­ła tyle, że nie­mal za­go­iły się wszyst­kie jej rany.

Do­mi­nik ura­to­wał także Syl­wię. Za­miesz­ka­li we trój­kę i życie to­czy­ło się wresz­cie nor­mal­nie. Jed­nak chło­pak w głębi duszy wciąż się bał. Bał się, że znów po­ja­wi się Nie­zna­jo­my z Po­cią­gu i za­bie­rze mu wszyst­ko, co dla niego ważne. Cza­sem aż chciał, by w końcu się po­ja­wił. Przy­go­to­wał coś dla niego.

Miał też przy­ja­cie­la. Gdyby ktoś spoj­rzał na Mar­ce­la – nie­mal dwu­me­tro­we­go i umię­śnio­ne­go mło­dzień­ca – z pew­no­ścią uznał­by, że ktoś taki nie boi się ni­cze­go. I rze­czy­wi­ście, Mar­cel był od­waż­nym czło­wie­kiem. Bał się je­dy­nie lasów. Bo w la­sach żyły po­two­ry.

Lata temu, gdy Mar­cel był jesz­cze mały, po­je­chał do babci na wa­ka­cje. Przez całe dnie włó­czył się po oko­li­cy wraz z miej­sco­wy­mi dzie­cia­ka­mi. Raz za­wę­dro­wał da­le­ko za rzekę i tam spo­tkał Czło­wie­ka Lasu. Chło­piec był wtedy sam. Za­ufał nie­zna­jo­me­mu, po­szedł z nim w głu­szę, zwa­bio­ny jakąś na­iw­ną hi­sto­ryj­ką.

Po­li­cja zna­la­zła go do­pie­ro trzy dni póź­niej. Ko­lej­ne mie­sią­ce do­cho­dził do zdro­wia w szpi­ta­lu. Czło­wie­ka Lasu nigdy nie zła­pa­no.

Mar­cel do­rósł na czło­wie­ka in­ne­go, niż oba­wia­li się jego bli­scy. Uwiel­biał to­wa­rzy­stwo ludzi, im­pre­zy i oczy­wi­ście ko­bie­ty. Kiedy Do­mi­nik przy­gru­chał sobie prze­cu­dow­ną dziew­czy­nę, pierw­sze, co zro­bił Mar­cel, to spy­tał, czy Au­re­lia nie ma sio­stry.

Miała. Więc za­brał się do ro­bo­ty. Jak dotąd do ni­cze­go mię­dzy nimi nie do­szło, ale wszyst­ko było na naj­lep­szej dro­dze.

Mar­cel ża­ło­wał tylko, że nie może za­brać jej na ro­man­tycz­ny spa­cer do lasu. Ale czemu by nie na plażę? Znał jedno miej­sce, od­lud­ny domek pew­nej sta­rusz­ki, przy­ja­ciół­ki jego babci. Mimo wieku ko­bie­ta czę­sto wy­jeż­dża­ła, więc mie­li­by dla sie­bie cały frag­ment wy­brze­ża.

Kiedy za­koń­czy­ły się re­tro­spek­cje, Ja­chim za­uwa­żył, że Julia ina­czej pa­trzy na czwór­kę bo­ha­te­rów opo­wie­ści.

– Tro­chę łzawe – szep­nę­ła. – Ale nie­złe.

Wła­ści­ciel­ka domu wrę­czy­ła im klu­cze, po­że­gna­ła się i od­je­cha­ła. Roz­bi­li na­mio­ty. Zje­dli ko­la­cję, wy­pi­li nieco al­ko­ho­lu. Za­cho­dzi­ło słoń­ce, a oni sie­dzie­li bli­sko sie­bie wokół ogni­ska.

A gdy ostat­ni pro­mień słoń­ca zgasł na ho­ry­zon­cie, zgod­nie uzna­li, że to do­sko­na­ły czas, by opo­wie­dzieć sobie jakąś prze­ra­ża­ją­cą hi­sto­rię.

– Znam jedną nie­złą – po­wie­dział Mar­cel. – Wy­da­rzy­ła się na­praw­dę. I to w tej oko­li­cy. Pani Ana­sta­zja, ta miła sta­rusz­ka, którą dziś po­zna­li­ście, opo­wie­dzia­ła ją kie­dyś mojej babci. – Zbli­żył się do ogni­ska i ści­szył głos. – Wie­cie, do dziś prze­trwał w tym miej­scu je­dy­nie bu­dy­nek za na­szy­mi ple­ca­mi, ale przed wojną stało tu wię­cej domów. W tym na­szym miesz­ka­ła ro­dzi­na pani Ana­sta­zji. Życie to­czy­ło się le­ni­wie. Męż­czyź­ni z są­siedz­twa pa­ra­li się ry­bo­łów­stwem, ko­bie­ty pro­wa­dzi­ły dom. Wszyst­ko zmie­ni­ło się, gdy na morzu wy­pa­trzo­no dziw­ną łódź. Była stara, spróch­nia­ła, a na dzio­bie wid­nia­ły ta­jem­ni­cze ini­cja­ły, N.F. Kiedy łajba do­bi­ła do brze­gu, w środ­ku zna­leź­li czło­wie­ka. Był od­wod­nio­ny i ranny, a jego twarz przy­po­mi­na­ła jedną wiel­ką ranę, jakby ktoś pró­bo­wał ją od­gryźć. Ro­dzi­na pani Ana­sta­zji za­bra­ła nie­szczę­śni­ka pod swój dach. Kiedy za­czął od­zy­ski­wać siły, po­wie­dział tylko, że prze­żył ka­ta­stro­fę mor­ską. Kar­mi­li go i le­czy­li, po­wo­li do­cho­dził do sie­bie.

Pew­ne­go ranka przy­by­li po­li­cjan­ci. Za­czę­li wy­py­ty­wać o zbie­głe­go więź­nia. Po­szu­ki­wa­no go za gwałt i mor­der­stwo. Opis zga­dzał się co do joty. Pew­nie tu skoń­czy­ła­by się ta hi­sto­ria, lecz los chciał, że jed­nym ze stró­żów prawa był czło­wiek, który do­ra­stał w wio­sce za la­tar­nią mor­ską. Tu­tej­si miesz­kań­cy mieli z nim jakiś stary, pa­skud­ny za­targ. Nikt nie chciał mu w ja­ki­kol­wiek spo­sób pomóc, toteż wszy­scy py­ta­ni zgod­nie stwier­dzi­li, że ni­ko­go ta­kie­go nie wi­dzie­li.

Kiedy po­li­cjan­ci od­je­cha­li, oj­ciec i dzia­dek pani Ana­sta­zji zwią­za­li męż­czy­znę i za­czę­li na­ra­dzać się z są­sia­da­mi co do jego losu. Nie mogli go wydać wła­dzy, nie mogli pu­ścić wolno. Zo­sta­ło tylko jedno wyj­ście.

Cią­gnę­li losy. Ten pa­skud­ny obo­wią­zek przy­padł ojcu pani Ana­sta­zji. Zanim miesz­kań­cy za­sło­ni­li oka­le­czo­ną twarz mor­der­cy, ten przy­znał się do zbrod­ni, po­dzię­ko­wał za go­ści­nę i nawet stwier­dził, że nie ma do nich żalu. Za­pro­wa­dzi­li go wtedy do nie­wiel­kie­go lasku i ode­szli. Zo­sta­ło ich dwóch. Mor­der­ca i ofia­ra. Choć w tam­tej chwi­li trud­no było stwier­dzić, który jest który. – Mar­cel po­cią­gnął kilka łyków piwa. – Oj­ciec pani Ana­sta­zji wy­szedł z lasu sam. Wszy­scy po­sta­no­wi­li za­po­mnieć o tej spra­wie.

– On wró­cił, praw­da? – za­py­ta­ła Syl­wia. – Za­wsze oka­zu­je się, że żyją, choć ich za­bi­to.

– Oczy­wi­ście – od­parł chło­pak. – Może wstał z grobu. Choć bar­dziej praw­do­po­dob­ne, że kat go wy­pu­ścił, albo facet mu uciekł. W każ­dym razie miesz­kań­cy za­czę­li wi­dy­wać ta­jem­ni­czą po­stać, ponoć wciąż miała za­sło­nię­tą twarz…

– To skąd wia­do­mo, że to był on? – za­in­te­re­so­wał się Do­mi­nik.

– Czy mo­gli­by­śmy – za­czę­ła ner­wo­wo Au­re­lia – po­słu­chać ja­kiejś innej hi­sto­rii?

Syl­wia zgo­dzi­ła się ru­chem głowy.

Mar­cel ro­ze­śmiał się gło­śno.

– No do­brze. Skoro nie chce­cie wie­dzieć, co dzia­ło się potem, dużo tra­ci­cie. Wy­bu­chła wojna, nie­zna­jo­my mor­do­wał, praw­dzi­we sza­leń­stwo. Trud­no, choć i tak nie ma się czego bać. Ten czło­wiek prze­cież już dawno zszedł z tego świa­ta. A jeśli nawet żyje, to wy­star­czy za­brać mu laskę lub zrzu­cić z wózka. Nikt się jed­nak nie za­śmiał. Au­re­lia, wy­raź­nie prze­stra­szo­na, wtu­li­ła się w Do­mi­ni­ka. Roz­ma­wia­li o głu­po­tach, a nad ich gło­wa­mi mru­ga­ły gwiaz­dy. Mar­cel, mocno wsta­wio­ny, wy­rzu­cił wszyst­ko z ple­ca­ka, po czym z żalem stwier­dził, że za­bra­kło al­ko­ho­lu. W wio­sce za la­tar­nią był sklep, ale pew­nie już za­mknię­ty.

Wów­czas Mar­cel wpadł na ge­nial­ny po­mysł – po­sta­no­wił zaj­rzeć do domu sta­rusz­ki i po­ży­czyć coś moc­niej­sze­go. Od­por­ny na głosy roz­sąd­ku bar­dziej trzeź­wych to­wa­rzy­szy, wstał chwiej­nie i ru­szył w stro­nę furt­ki.

– Zaraz wrócę.

– Nie, nie wróci – rze­kła Julia, która szła za nim, jak kazał wskaź­nik. – Kiedy tak mówią, nigdy nie wra­ca­ją.

Ja­chim tylko się uśmiech­nął.

Mar­cel znał ten dom, więc po­ru­szał się spraw­nie. Zaj­rzał do każ­dej izby, roz­świe­tla­jąc wnę­trze la­tar­ką. W barku w sa­lo­nie nie zna­lazł nic cie­ka­we­go. Stara lo­dów­ka rów­nież świe­ci­ła pust­ka­mi. Zde­spe­ro­wa­ny zszedł do piw­ni­cy.

Wskaź­nik za­trzy­mał się przed scho­da­mi. La­tar­ka Mar­ce­la zga­sła.

Droga na dół była nie­moż­li­wa. Kiedy Julia pró­bo­wa­ła zejść, re­fleks wskaź­ni­ka przy­bie­rał moc­niej­szą, czer­wo­ną barwę. Póź­niej po­ka­zał, że czas wró­cić do ogni­ska.

Mar­cel za­padł się pod zie­mię. Po­zo­sta­li za­czę­li go szu­kać. Spraw­dzi­li ogród, tyły domu, we­szli do cha­łu­py i zba­da­li wszyst­kie po­miesz­cze­nia. Obe­szli całą oko­li­cę. Do­mi­nik zaj­rzał nawet do stud­ni.

– Przy­naj­mniej trzy­ma­ją się w kupie – po­wie­dzia­ła Julia. – Nie ma nic gor­sze­go, niż się roz­dzie­lić i uła­twić spra­wę mor­der­cy.

– Moż­li­we, że jed­nak wy­brał się do tego skle­pu – do­mnie­my­wał Do­mi­nik. – Po­wi­nie­nem iść za nim?

 – Nie zo­sta­wiaj nas – bła­ga­ła Au­re­lia.

Była naj­bar­dziej prze­ra­żo­na. Syl­wia się trzę­sła, ale bar­dziej ze zło­ści niż ze stra­chu. Je­dy­nie Do­mi­nik wy­da­wał się opa­no­wa­ny. Naj­wi­docz­niej nie­raz był świad­kiem, jak Mar­cel wy­wi­ja nu­me­ry po pi­ja­ku.

Zgubę zna­leź­li nie­dłu­go potem. Przy­wę­dro­wał od stro­ny plaży wol­nym kro­kiem.

– Jakim spo­so­bem? – gło­wił się Do­mi­nik. – Byłeś w środ­ku.

– Byłem – po­twier­dził. – I zna­la­złem tunel. My­śla­łem, że pro­wa­dzi do ja­kiejś piw­nicz­ki z ro­bio­nym wła­sno­ręcz­nie winem… Nie­ste­ty, wy­sze­dłem na plaży. To było dziw­ne. Co, ba­li­ście się, że po­rwał mnie czło­wiek z opo­wie­ści?

– To nie jest śmiesz­ne, pie­przo­ny kre­ty­nie! – wy­dar­ła się Syl­wia, dając w końcu upust emo­cjom, i by­naj­mniej nie za­mie­rza­ła szyb­ko za­milk­nąć. Ja­chim aż współ­czuł swemu bo­ha­te­ro­wi.

Nie­dłu­go potem uga­si­li ogni­sko i po­zni­ka­li w na­mio­tach. Czas przy­spie­szył, księ­życ i gwiaz­dy za­czę­ły mknąć na za­chód, pro­mień la­tar­ni mor­skiej krę­cił się wkoło jak sza­lo­ny. W końcu wszyst­ko wró­ci­ło do normy, a ze swo­je­go na­mio­tu wy­gra­mo­lił się Mar­cel, ubra­ny je­dy­nie w bok­ser­ki. Ru­szył w stro­nę morza i znik­nął z wi­do­ku.

Wskaź­nik upar­cie bły­skał nad obo­zem.

Po chwi­li z ciem­no­ści wy­ło­ni­ła się po­stać. Wy­so­ka i czar­na ni­czym morze w bez­gwiezd­ną noc. Twarz skry­wa­ła za maską z płót­na. Ja­chim był dumny, że ta isto­ta wy­szła spod jego ręki. Choć wie­dział, że to tylko ka­wa­łek kodu, czuł mro­wie­nie na skó­rze. Julia rów­nież się za­cie­ka­wi­ła, po­de­szła bli­żej.

Nie­zna­jo­my kro­czył wolno, nie­mal do­stoj­nie, w stro­nę obozu. Za­trzy­mał się koło na­mio­tu, w któ­rym spała sa­mot­nie Syl­wia. Od­piął od pasa ol­brzy­mi nóż z nie­mal pół­me­tro­wym ostrzem. Dziew­czy­na mu­sia­ła coś usły­szeć, bo za­pa­li­ła la­tar­kę. Wnę­trze na­mio­tu za­ja­śnia­ło, czar­na syl­wet­ka Syl­wii od­ma­lo­wa­ła się na płót­nie. Mor­der­ca miał uła­twio­ne za­da­nie.

– To ty, Mar­cel? – zdą­ży­ła za­py­tać.

Czar­na po­stać wbiła ostrze w ma­te­riał ener­gicz­nym ru­chem, tra­fia­jąc pro­sto w gło­wię ofia­ry.

– Co wy tam ro­bi­cie? – roz­legł się głos z są­sied­nie­go na­mio­tu.

Za­bój­ca wyjął broń i od­szedł.

Julia wcale nie wy­glą­da­ła na znie­sma­czo­ną, czego oba­wiał się Ja­chim. Zaj­rza­ła do na­mio­tu z miną wy­pru­te­go z emo­cji śled­cze­go ba­da­ją­ce­go ko­lej­ne w tym mie­sią­cu miej­sce zbrod­ni.

Po chwi­li na ze­wnątrz wy­szła za­spa­na Au­re­lia. Od razu za­uwa­ży­ła dziu­rę, pod­bie­gła, zaj­rza­ła do środ­ka na­mio­tu sio­stry i za­czę­ła krzy­czeć. Do­pie­ro Do­mi­nik od­cią­gnął ją od ciała.

– Nie patrz tam! Co się stało?! Gdzie Mar­cel? Mar­cel!

Cichy głos chło­pa­ka do­bie­gał z plaży.

– Po­słu­chaj mnie, mu­si­my się trzy­mać razem – rzekł Do­mi­nik. Wró­cił do na­mio­tu po coś, co scho­wał pod ko­szul­ką. – Idzie­my do niego.

