- Opowiadanie: Piwak - Jak Wisła głęboka

Jak Wisła głęboka

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Jak Wisła głęboka

Tylko małe sekrety muszą być strzeżone.

Wielkie trzymane są w sekrecie

dzięki niedowierzaniu opinii publicznej.

Marshall McLuhan

 

 

Cisza.

Wręcz przerażająca cisza, w której niezwykle dokładnie słyszy się własny oddech. Bezszelestny ruch. Krew krążącą w żyłach. Cisza, której nie mącił nawet delikatny wiaterek poruszający falami rzeki. Obijały się bezgłośnie o brzeg. W toni wody można było zauważyć czerwony księżyc. Zwiastun śmierci. Nagłej, krwawej śmierci istoty nie do końca będącej z tego świata. Czy też epigona starego, który powoli odchodził w zapomnienie.

Na brzegu, w bezruchu stała młoda dziewczyna. Wsłuchiwała się w ciszę, starając się znaleźć w niej coś niezwykłego, niepasującego do nocy. Obcego. Bała się, ale zarazem była zdecydowana. Miała dziwną fryzurę i strój. Nierówne kasztanowe włosy sięgające do połowy ramion wyglądały bardziej na poszarpane nożem niż obcięte nożyczkami, a prosta zielona suknia, która kiedyś zapewne sięgała do kostek, teraz była nierówno oberwana wokół kolan. W dłoniach mocno trzymała wielki miecz. Wyglądała na zdeterminowaną, na kogoś, kto nie może już się cofnąć ani zatrzymać.

Zresztą było już za późno. Nadleciał nagle zza pleców dziewczyny. W ostatniej chwili odskoczyła i cięła mieczem, ale nawet go nie drasnęła. Na kolejny atak smoka była już gotowa, ten jednak ją zlekceważył, lądując na brzegu, nieopodal. Zaczął pić, powoli wchodząc do rzeki. Dziewczyna z krzykiem doskoczyła do niego, rozchlapując wokół wodę. Atakowała z zacięciem i szybkością, na jaką stać tylko desperatów, mimo to potwór bez specjalnych trudności odbijał jej ciosy potężnymi łapami. Nie mogła się przez nie przebić ani do serca, ani do oczu. Nie wyglądała jeszcze na zmęczoną, chociaż mroźne prądy rzeki spowalniały jej ruchy i wymagały od niej zdwojenia wysiłków. Czuła, że długo nie wytrzyma takiej zabawy. Postawiła wszystko na jedną kartę: starała się skupić swoje siły na tym jednym ciosie. Powoli wciągnęła powietrze i z pół obrotu uderzyła w lewą łapę.

Stwór ryknął przeraźliwie, z bólu i gniewu. Dno rzeki lekko się zatrzęsło, tak że dziewczyna musiała zrobić krok do tyłu, by nie upaść. Nawet nie spojrzała w stronę, w którą poleciały trzy palce smoka, z ustami otwartymi przerażeniem przyglądała się za to jego łbu, który zmieniał się, przyjmując najróżniejsze twarze. Uniosła miecz, przygotowując się do kontrataku, nie mogła jednak oderwać wzroku od tych metamorfoz. Od ludzi, których znała. Których kochała i nie cierpiała. Za którymi tak strasznie tęskniła i których równie mocno zawiodła. To byli jej ludzie. I ofiary potwora. Wpatrując się w te wszystkie twarze postanowiła, że już nikt do nich nie dołączy.

I to był błąd. Smok wykorzystał jej rozkojarzenie i zaatakował od dołu, pod wodą podcinając dziewczynie nogi potężnym ogonem. Upadła do tyłu, woda rozprysła się na wszystkie strony, a miecz wypadł jej z dłoni. Dziewczyna skrzywiła się z bólu i mimowolnie jęknęła. Widziała jak stwór powoli, jakby w zwolnionym tempie, zbliża się do niej. Patrzyła prosto w jego żółte, lekko skośne oczy i nie mogła się poruszyć. A on wciąż się zbliżał i zbliżał. Czuła jego oddech na sobie. Jego szerokie wargi rozciągnęły się w czymś na kształt uśmiechu.

Jej palce drgały, jakby chciały chwycić miecz, jednak nie była w stanie zmusić do tego dłoni. Przymknęła oczy, gdy smok był tuż przy niej i wielkim cielskiem przesłonił czerwony księżyc…

 

– Nieee! – krzyk przeciął nocną ciszę.

Pokój był niewielki, wypełniony tylko najpotrzebniejszymi przedmiotami, takimi jak łóżko, meblościanka zajęta przez książki oraz stolik z laptopem i dwoma krzesłami. Mężczyzna, który się w nim obudził był cały spocony, oddychał ciężko, z trudem łapiąc powietrze. Przez moment nie był pewien, gdzie się znajduje, widząc tylko cienie skaczące po ścianach.

Drzwi otworzyły się gwałtownie i stanął w nich krótko obcięty szatyn z zaspanymi, lekko zirytowanymi oczami. Był w samych tylko bokserkach, naciągniętych krzywo, jakby w pośpiechu, na biodra.

– Człowieku! Co z tobą? – chwilę przypatrywał się sublokatorowi, w końcu westchnął ciężko i usiadł na jednym z krzeseł. – Robert, masz zamiar tak krzyczeć co noc?

Robert podniósł się powoli na łóżku, oparł o ścianę i wzruszył ramionami. Unikając spojrzenia przyjaciela, milczał w poczuciu winy. Miał wielką ochotę na szluga, ale od pewnego czasu próbował rzucić, więc nie znalazłby żadnego w pokoju. Westchnął z żalem.

– To trwa zbyt długo. Zdecydowanie zbyt długo – dodał cicho drugi z mężczyzn. Zamilkł na moment, zanim znów podjął. – Znowu śniło ci się to samo? Dziewczyna walcząca ze smokiem?

Robert spojrzał na niego pustym wzrokiem.

– Masz rację, Kuba – powiedział wolno. – To trwa zbyt długo. Wyprowadzę się.

– Daj spokój, nie to miałem na myśli. Chodziło mi raczej o jakąś terapię… – skrzywił się z niechęcią na to słowo, ale brnął dalej. – Wiesz, mój znajomy ze studiów jest świetnym psychoterapeutą…

Mężczyzna na łóżku zaśmiał się cicho.

– Terapia… No tak. Bo w końcu koszmary u dorosłych ludzi to nic normalnego. Co nie, Kuba?

Zapytany tylko pokręcił głową. Z drugiego pokoju usłyszał wołanie, więc wstał i skierował się do drzwi.

– Po prostu zrób coś z tym.

– Kuba – powiedział Robert, gdy tamten miał już zamykać drzwi. – Przeproś Alkę. To już się nie powtórzy.

Mężczyzna tylko mruknął coś w odpowiedzi i zamknął za sobą drzwi. Robert słyszał jak w drugiej sypialni sublokator przeprasza swoją dziewczynę. Uderzył głową o ścianę ze wściekłości i zacisnął wargi. Nigdy nie miał problemów ze snami. Nigdy się nie powtarzały i nigdy wcześniej nie miał koszmarów. Co jest grane, do diabła?

 

Niewielka sala wykładowa w Zakładzie Nauk Pomocniczych Historii była prawie pełna, jak zwykle podczas pierwszych zajęć w październiku, każdy chciał być zapisany na kurs, by później nie mieć problemów z zaliczeniem. Robert prowadził zajęcia z paleografii ruskiej ze studentami specjalności archiwistycznej. Zaczął sprawdzać i uzupełniać listę, wyczytywał najpierw nazwiska zapisanych i starał się zapamiętać ich twarze, na koniec zostawiając tych, którzy chcieli się dopisać albo zmienić godzinę zajęć.

Ostatnia była Wanda Trzpiot.

– Jestem – usłyszał spokojny, cichy głos, zupełnie niepasujący do nazwiska.

Spojrzał na dziewczynę i zamarł. To ona. Co prawda włosy miała inne, ciemnobrązowe, związane w kok, z którego kilka kosmyków się wymknęło, ale jej twarz… To na pewno była ona.

Zauważył, że zwraca na siebie uwagę. Ciemne oczy Wandy również mu się przyglądały, badawczo i z zaciekawieniem. Odchrząknął i wrócił do listy. Dopisał do niej cztery osoby, które koniecznie musiały chodzić na zajęcia o ósmej rano, jakby od tego zależały losy świata, i schował ją. Miał jednak problem ze skupieniem uwagi na temacie zajęć. Powinien zrobić jakieś wprowadzenie, ale jego myśli błądziły tylko wokół snu i dziewczyny, która siedziała dwie ławki przed nim. Jak to możliwe? Jak dostała się do mojego snu? Albo wydostała… Uznał, że zaczyna popadać w irracjonalizm.

