Kvothe to człowiek legenda. Wielki mag, geniusz muzyki, bohater i złoczyńca – namówiony przez Kronikarza – wspomina swe barwne życie. Od dzieciństwa spędzonego w trupie wędrownych aktorów poprzez lata chłopięce spędzone w półświatku mrocznego miasta po szaloną, ale udaną próbę wstąpienia na Uniwersytet. Powoduje nim pragnienie władania magią i zemsty na demonach, które zabiły jego rodziców i cały jego świat obróciły w perzynę. Niezwykle żywo i naturalnie snuta opowieść na homerycką skalę. Intrygująca i poruszająca odyseja Kvothe’a doskonale harmonizuje z nienachalnym klimatem fantasy.
O, no proszę. A mnie ta książka znudziła niemożebnie. Pożyczył mi ją kuzyn, zachwycony, więc zaczęłam czytać. I czytałam, czytałam, zaciskałam zęby i czytałam dalej. Docierając do strony numer trzysta i odpadając zupełnie. Nie znalazłam żadnego punktu zaczepienia, niczego, co by sprawiło bym uznała dalszą lekturę za uzasadnioną.
I od roku książka kisi mi się na półce, boję się oddać, bo kuzyn już się zapowiedział z kolejnymi tomami.
I jak ja mam mu się przyznać, że arcydzieło nie zachwyciło mnie? ;)
Ocho, w którym momencie się odbiłaś? Ja przyznam, że pierwsze kilka rozdziałów mnie znużyło, jak Kvothe zaczął opowieść było trochę lepiej, w Tarabeanie całkiem nieźle, ale naprawdę świetnie zaczęło się od chwili gdy wstąpił na Uniwersytet. To wtedy zaczęły się pojawiać najlepsze fajne postacie i wątki.
Co mnie zachwyciło? Świetnie prowadzona narracja, Rothfuss potrafił mnie tak związać z postaciami, że gdy Kvothemu ukradli futerał na lutnię, przeżywałem to bardziej, niż gdy w innej książce obcięli komuś głowę. Świetne postaci – zwłaszcza Elodin i moja ukochana, przewspaniała Auri (niestety główny bohater jest głupi i ugania się za Denną, która jest wkurzająca i wypada słabo na tle każdej innej kobiecej postaci), jest trochę tajemnic, akademicko-szkolny klimat, który bardzo lubię, i wątki obyczajowe, które naprawdę mi się podobają.
Co mi się nie podoba? Że Rothfuss już od lat ma gotową całą trylogię, a dłubie nad nią i jeszcze nie wydał trzeciego tomu. A już leci czwarty rok od premiery drugiej części.
Na szczęście już za miesiąc wychodzi króciutka książka w tym świecie skupiona na Auri :)
Oj, Zygfrydzie, nie pamiętam. Ze trzysta stron przeczytałam i nie znalazłam nic, czego mogłabym się czepić, żeby dalej czytać. Ani bohatera, ani wydarzenia. No tak jakoś wyszło. Przez kolejne trzysta stron już mi się nie chciało sprawdzać. ;)
Pytam, bo koło 300. strony zaczął się Unwiersytet, czyli właściwa część książki. Możliwe, że od tej pory byś się wciągnęła.
Może, no może. Ale to by znaczyło, że muszę przebrnąć ponownie przez te 300 stron, które mnie nic a nic... Trudno, już chyba pozostanę nieuświadomiona. ;)
Tak książką wciąga, ale z czasem... dlatego wiele osób “odpada”, a czasem przydaje się cierpliwość :)
Ale bez przesady. ;) Trzysta stron to niejedna powieść by się już skończyła. :)