Kiedy opu­ści­li łąkę, na bo­sa­ka i w samej bie­liź­nie, prze­cię­li za­ro­śnię­tą, za­po­mnia­ną ścież­kę i zna­leź­li się w nie­wiel­kim za­gaj­ni­ku, two­rzo­nym głów­nie przez kępy li­chych brzóz. Dalej za­czy­na­ła się plaża. Wi­dzie­li już syl­wet­kę Mar­ce­la. Au­re­lia była szyb­sza, wy­prze­dzi­ła Do­mi­ni­ka, prze­bie­gła po­mię­dzy dwoma ro­sną­cy­mi bli­sko sie­bie drze­wa­mi.

Za­wie­szo­na tam linka lekko mu­snę­ła jej włosy.

Do­mi­nik był jed­nak wyż­szy i stal wbiła mu się w gar­dło. Siłą roz­pę­du ze­rwał pu­łap­kę i prze­biegł jesz­cze kilka me­trów, po czym padł na ko­la­na. Z pa­skud­ne­go roz­cię­cia na szyi po­pły­nę­ła czar­na krew. Wy­cią­gnął rękę w kie­run­ku Au­re­lii.

Ja­chim wie­dział, co roz­gry­wa się w jego gło­wie. Do­mi­nik był prze­ra­żo­ny, lecz nie tym, że umie­ra, ale tym, że za­wiódł Au­re­lię i za chwi­lę zo­sta­wi ją bez­bron­ną. Zła­pał się za gar­dło, w któ­rym wciąż tkwi­ła linka, potem de­spe­rac­ko pró­bo­wał po­wstrzy­mać pły­ną­cą krew. Po chwi­li znie­ru­cho­miał i padł twa­rzą na pia­sek.

Au­re­lia zła­pa­ła go i za­czę­ła prze­raź­li­wie łkać. Mar­cel od­cią­gnął ją od ciała.

– Co się tu dzie­je?

Wy­du­ka­ła mu po­spiesz­nie wszyst­ko.

– Mu­si­my za­dzwo­nić na po­li­cję!

– Za­dzwo­nić? – po­wtó­rzy­ła tępo.

– W domu Ana­sta­zji jest te­le­fon.

– Za­wsze to robią – wes­tchnę­ła Julia. – Na otwar­tej prze­strze­ni mają więk­sze szan­se, a oni ucie­ka­ją do cia­snych kli­tek albo na pię­tro. I po co? Mor­der­ca na pewno zdą­żył już prze­ciąć od­po­wied­ni ka­be­lek.

Śmierć Do­mi­ni­ka rów­nież nie wstrzą­snę­ła Julią. Ja­chi­mem wręcz prze­ciw­nie. Widok pła­czą­cej Au­re­lii za­wsze ści­skał mu serce. Cier­pie­nia wła­snych bo­ha­te­rów dziw­nie go do­ty­ka­ły.

Mar­cel za­czął szu­kać pi­sto­le­tu, który, dałby głowę, jego przy­ja­ciel za­brał z na­mio­tu, lecz broń mu­sia­ła gdzieś wy­paść. Nie tra­cąc czasu, chwy­cił zdru­zgo­ta­ną dziew­czy­nę ze rękę i po­pro­wa­dził w stro­nę cha­łu­py. Prze­cho­dząc obok obozu, wsa­dził głowę do na­mio­tu jej sio­stry, za­stygł na chwi­lę, gdy uj­rzał mar­twą Syl­wię, a potem ze swo­je­go ba­ga­żu wyjął la­tar­kę i nóż.

Przy­sta­nę­li na chwi­lę przed domem, jakby zbie­ra­li w sobie od­wa­gę. W ciem­no­ściach bu­dy­nek spra­wiał upior­ne wra­że­nie – wy­da­wał się czar­nym, cze­ka­ją­cym na ofia­rę po­two­rem.

– Spo­glą­da na nas okna­mi – wy­du­ka­ła Au­re­lia.

Ta kwe­stia – po­cho­dzą­ca jesz­cze z bar­dzo wcze­snej wer­sji hi­sto­rii – wy­da­wa­ła się dziw­nie bez­sen­so­wa, lecz Ja­chim bar­dzo ją lubił.

W środ­ku było jak w gro­bie. W od­róż­nie­niu od po­przed­niej sceny, tym razem Ja­chim nie użył tu żad­ne­go roz­ja­śnie­nia tak po­pu­lar­ne­go wśród noc­nych scen. Ciem­no­ści roz­dzie­ra­ło je­dy­nie świa­tło la­tar­ki i wpa­da­ją­cy co pe­wien czas przez okna pro­mień la­tar­ni mor­skiej. Gdzieś w ciem­no­ści tykał zegar.

Au­re­lia trzę­sła się jak ga­la­ret­ka, lecz jej to­wa­rzysz za­cho­wy­wał im­po­nu­ją­cy spo­kój. Można by po­my­śleć, że był aż po­dej­rza­nie spo­koj­ny.

– Gdzie ten te­le­fon? – wy­ję­cza­ła, gdy do­tar­li do sa­lo­nu.

– Pani Ana­sta­zja mó­wi­ła, że gdzieś na ko­mo­dzie. – Mar­cel oświe­tlił każdy kąt po­miesz­cze­nia, zna­lazł starą ko­mo­dę, lecz nie do­strzegł na niej żad­ne­go te­le­fo­nu. – Musi tu być.

Nie było. Au­re­lia usia­dła na krze­śle, sku­li­ła się w kłę­bek i za­czę­ła pła­kać. Mar­cel ukląkł obok niej.

– Uspo­kój się, pro­szę. Nic ci się nie sta­nie. Nikt cię nie skrzyw­dzi, obie­cu­ję. Wyj­dzie­my z tego razem. Ty i ja.

I zło­żył po­ca­łu­nek na jej wło­sach.

Au­re­lia pod­nio­sła za­łza­wio­ne oczy i spoj­rza­ła na chło­pa­ka, jakby wi­dzia­ła go po raz pierw­szy w życiu.

– Dla­cze­go się nie boisz? – spy­ta­ła.

Nie od­po­wie­dział.

– Czemu opo­wie­dzia­łeś nam tę hi­sto­rię o mor­der­cy? – Pod­nio­sła się po­wo­li. – Gdzie byłeś, kiedy zgi­nę­ła Syl­wia? – Zro­bi­ła mały krok do tyłu. Potem ko­lej­ny. – Dla­cze­go sta­łeś na plaży aku­rat w tym miej­scu? Ta pu­łap­ka…

– Po­dej­rze­wasz… mnie? – Zbli­żał się do niej po­wo­lut­ku. – To nie jest śmiesz­ne.

Gdy znaj­do­wał się już bli­sko, Au­re­lia ude­rzy­ła nie­spo­dzie­wa­nie i wy­trą­ci­ła mu z ręki la­tar­kę. Potem ucie­kła w głąb domu. Mar­cel rzu­cił się na pod­ło­gę, pod­niósł zgubę, wy­ce­lo­wał świa­tłem ni­czym pi­sto­le­tem, lecz dziew­czy­na zdą­ży­ła już znik­nąć.

Pod­biegł do drzwi wyj­ścio­wych.

– Nie wy­pusz­czę cię stąd! – za­wo­łał. – Nie dam ci zgi­nąć!

Za­mknął drzwi na klucz, a potem za­czął prze­cze­sy­wać cały dom. Spo­dzie­wał się pew­nie, że Au­re­lia gdzieś tam się chowa, sku­lo­na, cze­ka­jąc na jakiś nie­do­rzecz­ny ra­tu­nek.

Był jed­nak w błę­dzie. Zszedł­szy do piw­ni­cy, uj­rzał otwar­te drzwi do tu­ne­lu.

– On ją kocha – do­szła do wnio­sku Julia, sta­jąc tuż obok i spo­glą­da­jąc w oczy męż­czy­zny. – To dobry motyw, żeby wy­ja­śnić, co tu za­szło. Nie… to za pro­ste. Mor­du­je ktoś inny.

Mar­cel prze­biegł przez tunel i zna­lazł się na plaży. Za­czął wy­pa­try­wać syl­wet­ki Au­re­lii, lecz jego uwagę przy­ku­ło coś in­ne­go. Świa­tło. Mru­ga­ło do niego z lasku w głębi lądu. Ktoś tam był. Czyż­by szan­sa na ra­tu­nek?

– Wie­dzia­łam, że w końcu i on za­cznie się bać – sko­men­to­wa­ła Julia.

Mar­cel drżał i pocił się, idąc w stro­nę drzew. To nie była ogrom­na, nie­zba­da­na pusz­cza, jak ta z jego dzie­ciń­stwa, lecz w środ­ku mógł się czaić rów­nie strasz­ny po­twór. Cie­nie pni w świe­tle la­tar­ki zda­wa­ły się po­ru­szać, były ży­wy­mi, umy­ka­ją­cy­mi isto­ta­mi. Lasek miał nawet wła­sną po­la­nę, po­kry­tą cia­sno upcha­ny­mi krzy­ża­mi. Groby wy­glą­da­ły na nie­odwie­dza­ne od lat, imio­na zmar­łych za­tarł czas. Za cmen­ta­rzy­kiem stra­szy­ła pa­skud­na ruina. Być może jed­ne­go z daw­nych domów. Osta­ły się tylko ścia­ny, nie­rów­ne i pełne dziur, przy­po­mi­na­ją­ce ol­brzy­mie, czer­wo­ne zęby.

W środ­ku sie­dzia­ła sta­rusz­ka, grza­ła ręce nad lampą naf­to­wą.

– Pani Ana­sta­zja? – zdzi­wił się Mar­cel.

– Nie są­dzi­łeś, że to praw­da, zga­dłam? To, co kie­dyś opo­wie­dzia­łam two­jej babci. – Za­du­ma­ła się na chwi­lę. – Mój oj­ciec za­pro­wa­dził go tam. – Po­ka­za­ła po­marsz­czo­nym pal­cem. – Miał po­de­rżnąć mu gar­dło. Ale po­wiedz mi, Mar­ce­lu, jak miał to zro­bić? Jak mógł zabić wła­sne­go syna?

– Syna?

– Bę­kar­ta. My­ślisz, że dla­cze­go uciekł tutaj? Oni wszy­scy – wska­za­ła na cmen­ta­rzyk – nie ro­zu­mie­li. Trud­no. Prze­pra­szam cię, Mar­ce­lu. Bę­dziesz mu­siał umrzeć. Żeby on mógł dalej ist­nieć. Czy czyni go to złym czło­wie­kiem?

– To od po­cząt­ku była pu­łap­ka.

Sta­rusz­ka spu­ści­ła wzrok, a wtedy po­ja­wił się nie­zna­jo­my.

Mar­cel drżał, znów był małym prze­ra­żo­nym chłop­cem. Jed­nak nie miał za­mia­ru ucie­kać. Po­sta­no­wił to skoń­czyć tu i teraz. Po­stą­pił trzy śmia­łe kroki do przo­du i rzu­cił się z nożem na mor­der­cę.

Ich cie­nie od­ma­lo­wa­ły się na ścia­nie ruiny. Mar­cel był silny, prze­pchnął prze­ciw­ni­ka, po­tur­la­li się po ziemi.

– Zbyt żwawy jak na sta­rusz­ka… – ode­zwa­ła się Julia, która kuc­nę­ła koło wal­czą­cych.

Mar­cel zdo­łał ugo­dzić nie­zna­jo­me­go w nogę, a drugą ręką po­wstrzy­mał jego ata­ku­ją­cą dłoń. Ranny nie wydał nawet naj­mniej­sze­go dźwię­ku. Prze­to­czy­li się teraz w drugą stro­nę. W końcu chło­pak zrzu­cił z sie­bie na­past­ni­ka, wstał i kop­nął go z całej siły w brzuch. Potem zła­pał moc­niej broń, przy­kuc­nął i wbił ostrze w jego pierś.

Czło­wiek bez Twa­rzy znie­ru­cho­miał.

Mar­cel za­uwa­żył, że sta­rusz­ka znik­nę­ła. Nie miał za­mia­ru się nią przej­mo­wać. Mu­siał zna­leźć błą­ka­ją­cą się gdzieś po plaży Au­re­lię, za­brać ją w bez­piecz­ne miej­sce. Ru­szył.

Julia uśmiech­nę­ła się, jakby wła­śnie była świad­kiem naj­głup­sze­go za­cho­wa­nia pod słoń­cem. Wskaź­nik wy­strze­lił w stro­nę celu wę­drów­ki Mar­ce­la. Julia wy­da­ła po­le­ce­nie wią­żą­ce ją i Ja­chi­ma i na­tych­miast prze­nie­śli się do Au­re­lii.

Sie­dzia­ła na plaży, otę­pia­ła, zwi­nię­ta w kłę­bek. Na jej ja­snych wło­sach od­bi­ja­ło się sre­brzy­ste świa­tło księ­ży­ca, a przy­naj­mniej Ja­chim pró­bo­wał uzy­skać taki efekt.

Cze­ka­li przy niej na dal­szy roz­wój wy­pad­ków.

– Au­re­lio? – Mar­cel wy­ło­nił się z krza­ków, może nieco zbyt gwał­tow­nie. Sko­ja­rzył się Ja­chi­mo­wi z za­ska­ku­ją­cym bez­bron­ną ko­bie­tę zbo­czeń­cem. Bę­dzie to mu­siał sko­ry­go­wać.

Dziew­czy­na po­de­rwa­ła się nagle.

– Nie zbli­żaj się – po­pro­si­ła nie­mra­wo.

– Za­bi­łem go, Au­re­lio. Już go nie ma. Chodź, po­ka­żę ci.

– Nie za­bi­łeś – stwier­dzi­ła nie­spo­dzie­wa­nie. Chło­pak zro­bił głu­pią minę, jakby wła­śnie usły­szał coś, czego nie po­tra­fi pojąć.– Jest za tobą! – wrza­snę­ła dziew­czy­na. – Ucie­kaj!

Mar­cel po­wi­nien ze­rwać się do biegu, lecz, za­sko­czo­ny, od­ru­cho­wo spoj­rzał za sie­bie. Ta chwi­la wy­star­czy­ła. Nie­zna­jo­my wbił mu ostrze w gar­dło, tak głę­bo­ko, że wy­szło z tyłu głowy.

Au­re­lia stała jesz­cze przez chwi­lę, jakby za­sta­na­wia­jąc się, czy jest sens wal­czyć. Ja­chim znał ją do­sko­na­le. Pra­gnę­ła się sku­lić, za­mknąć oczy i po­cze­kać. A nuż mor­der­ca odej­dzie? Jed­nak każdy, nawet naj­bar­dziej znisz­czo­ny czło­wiek ma w sobie choć odro­bi­nę woli walki. Co mogło obu­dzić ją w Au­re­lii, jeśli nie kro­czą­cy ku niej mor­der­ca z wiel­kim nożem?

Ze­rwa­ła się do uciecz­ki.

– Dziew­czy­na bie­gnie ile sił w zgrab­nych no­gach, a ku­le­ją­cy, ledwo żywy mor­der­ca i tak ją do­ga­nia – sko­men­to­wa­ła scenę po­ści­gu Julia. – Jak ja ko­cham takie hi­sto­rie.

Resz­tą sił Au­re­lia do­tar­ła do pod­nó­ża la­tar­ni mor­skiej. Czło­wiek bez Twa­rzy był bli­sko i wciąż zmniej­szał dy­stans. Mimo póź­nej pory w kilku do­mo­stwach le­żą­cej nie­opo­dal wio­ski pa­li­ło się świa­tło, Au­re­lia wie­dzia­ła jed­nak, że nie zdoła już tam do­biec.

Zo­sta­ło tylko jedno wyj­ście.

Czy la­tar­nie mor­skie za­my­ka się na noc? Nie miała po­ję­cia, choć od tego za­le­ża­ło jej życie. Po­ko­na­ła kilka pro­wa­dzą­cych do wej­ścia stop­ni i już nie było od­wro­tu. Na­par­ła na wiel­kie, dwu­skrzy­dło­we, drew­nia­ne drzwi. Otwar­ły się po­wo­li. Wśli­zgnę­ła się do środ­ka i za­trza­snę­ła je, znaj­du­jąc w sobie jakąś nad­ludz­ką siłę. Ostat­nie, co zo­ba­czy­ła w szcze­li­nie, to za­sło­nię­ta twarz opraw­cy. Prze­su­nę­ła ry­giel.

– Uf, w ostat­niej se­kun­dzie, co za za­sko­cze­nie – rze­kła z po­dzi­wem i roz­ba­wie­niem Julia. – Za­mknę­ła mu drzwi przed samym nosem. Oczy­wi­ście za­kła­da­jąc, że ma nos.

– Halo?! Jest tu ktoś?! – krzyk­nę­ła dziew­czy­na. – Panie la­tar­ni­ku?!