– Czy ktoś z państwa zna język rosyjski? – zapytał w końcu.

Zgłosiło się kilka osób, w większości Polacy zza wschodniej granicy, a także, co ciekawe, Wanda. Westchnął z rezygnacją. Jak ma ich uczyć czytać w języku, którego nie rozumieją?

– No dobrze – mruknął po chwili niechętnie. – W takim razie powinniśmy zacząć od poznania alfabetów…

Nie mógł się doczekać końca zajęć. Zresztą nie on jeden. Rozespane, puste twarze studentów, w większości wpatrzonych tępym wzrokiem w okna, za którymi nie było nic ciekawego, w od dawna proszące się o malowanie ściany czy nawet w kserówki, które im rozdał, nie nastrajały entuzjastycznie do twórczej dydaktyki. Zwięźle omówił różnicę między cyrylicą, głagolicą i grażdanką, rozdał kilka kartek z krótkimi tekstami zapisanymi tymi alfabetami i polecił zaznajomić się z nimi przed następnymi zajęciami. Niewyspanym młodym umysłom chwilę zajęło przetrawienie tego, co usłyszały. Gdy studenci wreszcie zrozumieli, że doktor Orwat zwalnia ich przed czasem, pojawiło się ożywienie na otępiałych twarzach. W ekspresowym tempie wrzucili kserówki do toreb i plecaków, i pośpiesznie ruszyli do wyjścia, jakby w obawie, że zmieni zdanie. Zapisał w kalendarzu, by na następne zajęcia zrobić jeszcze kilka kopii tekstów, świadom, że wiele zaginie w niewyjaśnionych okolicznościach.

– Pani Wando, mogę panią prosić na chwilę? – odezwał się, gdy większość młodych opuściła już salę. Nie planował tego, ale gdy zauważył, że nie rzuca się jak inni do drzwi, postanowił zaryzykować.

Odwróciła się i zaczekała na niego przy drzwiach. Na jej twarzy nie zauważył ani zdziwienia, ani zaciekawienia, chociaż obserwowała go bacznie. Podszedł do niej, gdy pozbierał swoje papiery.

– Muszę z panią o czymś porozmawiać… – zaczął niepewnie, nie wiedząc, co tak właściwie ma powiedzieć.

Dziewczyna milczała, ciągle mu się przyglądając, aż poczuł się jak idiota. Do tego podwójny, bo pewnie pomyślała sobie, że w tak nieumiejętny sposób próbuje ją poderwać.

– Chodźmy więc na kawę, panie doktorze – zaproponowała w końcu chłodno.

Bez słowa skinął głową. Nie był pewien, czy to był dobry pomysł, czy też od jutra stanie się pośmiewiskiem uczelni.

Poszli do kawiarni w podziemiach Collegium Maius. Zamówił mocną kawę, czując, że potrzebuje sporej dawki kofeiny, a dziewczyna gęstą czekoladę na gorąco. Zapłaciła za siebie, machnięciem ręki zbywając jego próbę zachowania się jak dżentelmen.

Długo milczeli. Robert nie wiedział jak zacząć, jak w ogóle o czymś takim opowiedzieć, zaś Wanda nie miała zamiaru mu tego ułatwić, spokojnie sączyła swoją czekoladę, jakby cisza zupełnie jej odpowiadała. W końcu otworzył się i bez żadnych wstępów opowiedział jej swój sen, który śnił od kilku tygodni i nie mógł przestać. Powiedział, że podobieństwo jest zbyt niesamowite, by to mógł być przypadek. Nawet przyznał, że to go trochę przeraża.

Znowu zapadła cisza. Dziewczyna dopiła czekoladę i łyżeczką próbowała wydostać najbardziej gęstą i najsmaczniejszą resztkę z dna filiżanki. Robert ledwo co ruszył swoją kawę, ale sam jej aromat otrzeźwił go. Teraz Wanda pewnie wybuchnie śmiechem albo spojrzy na niego jak na szaleńca, doszedł do wniosku, ale było mu już wszystko jedno.

– Więc – zaczęła wolno, podnosząc na niego oczy – wyglądam jak tamta dziewczyna, która walczyła ze… – lekko uniosła brwi – smokiem?

Przytaknął.

– Poza fryzurą, miała krótsze włosy, jakby poszarpane nożem. I oczywiście strojem.

– Aha – w zamyśleniu lekko pokiwała głową. Po chwili znowu spojrzała na mężczyznę z zainteresowaniem. – Czy ona zginęła?

Zacisnął usta, nie chciał dawać odpowiedzi na to pytanie, ale jej ciemne oczy patrzyły wyczekująco, więc w końcu zmusił się do niej.

– Nie wiem. Każdy sen kończy się tak… – rozłożył ręce i zamilkł. Wiedział, że dziewczyna we śnie nie miała szans, ale nie chciał tego mówić na głos.

– Dwuznacznie? – podpowiedziała cicho.

Lekko odetchnął, jednak nie z ulgi. Chociaż może i było w tym trochę ulgi, że dziewczyna jest nadzwyczaj wyrozumiała i jednak nie wybuchnęła mu śmiechem w twarz.

– Przepraszam – powiedział szybko – chyba nie powinienem ci tego wszystkiego opowiadać, ale…

– Ale zaniepokoiły cię regularność snu i moje podobieństwo do tamtej dziewczyny – dopowiedziała za niego spokojnie, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie.

– Łagodnie mówiąc – mruknął pod nosem. Odchrząknął niepewnie. – Dziękuję, że mnie wysłuchałaś i… mam nadzieję, że nie uznasz mnie za szaleńca albo… że to jest jakiś kiepski podryw – dodał z krzywym uśmiechem.

Powoli podniosła wzrok i spojrzała na niego uważnie.

– A jest to podryw? – zapytała z namysłem.

– Nie. To znaczy…

– Więc nie uznam – przerwała mu, sięgając po torebkę i wstając. – Muszę już iść. Zaraz mam następne zajęcia.

Wstał również.

– Jasne. I dziękuję, że mnie nie wyśmiałaś – dodał cicho.

Tym razem uśmiechnęła się lekko, po raz pierwszy odkąd ją poznał.

– Mam szacunek do cudzych fobii – mruknęła enigmatycznie.

Wyszła, zostawiając mężczyznę samego. Gdy tylko znalazła się na dziedzińcu Collegium Maius, wyciągnęła z torebki komórkę i wybrała numer zapisany pod 1.

– Zbliżają się kłopoty – powiedziała bez wstępów.

– Taa – odpowiedział jej niski głos w słuchawce. – Przyjedź do Agencji.

Westchnęła. Ciężko było godzić studia z pracą, ale skoro większości studentów się udawała ta sztuczka, więc i ona nie powinna narzekać, szczególnie że pensji wcale nie miała studenckiej.

– Będę za pół godziny.

 

Kuba siedział w kuchni z Alicją, jedli odgrzane w mikrofalówce pierogi. Robert wszedł i bez słowa usiadł obok nich.

– Coś się stało? – zapytał Kuba.

Nie otrzymał odpowiedzi.

– Wyglądasz beznadziejnie – powiedziała Alka z rozbrajającą szczerością. – Zrobię ci kawy.

„Zrobienie" kawy ograniczało się do nalania zimnej z ekspresu. Postawiła kubek przed Robertem i usiadła na kolanach swojego faceta.

– Dzięki, Alka – bąknął Robert.

– Jak miło, że się odezwałeś – zauważyła cierpko. – Może jeszcze powiesz, co się stało? Wyglądasz jakbyś zobaczył ducha.

Spojrzał na nią tak, jakby zgadła, po czym napił się zimnej, mocnej kawy. Przyjaciel obserwował go badawczo. Robertowi nie podobało się to spojrzenie.

– Spotkałem tę dziewczynę… – zaczął i urwał.

Ala uśmiechnęła się zachęcająco, ale Kuba wyglądał na zmartwionego.

– Jaką dziewczynę? – zapytał powoli, mając złe przeczucia.

– Tą ze snu…

Na chwilę zapanowało milczenie. Robert mógł mówić tylko o jednym śnie. Ala zaczęła bawić się widelcem, nagle bardzo zainteresowana zawartością pierogów, Kuba zamknął oczy. Analizował sytuację jak psycholog, którym był z wykształcenia, chociaż poza praktykami nie przepracował w tym zawodzie ani dnia.

– Jak to… – pierwsza odezwała się Alicja – Ta dziewczyna, która walczyła z jakimś stworem… w twoim śnie. Nagle pojawiła się w świecie realnym…? Co, wyszła ze snu?