Au­re­lia spoj­rza­ła na wi­ją­ce się ponad ich gło­wa­mi scho­dy, po czym za­czę­ła ostroż­ny marsz w górę. Nie miała wyj­ścia. Czło­wiek ob­słu­gu­ją­cy la­tar­nię mógł nadać sy­gnał o pomoc. A znaj­do­wał się pew­nie gdzieś tam, wy­so­ko.

Julia par­sk­nę­ła śmie­chem.

– Pa­mię­tasz, jak na­rze­ka­łam, że ofia­ry za­wsze wbie­ga­ją na pię­tro, skąd nie mogą uciec? Twoja piesz­czosz­ka wła­śnie bije ich wszyst­kich na głowę.

Łu­ko­wa­te okna w ścia­nie la­tar­ni wy­cho­dzi­ły na różne stro­ny świa­ta. Przez pierw­sze widać było ka­wa­łek plaży i czar­ne ni­czym ot­chłań morze. Przez dru­gie wio­skę, gdzie świa­teł był już jakby mniej. Przez trze­cie od­le­głe lasy, cią­gną­ce się po ho­ry­zont. Przez czwar­te ludz­ką głowę spo­glą­da­ją­cą do środ­ka.

Au­re­lia za­czę­ła krzy­czeć, choć od cią­głe­go wrza­sku już dawno za­chry­pła.

– Spryt­ny drań – rze­kła Julia, na wpół roz­ba­wio­na, na wpół zdu­mio­na. – Nor­mal­nie czło­wiek-pa­jąk.

Mor­der­ca roz­bił okno i za­czął gra­mo­lić się do środ­ka.

Au­re­lia za­czę­ła biec. Po­tknę­ła się o sto­pień, w ostat­niej chwi­li chwy­ci­ła po­ręcz. Jej bose stopy krwa­wi­ły. Obej­rza­ła się i zo­ba­czy­ła, że mor­der­ca jest tuż za nią. Wy­bie­gła na okrą­gły, umiesz­czo­ny pod la­ter­ną taras, gdzie cze­ka­li już Julia, Ja­chim i wskaź­nik.

W ka­łu­ży krwi leżał tam mar­twy la­tar­nik.

Au­re­lia wie­dzia­ła, że to ko­niec. Spoj­rza­ła na ośle­pia­ją­ce świa­tło. Przy­po­mi­na­ło jej słoń­ce, któ­re­go już nigdy nie zo­ba­czy.

Mor­der­ca stą­pał nie­spiesz­nie, jakby roz­ko­szu­jąc się chwi­lą. Sta­nął przed dziew­czy­ną i pod­niósł swój ol­brzy­mi nóż.

– Od­słoń twarz – po­wie­dzia­ła Au­re­lia. – Chcę zo­ba­czyć, jak wy­glą­dasz.

Co za­ska­ku­ją­ce, bez słowa wy­ko­nał po­le­ce­nie. Zdjął płót­no i uka­zał naj­nie­zwy­klej­szą rzecz, jaką kie­dy­kol­wiek na­pi­sał Ja­chim.

Mor­der­ca na­praw­dę nie miał twa­rzy, a je­dy­nie bez­kształt­ną bryłę ob­le­czo­ną skórą. Wy­da­wa­ła się obca, od­ra­ża­ją­ca, po­twor­nie nie­na­tu­ral­na. To była jedna z tych od­po­wie­dzi, któ­rych za­wsze żą­da­ją wi­dzo­wie, a które, ku ich zło­ści, rodzą jesz­cze wię­cej pytań.

Au­re­lia wrza­snę­ła i opar­ła się ple­ca­mi o ba­rier­kę. Wtedy za­ata­ko­wał. Po­wo­li, bez dużej siły, jakby był już zmę­czo­ny albo zu­peł­nie pewny swego. A ona nie za­mie­rza­ła umie­rać. Cały swój gro­ma­dzo­ny od lat ból, całą złość i prze­ra­że­nie sku­mu­lo­wa­ła w jed­nej chwi­li. Zła­pa­ła mor­der­cę za rękę. Padli razem na ba­rier­kę. Au­re­lia ob­ró­ci­ła się i teraz to mor­der­ca opie­rał się ple­ca­mi o ba­lu­stra­dę. Był taki wy­so­ki, wy­star­czy­ło do­brze go pchnąć. I pchnę­ła.

Nie krzy­czał, gdy le­ciał na spo­tka­nie z zie­mią. Zo­sta­ła z niego czar­na plama. Po wszyst­kim Au­re­lia usia­dła na plaży, ple­ca­mi do la­tar­ni mor­skiej, i pła­ka­ła. Wie­dzia­ła, że po­win­na za­wia­do­mić miesz­kań­ców wio­ski, lecz nie miała na to ani siły, ani ocho­ty. Może zja­wią się tutaj sami? I rze­czy­wi­ście, jeden przy­pły­nął łódką.

– Pa­nien­ko? Co się stało?

Oka­zał się bar­dzo stary. Trud­no było zgad­nąć, skąd ma siłę na wio­sło­wa­nie. Widać jakiś wie­ko­wy rybak, który przed świ­tem wy­brał się na połów. Gdy usły­szał, do ja­kiej tra­ge­dii do­szło, za­pro­sił dziew­czy­nę na po­kład i za­ofe­ro­wał pod­rzu­ce­nie do naj­bliż­szej więk­szej miej­sco­wo­ści. Au­re­lia skwa­pli­wie sko­rzy­sta­ła.

Łódka, na któ­rej widać było dwa ta­jem­ni­cze ini­cja­ły N.F., po­wo­li nikła w mroku. Wskaź­nik po­zo­stał na plaży, po czym wy­gasł. Na wciąż ciem­nym nie­bie po­ja­wi­ły się krót­kie na­pi­sy.

– Ko­niec – rzekł Ja­chim.

Wy­szli z wir­tu­al­nej rze­czy­wi­sto­ści, znów byli u niego w po­ko­ju.

– Moim zda­niem – za­czę­ła Julia – wy­szło ci świet­nie. Tech­nicz­nie bez za­rzu­tu. Wia­do­mo, że to hi­sto­ria na­cią­ga­na, prze­sa­dzo­na, pełna klisz i głu­pot, ale jako laur­ka dla daw­nych sla­she­rów spraw­dza się do­brze. Wła­śnie takie coś mie­li­śmy stwo­rzyć. Gra­tu­lu­ję.

Aż za­pło­nął z dumy. Z pew­no­ścią uca­ło­wał­by Julię, gdyby tylko nie miała chło­pa­ka. Ja­chim go nie znał, ale i tak nie­na­wi­dził. Ponoć jakiś świr z wy­dzia­łu SI.

A teraz po­zo­sta­wa­ły trzy dni do eg­za­mi­nu. Ja­chim uśmiech­nął się na wspo­mnie­nie tam­te­go po­po­łu­dnia i se­an­su wraz z Julią. Za­wę­dro­wał pod obo­zo­wi­sko, za­sta­na­wia­jąc się, co jesz­cze po­pra­wić. Może coś w sce­nie po­wi­ta­nia z panią Ana­sta­zją? Wy­brał ten mo­ment.

Przy­glą­dał się znu­żo­ny i uznał, że nie ma tu nic, co można by zmie­nić. Chyba da sobie dzi­siaj spo­kój.

Wtedy za­uwa­żył coś kątem oka.

Na stry­chu domu pani Ana­sta­zji stał Czło­wiek bez Twa­rzy. Ja­chim wi­dział go przez za­bru­dzo­ne okno.

Jakiś błąd, po­my­ślał ra­cjo­nal­nie, lecz po­czuł bar­dzo dziw­ny lęk. To była jed­nak głu­po­ta, bar­dziej po­wi­nien się bać tego, że wciąż ma w opo­wie­ści takie uster­ki.

Choć pew­nie na eg­za­mi­nie nikt by tego nie za­uwa­żył, a jeśli nawet, uznał­by to za ce­lo­wą cie­ka­wost­kę.

Ale skąd on się tam wziął?

Ja­chim włą­czył scenę od nowa. Spoj­rzał w okno i ni­ko­go nie za­uwa­żył. To było dziw­ne, przy­znał w duchu.

Czło­wiek bez Twa­rzy stał teraz na łące, tuż obok nie­świa­do­mych jego ist­nie­nia bo­ha­te­rów, i spo­glą­dał pro­sto na swego twór­cę.

Ja­chim spa­ni­ko­wał i wy­szedł z opo­wie­ści, a potem wy­łą­czył Księ­cia. Gło­śno dy­sząc, opadł na krze­sło.

Co to było?

Wie­dział, że ma po­waż­ny pro­blem.

 

***

 

Do eg­za­mi­nu zo­sta­ło tylko kilka dni, ale fakt po­zo­sta­wał fak­tem: kod się spie­przył. Ja­chim nie umiał tego wy­ja­śnić.

Naj­pierw zro­bił kilka kopii hi­sto­rii. Potem za­brał się do na­pra­wie­nia swo­je­go dzie­ła.

Ano­ma­lia ogra­ni­cza­ła się je­dy­nie do Czło­wie­ka bez Twa­rzy. Wy­stę­po­wał w każ­dej sce­nie – po­ja­wiał się w róż­nych miej­scach – i za­wsze pa­trzył pro­sto na Ja­chi­ma. Nawet wtedy, gdy mor­der­ca za­bi­jał Syl­wię czy mo­co­wał się z Mar­ce­lem, i tak gapił się bez­czel­nie na swo­je­go je­dy­ne­go czy­tel­ni­ka.

Skąd on wie­dział, gdzie pa­trzeć? Ja­chim za każ­dym razem czuł dresz­cze na skó­rze.

Przy­jął plan awa­ryj­ny – jeśli nie zdoła się na­pra­wić hi­sto­rii, uda, że wpa­tru­ją­cy się w wi­dzów za­bój­ca to ce­lo­wy za­bieg, ma­ją­cy wzmoc­nić prze­kaz dzie­ła.

Cza­sem za­sta­na­wiał się, czy hi­sto­ria nie stała się w ten spo­sób lep­sza. Osta­tecz­nie od­rzu­cił tę myśli i za­czął usu­wać Czło­wie­ka bez Twa­rzy z każ­de­go frag­men­tu, w któ­rym nie po­wi­nien się zna­leźć. Miał ocho­tę do­ciec, skąd wziął się ten błąd, może nawet zgło­sić to uczel­ni, lecz do eg­za­mi­nu zo­sta­ło za mało czasu.

Zwie­rzył się z pro­ble­mu Hu­ber­to­wi i Julii.

– To jest ostro po­rą­ba­ne – po­wie­dział jego przy­ja­ciel. – Nie grze­ba­łeś cza­sem za głę­bo­ko przy in­te­li­gen­cji bo­ha­te­rów?

– Nic ta­kie­go, nie ob­da­rzy­łem ni­ko­go z nich SI wy­kra­cza­ją­cą poza ele­men­ty fa­bu­ły.

Hu­bert upie­rał się, by obej­rzeć hi­sto­rię z tym nowym do­dat­kiem, i orzekł, że teraz robi więk­sze wra­że­nie.

Julia była wy­raź­nie za­cie­ka­wio­na.

– Jeśli masz ja­kieś pro­ble­my, nie mu­sisz pod­cho­dzić do obro­ny w pierw­szym ter­mi­nie – po­ra­dzi­ła. – Le­piej za­pre­zen­to­wać do­pra­co­wa­ne dzie­ło. Ale to go nie prze­ko­na­ło. Wie­dział, że jeśli teraz od­pu­ści, wcale nie jest po­wie­dzia­ne, że w cza­sie po­praw­ki pój­dzie mu le­piej.

W końcu udało mu się na­pra­wić całą opo­wieść. Prze­glą­dał ją raz za razem i wszyst­ko wy­da­wa­ło się w po­rząd­ku.

 

***

 

Ja­chim – ubra­ny w obrzy­dli­wie ele­ganc­ki gar­ni­tur – stał przed ko­mi­sją, która ro­bi­ła za tło wir­tu­al­ne­go in­ter­fej­su jego Księ­cia, i ro­ze­słał za­pro­sze­nia do opo­wie­ści.

Oce­nia­ją­cych było troję. Pro­mo­tor grupy wy­kła­dał tech­ni­ki nar­ra­cyj­ne. Pod­czas pi­sa­nia oka­zał się za­ska­ku­ją­co po­moc­ny. Re­cen­zent­ka prac – dok­to­ry­zo­wa­na hi­sto­ryk sztu­ki – była w po­rząd­ku. Tych dwoje nie po­win­no robić pro­ble­mów. Go­rzej, że w skła­dzie ko­mi­sji za­sia­dał też kie­row­nik ka­te­dry – spe­cja­li­sta od wszyst­kie­go – wy­ma­ga­ją­cy i nie­prze­wi­dy­wal­ny. O spo­so­bach, w jakie uwa­lał stu­den­tów, krą­ży­ły le­gen­dy.

W czwór­kę sta­nę­li na łące przed domem pani Ana­sta­zji. Ja­chim dy­ry­go­wał opo­wie­ścią.

– Pro­szę za­czy­nać – po­wie­dział pro­mo­tor.

Au­re­lia, Do­mi­nik, Syl­wia i Mar­cel przy­by­li na łąkę w bla­sku słoń­ca. Wy­na­ję­li miej­sce na obóz, roz­bi­li na­mio­ty. Za­czę­ło się ściem­niać. Na­resz­cie tro­chę chło­du, ucie­szył się Ja­chim, gdyż zdą­żył się już mocno zlać wir­tu­al­nym potem.

Spo­glą­dał na twa­rze człon­ków ko­mi­sji i nie po­tra­fił orzec, jak mu idzie. Po­do­ba się im? A może się nudzą? W sla­she­rach za­wsze trze­ba prze­cze­kać po­czą­tek, od pierw­sze­go trupa idzie już z górki.

Czwo­ro bo­ha­te­rów usia­dło przy ogni­sku.

Czło­wiek bez Twa­rzy jakby cze­kał na tę chwi­lę. Przy­wę­dro­wał nie wia­do­mo skąd, o kilka scen za wcze­śnie. Obo­zo­wi­cze zu­peł­nie nie spo­strze­gli jego przy­by­cia.

Ja­chim sta­nął jak wryty i sze­ro­ko roz­dzia­wił usta.

Mor­der­ca wy­cią­gnął nóż i za­czął ob­ci­nać głowy. Gdy skom­ple­to­wał czte­ry, od­szedł.

Kiedy po­ja­wi­ły się na­pi­sy koń­co­we, pod Ja­chi­mem ugię­ły się ko­la­na.

– Cał­kiem in­te­re­su­ją­ca in­ter­pre­ta­cja ga­tun­ku – oce­ni­ła re­cen­zent­ka, wy­raź­nie roz­ba­wio­na. – Wła­ści­wie to był taki sla­sher w skró­cie. I do­brze, hi­sto­ria roz­cią­gnię­ta na dwie go­dzi­ny nic wię­cej by nam nie opo­wie­dzia­ła. Mimo wszyst­ko, chyba ina­czej miało to wy­glą­dać?

Czer­wo­ny na twa­rzy ni­czym doj­rza­ły owoc chło­pak prze­wi­nął scenę i po­pro­sił o drugą szan­sę. Nie­ste­ty, za­bój­ca znów się po­ja­wił. Kiedy za­brał się za de­ka­pi­ta­cję Au­re­lii, Ja­chim o mało nie zwy­mio­to­wał.

– To nie jest hi­sto­ria, którą chcia­łem za­pre­zen­to­wać – wy­du­kał. – Ktoś mu­siał coś po­zmie­niać.

– Co pan in­sy­nu­uje? – go­rącz­ko­wał się kie­row­nik ka­te­dry. – Prace są od­po­wied­nio za­bez­pie­czo­ne.

Kazał wszyst­kim wyjść z opo­wie­ści, a potem obie­cał, że uczel­nia przyj­rzy się tej spra­wie.

Kiedy Ja­chim opu­ścił salę, był bli­ski pła­czu.

– Ktoś mnie za­ła­twił – po­wie­dział do Julii. – Dla­cze­go? Jak? – Miał pust­kę w gło­wie, wie­dział tylko jedno. – Do­wiem się, o co w tym cho­dzi. Dorwę tego, kto mie­sza w mojej opo­wie­ści.

 

***

 

Ja­chim – ni­czym bo­ha­ter wła­snej hi­sto­rii – za­czął po­lo­wa­nie na czło­wie­ka, który wtrą­cił się bez­czel­nie w jego życie.

Ory­gi­nal­ną wer­sję Po­ca­łun­ku Czło­wie­ka bez Twa­rzy udało się mu chyba od­zy­skać, lecz na tym koń­czy­ły się dobre wia­do­mo­ści. Ja­chi­ma za­pro­szo­no na ko­lej­ny ter­min obro­ny, na który pew­nie przyj­dzie mu cze­kać kilka mie­się­cy. Wła­dze uczel­ni roz­po­czę­ły śledz­two. Wy­ka­za­ło, że kom­pu­ter nie zo­stał za­ata­ko­wa­ny z ze­wnątrz, a zmia­ny w ko­dzie za­cho­dzi­ły na prze­strze­ni kilku go­dzin, jakby to sam autor de­wa­sto­wał swe dzie­ło. I tylko tyle. Chło­pak do­my­ślał się, że wielu po­dej­rze­wa go o au­to­sa­bo­taż. Nie przy­go­to­wał się i tak pró­bo­wał się wy­mi­gać. To było naj­lep­sze wy­ja­śnie­nie. Bo po co ktoś miał­by się wła­my­wać do jego pracy dy­plo­mo­wej? To byłby pierw­szy po­dob­ny przy­pa­dek w hi­sto­rii wy­dzia­łu.

– Jeśli na­praw­dę maj­stro­wał przy tym ktoś z ze­wnątrz, le­piej od­puść – ra­dził Hu­bert. – Wiesz, co po­tra­fią ha­ke­rzy. Ostat­nio dużo się o tych śmier­dzą­cych spra­wach sły­szy. Śmier­ci w wir­tu­alu. Za­bój­stwa ludzi z bran­ży. Grube ryby i ich dziw­ne za­ba­wy. Do­sta­niesz Au­ro­rę i tak to się skoń­czy.

Au­ro­rą na­zy­wa­no śpiącz­kę, w którą cza­sem za­pa­da­li prze­by­wa­ją­cy w wir­tu­al­nej rze­czy­wi­sto­ści. Nie­któ­rzy ucze­ni byli zda­nia, że lu­dzie ci za­cho­wu­ją świa­do­mość, lecz zo­sta­je ona uwię­zio­na w cy­fro­wym świe­cie.

– Mam bo­ga­tą wy­obraź­nię, ale nie mie­ści mi się w gło­wie, dla­cze­go ktoś zna­czą­cy miał­by mie­szać w mojej pracy dy­plo­mo­wej.

– Więc może nie z ze­wnątrz, a z we­wnątrz?

– Mój pro­mo­tor? Może ty albo Julia? To śmiesz­ne. No, chyba że i ty po­dej­rze­wasz mnie, ale to by ozna­cza­ło, że mam coś nie tak z głową.

– A bar­dziej z we­wnątrz?

– Mó­wi­łem już, że moi bo­ha­te­ro­wie nie mają ta­kiej in­te­li­gen­cji.

– Co jeśli na­by­li? Dla­cze­go się krzy­wisz? Zda­rza­ły się takie przy­pad­ki. Czy­ta­łem o tym w Sieci, więc to na pewno praw­da.

– Na pewno. – Ja­chim uśmiech­nął się zło­śli­wie. Nie miał ocho­ty za­głę­biać się w tę moż­li­wość. To było zbyt ab­sur­dal­ne, ab­so­lut­nie nie­moż­li­we i przede wszyst­kim zbyt prze­ra­ża­ją­ce.

Julia rów­nież do­ra­dza­ła Ja­chi­mo­wi ostroż­ność.

– Bę­dziesz miał dru­gie po­dej­ście, a uczel­nia zgo­dzi­ła się, byś użył ich kom­pu­te­ra. Wszyst­ko bę­dzie w po­rząd­ku. Nie drąż tej spra­wy, ona cię wy­kań­cza.

– Chciał­bym. – Spoj­rzał jej w oczy. A potem nie­spo­dzie­wa­nie wy­znał: – Wiesz, że wzo­ro­wa­łem Do­mi­ni­ka na sobie? Nie do końca na tym, kim je­stem, ale kim chciał­bym być. Mamy tro­chę wspól­ne­go.

Za­sko­czo­ny wy­zna­niem, za­milkł na chwi­lę. Chciał jej tak wiele po­wie­dzieć. Na po­czą­tek przy­znać, że była in­spi­ra­cją dla jego Au­re­lii. Za­pew­nić, że byłby dla niej taki, jak jego bo­ha­ter.

Jed­nak nie miał w sobie od­wa­gi Do­mi­ni­ka, po­wie­dział więc tylko:

– Będę go szu­kał. Tego pie­przo­ne­go dra­nia. Wszyst­ko znisz­czył. – Bez dy­plo­mu Ja­chim nie miał szans, by zna­leźć pracę w za­wo­dzie. Nawet wujek nie był mu w sta­nie pomóc. – Dorwę go, Julio. Zde­cy­do­wa­łem, że pójdę na po­li­cję.

– Widzę, że każdy ma swo­je­go Czło­wie­ka bez Twa­rzy – po­wie­dzia­ła bez cie­nia uśmie­chu.

 

***

 

Roz­siadł się w fo­te­lu i uru­cho­mił Księ­cia.

Ostat­nio w Ja­chi­mie na­ra­sta­ła ob­se­syj­na chęć cią­głe­go prze­by­wa­nia w swej opo­wie­ści, zu­peł­nie jakby pró­bo­wał przy­ła­pać wroga na go­rą­cym uczyn­ku. Wy­obra­żał sobie, jak ten stoi na plaży z za­kry­tą twa­rzą, zu­peł­nie jak mor­der­ca z tej hi­sto­rii, i na bie­żą­co zmie­nia jego kod, śmie­jąc się upior­nie.

Od­zy­ska­na hi­sto­ria pre­zen­to­wa­ła się jed­nak ide­al­nie. Ten, kto w niej bruź­dził, naj­wy­raź­niej na razie od­pu­ścił. Od czasu ka­ta­stro­fal­ne­go wy­stę­pu przed ko­mi­sją Ja­chim nie za­uwa­żył ni­cze­go po­dej­rza­ne­go.

Prze­su­wał sceny, aż do­szedł do mo­men­tu, gdy za chwi­lę po raz pierw­szy miał się po­ka­zać Czło­wiek bez Twa­rzy.

Wów­czas Ja­chim się prze­niósł. Za­mru­gał, za­sko­czo­ny. Nie wydał żad­ne­go po­le­ce­nia.

Stał teraz w ciem­no­ściach obok na­mio­tu Syl­wii. Coś za­sła­nia­ło jego twarz. Coś trzy­mał w ręku.

Spa­ni­ko­wa­ny, wy­cią­gnął ostrze wbite w płót­no na­mio­tu. Ka­pa­ła krew. Spoj­rzał na sie­bie, na czar­ne ubra­nie. Co, do cięż­kiej cho­le­ry?

– Co wy tam ro­bi­cie? – roz­legł się głos.

Czy to jakiś ko­lej­ny błąd? Nie miał po­ję­cia, co się dzie­je ani co po­wi­nien robić. Znie­ru­cho­miał, zszo­ko­wa­ny.

Au­re­lia wy­szła z dru­gie­go na­mio­tu i spoj­rza­ła wprost na Ja­chi­ma. Nie miała prawa go wi­dzieć. Ale wi­dzia­ła. I za­czę­ła krzy­czeć.

To się nie dzie­je, po­my­ślał. To nie­moż­li­we.

Wciąż się nie ru­szał, spa­ra­li­żo­wa­ny ze stra­chu, w umy­śle miał pust­kę. Coś tu było po­dwój­nie nie tak. Ta scena po­win­na wy­glą­dać ina­czej. W ory­gi­na­le mor­der­ca od­szedł, nim dziew­czy­na wy­szła z na­mio­tu. Fa­bu­ła wła­śnie wy­ko­le­iła się jak po­ciąg z re­tro­spek­cji Do­mi­ni­ka.

Po­ja­wił się rze­czo­ny Do­mi­nik. Coś trzy­mał w ręce.

No tak, prze­cież miał pi­sto­let. Nie­spo­dzian­kę dla Nie­zna­jo­me­go z Po­cią­gu, ukry­tą na dnie ple­ca­ka. W opo­wie­ści wy­cią­gnął ją po śmier­ci Syl­wii, scho­wał pod ko­szul­ką, lecz nie zdą­żył oddać ani jed­ne­go strza­łu.

Teraz jed­nak wy­da­wa­ło się, że bę­dzie ina­czej. Od­bez­pie­czył i wy­ce­lo­wał w Ja­chi­ma.

Bo­ha­te­ro­wie sla­she­rów zwy­kle nie noszą pi­sto­le­tów, bo ina­czej mor­der­ca – za­wsze sty­lo­wo ha­sa­ją­cy z bro­nią białą – padł­by tru­pem, zanim hi­sto­ria na dobre by się za­czę­ła. Do­mi­nik jed­nak po­sta­no­wił wy­rwać się ze sche­ma­tu. Umie­jęt­no­ści strze­lec­kie miał zna­ko­mi­te, spę­dził na strzel­ni­cy wiele go­dzin, uda­jąc, że ce­lu­je w Nie­zna­jo­me­go z Po­cią­gu.

Ja­chim zro­bił pierw­szą rzecz, która przy­szła mu do głowy. Do­sko­czył do Au­re­lii i użył jej jako żywej tar­czy. Nie miał ocho­ty ani czasu, by za­sta­na­wiać się, jakie to podłe.

Do­mi­nik wciąż ce­lo­wał, a ręka mu drża­ła. Nie ośmie­lił się strze­lić.

– Dobra, koń­czy­my to – po­wie­dział do swych bo­ha­te­rów Ja­chim i wydał po­le­ce­nie wyj­ścia z opo­wie­ści.

Nic się nie wy­da­rzy­ło.

Au­re­lia trzę­sła się, pła­ka­ła i za­wo­dzi­ła. On rów­nież miał ocho­tę się roz­pła­kać. Do­igrał się. Ktoś za­ła­twił go na dobre.

Mu­siał my­śleć szyb­ko. Kątem oka wi­dział Mar­ce­la, który wró­cił z plaży i za­cho­dził go od tyłu.

– Słu­chaj­cie, Syl­wia nie żyje, ale to nie ja ją za­bi­łem – po­wie­dział gło­śno. – Zo­sta­łem wro­bio­ny.

Do­mi­nik pa­trzył na niego jak na beł­ko­czą­ce­go sza­leń­ca. Ja­chim wcale mu się nie dzi­wił.

– Na­praw­dę zo­sta­łem wro­bio­ny. Nie oglą­da­cie fil­mów? Bo­ha­ter zja­wia się na miej­scu zbrod­ni, pod­no­si nóż, a wtedy ze­wsząd po­ja­wia się po­li­cja! To wła­śnie taki przy­pa­dek!

– Puść Au­re­lię – po­wie­dział Do­mi­nik. – Nie rób jej krzyw­dy, a po­zwo­li­my ci odejść.

– Zro­bi­my ina­czej – wy­stę­kał Ja­chim, coraz bar­dziej prze­ra­żo­ny. Rękę, którą trzy­mał dziew­czy­nę, miał mokrą od jej łez. – Od­da­lę się z nią, a wy zo­sta­nie­cie tutaj. Potem ją wy­pusz­czę. Mar­cel, widzę cię, nie pod­chodź bli­żej. Dzi­wi­cie się, że znam wasze imio­na? Mógł­bym wam po­wie­dzieć praw­dę, ale do­pie­ro wtedy uzna­li­by­ście mnie za praw­dzi­we­go sza­leń­ca. – Zro­bił krok do tyłu. – Nie chcę ni­ko­go z was skrzyw­dzić. – Ko­lej­ny krok. – Odej­dę, pusz­czę Au­re­lię i już się wię­cej nie zo­ba­czy­my.

– Zwol­nisz ją w za­się­gu na­sze­go wzro­ku – roz­ka­zał Do­mi­nik.

I tak Ja­chim zro­bił. Od­da­lił się na ja­kieś sto me­trów, roz­luź­nił uścisk, od­wró­cił się i po­gnał na oślep starą ścież­ką. Drżał z prze­ra­że­nia, bał się, że za chwi­lę jego plecy ro­ze­rwie eks­plo­zja bólu. Czy wtedy umrze? Tak na dobre? Nie ob­ra­cał głowy, lecz wy­da­wa­ło mu się, że za nim nie bie­gną.

Wpadł w za­ro­śla nie­opo­dal lasku i skrył twarz w dło­niach, cały się trzę­sąc. Jesz­cze kilka razy pró­bo­wał wyjść z opo­wie­ści, chciał też po­łą­czyć się z Sie­cią – bez po­wo­dze­nia. Czy go śle­dzą? Nic nie wi­dział w ciem­no­ściach, ale do­my­ślał się, że nie. Au­re­lia była zbyt spa­ni­ko­wa­na, więc Do­mi­nik przy niej zo­sta­nie. Mar­cel z pew­no­ścią nie bałby się wy­ru­szyć sam, ale po­zo­sta­li go po­wstrzy­ma­ją. Pew­nie będą chcie­li za­dzwo­nić na po­li­cję.

Ale tego nie zro­bią, bo w tej opo­wie­ści nie było po­li­cji.

Czy na pewno? Wi­dział za­cho­wa­nia i sceny, któ­rych być tu też nie po­win­no. Jego bo­ha­te­ro­wie dys­po­no­wa­li Sztucz­ną In­te­li­gen­cją wy­kra­cza­ją­cą poza fa­bu­łę. Oni zmą­drze­li, Ja­chim cał­ko­wi­cie zgłu­piał.

Zdarł cuch­ną­ce płót­no z twa­rzy i za­czerp­nął kilka głę­bo­kich od­de­chów. Pod­niósł parę ka­my­ków i wy­pu­ścił z dłoni. Po­tur­la­ły się cha­otycz­nie po ziemi, nie wra­ca­jąc na za­pro­jek­to­wa­ne dla nich miej­sce. Spoj­rzał w niebo. Kilka chmur, któ­ry­mi je ozdo­bił, nie po­ru­sza­ło się. Czas nie pły­nął, Ja­chim utknął w punk­cie na linii fa­bu­ły.

Co by się stało, gdyby tu zgi­nął? Już od lat wir­tu­al­na rze­czy­wi­stość spra­wia­ła po­zo­ry re­al­no­ści – awa­ta­ry ludzi mę­czy­ły się, od­czu­wa­ły ból czy pra­gnie­nie. By­wa­ło, że umie­ra­ły lub do­zna­wa­ły oka­le­czeń, lecz zwy­kle nie prze­no­si­ło się to na re­al­ne ciało. Zda­rza­ły się jed­nak różne nie­cie­ka­we wy­pad­ki. A ten, kto wpa­ko­wał w to Ja­chi­ma, wy­da­wał się dość po­tęż­ny, by taki wy­pa­dek za­aran­żo­wać.

Z roz­my­ślań wy­rwa­ło go świa­teł­ko mi­go­czą­ce w głębi lasku. Czy to ko­lej­na zmia­na? W któ­rym mo­men­cie fa­bu­ły po­sa­dził tam panią Ana­sta­zję? Nie pa­mię­tał. Miała się po­ja­wić, kiedy Mar­cel zo­sta­nie sam. Udzie­lić mu od­po­wie­dzi…

Ja­chim nagle oprzy­tom­niał i ru­szył wol­nym kro­kiem w stro­nę świa­tła. Miał dziw­ną pew­ność, że jeśli ten, kto wpa­ko­wał go w tę ka­ba­łę, chciał­by po­mó­wić, na pewno bę­dzie cze­kał wła­śnie tam.

Po­ru­szał się naj­ci­szej, jak po­tra­fił. Wy­da­wa­ło mu się, że drze­wa go ob­ser­wu­ją, że Czło­wiek bez Twa­rzy czeka za któ­rymś z nich. Prze­szedł przez po­lan­kę, uwa­ża­jąc, by nie na­dep­nąć na któ­ryś z gro­bów. Znał tych wszyst­kich ludzi, gdzieś na dnie kodu tej hi­sto­rii można było zna­leźć ży­cio­ry­sy każ­de­go z nich. To było sil­niej­sze od niego – wy­my­ślał o wiele wię­cej, niż mogła po­mie­ścić fa­bu­ła. A kom­pu­ter za­pi­sy­wał wszyst­ko.

Świa­tło rosło przed jego oczy­ma – ma­lo­wa­ło żół­to-po­ma­rań­czo­wą wyspę na morzu ciem­no­ści. W środ­ku ruiny do­strzegł ludz­ką po­stać.

Julia sie­dzia­ła do­kład­nie w miej­scu prze­zna­czo­nym dla pani Ana­sta­zji. Twarz miała bladą, oczy za­czer­wie­nio­ne, trzę­sły się jej dło­nie.