Ostatnie pytanie zadała już ściszonym głosem. Było to zarazem ciekawe, jak i niepokojące. Z niecierpliwością czekała na odpowiedź Roberta, ten zaś wciągnął głęboko powietrze i zaczął mówić:

– Nie no… Nie wyszła ze snu. Po prostu… dziewczyna, z którą mam zajęcia wygląda identycznie jak ta ze snu.

Alicja zaśmiała się.

– Może twoje przeznaczenie ukazuje ci „tą jedyną"? W taki świrnięty sposób? – powiedziała to takim tonem, że nie był pewien, czy sobie żartuje, czy też pod ironią skrywa się prawdziwa wiara w przeznaczenie.

Kuba pokręcił głową.

– Nie pomagasz mu, kochanie. To na pewno przypadek albo… sam to wywołałeś – ostatnie słowa wypowiedział jakby ze zdziwieniem, równocześnie zastanawiając się nad nimi.

– Jak to? – Robert nie miał pojęcia, o czym mówi przyjaciel. – Jak mogłem sam ją wywołać?

Kuba wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Może… Przecież zwykle masz zajęcia z drugim rokiem. Na pewno widziałeś ją wcześniej na uczelni. Może więc twój mózg zapamiętał jej wygląd i…

– I co?

Psycholog z wykształcenia znowu wzruszył ramionami, nie mając więcej pomysłów. Nie był najlepszym studentem, a sny nigdy nie należały do sfery jego zainteresowań. Zresztą równocześnie robił zarządzanie, więc nawet nie starał się zapamiętać na dłużej tego, co zaliczał.

– Najlepiej porozmawiaj z nią – powiedział w końcu. – Wtedy te koszmary powinny się skończyć.

Robert wstał bez słowa, wyciągnął z lodówki jakieś mrożonki i włożył do mikrofalówki. Przyjaciele obserwowali go z niepokojem.

– Już z nią rozmawiałem – odezwał się stojąc do nich tyłem.

– No i dobrze… – zaczął Kuba.

– I powiedziałem o wszystkim – dokończył spokojnie, znów siadając przy stole.

– Co zrobiłeś?! – wykrzyknęli jednocześnie Ala z Kubą.

Tym razem Robert stoicko wzruszył ramionami. Czworo oczu patrzyło na niego z niedowierzaniem.

– I co ona na to? – zapytała Ala, nie kryjąc podekscytowania.

– Wysłuchała mnie – odparł Robert i zamilkł, jakby te dwa słowa wszystko tłumaczyły.

– Tylko wysłuchała? – zdziwił się Kuba – Nie śmiała się? Nie przestraszyła?

– Nie.

Powiedział to bez emocji, ale też się nad tym zastanawiał. To nie było przecież normalne zachowanie. Jakie jednak byłoby normalne? W takiej sytuacji? Może uznała, że z wariatem trzeba na spokojnie, by nie doprowadzić go do wybuchu?

Ala nabiła na widelec ostatniego pieroga i wolno go jadła. Kuba myślał, analizował sytuację, próbował to wszystko zrozumieć.

– Jest chyba bardziej świrnięta od ciebie – wyręczyła go kobieta, wstając i odkładając talerz do zlewu.

– Dzięki – powiedział tylko Robert, przyzwyczajony do szczerości Alki.

– Nie ma za co, skarbie – odparła z uśmiechem, wychodząc z kuchni.

Mężczyźni zostali sami. Nie patrzyli na siebie. Odezwał się alarm mikrofalówki, więc Robert wstał i wyciągnął swój obiad. Przyjaciel nie spuszczał z niego wzroku, gdy wracał na miejsce. Robert najpierw jadł spokojnie, w końcu jednak nie wytrzymał.

– O co chodzi? – spojrzał wyczekująco na Kubę.

Tamten westchnął i pokręcił głową.

– To musi się skończyć – powiedział tylko i wyszedł z kuchni.

Robert długo za nim patrzył.

– Wiem – bardziej pomyślał niż powiedział.

 

To był stary budynek, jeden z wielu w Nowej Hucie. Z zewnątrz wyglądał jak niezachęcająca do wejścia rudera; nikt by nie przypuszczał, że pod nią znajdował się nowoczesny kompleks, jakiego nie powstydziłaby się żadna tajna agencja z amerykańskich filmów szpiegowskich. Że znajduje się tam cokolwiek.

Wanda przeszła przez zawalone drzwi, schylając się wpół, a następnie energicznym krokiem ruszyła do starej windy, odsunęła kratę w bok i weszła do środka. Z kieszonki w torebce wyciągnęła jedną z kart przypominających płatnicze, którą wcisnęła w wąski otwór obok tablicy z przyciskami i ta bezgłośnie się otworzyła. Wewnątrz było coś zupełnie niepasujące do rudery. Dziewczyna przybliżyła oczy do szybki, aby je zeskanować, po czym wpisała swój osobisty kod. Zamknęła skrzynkę, a winda ruszyła w dół. Wiedziała, że w tym czasie niewidzialny skaner znajdujący się w jej ścianach sprawdza, czy nie wnosi jakiegoś świństwa. Na sobie albo w sobie.

Nie minęło nawet pięć sekund, gdy winda tak samo cicho, jak ruszyła, zatrzymała się, a drzwi rozsunęły się na boki. Wanda wyszła do prawie pustego pomieszczenia o stalowym kolorze ścian. Tuż przy drzwiach naprzeciwko windy siedział mężczyzna w czarnym mundurze, uzbrojony w automat leżący w zasięgu jego ręki i pistolet schowany w kaburze. Obok leżał srebrzysty miecz, w razie gdyby do budynku próbował wtargnąć ktoś, komu należałoby koniecznie odciąć głowę, by zniechęcić do takiej nieuprzejmości. Strażnik uśmiechnął się szeroko.

– Witaj, księżniczko.

– Sławek, mówiłam byś mnie tak nie nazywał – mruknęła niechętnie, ale bez złości. Spojrzała znacząco na drzwi. – Wpuścisz mnie?

Mężczyzna znowu się uśmiechnął. Każdego z pracowników witał w inny sposób i każdy inaczej odpowiadał. To również była identyfikacja. Zadowolony z odpowiedzi Wandy, otworzył jej drzwi.

– Proszę bardzo, księżniczko.

Wywróciła oczami, ale już nie skomentowała.

– Dzięki – rzuciła krótko.

Weszła do większego pomieszczenia pełnego zapracowanych ludzi, ale nie zwróciła na nich uwagi, tylko ruszyła dalej długim korytarzem. Na jego końcu, w oszklonej pracowni znajdowało się trzech mężczyzn, którzy z dłońmi starannie opatulonymi delikatnymi rękawiczkami pochylali się nad starą, zniszczoną księgą. Zapewne magiczną, pomyślała, innej jej szef, dawny główny łowca, którego znała tylko nazwisko – Dobija, choć nie była pewna, czy jest prawdziwe, nie poświęcałby tyle uwagi.

Obok siwego, obciętego na żołnierską modę Dobiji z twarzą przeoraną czasem i pazurami martwego obecnie demona, w pracowni znajdował się również główny informatyk Agencji, Paweł Jóźwiak, drobny i niewysoki młodociany geniusz, zaledwie kilka lat starszy od Trzpiot, a także główny łowca, Adam Burda, przy którym dziewczyna zawsze czuła się nieswojo. Nie była pewna, czy powinna wejść, w końcu gdzie jej, szeregowej pracownicy Agencji, a właściwie ciągle jeszcze adeptce, do takiego towarzystwa, ale zaraz przypomniała sobie, że przecież sam szef ją wzywał, więc najwyraźniej była potrzebna.

Jej wejście nie zwróciło niczyjej uwagi. Podchodząc bliżej, Wanda zauważyła, że księga jest zapisana znakami przypominającymi trochę cyrylicę, ale wiele było jej zupełnie nieznanych.

– Jesteś, Wando – szef raczył ją zauważyć.

– Witaj, Trzpiotko – Burda spojrzał na nią uważnie swoimi zimnymi, szarymi oczami. Chociaż wychowała się wśród tych ludzi, nadal nie przyzwyczaiła się do tego pustego wzroku łowców demonów, w którym czasem tylko pojawiały się ironiczne błyski.

Odchrząknęła i spojrzała na księgę.

– Co to jest?

Dobija miał poważną minę.