– Julio? – W pierw­szej chwi­li po­my­ślał, że ona też zo­sta­ła tu uwię­zio­na. Ale to nie miało sensu. – Co się dzie­je?

– Prze­pra­szam cię, Ja­chi­mie.

– Dla­cze­go nie mogę wyjść z opo­wie­ści? Co się tu wy­da­rzy­ło? Czy ty…

Po­ki­wa­ła głową.

– Co mi zro­bi­łaś? – za­py­tał, czu­jąc ro­sną­cy gniew. – Dla­cze­go?

Pod­nio­sła za­pła­ka­ne oczy, lecz szyb­ko ucie­kła spoj­rze­niem.

– Nie chcia­łam, żeby tak się to po­to­czy­ło. Chyba je­stem ci winna wy­ja­śnie­nie.

– Do cięż­kiej cho­le­ry, chyba tak.

– To dla­te­go, że twoja praca była za dobra – po­wie­dzia­ła, jakby z pre­ten­sją. – Dla­cze­go nie od­pu­ści­łeś? Wszyst­ko ukła­da­ło się już wła­ści­wie, wy­star­czy­ło od­pu­ścić.

– Nie ro­zu­miem…

– Oczy­wi­ście, że nie ro­zu­miesz. Bo o ni­czym nie mia­łeś po­ję­cia. Jakiś czas temu do­wie­dzia­łam się cze­goś na uczel­ni. Wiesz, że wy­kła­dow­cy za­wsze mnie lu­bi­li. Jeden, nie­waż­ne który, nie umiał utrzy­mać ję­zy­ka za zę­ba­mi. Otóż osoba z na­szej grupy miała z miej­sca do­stać etat w wy­twór­ni fil­mo­wej. Ta, która naj­le­piej wy­pad­nie na obro­nie. Czu­jesz to, Ja­chi­mie? Praca ma­rzeń przy ad­ap­ta­cji dwu­dzie­sto­wiecz­nych kla­sy­ków ki­ne­ma­to­gra­fii. Dla­te­go na­rzu­co­no nam taki temat. Wi­dzia­łam prace wszyst­kich z na­szej grupy. Były po­praw­ne, ale bez szału. Ja­kieś ghost story, in­fan­tyl­na ko­me­dia, scien­ce fic­tion z cza­sów kom­pu­te­rów zaj­mu­ją­cych po­ło­wę po­miesz­cze­nia. Mój we­stern zja­dał je wszyst­kie na śnia­da­nie. I wtedy ty po­ka­za­łeś mi swój sla­sher. Nie zro­zum mnie źle, nie uwa­żam, że był lep­szy od mojej pracy, ale oka­zał się dobry. Byłeś je­dy­ną osobą, któ­rej się oba­wia­łam. Tym bar­dziej że masz wy­so­ko po­sta­wio­ne­go wujka… Chcia­łam tylko, żebyś nie obro­nił się w pierw­szym ter­mi­nie, by to mnie za­pro­po­no­wa­no etat. Dla­te­go po­zmie­nia­łam co nieco w two­jej pracy. Ale ty się upar­łeś, wy­ma­za­łeś, co było złe, więc znów mu­sia­łam na­mie­szać. W noc przed obro­ną po­szłam na ca­łość. Udało się. Za­pro­si­li cię na drugi ter­min, a ja do­sta­łam naj­wyż­szą ocenę i pro­po­zy­cję od pra­co­daw­ców.

– Od kiedy to po­tra­fisz się wła­mać do Księ­cia? – za­py­tał. – Masz ja­kieś ukry­te zdol­no­ści ha­ker­skie?

– Ja nie, ale mój na­rze­czo­ny, ow­szem. Zo­sta­wi­łam coś w opo­wie­ści, gdy mnie do niej za­pro­si­łeś. On lubi to na­zy­wać ko­niem tro­jań­ski. Dzię­ki niemu zro­bi­łam resz­tę. Uczel­nia jest za­co­fa­na, ich śledz­two ni­cze­go nie wy­ka­że. Ale ty mu­sia­łeś drą­żyć.

– Wy­puść mnie, Julio – po­pro­sił. – Obie­cu­ję, że za­po­mnę o wszyst­kim. To dość podłe, co zro­bi­li­ście, ale ro­zu­miem twoją mo­ty­wa­cję.

– Całe to ga­da­nie o po­li­cji… W końcu do­wie­dział­byś się, że zo­sta­łam na­gro­dzo­na przez uczel­nię, i za­czął­byś mnie po­dej­rze­wać. Po­je­chał­byś na ko­mi­sa­riat i wska­zał pal­cem, to tamta, to ona tak mnie okan­to­wa­ła. Prze­pra­szam cię jesz­cze raz, Ja­chi­mie. Nie chcę, byś wszyst­ko ze­psuł. W pracy mnie cenią, po­zna­łam cu­dow­nych ludzi. Do­brze mi się ukła­da. Mu­sisz… zo­stać tutaj.

– Wy­puść mnie – pi­snął ża­ło­śnie. – Pa­mię­tasz, jak ci mó­wi­łem, że je­stem nie­ustę­pli­wy jak Do­mi­nik? Mocno prze­sa­dzi­łem. Po­tra­fię wy­ba­czać. Za­bierz mnie stąd.

– Nie mogę.

– Au­ro­ra, zga­dłem? – po­wie­dział drżą­cym gło­sem. – Wpę­dzi­li­ście mnie w śpiącz­kę. Dzię­ku­ję za mi­ło­sier­dzie, to mogła być kulka w łeb. Choć w sumie nie ma róż­ni­cy. Tu i tak nie mam szan­sy prze­żyć.

– Za to też cię prze­pra­szam. Chcia­łam, byś był tu szczę­śli­wy, ale aku­rat to oka­za­ło się nie­moż­li­we. Mój na­rze­czo­ny mógł nieco roz­bu­do­wać SI two­ich bo­ha­te­rów, ale wszyst­ko w opar­ciu tylko o to, co sam stwo­rzy­łeś.

– Julio, to nie jest śmiesz­ne. – Padł na ko­la­na. – Prze­stań to robić i mnie stąd wy­puść! Pro­szę cię!

– Prze­cież mówię, że nie mogę – po­wie­dzia­ła z wi­docz­nym tru­dem. – Nawet gdy­bym chcia­ła. Mój na­rze­czo­ny zna pew­nych ludzi… Nie­waż­ne. Wiesz, że jak do­sta­jesz Au­ro­rę, to już na za­wsze.

– Prze­cież ja tu zginę! Julio, pro­szę.

– Więc ty zabij ich pierw­szy – rzu­ci­ła bez­na­mięt­nym gło­sem. – Prze­cież nie są praw­dzi­wi. – Ob­tar­ła nos. – Wiesz, dużo my­śla­łam o nich i o tym Czło­wie­ku bez Twa­rzy. Sta­wiam, że był nim oj­ciec sióstr, ale także Czło­wiek Lasu i Nie­zna­jo­my z Po­cią­gu. To jedna i ta sama osoba, praw­da?

– Czy to teraz ważne?

– Może i nie­waż­ne. Masz rację. Czas już na mnie. Źle wy­szło, chyba oboje się zgo­dzi­my. Po sto­kroć prze­pra­szam.

Z wa­ha­niem zbli­ży­ła się i de­li­kat­nie po­ca­ło­wa­ła go w po­li­czek. Ja­chim stra­cił wszel­ką na­dzie­ję, lecz mógł zro­bić coś jesz­cze.

W ręce wciąż trzy­mał nóż.

Sko­czył, za­mach­nął się, szyb­ko i z furią, lecz ostrze prze­szy­ło tylko po­wie­trze. Dziew­czy­na wy­łą­czy­ła się.

Usiadł na ziemi, otę­pia­ły. Wie­dział, że Julia miała rację. Albo on za­bi­je bo­ha­te­rów, albo oni za­bi­ją jego. Ten skrypt był za mały dla nich wszyst­kich. Dla­cze­go jed­nak myśl o tym, co musi zro­bić, spra­wia­ła, że czuł się tak podle? Prze­cież już ich uśmier­cił, tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, dzie­siąt­ki razy. Teraz jed­nak wy­da­wa­li się tacy praw­dzi­wi. Nie byli już ka­wał­ka­mi kodu, lecz isto­ta­mi za­miesz­ku­ją­cy­mi świat, w któ­rym Ja­chi­mo­wi przyj­dzie pew­nie spę­dzić resz­tę życia. Lubił ich.

Coś za­czę­ło kla­ro­wać się w jego umy­śle. Za­sło­nił twarz płót­nem.

Usły­szał szme­ry za ple­ca­mi, więc pod­niósł nóż i wy­pa­try­wał. Ko­lej­ne ciche dźwię­ki, jakby ktoś się ku niemu skra­dał. Nic nie wi­dział. Pod­biegł do lampy, mu­siał ją zga­sić.

Wtedy jakaś syl­wet­ka wy­bie­gła zza ścia­ny ruiny i zdzie­li­ła go w głowę. Padł na zie­mię, gwiaz­dy na nie­bie za­wi­ro­wa­ły, jakby ktoś przy­spie­szył opo­wieść stu­krot­nie. Ja­chim za­mknął oczy.

Pro­szę, niech to się nie dzie­je na­praw­dę.

Więc jed­nak źle ich oce­nił, pod­ję­li walkę. Tak wła­śnie po­win­ni się za­cho­wy­wać bo­ha­te­ro­wie sla­she­rów, prze­szło mu przez myśl. Nie ucie­kać, lecz prze­jąć ini­cja­ty­wę i za­ła­twić swego opraw­cę. Szko­da, że Julia tego nie widzi. Wiecz­nie na­śmie­wa­ła się z nich, że to takie mięk­kie buły. Tym razem nie mia­ła­by po­wo­dów do zło­śli­wo­ści.

Za­czę­li wią­zać mu ręce linką na­mio­to­wą. Wciąż żył, więc nie wszyst­ko było stra­co­ne. W daw­nych fil­mach, jeśli nie wy­koń­czy­ło się mor­der­cy od razu, zwy­kle wy­cho­dził z opre­sji.

– Uklęk­nij – roz­ka­zał Do­mi­nik. Stał po jego pra­wej, a Mar­cel po lewej. Au­re­lia drża­ła, nieco z boku.

Ja­chim wy­ko­nał po­le­ce­nie. Co dziw­ne, żadne z nich nie kwa­pi­ło się, by od­sło­nić mu twarz.

– Kim je­steś? – za­py­tał Mar­cel.

– I tak nie uwie­rzy­cie.

– Dla­cze­go za­bi­łeś Syl­wię? – tym razem ode­zwał się Do­mi­nik. Lufę broni trzy­mał tuż przy skro­ni Ja­chi­ma.

– Nie za­bi­łem jej.

Mar­cel kop­nął go z całej siły. Ja­chim upadł na bok, wyjąc z bólu. Dla­cze­go mu­siał ob­da­rzyć tego dur­nia taką krze­pą?

– Dla­cze­go za­bi­łeś Syl­wię? – za­py­tał jesz­cze raz Do­mi­nik.

– Nie za­bi­łem. – To za­dzi­wia­ją­ce, jak łatwo to kłam­stwo prze­szło mu przez usta. Zabił prze­cież dziew­czy­nę swym prze­ra­ża­ją­cym na­rzę­dziem bez twa­rzy.

– Daj mi splu­wę – za­żą­dał Mar­cel.

Do­mi­nik się za­wa­hał. Przy­ja­ciel wy­rwał mu broń z dłoni.

– Pój­dziesz ze mną, chłop­czy­ku, do ma­gicz­nej chat­ki peł­nej nie­sa­mo­wi­to­ści – wy­re­cy­to­wał Ja­chim, w ostat­niej de­spe­rac­kiej pró­bie ku­pie­nia sobie nieco czasu.

Mar­ce­la za­mu­ro­wa­ło.

– Je­stem Czło­wie­kiem Lasu i za­pra­szam cię na nie­zwy­kłą przy­go­dę – do­koń­czył.

– Skąd o tym wiesz? Gadaj! Kim ty… kim…

– Nie chcesz mnie za­bi­jać, Mar­ce­lu. Nie opła­ca ci się to. Bo ja wiem, gdzie go zna­leźć. Mar­cel ze­rwał szma­tę z twa­rzy Ja­chi­ma.

– Kim ty, kurwa, je­steś?

– Chodź­my na po­li­cję, oddam się w ręce wła­dzy. Może uda mi się coś wam uzmy­sło­wić. Mu­si­my tylko po­ko­nać ka­wa­łek drogi, nie­wie­le, choć za­wę­dru­je­my na kra­niec świa­ta.

Mar­cel go­rącz­ko­wo my­ślał, a potem zde­cy­do­wał:

– Nie wiem, skąd wiesz o mojej prze­szło­ści, skur­wie­lu, ale nie mam za­mia­ru do tego wra­cać. Giń, szma­to.

Po­cią­gnął za spust.

Po­sta­cie ze sla­she­rów zwy­kle nie noszą pi­sto­le­tów, ale od każ­dej re­gu­ły są wy­jąt­ki. Raz na sto spo­tkań bo­ha­te­ra z mor­der­cą ten pierw­szy wy­grze­bie skądś broń, ale ta, rzecz jasna, nie wy­pa­li lub się za­tnie.

To była wła­śnie splu­wa rodem z kla­sycz­ne­go sla­she­ra. Tak wła­śnie scha­rak­te­ry­zo­wał ją Ja­chim, gdy jesz­cze miał plan, by ode­gra­ła w hi­sto­rii więk­szą rolę.

Mar­cel za­klął, gdy nic się nie stało.

Ja­chim wie­dział, że to jego szan­sa. Mimo po­twor­ne­go bólu w czasz­ce, pod­niósł się na równe nogi i za­czął ucie­kać. Mu­siał za­sko­czyć swo­ich opraw­ców, bo nikt nie po­wa­lił go z po­wro­tem na zie­mię. Biegł, ile sił w no­gach. Zwią­za­ne z tyłu ręce dziw­nie mu cią­ży­ły i z tru­dem za­cho­wy­wał rów­no­wa­gę, lecz zdo­łał wy­rwać się z po­trza­sku. Dokąd jed­nak miał uciec?

Do głowy przy­szło mu tylko jedno miej­sce.

Gdy Ja­chim two­rzył tam­ten skra­wek wir­tu­al­ne­go świa­ta, wy­brał brzo­zy, gdyż ich bla­dość ko­ja­rzy­ła mu się ze śmier­cią. I rze­czy­wi­ście, za kilka ude­rzeń serca ktoś w tym miej­scu znów miał stra­cić życie.

Bie­gli za nim, sły­szał ich i wy­czu­wał, jakby miał jakiś do­dat­ko­wy zmysł. Mar­cel był naj­bli­żej. Nie­do­brze. Pu­łap­ka zo­sta­ła za­pro­jek­to­wa­na na Do­mi­ni­ka, jego dużo wyż­szy przy­ja­ciel mógł prze­le­cieć przez nią jak taran przez otwar­tą bramę.

Ja­chim mu­siał za­ry­zy­ko­wać. Kiedy do­biegł do drzew, udał, że się po­ty­ka, prze­le­ciał tuż pod linką, padł na zie­mię i od­tur­lał się od drzew. Mar­cel nie za­mie­rzał zwal­niać. W obie dło­nie chwy­cił nóż – broń mor­der­cy bez twa­rzy, naj­wi­docz­niej pi­sto­let wy­padł z łask – schy­lił się nieco, go­to­wy całym cię­ża­rem ciała upaść na le­żą­cą ofia­rę.

Linka wbiła się mu do­kład­nie w gar­dło. Co cie­ka­we, nie ze­rwał jej, jak Do­mi­nik. Za­wisł w dziw­nie prze­chy­lo­nej po­zy­cji, wy­pu­ścił nóż z dłoni.

Do­mi­nik i Au­re­lia po­ja­wi­li się tuż za nim. Za­trzy­ma­li się, prze­ra­że­ni losem przy­ja­cie­la. Ja­chim zdą­żył wstać, lecz to Do­mi­nik pierw­szy się­gnął po nóż. Za­wa­hał się jed­nak, jakby bał się ko­lej­ne­go pod­stę­pu.

– Po­do­bał ci się mój ta­niec, Do­mi­ni­ku? – za­py­tał Ja­chim, od­da­la­jąc się o kilka kro­ków. – Zwy­kłem tań­czyć w róż­nych miej­scach, by wy­ra­zić swą ra­dość. Naj­bar­dziej upodo­ba­łem sobie po­cią­gi. Tu nie ma żad­ne­go, więc bę­dzie mi mu­siał wy­star­czyć ta­niec na twoim gro­bie. – I uciekł.

To było podłe za­gra­nie, lecz mu­siał go spro­wo­ko­wać, zmu­sić, by chęć ze­msty przy­sło­ni­ła mu umysł. Wtedy ła­twiej go bę­dzie zabić. Naj­pierw jed­nak Do­mi­nik za­opie­ku­je się Au­re­lią, każe jej ucie­kać, ona nie bę­dzie chcia­ła, on bę­dzie na­le­gał, ona się roz­pła­cze. Ja­chim miał mnó­stwo czasu.

Wbiegł do tu­ne­lu na plaży, pe­wien, że Do­mi­nik w końcu po­dą­ży za nim. Wresz­cie my­ślał zu­peł­nie jasno. Był jak pi­sarz ana­li­zu­ją­cy każdy aspekt swego dzie­ła, by do­pro­wa­dzić do upra­gnio­ne­go końca opo­wie­ści. Gdzie w domu pani Ana­sta­zji znaj­dzie miej­sce, w któ­rym Do­mi­nik go nie do­pad­nie? Ano oczy­wi­ście. Przy­da­ło­by się też prze­ciąć te więzy na nad­garst­kach. Już wie­dział jak.

Naj­pierw po­ko­nał tunel – to była ła­twiej­sza część, po­mi­ja­jąc mo­ment, gdy z po­wo­du cał­ko­wi­tych ciem­no­ści zde­rzył się z drzwia­mi. Kilka si­nia­ków wię­cej nie ro­bi­ło mu jed­nak róż­ni­cy. Od­wró­co­ny, chwi­lę mo­co­wał się z klam­ką, skrę­po­wa­ne ręce nie po­ma­ga­ły, po czym wbiegł do piw­ni­cy, po­ty­ka­jąc się o każdą moż­li­wą prze­szko­dę. Miał ocho­tę prze­kląć tego, kto to tu po­usta­wiał, ale przy­po­mniał sobie, że to prze­cież on. Gdzie były scho­dy?

Gdy wbiegł na par­ter, jego sprzy­mie­rzeń­cem zo­sta­ła la­tar­nia mor­ska, która roz­świe­tla­ła wnę­trze z agre­syw­ną re­gu­lar­no­ścią. Za każ­dym razem, kiedy ja­sność wle­wa­ła się w za­ka­mar­ki domu, Ja­chim roz­glą­dał się, czy gdzieś nie czai się Do­mi­nik z wiel­kim nożem w dłoni. Na szczę­ście naj­wi­docz­niej jesz­cze tu nie do­tarł.

 Wej­ście na strych znaj­do­wa­ło się na końcu stro­mych scho­dów. Ja­chim wbiegł po nich uważ­nie, schy­lił się i na­parł ple­ca­mi na klapę. Otwie­ra­ła się do we­wnątrz, więc gdy zna­lazł się już w środ­ku, prze­su­nął na nią cięż­ką skrzy­nię, a potem jesz­cze jedną.

Po­ło­żył się na pod­ło­dze i na­słu­chi­wał.

Nic. Nagle serce mu za­mar­ło. Czy Do­mi­nik był tak szyb­ki, że przy­biegł tu przed nim? Mógł prze­wi­dzieć, że Ja­chim ze­chce skryć się na stry­chu, i teraz czaił się gdzieś wśród tych gra­tów… Pro­mień la­tar­ni wle­wał się przez nie­licz­ne brud­ne okna, uka­zu­jąc frag­men­ty stry­chu. Żad­ne­go Do­mi­ni­ka. Jed­nak wiele kątów po­zo­sta­wa­ło nie­tknię­tych świa­tłem. Mógł się scho­wać w sta­rej sza­fie albo przy­cza­ić za prze­wró­co­nym sto­łem.

Ja­chim usły­szał kroki, ciche, pra­wie nie­sły­szal­ne. Do­cho­dzi­ły z dołu, więc ode­tchnął. Na razie był bez­piecz­ny. Rzu­cił okiem na po­miesz­cze­nie, gdyż wła­śnie prze­la­ła się przez nie ko­lej­na fala świa­tła.

Tak wy­obra­żał sobie stare stry­chy. Pełne kar­to­nów, skrzyń i re­ga­łów z pa­pie­ro­wy­mi, dawno za­po­mnia­ny­mi książ­ka­mi. Było tu mnó­stwo sta­ro­ci – roz­ło­żo­ny na czę­ści rower, na któ­rym nikt już nigdy nie po­je­dzie, nie­dzia­ła­ją­ca lo­dów­ka, ol­brzy­mi stary te­le­wi­zor, który mu­siał ważyć chyba z dzie­sięć kilo, śmiesz­ny kom­pu­ter z wiel­ką skrzyn­ką i po­dob­nym do te­le­wi­zo­ra mo­ni­to­rem. I oczy­wi­ście ko­ło­wro­tek, za­byt­ko­wy, drew­nia­ny i zło­wiesz­czo pięk­ny. Ja­chim nie po­tra­fił sobie wy­obra­zić stry­chu bez ta­kie­go skar­bu.

Otwo­rzył nogą jedną z szu­flad i wyjął z tru­dem coś, co wy­glą­da­ło jak pod­ręcz­ny ze­staw psy­cho­pa­tycz­ne­go mor­der­cy. Naj­więk­szy z noży z pew­no­ścią się nada­wał. Ja­chim chwy­cił go nie­po­rad­nie w dło­nie i za­czął prze­ci­nać więzy. Robił to ostroż­nie, pró­bo­wał nie pod­ciąć sobie żył. Cały czas spo­glą­dał na klapę w pod­ło­dze. Czy zaraz za­cznie się uno­sić? Do­mi­nik chyba był za mądry, by pró­bo­wać tu wejść, po­my­ślał.

Znów po­ło­żył się na pod­ło­dze. Kroki uci­chły. Czy jego bo­ha­ter mógł się tu do­stać inną drogą? To nie­moż­li­we, chyba że…

Z tyłu domu stała stara dra­bi­na. Ja­chim znie­ru­cho­miał, prze­ję­ty grozą. Po co ją tam po­sta­wił? Miał ocho­tę ude­rzyć się w twarz za głu­po­tę. Za­czął jesz­cze ener­gicz­niej uwal­niać dło­nie, nóż był tępy – choć nie tak tępy, jak ten, kto go stwo­rzył – i nada­wał się chyba tylko do roz­sma­ro­wy­wa­nia masła.

Ko­lej­na fala świa­tła za­la­ła strych. Ja­chim pod­niósł oczy, spo­dzie­wa­jąc się, co za chwi­lę zo­ba­czy, i nie po­my­lił się.

Po­stać w oknie trzy­ma­ła w dłoni nóż.

Za tą samą szybą, tylko od dru­giej stro­ny, uj­rza­łem kie­dyś Czło­wie­ka bez Twa­rzy, po­my­ślał Ja­chim. Wtedy wszyst­ko się za­czę­ło. Teraz wszyst­ko się skoń­czy.

Już nie dbał o swe dło­nie, pi­ło­wał z ca­łych sił. Do­mi­nik roz­bił okno i wgra­mo­lił się do środ­ka. Nic nie mówił. W tej chwi­li Ja­chim pojął, że na jego oczach na­ro­dzi­ło się ar­cy­dzie­ło. Zwy­kły, dobry czło­wiek, pchnię­ty ku osta­tecz­no­ści, prze­ro­dził się w po­stać tak upior­ną, że Czło­wiek bez Twa­rzy wy­da­wał się przy nim ki­czo­wa­ty, tani i mało strasz­ny.

Do­mi­nik pod­niósł nóż i za­mie­rzył się w gar­dło swej ofia­ry.

Ja­chim zdo­łał oswo­bo­dzić się w ostat­niej chwi­li, wy­cią­gnął ręce, chwy­cił chło­pa­ka i pchnął go mocno w ciem­ność. Potem do­sko­czył, jedną ręką wy­krę­cił mu dłoń, drugą zła­pał za bark i rzu­cił Do­mi­ni­ka w głąb stry­chu.

Był gotów wy­pro­wa­dzić ko­lej­ny cios, lecz za­uwa­żył, że chło­pak padł twa­rzą na wrze­cio­no ko­ło­wrot­ka. Wbiło mu się przez oczo­dół w głąb czasz­ki. Zdo­łał jesz­cze kil­ka­krot­nie po­trzą­snąć rę­ko­ma, po czym znie­ru­cho­miał.

– Ukłu­łeś się – po­wie­dział smut­no Ja­chim. – Prze­pra­szam, że tak mu­sia­ło się to po­to­czyć. – Pod­niósł nóż z pod­ło­gi. – Nie martw się, za­opie­ku­ję się twoją kró­lew­ną.

Wie­dział, gdzie znaj­dzie Au­re­lię.

W dro­dze zrzu­cił z sie­bie czar­ne szma­ty. Pod spodem miał strój, w któ­rym wkro­czył do opo­wie­ści. Skrzy­wił się, zda­jąc sobie spra­wę, że przyj­dzie mu spę­dzić resz­tę życia w głup­ko­wa­tej ko­szul­ce z wiel­kim kwiat­kiem. Może coś sobie potem uszy­je, jeśli Do­mi­nik nie znisz­czył ko­ło­wrot­ka.

Pró­bo­wał my­śleć o róż­nych rze­czach, spy­cha­jąc w głąb umy­słu to, co za chwi­lę bę­dzie mu­siał zro­bić. Gdy jed­nak zna­lazł się już bli­sko la­tar­ni, nie wy­trzy­mał i łzy na­pły­nę­ły mu do oczu. Cały świat się roz­ma­zał, morze zlało z nie­bem, Ja­chim wi­dział jed­nak świa­tło, wiel­kie i wę­dru­ją­ce.

Kiedy sta­nął u pod­nó­ża wieży i spoj­rzał w górę, prze­szył go dreszcz. Au­re­lia z pew­no­ścią we­szła na szczyt, szu­ka­jąc po­mo­cy. Zna­la­zła mar­twe­go la­tar­ni­ka i co zro­bi­ła potem? Nie mogła do­biec do wio­ski, gdyż ta znaj­do­wa­ła się za ob­sza­rem wy­kre­owa­ne­go świa­ta.

Wciąż czeka na górze? Czai się z czymś ostrym w ręku?

Ostroż­nie otwarł wiel­kie, drew­nia­ne drzwi. Nóż trzy­mał w go­to­wo­ści, lecz nie uj­rzał nic po­dej­rza­ne­go. Za­czął po­wol­ną wę­drów­kę po spi­ral­nych scho­dach. Tym razem uważ­nie ob­ser­wo­wał okna.

Au­re­lia sie­dzia­ła na ta­ra­sie wi­do­ko­wym obok trupa la­tar­ni­ka, sku­lo­na, jakby wła­śnie po­peł­ni­ła zbrod­nię w afek­cie i stra­ci­ła rozum. Kiedy Ja­chim się przed nią zja­wił, pod­nio­sła za­łza­wio­ne oczy. Na jej ja­snych wło­sach od­bi­ja­ło się sre­brzy­ste świa­tło księ­ży­ca, tym razem Ja­chim był tego pe­wien.

– Pro­szę – po­wie­dział i ukląkł obok niej. – Za nic w świe­cie nie chcę cię za­bi­jać, Au­re­lio, ale nie wiem, czy to się może tak skoń­czyć. Naj­pierw mu­sisz zro­zu­mieć kilka rze­czy.

Jej spoj­rze­nie su­ge­ro­wa­ło, że nie ro­zu­mie nawet, jak ma na imię.

– Wy­ja­śnię ci wszyst­ko, co tu za­szło. Od po­cząt­ku, do­brze?

– Kim je­steś? – wy­du­ka­ła.

– Na­zy­wam się Ja­chim Fio­dor­czyk i je­stem twoim twór­cą. Au­re­lio, zo­sta­łaś wy­kre­owa­na jako bo­ha­ter­ką wir­tu­al­nej opo­wie­ści.

Nie zro­bi­ło to na niej wra­że­nia.

– Stwo­rzy­łem cie­bie, Do­mi­ni­ka, Syl­wię, Mar­ce­la i cały ten świat. Jako opo­wieść, pracę dy­plo­mo­wą. A potem ktoś uwię­ził mnie tu z wami. Na­sta­wił hi­sto­rię tak, by­ście my­śle­li, że za­bi­łem Syl­wię. Gdzieś w praw­dzi­wym świe­cie leżę teraz bez­wład­ny, w wiecz­nym śnie, bez szans na po­bud­kę. Przyj­dzie mi żyć tutaj, dla­te­go pro­szę, nie każ mi cię za­bi­jać. Nie chcę zo­stać sam.

– Aha – rze­kła bez prze­ko­na­nia, jakby wcale go nie słu­cha­ła.

– Wi­dzisz, Au­re­lio, do­sko­na­le cię ro­zu­miem. Sam wiele wy­cier­pia­łem przez ojca. On sam był bar­dzo skrzyw­dzo­ny. Trau­ma z dzie­ciń­stwa, spo­tka­nie z pew­nym po­two­rem, znisz­czy­ła mu życie. Moja mama, ja i brat tak wiele prze­szli­śmy, lecz w końcu udało nam się uwol­nić. Za­czę­ło się na­praw­dę dobre życie. Pa­mię­tam wa­ka­cje, na które po­je­cha­li­śmy. Nigdy wcze­śniej nie po­dró­żo­wa­łem po­cią­giem, było cu­dow­nie. Śmiesz­ny pan ustą­pił nam miej­sca, a potem wi­dzia­łem, jak tań­czy na ko­ry­ta­rzu. Do­tar­li­śmy nad morze, na pole na­mio­to­we, nie­opo­dal ostat­niej na na­szym wy­brze­żu praw­dzi­wej la­tar­ni mor­skiej. Była tam za­baw­na sta­rusz­ka, która miesz­ka­ła w sta­rym, upior­nym domu, a w lesie nie­opo­dal na­tknę­li­śmy się na za­po­mnia­ny cmen­tarz. Jed­ne­go wie­czo­ru usły­sze­li­śmy hi­sto­rię o mor­der­cy bez twa­rzy, który ponoć gra­so­wał kie­dyś w oko­li­cy. Pa­mię­tam, że z bra­tem bar­dzo się ba­li­śmy. Nie było jed­nak czego, nikt nas nie skrzyw­dził. In­ne­go dnia sie­dzie­li­śmy na plaży, a mama czy­ta­ła nam hi­sto­rię z praw­dzi­wej pa­pie­ro­wej książ­ki. Pa­mię­tam do dziś, to była bajka o pięk­nej, blon­d­wło­sej kró­lew­nie, o dłu­gim śnie i koń­czą­cym go po­ca­łun­ku.

Au­re­lia przez chwi­lę mil­cza­ła, po czym orze­kła:

– Masz nie po kolei w gło­wie.

– Je­stem stu­den­tem wir­tu­al­ne­go pi­sar­stwa. Mu­sisz w to uwie­rzyć. Mogę ci stre­ścić całe stu­dia. Za­ją­łem się tym dzię­ki mo­je­mu wuj­ko­wi, Nor­ber­to­wi…

– Nor­ber­to­wi Fio­dor­czy­ko­wi? – za­py­ta­ła Au­re­lia.

– Tak…

– N.F. – oznaj­mi­ła. – Czego na­praw­dę na­uczył cię wujek? Mor­do­wa­nia ludzi? Może wy­obra­zi­łeś sobie, że to tylko wir­tu­al­na opo­wieść. Skąd na­praw­dę znasz tę oko­li­cę? Może…

– Prze­stań – prze­rwał jej. Znał to z kilku sla­she­rów. Po­wo­du­ją­cy opad szczę­ki zwrot akcji, gdy to głów­ny bo­ha­ter oka­zu­je się psy­cho­pa­tą, przed któ­rym niby ucie­kał. Ja­chim nawet nie pró­bo­wał przy­jąć tego do wia­do­mo­ści. To było zbyt okle­pa­ne i prze­ra­ża­ją­ce.

– Za­bi­łeś ich – po­wie­dzia­ła Au­re­lia i wy­bu­chła nową por­cją pła­czu. – Za­bi­łeś.

– Po­wie­dzia­łem ci praw­dę.

– Jeśli to rze­czy­wi­ście tylko twoja opo­wieść, udo­wod­nij, że mnie stwo­rzy­łeś.

Przez chwi­lę miał pust­kę w gło­wie. Czu­jąc na sobie wzrok dziew­czy­ny, nie po­tra­fił się sku­pić.