– Nasi archeolodzy znaleźli ją pod Rynkiem. Chyba napisał ją jakiś misjonarz – autor używał głagolicy. Jeśli się nie mylę, bo magiczny znak na okładce trochę temu przeczy… – zawahał się. Nie był historykiem. Dyrektorami agencji zwykle zostają łowcy. Zapewne góra uważa, że skoro udało im się dożyć wieku średniego, to są specjalistami w każdej dziedzinie i lepiej się nadają na to stanowisko niż teoretycy. Pewnie ma rację. Dobija wzruszył ramionami, pokazując, że faktami historycznymi i magicznymi zajmą się inni, i dodał ogólnikowo: – W każdym bądź razie to było pismo chrześcijaństwa słowiańskiego.

Wanda, nie słuchając zbyt uważnie szefa, założyła rękawiczki i delikatnie wzięła księgę do ręki. W końcu studiowała historię, więc nie potrzebowała informacji wprowadzających. Obejrzała uważnie najpierw okładkę, a następnie pergaminowe karty do niej doczepione. Tak, przynajmniej okładka jest magiczna czy raczej rzucono na nią ochronne zaklęcie, inaczej nie wytrzymałaby tak długo w ziemi w tak dobrym stanie. Nawet przez rękawiczki czuła delikatne iskry pojawiające się przy dotyku cielęcej skóry.

– Co w niej jest? – zapytała, nie przestając jej oglądać.

– Mieliśmy nadzieję, że ty nam to powiesz, Trzpiotko.

Dziewczyna spojrzała na Burdę. Znała go odkąd sięgała pamięcią, to on uczył ją sztuk walki od dziesiątego roku życia, gdy po śmierci rodziców Agencja się nią zaopiekowała, ale nigdy nie potrafiła zgadnąć, kiedy z niej kpił, a kiedy mówił poważnie.

– Ja? – zdziwiła się.

– Tak – poparł go Dobija. – Przetłumaczysz słowiański?

Spuściła wzrok na księgę.

– Jasne – mruknęła, przyglądając się tekstowi. W końcu pokręciła z żalem głową i westchnęła. – Ale tego raczej nie odczytam – dodała niechętnie.

Główny informatyk rozłożył ręce i oparł się o fotel, siadając wygodniej. Wolał się nie zastanawiać nad sensem jej wypowiedzi. Burda przyglądał się badawczo dziewczynie i jakby z lekkim rozbawieniem, a oczy szefa zwęziły się w szparki. Wanda przyjęła postawę obronną.

– Do tego konieczna jest paleografia słowiańska, a ja dopiero miałam pierwsze zajęcia z paleografii ruskiej. W tamtych czasach każdy autor pisał inaczej, miał swoje skróty… To by była zgadywanka.

Nastąpiła cisza. Dobija usiadł, nie patrząc na dziewczynę. Burda zaś stał nonszalancko oparty o ścianę, obserwując ją badawczo. Wanda ciągle miała wrażenie, że prześmiewczo. Czuła, że ich zawiodła, ale czego oni od niej oczekiwali? Nigdy nie twierdziła, że jest geniuszem, nie ma też praktyki w odczytywaniu manuskryptów. Ostatnia myśl nasunęła jej doskonały pomysł.

– A Wasia nie może? Ma w tym przecież spore doświadczenie? – zaryzykowała.

Wasilij Hrynieńko był znanym archiwistą i pracownikiem Agencji Kijów. Określenie „spore" w przypadku jego doświadczenia było małym niedomówieniem. Profesor Wasia już ponad pół wieku pracował ze słowiańskimi i ruskimi manuskryptami, które czytał, jak inni prasę codzienną.

Szef westchnął.

– Wasia jest schorowany. Zresztą Agencja kijowska bardziej go potrzebuje. A nie chcemy brać nikogo spoza Agencji. – Przyjrzał się uważnie dziewczynie, jakby podejrzewając ją o wszelkie głupstwa, jakie może wymyślić dwudziestolatka. – Chyba to rozumiesz – dodał twardo i poczekał aż potwierdzi, prawie miażdżąc ją wzrokiem. – Dobra. Spróbujesz przynajmniej, póki nie ściągniemy kogoś z Bałkan?

To właściwie nie było pytanie. Spojrzała na mężczyzn, którzy nie spuszczali z niej wzroku. Ciągle miała wrażenie, że Burda z jakiegoś powodu jest nią bardzo rozbawiony, ale jak tylko przyglądała mu się uważniej, jego wzrok robił się zimny i pusty. Wzruszyła ramionami.

– Spróbuję – skapitulowała.

Dobija wyglądał tak, jakby nie spodziewał się usłyszeć innej odpowiedzi. Zwrócił się do głównego informatyka.

– Paweł, niech ją zeskanują – Następnie znowu spojrzał na dziewczynę. – Będziesz pracować na kopii.

Skinęła głową. Każdy naukowiec wolałby oryginał, ale bawienie się nawet nie tyle, że białym krukiem, co magicznym białym krukiem mogłoby się nieciekawie skończyć. Albo wręcz odwrotnie, bardzo interesująco.

Gdy Paweł wyszedł, dziewczyna spojrzała na szefa.

– Chodzi o te kłopoty, o których mówiłaś przez komórkę? – mruknął niechętnie.

Skinęła głową.

– Jeden z moich wykładowców o mnie śni – poinformowała krótko.

Na ustach Burdy pojawił się krzywy uśmieszek.

– O tym chyba nie musisz mi mówić, Wando – zauważył szef, nawet nie maskując znużenia.

– Ale on śni o mojej walce z jakimś… smokiem – sprostowała i Dobija spoważniał, teraz słuchał jej uważnie. – I… – zawahała się – chyba o mojej śmierci.

Burda wymienił znaczące spojrzenie z szefem.

– Nieprzerwanie od kilku tygodnie – dodała niewzruszenie, czując jak to brzmi.

Starszy mężczyzna chwilę milczał, w końcu wzruszył ramionami.

– To tylko sny. Nie znamy charakteru tego snu, ale naprawdę wątpię, by ten twój wykładowca był pytią. Wiedziałby o tym już od dawna. Raczej mu się spodobałaś i tyle.

Nie była przekonana, ale nie dano jej kontynuować tematu. Szef po prostu wyszedł, tylko Burda dalej nie spuszczał z niej wzroku.

– Nie bądź taka nieśmiała. Nie wyglądasz znowu jak jakaś strzyga, by się nie spodobać jakiemuś mężczyźnie.

Na policzki Wandy wystąpił czerwony rumieniec.

– Wielkie dzięki – wymamrotała przez zaciśnięte zęby.

Gdy po chwili wychodziła z budynku, wracając na zajęcia, szef i główny łowca obserwowali ją na monitorach ochrony.

– Każ ją śledzić – mruknął w końcu Dobija. – Nie wiadomo, co za cholerstwo się do niej przyczepiło.

– Wścieknie się – zauważył Burda z lekkim uśmieszkiem. Bardziej go to bawiło, niż się tym przejmował.

– I sprawdź tego jej wykładowcę, co z niego za numer – dodał szef, ignorując wypowiedź podwładnego.

 

Przy dużym ognisku, na wielkich klockach drewna siedziało kilku rycerzy w zbrojach i trzy kobiety w długich, kolorowych, wielowarstwowych sukniach. Jedni piekli kiełbaski na patykach, inni zwyczajnie pili piwo, chociaż niewiele miało ono wspólnego z tym średniowiecznym. Parę kobiet tańczyło przy renesansowej melodii dobiegającej z niewielkiego magnetofonu. Wybrali najbliższą epokę, skoro w zawirowaniach historii zagubiła się dworska muzyka średniowieczna. A utwory, które jakimś cudem przetrwały, albo nie nadawały się do tańca, albo były to wulgarne karczemne przyśpiewki. Z oddali dochodziły do siedzących odgłosy walki. Dwóch rycerzy uderzało naprzemiennie mieczami w swoje tarcze, pocąc się w zbrojach i hełmach z nosalem.

Do ogniska podeszła dziewczyna, a jej ciemny warkocz kołysał się w rytm kroków. Przypominała Chinkę z filmów wu shi, szczególnie że pod krajanką, długą, rozciętą aż do pasa po bokach spódnicą, miała na sobie nogawice. Położyła sakwę na ziemi tuż przed ogniskiem i w jego świetle zaczęła oglądać różnej wielkości miecze. Wybrała jeden, mający około metra, jednoręczny i jednosieczny, kopię wikińskiego z wczesnego średniowiecza.

– Dobra, panowie rycerze, który ze mną poćwiczy? – zwróciła się do studentów siedzących wokół ogniska.

Nikt nie był chętny. Jedni wymawiali się dawnymi kontuzjami, inni kiełbaską, która zaraz miała być gotowa, tylko jeden z nich był szczery:

– Wandzia, nikt nie będzie z tobą walczyć. Walczysz inaczej niż my i…

– Zawsze zwyciężam? – dokończyła dziewczyna ironicznie – To was tak wkurza, Jaśku?