– Kiedy mia­łaś sześć lat, zła­ma­łaś rękę na san­kach. Syl­wia przy­zna­ła się, że to ona cię po­pchnę­ła, by przy­jąć na sie­bie karę. Za­li­czy­łaś naj­trud­niej­szy przed­miot na stu­diach dzię­ki ścią­ga­niu.

– Dość – po­wie­dzia­ła.

– Jeśli wciąż mi nie wie­rzysz, chodź­my do gra­ni­cy, gdzie koń­czy się świat opo­wie­ści. Nie da się przejść dalej. Spójrz w niebo. Nic się na nim nie rusza.

Au­re­lia wle­pi­ła w Ja­chi­ma spoj­rze­nie prze­peł­nio­ne taką nie­na­wi­ścią, że aż za­par­ło mu dech.

– Jeśli to praw­da, to dla­cze­go?! – krzyk­nę­ła z furią, czym po raz pierw­szy cał­ko­wi­cie go za­sko­czy­ła. – Dla­cze­go tak mnie nie­na­wi­dzisz? Dla­cze­go ka­za­łeś mi tak wiele wy­cier­pieć! Je­steś dużo gor­szy od mor­der­cy. Je­steś wszyst­kim, co naj­gor­sze w moim życiu.

Ja­chim po­czuł, że łzy spły­wa­ją mu po twa­rzy. Nie miał nic na swoją obro­nę.

– Nie za­bi­łem cię – wy­du­kał w końcu. – Na­pi­sa­łem otwar­te za­koń­cze­nie, które mogło to su­ge­ro­wać, ale nie mia­łem serca cię zabić. A wiesz dla­cze­go?

– Zo­sta­wi­łeś sobie furt­kę na drugą część?

– Bo cię ko­cham, Au­re­lio. Teraz to wiem. My­śla­łem, że ko­cham pewną ko­bie­tę, lecz wcale jej nie zna­łem. Wi­dzia­łem tylko jej za­sło­nię­tą twarz, fał­szy­wy obraz. Ko­cha­łem ilu­zję. Ko­cha­łem w niej to, co przy­po­mi­na­ło mi cie­bie. Na­ro­dzi­łaś się w moim umy­śle bar­dzo dawno temu. Mó­wisz, że je­stem wszyst­kim, co naj­gor­sze w twoim życiu. Ty je­steś speł­nie­niem moich ma­rzeń. Może i nie je­steś praw­dzi­wa, lecz praw­dziw­sza niż tamta ko­bie­ta. I wierz mi, wiem, co mówię, gdyż znam cię le­piej niż ty sama.

Pra­gnął ją przy­tu­lić i po­cie­szyć, obie­cać tak wiele rze­czy, lecz nie miał od­wa­gi. Za to podał jej nóż.

Znał ją na tyle, że wie­dział, iż nie zrobi z niego użyt­ku. Mimo to serce moc­niej mu za­bi­ło.

Przy­ję­ła po­da­ru­nek. Długo oglą­da­ła ostrze.

– Nie będę taka jak ty – stwier­dzi­ła w końcu, jakby z dumą, i wy­rzu­ci­ła nóż za ba­rier­kę. – Wynoś się. Nie chcę cię wię­cej wi­dzieć.

Od­szedł.

 

***

 

Noc trwa­ła i trwa­ła. Kiedy Ja­chim grze­bał ciała, wi­dział Au­re­lię przy­pa­tru­ją­cą mu się z da­le­ka. Syl­wia, Do­mi­nik i Mar­cel spo­czę­li na cmen­ta­rzy­ku, obok in­nych za­mor­do­wa­nych. Po­mię­dzy gro­ba­mi po­sta­wił lampę naf­to­wą. Niech im świe­ci.

 

***

 

Świt nigdy nie miał na­dejść. Ja­chim sie­dział na plaży i roz­my­ślał, co się dzie­je z jego cia­łem w realu. Ża­ło­wał, że za życia nie przy­łą­czył się do ruchu prze­ciw­ni­ków eu­ta­na­zji osób z Au­ro­rą. Bał się. Ale też cze­kał.

Au­re­lia stała nie­opo­dal, mil­czą­ca i cza­ją­ca się ni­czym Czło­wiek bez Twa­rzy.

 

***

 

Księ­życ świe­cił jasno, gdy Ja­chim sprzą­tał dom pani Ana­sta­zji. Ile czasu mi­nę­ło? Kilka dni czy kilka mie­się­cy? Nie miał po­ję­cia. Był w miarę za­do­wo­lo­ny. Miej­sce pra­wie nada­wa­ło się do za­miesz­ka­nia.

Au­re­lia stała nie­opo­dal płotu, jakby na coś cze­ka­jąc.

 

***

 

Gwiaz­dy mru­ga­ły, jakby chcia­ły prze­ka­zać mu jakiś se­kret. Ja­chim czę­sto my­ślał o Julii. Czy kie­dyś ruszy ją su­mie­nie i po­ja­wi się nad jego łóż­kiem, by po­ca­łun­kiem wy­bu­dzić ze snu? A może le­ka­rzom uda się prze­ła­mać Au­ro­rę i wy­do­bę­dą go z tego świa­ta? Czy kie­dyś na ho­ry­zon­cie po­ja­wi się łódka?

Gdy spo­glą­dał na Au­re­lię, sam nie wie­dział, czy tego chce. Jesz­cze tylko tro­chę, jesz­cze kilka ma­łych krocz­ków.

W ogro­dzie pani Ana­sta­zji rosły pięk­ne geo­r­gi­nie.

 

***

 

Sa­mot­ny księ­życ wy­da­wał się dziw­nie za­zdro­sny.

Kiedy Ja­chim two­rzył Au­re­lię, nadał jej tak wiele cech, lecz jedna z nich była naj­waż­niej­sza. Wy­kre­ował ją tak, by go po­ko­cha­ła.

Pe­wien był, że roz­kwit­nie przy nim jak kwiat, że za­go­ją się wszyst­kie jej rany. Po­ca­ło­wał ją czule i wró­cił na po­wrót w ciem­ność.

 

Koniec

Komentarze

Czytałam w numerze. Podobało mi się, fajne igranie z horrorową sztampą i dobre przenikanie się świata rzeczywistego z fikcyjnym, które buduje napięcie (zwłaszcza pod koniec). Niestety było to już jakiś czas temu, więc szczegółów nie przywołam, ale tekst mam w pamięci i czytałam go z przyjemnością :)

Dla formalności (bo przecież opowiadanie wyróżnione już papierem) klikam bibliotekę.

"Bądź spokojny: za sto lat wszystko minie!" ~Ralph Waldo Emerson

Spoko, fajne, zastanawiałem się po co, i doszedłem do wniosku, że to taka miłosna wstawka na walentynki ;), to dzięki za podzielenie się o/

Nie ukrywam, że opowiadanie mnie zainteresowało, czytało się świetnie i byłam niezmiernie ciekawa, jak potoczą się sprawy, ale też muszę wyznać, że mój stary rozum nie pojmuje tego, co stanowi istotę tej historii. Nie wiem jak to się dzieje, że Jachim stworzył postaci i świat, do którego sam wchodził i wpuszczał inne osoby, i w którym potem został uwięziony.

Rozumiem, że pisarz może wymyślić co zechce i umieścić to na kartach książki, ale nie umiem sobie wyobrazić, jak to się dzieje, że ktoś żywy i prawdziwy nagle staje się postacią wsadzoną do wirtualnego świata, podczas gdy jego ciało zapada w śpiączkę.

Nie klikam, bo, o ile mi wiadomo, każde opowiadanie opiórkowane staje się opowiadaniem bibliotecznym.

 

Pew­ne­go ranka przy­by­li po­li­cjan­ci. –> Czy to na pewno byli policjanci, a nie milicjanci?

Skoro rzecz dzieje się w ubiegłym wieku, a Marcel opowiada historię z przeszłości, to obawiam się, że wtedy nie było policji i rankiem mogli przybyć milicjanci. Milicja Obywatelska została przekształcona w Policję w kwietniu 1990 roku.

Sugeruję, abyś przyjrzał się policji także w dalszym ciągu opowiadania, bo gdzieniegdzie chyba powinna tam być właśnie milicja.

 

Była naj­bar­dziej prze­ra­żo­na. Syl­wia się trzę­sła, ale bar­dziej ze zło­ści niż ze stra­chu. Do­mi­nik wy­da­wał się naj­bar­dziej opa­no­wa­ny… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Do­mi­ni­ka był prze­ra­żo­ny… –> Literówka.

 

Au­re­lia spoj­rza­ła na wi­ją­ce się ponad ich gło­wa­mi scho­dy… –> Byłam przekonana, że Aurelia jest sama.

 

Po­tknę­ła się o sto­pień, w ostat­niej chwi­li chwy­ci­ła po­rę­czy. –> Po­tknę­ła się o sto­pień, w ostat­niej chwi­li chwy­ci­ła po­rę­cz.

 

Wtedy za­uwa­żył coś katem oka. –> Literówka.

 

– Mam bo­ga­tą wy­obraź­nie… –> Literówka.

 

ja­sność wle­wa­ła się w za­ka­mar­ki domu, Ja­chim roz­glą­dał, czy… –> Chyba miało być: …Jachim rozgląał się, czy

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za komentarze.

 

Reg, wirtualna rzeczywistość to coś, co już się pojawia. Na razie jest dość prymitywna, bo w goglach słyszymy muzykę z głośników i oglądamy obraz z monitorów, które są po prostu bliżej oczu. Ale kiedyś może przejść do przełomu i informacje może będą przesyłane bezpośrednio do mózgu. Coś takiego jest w opowiadaniu. Bohater przebywa w sztucznie wykreowanej komputerowa rzeczywistości, choć nie fizycznie. Bodźce przekazywane do mózgu oszukują wszystkie zmysły.

Co do policjantów – masz rację, ale tu zawsze mogę powiedzieć, że błąd zrobił Jachim w swojej opowieści, a nie ja :P 

Aurelia spojrzała na wijące się ponad ich głowami schody → Stali tam w trójkę, Aurelia, Jachim i Julia, ona po prostu ich nie widziała

Potknęła się o stopień, w ostatniej chwili chwyciła poręczy. → W domyśle tu miało być “chwyciła się poręczy” z pominięciem “się” w celu uniknięcia powtórzenia.

Gratuluję publikacji :) Zazdroszczę, i to chyba za bardzo, bo postanowiłem tekst przejrzeć wyjątkowo wnikliwie ;) Co innego, że rytm długości zdań doskonale mi to ułatwił. Zdania proste i czytelne to skarb :)

 

Obóz rozbili na niewielkiej łące tuż obok płotu – dwa pomarańczowe namioty w świetle zachodzącego słońca przypominają żywy ogień.

– czyli łopotały na wietrze ?

 

Dalej stoi dom, stary i chwilowo niezamieszkały. Otacza go zarośnięty ogród, do którego wejścia strzeże studnia. Po drugiej stronie łąki widać morze, w którym topi się słońce, malując fale karmazynową barwą.

– znowu słońce.

 

Czworo młodych ludzi siedzi wokół ogniska, trzymając się za dłonie, nieświadomych, że obserwuje ich Człowiek bez Twarzy.

– znowu informacja o trzymaniu się za dłonie.

 

Ostatecznie pomniejszył objętość każdego ziarna o dwanaście procent i dołożył ich tyle, ile trzeba, by zachować objętość i kształt warstwy.

 

Jachim dobrze znał swojego krewnego i wiedział, czego ten oczekuje. Głębokiego jak szyb naftowy dramatu psychologicznego. Albo science fiction mówiącego tak wiele o naturze wszystkiego, że nawet scenarzysta rozumie tylko połowę.

– zupełnie jak ja :D

 

Wszyscy myśleli, że z takim wujkiem powinien błyszczeć na studiach niczym klejnot w świetle zachodzącego słońca.

– jakaś obsesja ;)

 

Jachim wynajmował pokój nieopodal uczelni, u pary starców, którzy pamiętali chyba jeszcze ostatnie kina.

– przecinek wydaje mi się zbędny…

 

Moment ciemności, żadnego bólu ani dziwnego uczucia. Po chwili stali na łące, za ich plecami tarcza słońca dotykała horyzontu.

– patrzę podejrzliwie ;)

 

Dominik miał wielkie serce i czasem uważał, że to jego przekleństwo.

– wyskoczył, jak z kapelusza. To kolejny z bohaterów?

 

 Targały nim coraz koszmarniejsze myśli, zaczął bać się samego siebie.

– coraz to koszmarniejsze… Hmm?

 

Czasem aż chciał, by w końcu się pojawił. Przygotował coś dla niego.

– odnoszę wrażenie, że nie było do tej pory zamienników typu aby…

 

– Oczywiście – odparł chłopak. – Może wstał z grobu. Choć bardziej prawdopodobne, że kat go wypuścił, albo facet mu uciekł. W każdym razie mieszkańcy zaczęli widywać tajemniczą postać, ponoć wciąż miała zasłoniętą twarz…

– zawsze bardziej pasuje, bo wciąż sugeruje, że powinność jej odsłonięcia.

 

 Marcel, mocno wstawiony, wyrzucił wszystko z plecaka, po czym z żalem stwierdził, że zabrakło alkoholu. W wiosce za latarnią był sklep, ale pewnie już zamknięty.

– piją alkohol, zabrakło alkoholu, brzmi troszkę sztywno, nienaturalnie…

 

Jachim aż współczuł swemu bohaterowi.

– hm… po wielokrotnym odtwarzaniu scen przy ich tworzeniu ma jeszcze jakieś uczucia wobec bohatera? Wrażliwiec, pewnie wzorował się na sobie ;)

 

Po chwili z ciemności wyłoniła się postać. Wysoka i czarna niczym morze w bezgwiezdną noc.

– ach te liryczne opisy ;)

 

Po chwili na zewnątrz wyszła zaspana Aurelia. Od razu zauważyła dziurę, podbiegła, zajrzała do środka namiotu siostry i zaczęła krzyczeć. Dopiero Dominik odciągnął ją od ciała siostry.

 

Cierpienia własnych bohaterów dziwnie go dotykały.

– wyobraziłem sobie ten dotyk ;)

 

– Pani Anastazja mówiła, że gdzieś na komodzie. – Marcel oświetlił każdy kąt pomieszczenia, znalazł starą komodę, lecz nie dostrzegł na niej żadnego telefonu. – Musi tu być.

– stary mebel

 

Zamknął drzwi na klucz, a potem zaczął przeczesywać cały dom.

– lekki zgrzyt.

 

Spodziewał się pewnie, że Aurelia gdzieś tam się chowa, skulona, czekając na jakiś niedorzeczny ratunek.

– w sumie raz już się kuliła, więc czemu nie… Niedorzeczny to znaczy nieskuteczny? Albo coś w rodzaju przybycia Drużyny – A?

 

Marcel przebiegł przez tunel i znalazł się na plaży. Zaczął wypatrywać sylwetki Aurelii, lecz jego uwagę przykuło coś innego. Światło. Mrugało do niego z lasku w głębi lądu. Ktoś tam był. Czyżby szansa na ratunek?

– ale tym razem właściwy? ;)

 

Julia wydała polecenie wiążące ją i Jachima natychmiast przenieśli się do Aurelii.

– , poczym przenieśli się…

 

Aurelia stała jeszcze przez chwilę, jakby zastanawiając się, czy jest sens walczyć. Jachim znał ją doskonale. Pragnęła się skulić, zamknąć oczy i poczekać.

– cecha charakterystyczna postaci ;)

 

Naparła na wielkie, dwuskrzydłowe, drewniane drzwi. Otwarły się powoli. Wślizgnęła się do środka i zatrzasnęła je, znajdując w sobie jakąś nadludzką siłę.

– czyli normalnie latarnik to siłacz? Nie wiem, czy to celowe dramatyzowanie narratora i pokrętna logika wynika z tego, że opowieść zaprojektował bohater opowiadania, czy to Ty tworzysz taką narrację…

 

Aurelia zaczęła biec. Potknęła się o stopień, w ostatniej chwili chwyciła poręczy. Jej bose stopy krwawiły. Obejrzała się i zobaczyła, że morderca jest tuż za nią. Wybiegła na okrągły, umieszczony pod laterną taras, gdzie czekali już Julia, Jachim i wskaźnik.

 

 

Jakiś błąd, pomyślał racjonalnie, lecz poczuł bardzo dziwny lęk. To była jednak głupota, bardziej powinien się bać tego, że wciąż ma w opowieści takie usterki.

– To była jednak głupota, a nie lęk… ;)

 

 

Jachim – ubrany w obrzydliwie elegancki garnitur – stał przed komisją, która robiła za tło wirtualnego interfejsu jego Księcia, i rozesłał zaproszenia do opowieści.

– hm?