Rycerz wolno pokręcił głową.

– Wkurza nas, że nie przestrzegasz rycerskich zasad walki.

Dziewczyna zmarszczyła brwi ze zdziwienia.

– Przecież w prawdziwej walce przestrzeganie tych zasad może doprowadzić tylko do jednego: śmierci – nie rozumiała, o co im chodzi.

– Jakiej p r a w d z i w e j walce? – zapytał Jaśko wolno. Po chwili pokręcił głową i przyznał niechętnie: – Chodzi o to, że jesteś dziewczyną. Jeśli na poważnie będziemy z tobą walczyć, to możemy cię uszkodzić. I nie zarzucaj mi seksizmu. Wiń raczej morfologię.

Zacisnęła usta, rozgoryczona. Gdyby Jasiek widział jej treningi z Burdą, to nie zwracałby uwagi na to, że jest dziewczyną. Jej trener nie miał takich skrupułów, uważał, że jak nie boli, to delikwent niczego się nie uczy.

– Ja z tobą będę walczyć.

Wanda odwróciła się i spojrzała na blondynkę opierającą się na łuku, sięgającym od ziemi aż do jej szyi. Uśmiechała się.

– W razie czego, to ostatecznie można liczyć tylko na kobietę – mruknęła Wanda.

Blondynka wybuchnęła śmiechem. Odłożyła łuk, ściągnęła z pleców kołczan ze strzałami i sięgnęła po swój miecz. Wyszły na polanę.

– Weźcie przynajmniej hełmy – krzyknął za nimi jeden z rycerzy.

Blondynka odwróciła się, lekko skrzywiła na twarzy i powiedziała jak w reklamie:

– Wolę bez.

Wanda bawiła się, przerzucając miecz z jednej ręki do drugiej i rozgrzewając się przed walką. Gdy druga dziewczyna do niej podeszła, opuściła go wzdłuż ciała.

– Zaczynaj, Anielka.

Blondynka nie kazała sobie powtarzać. Uderzyła od góry, Wanda zablokowała ją od dołu bez problemu. Nie była to walka sensu stricto, gdyż Anielka była dopiero początkującą rycerką, do tego źle uczoną, ale do lekkiej rozgrzewki wystarczyła.

Pogłośniono muzykę. Wandzie wydawało się jednak, że słyszy ją nie tylko na zewnątrz, ale i wewnątrz siebie. Była niezwykła, transowa. Zauważyła, że ma problemy ze wzrokiem. Zamrugała, by przywołać obraz, ale gdy wrócił, nie widziała już przed sobą Anielki, tylko stwora o żółtych ślepiach. Krzyknęła. Rzuciła się w bok, ale stwór złapał ją za długi warkocz. W ostatniej chwili przed upadkiem uderzyła mieczem w jego łapę. Usłyszała brzęk metalu o metal i upadła, uderzając głową o twardą ziemię.

– Wanda! Wanda, wszystko w porządku?! – Anielka pochylała się nad dziewczyną ze strachem w oczach.

Przełknęła ślinę i powoli się podniosła przy pomocy koleżanki.

– Taa – mruknęła mało przekonująco.

Zamrugała gwałtownie, próbując wymyślić, co to u diabła było. Nie była przecież wizjonerką, nie powinna widzieć… smoka ze snu swojego wykładowcy? Odetchnęła głęboko, uznając, że nie ma sensu zastanawiać się nad czymś, czego w tej chwili na pewno nie zrozumie. Rozejrzała się po stopniowo uspokajających się twarzach kolegów z bractwa rycerskiego. I wtedy coś rzuciło jej się w oczy. Podniosła warkocz z ziemi. Jej mina pokazywała, że nie do końca wierzy, że to, co trzyma w dłoni, to jej włosy. Spojrzała na Anielkę.

– Sorry – mruknęła blondynka niewyraźnie, odwracając wzrok.

…miała krótsze włosy, jakby poszarpane nożem…

Wanda wybuchnęła gorzkim śmiechem.

 

– Jak tam, Trzpiotko?

– Nie mów do mnie – jęknęła i opadła na blat szerokiego stolika, zasłaniając twarz.

Pół nocy ślęczała nad księgą i nie chciała już patrzeć na swoje notatki. Owszem, niektóre słowa potrafiła odczytać. Rozpoznała „boha", „kneža" albo „knežną" czy „rekę", zapewne chodziło o rzekę, ale pewności nie miała. Gorzej, że rozpoznane czy raczej odgadnięte pojedyncze słowa były od siebie w znacznej odległości. Od kilku dni przychodziła do Agencji po zajęciach i próbowała odczytać księgę. W weekend dała się namówić znajomym z bractwa rycerskiego na wyjazd na Skałki i zrobiła sobie krótką przerwę w nadziei, że wróci ze świeżym umysłem, ale wyszło odwrotnie. Czuła jak mózg jej paruje, kark też boleśnie dawał jej znać, co sądzi o nieustannym siedzeniu z głową w dół. Nagle poczuła na szyi dwie sprawne dłonie, ale gdy tylko westchnęła błogo, wczuwając się w przyjemności masażu, Burda poklepał ją po głowie. Jakby była dzieckiem. Albo psem.

– Wstawaj, zasiedzielcu. Poćwiczymy trochę. Przez te całe studia chyba już zapomniałaś, jak się ruszać.

Wanda jęknęła żałośnie. Wiedziała jednak, że z Burdą nie wygra. Nie rozumiała tylko, czemu to ją wybrał sobie na ofiarę, do innych młodych tak się nie przyczepiał. Chyba że jej ojciec dawał mu podobny wycisk, gdy sam był głównym łowcą. W takim wypadku miała przekichane.

– Idź się przebrać, Trzpiotko. A tak w ogóle, co z twoimi włosami? Wpadłaś pod kosiarkę?

– Co ty tam wiesz o modzie – oburzyła się, ale prędko uciekła z pokoju, by jak najszybciej przestać słyszeć jego śmiech.

 

Gdy Burda z nią skończył, kark przestał ją boleć, za to odczuła wszystkie mięśnie, o których istnieniu już dawno zapomniała. Oparła głowę o płytki na ściance prysznica i z westchnieniem ulgi pozwoliła ciepłej wodzie spłukać zmęczenie. Ubierała się, krzywiąc się z bólu przy najlżejszym ruchu łopatek i ramion, kiedy do łazienki weszła niewysoka szatynka w wojskowej fryzurze. Podeszła do umywalki, zerkając w lustrze na Wandę.

– Widzę, że Adam wrócił do treningu młodych. Biedaczysko – mruknęła bez cienia współczucia.

Wanda tylko coś wymamrotała niewyraźnie, nie miała ochoty o tym rozmawiać. Nie chcąc jednak wzbudzać politowania ani rozbawienia, wyprostowała się i resztę ubrań założyła bez krzywienia się czy pojękiwań. Skierowała się do wyjścia z wysoko uniesioną głową, równocześnie przerzucając przez głowę torbę. Zacisnęła zęby, by powstrzymać syknięcie z bólu.

– Zapomniałabym, szef cię szukał! – krzyknęła za nią szatynka.

Wanda prawie zazgrzytała zębami. Super. Najpierw Burda przeżuł ją, po czym wypluł, nazywając to eufemistycznie treningiem, a teraz szef będzie chciał się dowiedzieć, jak sobie nie radzi z księgą. Spuściła ramiona i powłócząc nogami niechętnie powlokła się do gabinetu dyrektora. Zapukała i otworzyła drzwi, nie czekając na odzew. Pokój był pusty. Weszła do środka z zamiarem zaczekania na szefa. Już miała usiąść, gdy jej wzrok przykuł włączony laptop. Podeszła do biurka i niby przypadkiem musnęła czarny panel dotykowy. Gdy na ekranie pojawił się obraz, zaskoczona zobaczyła zdjęcie doktora Roberta Orwata, a obok jego życiorys. Tak szczegółowy, że aż się zawstydziła, że go poznaje. Zerknęła szybko na drzwi i poszukała w torbie pendrive'a. Szybko zdecydowała, że w domu może się dalej powstydzić.

Folder z informacjami o Orwacie jeszcze się nie zgrał, gdy usłyszała kroki na korytarzu. Bezgłośnie przeklęła. Szybko wyrwała pendrive'a i wprowadziła laptop w stan wstrzymania. Wyskoczyła zza biurka, odwracając się w stronę otwierających się drzwi. Dobija wszedł i spojrzał na stojącą na środku gabinetu dziewczynę próbującą wyglądać niewinnie jak kociak.

– Co ci się przydarzyło? – zapytał w końcu, unosząc lekko brwi.