 

– Mam bogatą wyobraźnię, ale nie mieści mi się w głowie, dlaczego ktoś znaczący miałby mieszać w mojej pracy dyplomowej.

– sugeruje, że ktoś nieznaczący już tak?

 

 Wciąż się nie ruszał, sparaliżowany ze strachu, w umyśle miał pustkę. Coś tu było podwójnie nie tak. Ta scena powinna wyglądać inaczej. W oryginale morderca odszedł, nim dziewczyna wyszła z namiotu. Fabuła właśnie wykoleiła się jak pociąg z retrospekcji Dominika.

– Fabuła właśnie wykoleiła się z retrospekcji Dominika jak pociąg z torów.

 

Jachim zrobił pierwszą rzecz, która przyszła mu do głowy. Doskoczył do Aurelii i użył jej jako żywej tarczy. Nie miał ochoty ani czasu, by zastanawiać się, jakie to podłe.

– i też nie miał ochot przerwać odtwarzania historii, co było pewnie najłatwiejszym rozwiązaniem.

 

Dominik wciąż celował, a ręka mu drżała. Nie ośmielił się strzelić.

Dobra, kończymy to – powiedział do swych bohaterów Jachim i wydał polecenie wyjścia z opowieści.

– jednak znalazł troszkę czasu :)

 

To była właśnie spluwa rodem z klasycznego slashera. Tak właśnie scharakteryzował ją Jachim, gdy jeszcze miał plan, by odegrała w historii większą rolę.

– to po kiego grzyba się zasłaniał wcześniej dziewczyną i skąd ten strach przed kulką w plecy?

Związane z tyłu ręce dziwnie mu ciążyły i z trudem zachowywał równowagę, lecz zdołał wyrwać się z potrzasku. Dokąd jednak miał uciec?

– ciekawe dlaczego…

 

Tak wyobrażał sobie stare strychy. Pełne kartonów, skrzyń i regałów z papierowymi, dawno zapomnianymi książkami. Było tu mnóstwo staroci – rozłożony na części rower, na którym nikt już nigdy nie pojedzie, niedziałająca lodówka, olbrzymi stary telewizor, który musiał ważyć chyba z dziesięć kilo, śmieszny komputer z wielką skrzynką i podobnym do telewizora monitorem. I oczywiście kołowrotek, zabytkowy, drewniany i złowieszczo piękny. Jachim nie potrafił sobie wyobrazić strychu bez takiego skarbu.

– czyli tego strychu nie zaprojektował?

 

W drodze zrzucił z siebie czarne szmaty. Pod spodem miał strój, w którym wkroczył do opowieści. Skrzywił się, zdając sobie sprawę, że przyjdzie mu spędzić resztę życia w głupkowatej koszulce z wielkim kwiatkiem. Może coś sobie potem uszyje, jeśli Dominik nie zniszczył kołowrotka.

– a co ma kołowrotek do szycia?

 

Aurelia siedziała na tarasie widokowym obok trupa latarnika, skulona, jakby właśnie popełniła zbrodnię w afekcie i straciła rozum.

– kuląca się Aurelia wróciła! ;)

 

– N.F. – oznajmiła. – Czego naprawdę nauczył cię wujek? Mordowania ludzi? Może wyobraziłeś sobie, że to tylko wirtualna opowieść. Skąd naprawdę znasz tę okolicę? Może…

– w jakich latach dzieje się opowieść? Nie ma komórek, czy więc pojecie wirtualnej rzeczywistości istnieje?

 

Przyznam się, że liczyłem na zakończenie w stylu Black Mirror… Chyba za bardzo. Czytało się dobrze, ale podobnie jak wujek Jachima liczyłem na coś więcej :)

 

Pozdrawiam Czwartkowy Dyżurny

Bardzo ciekawe ukazanie przyszłości branży rozrywkowej wymieszanego z niewielką ilością kryminału, slashera i może czegoś jeszcze ;) Na początku super wypada motyw tworzenia wirtualnych opowieści, obserwowania typowej fabuły slashera z trzeciej osoby.

Później bardzo ładnie wrzucasz bohatera do wirtualnej rzeczywistości, motyw Juli i to, jak przechytrzyła Dominika, zabrzmiał wiarygodnie. Choć średnio rozumiem, czemu ostatecznie się przyznała. Jakby Dominik kiedyś wyszedł…

Końcówka mi się spodobała. Otwarta, z nadzieją na poprawę losu, a zarazem pokręcona. Jak to w slasherach ;)

Językowo czytało się bardzo dobrze. Tak więc ten koncert fajerwerków naprawdę udany :)

 

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Blacktom,

 

Obóz rozbili na niewielkiej łące tuż obok płotu – dwa pomarańczowe namioty w świetle zachodzącego słońca przypominają żywy ogień.

– czyli łopotały na wietrze ?

Trochę na pewno. Ale głównie chodzi o kolor.

---------------------------------------

 

Czworo młodych ludzi siedzi wokół ogniska, trzymając się za dłonie, nieświadomych, że obserwuje ich Człowiek bez Twarzy.

– znowu informacja o trzymaniu się za dłonie.

Klamra kompozycyjna z pierwszym zdaniem. Całe opowiadanie również miało zakończyć się klamrą (Jachim i Aurelia trzymają się za ręce i nikt ich nie obserwuje), ale wypadło w redakcji.

---------------------------------------------

Jachim wynajmował pokój nieopodal uczelni, u pary starców, którzy pamiętali chyba jeszcze ostatnie kina.

– przecinek wydaje mi się zbędny…

Zawsze można to potraktować jako dopowiedzenie :)

 

-------------------------------------------

Naparła na wielkie, dwuskrzydłowe, drewniane drzwi. Otwarły się powoli. Wślizgnęła się do środka i zatrzasnęła je, znajdując w sobie jakąś nadludzką siłę.

– czyli normalnie latarnik to siłacz? Nie wiem, czy to celowe dramatyzowanie narratora i pokrętna logika wynika z tego, że opowieść zaprojektował bohater opowiadania, czy to Ty tworzysz taką narrację…

Hmm… jakie drzwi pasują do taniego slashera, drzwi, z którymi musi mocować się drobna kobieta, walcząca o życie? Lekkie czy ciężkie, które ledwo można zamknąć? :D

–-------------------------------------------------------------

Aurelia zaczęła biec. Potknęła się o stopień, w ostatniej chwili chwyciła poręczy. Jej bose stopy krwawiły. Obejrzała się i zobaczyła, że morderca jest tuż za nią. Wybiegła na okrągły, umieszczony pod laterną taras, gdzie czekali już Julia, Jachim i wskaźnik.

 

No, laterna. Coś nie tak?

 

--------------------------------------------------------------

– Mam bogatą wyobraźnię, ale nie mieści mi się w głowie, dlaczego ktoś znaczący miałby mieszać w mojej pracy dyplomowej.

– sugeruje, że ktoś nieznaczący już tak?

No, znaczący. Dysponujący odpowiednimi zdolnościami. Jak to wynikało z dialogu.

------------------------------------------------------------

Wciąż się nie ruszał, sparaliżowany ze strachu, w umyśle miał pustkę. Coś tu było podwójnie nie tak. Ta scena powinna wyglądać inaczej. W oryginale morderca odszedł, nim dziewczyna wyszła z namiotu. Fabuła właśnie wykoleiła się jak pociąg z retrospekcji Dominika.

– Fabuła właśnie wykoleiła się z retrospekcji Dominika jak pociąg z torów.

Fabuła właśnie wykoleiła się z retrospekcji Dominika?

 

---------------------------------------------------------

To była właśnie spluwa rodem z klasycznego slashera. Tak właśnie scharakteryzował ją Jachim, gdy jeszcze miał plan, by odegrała w historii większą rolę.

– to po kiego grzyba się zasłaniał wcześniej dziewczyną i skąd ten strach przed kulką w plecy?

Być może o tym zapomniał. Może bał się, że ten, kto ingerował w kod, zmienił również tę broń. A może po prostu wystraszył go widok wycelowanej w niego broni.

 

-----------------------------------------------------

 

Tak wyobrażał sobie stare strychy. Pełne kartonów, skrzyń i regałów z papierowymi, dawno zapomnianymi książkami. Było tu mnóstwo staroci – rozłożony na części rower, na którym nikt już nigdy nie pojedzie, niedziałająca lodówka, olbrzymi stary telewizor, który musiał ważyć chyba z dziesięć kilo, śmieszny komputer z wielką skrzynką i podobnym do telewizora monitorem. I oczywiście kołowrotek, zabytkowy, drewniany i złowieszczo piękny. Jachim nie potrafił sobie wyobrazić strychu bez takiego skarbu.

– czyli tego strychu nie zaprojektował?

Zaprojektował. Czemu myślisz, że nie?

 

---------------------------------------

W drodze zrzucił z siebie czarne szmaty. Pod spodem miał strój, w którym wkroczył do opowieści. Skrzywił się, zdając sobie sprawę, że przyjdzie mu spędzić resztę życia w głupkowatej koszulce z wielkim kwiatkiem. Może coś sobie potem uszyje, jeśli Dominik nie zniszczył kołowrotka.

– a co ma kołowrotek do szycia?

A kołowrotek nie służy do przędzenia włókien?

 

-----------------------------------------

– N.F. – oznajmiła. – Czego naprawdę nauczył cię wujek? Mordowania ludzi? Może wyobraziłeś sobie, że to tylko wirtualna opowieść. Skąd naprawdę znasz tę okolicę? Może…

– w jakich latach dzieje się opowieść? Nie ma komórek, czy więc pojecie wirtualnej rzeczywistości istnieje?

 

W latach 90. Pojęcie wirtualnej rzeczywistości już raczej wtedy istniało, technika komputerowa była całkiem rozwinięta.

 

 

Dzięki za przeczytanie i obszerny komentarz :)

 

------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

NoWhereMan, również wielkie dzięki.

Bardzo dobry tekst. Nie dziwię się, że poszedł na papier.

Zgrabnie skłoniłeś do kibicowania bohaterowi. Nie ma to jak niezasłużona krzywda.

Podobał mi się sposób na scharakteryzowanie bohaterów “powieści”.

Fabuła ładnie przemyślana, wszystko się splata.

Babska logika rządzi!

Dzięki, Sylwio :)

W kwestii laterny i pociągu mój błąd.

Drzwi też są… ok.

Co do żywego ognia to odniesienie do koloru, tak? Ok. A jeśli chodzi o dłonie to rozumiem intencje, ale pozbyłbym się czegoś, co straciło rację bytu.  

Co do:

– Mam bogatą wyobraźnię, ale nie mieści mi się w głowie, dlaczego ktoś znaczący miałby mieszać w mojej pracy dyplomowej.

Lepiej dla zdania byłoby, gdyby tego przymiotnika tam nie było ;)

A to:

Być może o tym zapomniał. Może bał się, że ten, kto ingerował w kod, zmienił również tę broń. A może po prostu wystraszył go widok wycelowanej w niego broni.

Zupełnie mnie nie przekonuje ;)

 

Z kolei to:

Tak wyobrażał sobie stare strychy.

 

 Tak sformułowane zdanie skojarzyło mi się ze sceną, gdzie bohaterowie poznają nowe otoczenie, doszukując się znajomych odniesień. Gdy widzą coś pierwszy raz. To mnie zmyliło :)

 

 

W drodze zrzucił z siebie czarne szmaty. Pod spodem miał strój, w którym wkroczył do opowieści. Skrzywił się, zdając sobie sprawę, że przyjdzie mu spędzić resztę życia w głupkowatej koszulce z wielkim kwiatkiem. Może coś sobie potem uszyje, jeśli Dominik nie zniszczył kołowrotka.

– a co ma kołowrotek do szycia?

A kołowrotek nie służy do przędzenia włókien?

 Służy, ale do szycia ubrań jeszcze daleko. Bardziej naturalnie byłoby użycie słowa „utka” w kontekście kołowrotka i przędzy.

 

 W latach 90. Pojęcie wirtualnej rzeczywistości już raczej wtedy istniało, technika komputerowa była całkiem rozwinięta.

 

No tak, ale czy w 90 zwyczajna dziewczyna użyłaby tego słowa? Oczywiście to wytwór Jachima, dla którego to norma, więc mógł do końca nie zdawać sobie sprawy przy kreacji postaci ;)

 

Peace and love :)

Spoko, zgadzam się co do niektórych sugestii. Ale już nie chcę zbytnio ingerować w tekst. O ile literówki itp. poprawiłem, to reszta niech zostanie taka jak na papierze i niech każdy sobie oceni.

Ja żadnych zmian bym nie wprowadzał ( tekst jest taki, jak został opublikowany), a moje sugestie potraktował jako rzecz do przemyślenia i ewentualnego wykorzystania w przyszłych tekstach. Bo domyślam się, że to nie Twój ostatni opublikowany teks :)

Czytałem w Wydaniu Specjalnym, niech spoczywa w pokoju. 

Bardzo fajny tekst, zapadł mi w pamięć. I ilustracja również niezła!

Gratuluję :) 

Świetny tekst, który miałam przyjemność czytać i betować zarazem. Pamiętam do dziś i cieszę się, że trafił na łama pisma, bo był po prostu świetny. Ciekawe podejście do tematu. Miło było sobie do niego wrócić raz jeszcze. :)

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Bardzo dobre opowiadanie. Świetnie się je czytało i przede wszystkim wciągnęło mnie. Akcja cały czas trzymała w napięciu. Jako czytelnik byłem ciekaw, co wydarzy się dalej. Świetny pomysł przeniesienia bohatera w świat który sam wykreował. Brawo i gratuluję publikacji w wydaniu specjalnym. Zdecydowanie zasłużenie! :) 

Dziękuję za komentarze :)

Przeczytałem do porannej kawusi i żałuję.

Trzeba było przeczytać do wieczornego piwka, ze względu na klimat ;).

Świetna historia, fajnie domknięta. I podjęty temat VR, dla mnie bomba, bo mocno się tym interesuję, a nawet wgryzam pisząc. Super sprawa, dzięki. 

Dzięki, Łosiot :)

Byłem przekonany, że N.F. na łódce to Nowa Fantastyka ;D.

Chciałbym się teraz do czegoś konstruktywnie przypieprzyć, ale na razie trudno mi zwalczyć uczucie satysfakcji z lektury. A już najbardziej podobało mi się, jak opisałeś rozwój relacji autor-dzieło. Wirtualna rzeczywistość tu pasuje, ale mam wrażenie, że jest trochę tłem dla głównego tematu – ile twórca wkłada z siebie w swój utwór.  

Aha, mam. Znalazłem trzy literówki! Nie będę nawet patrzył, czy już je tu poprawiałeś, zostawię sobie nadzieję, że jednak są jakieś niedociągnięcia ^ ^.

 

 

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Dzięki :) Fajnie, że zajrzałeś, w końcu Twój “Tytus…” to bliski kumpel mojego “…Człowieka…”. Razem niejedno jajko jedli.

Zupełnie inna liga, ale dzięki, pochlebiłeś mi tą uwagą. Wydaje mi się, że te teksty najbardziej łączy to, że obu dość daleko do hard science-fiction.

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Wiem, że komentuję ten tekst ze strasznym opóźnieniem, ale długo przeleżał na mojej kolejkowej liście i dopiero teraz znalazłam czas, żeby do niego usiąść. 

Muszę przyznać, że to naprawdę fajny kawałek opowiadania. Czytało mi się to bardzo przyjemnie i zainteresowaniem wypatrywałam zakończenia tej historii. I nawet moja wrodzona niechęć do wszelkiej maści slasherów nie zniszczyła ogólnego pozytywnego wrażenia. 

Podoba mi się sposób w jakim balansujesz między światem realnym, a wirtualnym, płynnie przenosząc akcję między nimi. Miałam co prawda trochę niedosyt tego świata realnego, o którym posiadamy jedynie szczątkowe informacje, ale to nie przeszkadzało jakoś specjalnie. 

To była naprawdę przyjemna lektura.

 

Pozdrawiam C. 

Dzięki za wizytę i komentarz :) Pozdrawiam również.

Świetnie się czytało :) Super opowiadanie!

Dzięki za odwiedziny :)

Cóż mogę dodać…? Dopisuję się skromnie do wszystkich pochlebnych komentarzy. :)

You get what anybody gets - you get a lifetime.

Mr Windy, dzięki :)

Świetnie się czytało. Gratuluję udanego tekstu! :) Plusik za gotową do ściągnięcia wersję mobi.

Dzięki!

Obłędne. Duży plus . Nie lubię takich z dużą ilością trupów, ale nie mogłem się oderwać. 

Dzięki za przeczytanie :)

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Dzięki :)

Nowa Fantastyka