– Adam mi się przydarzył – wymamrotała niechętnie.

Szef od razu się rozpogodził.

– Ach, no tak. Sam go prosiłem, by wrócił do ćwiczeń z tobą.

– Dzięki – mruknęła sarkastycznie.

Skinął głową, ignorując fochy dziewczyny. Usiadł za swoim biurkiem.

– Siadaj, dziecko.

Bez słowa opadła na niewygodne, szerokie krzesło. Ściągnęła torbę, równocześnie wciskając do zewnętrznej kieszonki na komórkę pendrive'a. Spojrzała wyczekująco na szefa.

– Słyszałem, że nie najlepiej ci idzie odczytywanie księgi. – Łagodnie mówiąc. Nie skomentowała jednak, wzdychając tylko ciężko.– Jak się też okazało, nie mamy aż tylu specjalistów od paleografii, jakbym się spodziewał… – Zamilkł na moment, a Wanda nie mogła zrozumieć, czemu podczas swoich przemyśleń musi się w nią tak intensywnie wpatrywać. Pytanie padło niespodziewanie: – Co sądzisz o tym swoim doktorze?

Już miała się żachnąć, że to nie jej doktor, ale dała sobie spokój. Długie doświadczenie ze złośliwościami nauczyło ją, by nie reagować na nie. W ten sposób szybciej będzie mogła się stąd wynieść. Wzruszyła więc tylko ramionami.

– Studenci go lubią. Starsze roczniki mówiły, że nie robi kolokwiów. Na jego zajęciach próbuje się czytać jakieś stare ruskie teksty, ale jak się nie udaje, to nie…

– Nie interesuje mnie, jakim jest wykładowcą – przerwał jej szef szorstko. – Jakim jest człowiekiem? Czy można mu zaufać?

Zamilkła. Chwilę zastanawiała się, w końcu wzruszyła ramionami.

– Nie mam pojęcia. Za mało go znam, ale… – zawahała się.

– Tak?

– No, niezależnie od tego, czy mu się spodobałam, czy też faktycznie miał te swoje sny… Myślę, że gdybym przyszła do niego z magią czy czymś niecodziennym, to zachowałby to dla siebie.

Dobija pokiwał głową, jakby potwierdziła jego zdanie.

– No, dobrze. Pomyślę nad tym.

Wstała, gdy szef odwrócił się do swojego laptopa, pokazując, że spotkanie skończone.

– I Wando – zawołał za nią, gdy była już w drzwiach.

Odwróciła się.

– Skasuj to później.

Chciała zaprotestować, że nie wie, o co chodzi, ale Dobija nawet na nią nie spojrzał. Westchnęła więc, wymamrotała niewyraźnie „taa jest" i wyszła.

 

Usłyszał dwa krótkie sygnały dzwonka i stłumił przekleństwo. Że też jego sublokatorzy zawsze muszą zapominać kluczy i to wtedy, gdy on chce się zdrzemnąć. Powoli wstał z kanapy i podszedł do drzwi. To nie była jednak Alka ani też Kuba.

– Potrzebuję twojej pomocy – poinformowała go Wanda bez wstępów, przechodząc samowolnie na „ty".

Bez słowa wpuścił ją i wskazał swój pokój. Długo zamykał drzwi, zanim wszedł za nią, zatrzymał się w progu. Nie widział Wandy Trzpiot od tej pamiętnej rozmowy w podziemiach Collegium Maius, a teraz przychodzi do niego jakby byli starymi znajomymi. Skąd w ogóle miała jego adres? I, zmarszczył brwi, skąd ta nagła zmiana fryzury?

– Coś się stało? – zapytała.

Miał ochotę wybuchnąć śmiechem.

– Skąd – zaprzeczył ironiczne. – Jestem tylko zdziwiony. Ale pewnie nie powinienem, prawda Wando?

Odwróciła wzrok i odchrząknęła.

– Potrzebuję twojej pomocy – powtórzyła i położyła plecak na jego stoliku. Chwilę się zawahała, jakby nie była do końca przekonana, że dobrze robi, w końcu wyciągnęła z niego zbindowane kartki w formacie A4. – W odczytaniu tego.

Spojrzał ze zdziwieniem na swoją studentkę. Nie wiedział, czego się spodziewał, ale na pewno nie tego. W milczeniu wziął od niej wydruk skanu.

– Głagolica – powiedział po chwili, zamyślony. – Język cerkiewnosłowiański…

Chyba nawet nie chciał wiedzieć, skąd Wanda to ma i do czego potrzebuje ten tekst, ale wiedział, że powinien zapytać. Wystarczyło na niego zerknąć, by się zorientować, że jeśli to nie jest fałszerstwo w stylu Księgi Welesa, to mogło być Graalem slawistyki. Jak „Kalevala" dla Finów czy „Pieśni Nibelungów" dla Germanów.

– Odczytasz to? – spojrzała na niego z nadzieją.

Skrzywił się.

– Właśnie tym się zajmuję, Wando – zauważył sucho, a po chwili dodał niechętnie. – Ale niewiele już pamiętam z scs.

Uśmiechnęła się lekko.

– Ja go znam.

Nawet go to nie zdziwiło. Oczywiście, że znała starocerkiewnosłowiański. Pewnie łacinę i grekę też opanowała na poziomie wystarczającym do samodzielnego czytania starożytnych tekstów.

Wanda zamyśliła się. Oblizała spierzchnięte wargi, niepewna, jak poruszyć resztę sprawy, z którą przyszła. Wciągnęła głęboko powietrze do płuc i szybko przeszła do konkretów.

– Możemy zapłacić za to pięć tysięcy. – Orwat spojrzał na dziewczynę z niedowierzaniem. – Jest tylko jeden warunek.

– Oczywiście, że jest.

 

Pracowali ze zdwojoną energią. Tydzień zajęło im odczytanie i przetłumaczenie wstępu. Pochłonęło ich to tak całkowicie, że poza tłumaczeniem i studiami świat dla nich nie istniał. Pracowali głównie u Wandy, przynajmniej na początku. Najtrudniejsze były pierwsze zdania, ale gdy poznali już specyfikę pisma autora, poszło łatwiej. Względnie łatwiej.

Robert odczytywał słowa, a Wanda je tłumaczyła. W pojawiający się tekst paleograf nie mógł uwierzyć. To musiało być szachrajstwo, myślał. Bez oryginału nie był wstanie nawet pobieżnie określić wieku księgi, ale był przekonany, że nie może pochodzić z IX wieku. Nie było takiej możliwości. Musiałyby istnieć inne kopie Legendy Panońskiej w tej postaci, a zachowała się tylko ustna legenda, którą polscy kronikarze zapisywali w różnych wersjach. Bo gdyby to było prawdą, zmieniłoby to definitywnie nie tylko najwcześniejszą historię Krakowa, ale można by się nawet zacząć zastanawiać, czy słynny smok wawelski rzeczywiście nie miał swojego odpowiednika w historii. I wcale nie myślał o Awarach, którzy według niektórych historyków dotarli aż do Krakowa, skąd brali haracz i kobiety, a następnie w ludowych opowieściach ci okrutni wojownicy mieli się przekształcić w potwora – całożercę, jak go nazwał Kadłubek. Nie, jakkolwiek to brzmiało, zaczął miewać niedorzeczne myśli, że może smok rzeczywiście istniał. Sny, które nie znikły, tylko stały się bardziej pourywane, zapewne dlatego, że w ostatnich dniach niewiele sypiał, również nie pomagały w racjonalizacji sytuacji. I były jednym z powodów, dla których zgodził się pomóc tej swojej dziwnej studentce, o której w dalszym ciągu nic nie wiedział.

Gdy pierwszy raz pojawił się w jej kilkupokojowym mieszkaniu w kamienicy na Starowiślnej, zdziwił się, jak mało osobistych rzeczy znajduje się w salonie czy kuchni, w których głównie przebywali. Trzy pozostałe pokoje, nie licząc sypialni Wandy, nazywała gościnnymi, co go znowu zdziwiło. Zastanawiał się, od kiedy to studentkę, do tego sierotę, co jej się kiedyś przypadkiem wymsknęło, stać na takie mieszkanie. Gdy zaczęli się pojawiać „goście", o różnych porach dnia i nocy, by przespać się w którymś z wolnych pokoi, pomyślał, że utrzymuje się z wynajmu, ale nic na to nie wskazywało. Byli to bliżsi lub dalsi znajomi Wandy, zwykle tak zmęczeni, że zaraz padali do łóżek. Nie było nawet mowy o zapłacie. Kiedyś w końcu zapytał o nich dziewczynę, nawet trochę się niepokoił, bo większość mężczyzn to byli potężni pakerzy o zimnych oczach, których nie chciałby spotkać na ulicy w środku nocy, a nawet i dnia. Niektórzy przychodzili zakrwawieni czy w bandażach. Wanda jednak zupełnie nie rozumiała jego obaw, krótko wyjaśniła, że to koledzy z pracy, a mieszkanie należy do pracodawcy. Na pytania o szefa natomiast w ogóle nie odpowiadała. Strasznie go to irytowało, przecież gdy do niego przyszła, pokazała mu na wabik podobno wczesnośredniowieczny tekst i zaproponowała 5 tysięcy złotych. Tyle to dostał od wydawnictwa za wydanie swojego doktoratu, ale po kilku latach ciężkiej pracy. Nie potrafił odmówić, nie mógł, jeśli chciał prowadzić badania za granicą, bo rządowe subsydia coraz bardziej się kurczyły, szczególnie w przypadku badaczy humanistycznych. To nie znaczyło jednak, że nie interesowała go firma lekką ręką wydająca tysiące na odczytanie rękopisu, który najprawdopodobniej był falsyfikatem. Po co im to? I po co im klauzula o zachowaniu tajemnicy zawodowej? Przecież bez oryginału i tak nie odważyłby się niczego opublikować. Próbował wyjaśnić Wandzie, że w przypadku, gdyby księga okazała się mimo wszystko autentycznym zabytkiem z IX wieku czy nawet niezbyt późną kopią ówczesnego oryginału, odkrywcę czeka nieśmiertelna sława.

Dziewczyna przyglądała mu się bez słowa dłuższą chwilę. Z informacji zebranych o nim przez Agencję wiedziała, że jest ambitny, ale nie na tyle, by podkładać komuś świnie czy kraść wyniki pracy, więc nie przejęła się zbytnio jego słowami. Wiedziała, że nie odważy się nic zrobić.

– A kto odkrył Teksty Piramid? – zapytała pozornie bez związku.

Zaśmiał się niepewnie.

– To nie to samo, przecież wiesz. Teksty te były znajdowane w różnych piramidach przez różne osoby… – przypomniał. Westchnął i pokręcił głową. – Nie wierzę, że można studiować historię i nie pragnąć opublikować tego – skinął głową na wydruk i ich notatki. – Chyba że – zawahał się, nie do końca wierzył, by to mogła być prawda, ale na pewno wyjaśniłoby to parę rzeczy – dla ciebie to jeden z wielu takich tekstów…

 

Otwórzcie uszy, bo opowieść, jaką mam do przekazania jest niezwykła. Jest to historyja o pięknej i dzielnej córze kneža wielce potężnego, która została oddana w ofierze okrutnemu, żywiącemu się ludźmi z Wiślech potworowi. I o tym, jak zaskakująco ta historyja się skończyła.

Kto ma uszy, niech słucha, jak mówi Kniga. Knežstwo to było żyzne i bogate, ale knež wielce silny urągał krześcijanom i krzywdy im wyrządzał. Uporczywie odmawiał też przyjęcia Słowa Bożego, trwając przy bałwochwalstwie. Metody wysłał do niego, mówiąc: Dobrze będzie dla ciebie, synu, ochrzcić się z własnej woli na swojej ziemi, abyś nie był przymusem ochrzczony na ziemi cudzej, i będziesz mnie wtedy wspominał. I tak też się stało.

A było to tak. Nieopodal grodu kneža, w jaskini nad rzeką, którą zwano Wisłą, zamieszkał stwór straszny i okrutny, którym do dziś matki straszą swoje dziatki. Owego demona zwano smokiem lub całożercą. Lud ciemny i nieoświecony Bożą wiedzą a przerażony jak nigdy, składał mu w ofierze wszystko, co miał najcenniejsze: od złocistych kłosów po prawdziwe złoto, od owiec po bydło. Jednak to wszystko było mało dla okrutnego smoka; w końcu zażądał ofiary krwi. Ludzie zaczęli lamentować, prosili swe fałszywe bogi o pomoc, która oczywiście nie została im udzielona przez bałwany. Wielu odważnych wojowników, samojedni lub w grupie, próbowało zabić demona, jednak na nic się zdało ich doświadczenie w boju, ani też młodość i szybkość. Smok nie robił sobie nic z ich wysiłków: zabijał wszystkich bez najmniejszych problemów. I był zadowolony – otrzymywał swoją ofiarę krwi. Ale zadowolenie takich potworów trwa krótko.

Słuchajcie, słuchajcie, bo dziwne rzeczy mam do opowiedzenia. Smok w jakiś niepojęty sposób dowiedział się, że knež na Wiślech posiada piękną córę, ukochaną przez wszystkich knežnę zwaną od pobliskiej rzeki Wisława abo po prostu Wąda. Smok obiecał (o smoczy języku!), że jeśli ją otrzyma jako ofiarę, odejdzie i nie będzie więcej niepokoił Wiślan. Jeśli jej nie otrzyma, będzie się żywił ich dziećmi przez trzydzieści tysięcy pełni miesiąca.

O zgrozo! O okrucieństwo! Kobiety zawodziły nad losem biednego dziewczęcia. Starzy woje płakały, tak było uwielbiane przez wszystkich to dziecię. A ociec! Ociec czuł, że serce mu krwawi, że jest rozrywane na kawałeczki. Stary knež chciał sam się oddać za swoją jedyną córę, ale wysłanych posłów stwór pożarł, jakby w odpowiedzi. Wtedy dwaj młodzi knežowie, bez ojcowskiej wiedzy i zgody, wyruszyli na ten szatański pomiot. Byli odważni i dobrze wyszkoleni, ale brakowało im doświadczenia w boju. Potwór zabrał młode życia bez najmniejszego problemu.

Knež był załamany. Nie wiedział, co robić. Nie chciał jeszcze stracić ukochanej dzieweczki. Wtedy przypomniał sobie prorocze słowa świętego męża. Postanowił się ukorzyć przed prawdziwym Bogiem i przybył do kraju Świętopełka, by prosić Metodego o chrzest i Bożą ochronę przed szatanem.

W tym samym czasie swojego wyboru dokonała Wisława. Nocą, gdy miesiąc był w pełni i koloru krwi, wymknęła się przez nikogo niezauważona, tylko z wielkim mieczem swego oćca, który jak wierzono, zrobił dla niego sam Hefajstos, zwany w Wiślech Swarogiem. Zaczaiła się na demona na zakolu rzeki, wiedząc, że właśnie tam co noc przylatuje potwór, by ugasić swe pragnienie…

 

Tylko tyle zdołali odczytać i przetłumaczyć przez ponad tydzień. Byli w mieszkaniu Roberta, bo u Wandy zebrało się niewielkie komando – gdy jedni wychodzili, inni przychodzili się zdrzemnąć.

Od odpowiedzi na niewygodne pytanie uchroniła Wandę kłótnia sublokatorów Roberta.

– Nie pójdziesz tam sama. To zbyt niebezpieczne.

– Przesadzasz. Co tydzień chodzę na tańce sama – ostatnie słowo Alka mocno zaakcentowała. – I nigdy nie było problemów. A… – na jej ustach pojawił się złośliwy uśmieszek – może chcesz się zapisać, tylko głupio ci się przyznać, po tym jak ostatnim razem…

Robert wyszedł z pokoju, znał przyjaciół już na tyle, by wiedzieć, że mogą tak cały wieczór, jeśli nikt nie wkroczy.

– Co się stało? – zapytał zmęczonym głosem.

– Kubuś stał się trochę przewrażliwiony – rzuciła ostro Ala.

– Przewrażliwiony?! – obruszył się mężczyzna – To patrz na to!

Pilotem pogłośnił telewizor. Właśnie leciała Kronika na TV Kraków, pokazując miasto nocą. Wyglądało na to, że nadają „na żywo".

– …to już siódma osoba, która w ostatnim tygodniu zaginęła bez wieści w Krakowie. Policja nie chce się wypowiadać, ani wiązać ze sobą tych zaginięć… – informowała reporterka.

Kuba wyłączył telewizor, gdy na ekranie pojawiła się kobieta w średnim wieku z trójką małych dzieci, zapewniając, że jej córka nigdy by ich nie porzuciła.

– Przewrażliwiony – powtórzył, patrząc wymownie na Alę.

Wanda wyskoczyła do pokoju, w kurtce i z torbą na ramieniu.

– Wanda? Co robisz? – zdziwił się Robert.

Pokręciła głową.

– Muszę lecieć. Odezwę się – rzuciła krótko i wybiegła z mieszkania.

Pozostali odprowadzili ją zdziwionym spojrzeniem. W końcu Alka wzruszyła ramionami.

– To idziesz czy nie? – zwróciła się do Kuby.

 

Szybkim krokiem ruszyła na przystanek autobusowy na Pawiej. Ornat wynajmował mieszkanie na Warszawskiej, piechotą może nie było daleko do zakładu archiwistyki, ale już, by dojść do najbliższego przystanku, trzeba było zrobić spore kółko. Lubiła spacerować wieczorami, teraz jednak musiała się śpieszyć. Nawet niegłupim pomysłem byłoby wzięcie taksówki, ale najbliższe znajdowały się przy dworcu, a zanim by jakaś przyjechała, pewnie już doszłaby do przystanku. Dzięki wydzielonym trasom, tramwaje i autobusy w Krakowie były najszybszym środkiem lokomocji, przynajmniej z tych niewymagających fizycznej aktywności.

Skręcając w ulicę Owocową, próbowała się dodzwonić do Agencji. Odezwała się centrala i pracująca tam koleżanka poinformowała ją, że wszyscy łowcy są w terenie, łącznie z szefem. Zmroziło ją. Chyba sporo przeoczyła przez ten tydzień.

– Przekaż łowcom, że to smok. Smok wawelski – rzuciła krótko do słuchawki, nie zastanawiając się szczególnie nad tym, co mówi.

– Co? – operatorkę zatkało. Stykała się z takimi rzeczami, że nie powinno, ale wawelski smok… Przecież to symbol Krakowa! To musi być żart, ale w Agencji nie było w zwyczaju żartować z rzeczy, które mogły kosztować życie.

Wanda znieruchomiała. Pewnych reakcji organizm musiał się nauczyć bezwarunkowo. Usłyszała chrupot i mlaskanie, to mógł być kot albo bezpański pies. Jęk, jaki pojawił się chwilę później, tylko to potwierdzał. Coś takiego nie mogło się wydobyć z ludzkiego gardła. Wolnym, bezgłośnym krokiem ruszyła przed siebie. Przełożyła do lewej ręki komórkę, prawą sięgnęła do kieszeni kurtki.

– Karla – szepnęła ledwo słyszalnie. – On tu jest…

Operatorka nie traciła czasu, na pytania „kto? i „gdzie?".

– Trzymaj się, Wanda. Przesyłam twoją pozycję łowcom – odszepnęła.

Za kamiennym murkiem znajdował się parking. O tej porze był już prawie pusty, zostały zaledwie trzy minibusy. Nie mogła się powstrzymać, by nie spróbować zerknąć. Gdyby się okazało, że to pomyłka, że dźwięki pochodzą z czegoś zupełnie naturalnego, pewnie stałaby się pośmiewiskiem Agencji, ale nie miało to znaczenia.

Ruch i hałas pochodziły z jednego busa. Zmrużyła oczy, by dokładniej się przyjrzeć postaci kręcącej się przy bocznych drzwiach. Była niewielkiego wzrostu, ze zwisającym piwnym brzuszkiem i krzywymi nogami, jak u piłkarzy. Wyglądało na to, że kierowca sprząta swój samochód. Woda skapywała na asfalt. Wydawało się, że wszystko jest w najlepszym porządku, ale napięcie nie opuszczało Wandy. Chrupot czy mlaskanie mogło co prawda pochodzić z wyżynania gąbki i czyszczenia szyb, ale…

– Wszystko w porządku, panienko? – Kierowca zwrócił na nią uwagę, gdy zbliżyła się do wejścia na parking. – Wyglądasz jakbyś zobaczyła ducha. Ktoś cię goni?

Sprawiał wrażenie sympatycznego faceta rzeczywiście zaniepokojonego, a nawet gotowego, by stanąć w jej obronie. Rzadki widok w dzisiejszych czasach.

Wolno pokręciła głową.

– Może cię odprowadzić kawałek? – zaproponował opiekuńczo. – Ostatnio ciągle trąbią w telewizji o zaginięciach na mieście. Lepiej samemu nie chodzić po ulicach wieczorami.

Wanda milczała. Facet był sympatyczny, pasażerowie, których woził, musieli go lubić i dobrze się czuć w jego towarzystwie. Jej jednak ciągle coś nie pasowało. Była córką łowcy i wizjonerki, potrafiła wyczuć nieludzi. A przynajmniej powinna. Niepewnie przełknęła ślinę, nie będąc w stanie oderwać wzroku od busa. Coś było zdecydowanie nie tak.

Gdy zza chmur wyszedł jasny księżyc, oczy Wandy rozszerzyły się gwałtownie. To, co kapało na asfalt z samochodu było zbyt gęste, by mogło być wodą, nawet z płynem do mycia. Na olej zaś było za bardzo wodniste. I za bardzo czerwone. Mężczyzna podążył za jej spojrzeniem. Nie zmienił wyglądu, ale nagle przestał być dobrodusznym, sympatycznym kierowcą, a jego oczy stały się żółte i wąskie jak u kota.

– Spostrzegawcza… – mruknął przeciągle. – Jak tamta…

Nie dowiedziała się, co miał na myśli. Odwrócił się z niewiarygodną szybkością, nawet jak dla nieludzi, i skoczył na kamienny mur parkingu. Krzyk, który do niej dotarł, odczuła boleśnie. Upadła na kolana, wymiotując. Nie było tego wiele, od południa nic nie miała w ustach, co czyniło bezwarunkowy odruch jeszcze bardziej bolesnym. Skuliła się w kłębek.

Łowcy pobiegli za zmiennokształtnym demonem, smokiem, jak nazywał go kronikarz Metodego. Kilku jednak zostało przy niej. Ktoś dotknął najpierw jej szyi, później czoła. Pamiętała ten dotyk. W ten sam sposób Dobija sprawdzał, czy żyje i czy wszystko z nią w porządku, gdy znaleziono ją przy rozszarpanych ciałach jej rodziców. Była mu wdzięczna za to. Gdyby ją objął, pewnie by się rozbeczała.

– Wezwijcie karetkę. On żyje – ze zdziwieniem usłyszała łowcę, który podszedł do busu.

Zwymiotowała po raz kolejny.

 

Dobija wziął od niej tłumaczenie, by przepuścić przez komputerowy translator, w nadziei, że ten szybciej poradzi sobie z resztą tekstu niż ludzie, po czym wysłał ją do domu pod opieką Burdy.

W samochodzie milczeli. Dziewczyna nie chciała o niczym rozmawiać, czując, że zaraz się rozklei, a wtedy Burda pewnie straciłby o niej resztki dobrego zdania. Jeśli kiedykolwiek miał takowe. W końcu dla łowców znajdowanie rozerwanych ciał, nie, nie ciał, ludzi, którzy ciągle jeszcze żyli, tylko nie mogli mówić z powodu wyrwanego języka, więc jęczeli jak maltretowane zwierzęta, było czymś codziennym. Co prawda nie była łowcą i nie planowała nim zostać, dość szybko zrozumiała, że romantyzmu w tej pracy nie ma za grama, a idealistycznego powołania do „ocalenia ludzkości" od demonów w sobie nie czuła, ale wychowana w Agencji sama uważała, że powinna mieć mocniejszy żołądek. Nic na tę słabość nie mogła jednak poradzić. Wolała więc ciszę, próbując równocześnie nie myśleć o niczym. Pewnie muzyka by pomogła, ale nie odważyła się włączyć radia. Ostatnim razem, jak jadąc z Burdą puściła swoją ulubioną stację, a właściwie przełączyła z Dwójki na Trójkę, dostała dość mocno po ręce. Co prawda minęło jakieś siedem lat od tamtego zdarzenia, ale mimo wszystko wolała nie ryzykować.

Weszła do mieszkania i nie czekając na Burdę wpadła do łazienki. Trzaśnięte drzwi odbiły się od futryny i rozsunęły. Dziewczyna nie zwróciła na to uwagi, przyzwyczajona na wyjazdach do wspólnych szatni i pryszniców. Musiała zrzucić z siebie ubranie, śmierdzące wymiotami i krwią. Musiała zrzucić z siebie zapach śmierci i demona. Znieruchomiała dopiero z rękami na zapięciu biustonosza i podniosła głowę.

– Myślałam, że nie interesują cię zielone jabłka – mruknęła, odwracając się do niego plecami.

– Nie interesują – mruknął przeciągle. – Sprawdzam, czy pod prysznicem nie czeka na ciebie żaden demon.

Parsknęła i sięgnęła po ręcznik. Dokończyła rozbieranie już nim otulona i tak weszła do kabiny. Dopiero po zamknięciu za sobą drzwi, powiesiła go na ściance. Puszczała wodę, gdy dobiegło jeszcze do niej:

– Czasem mam jednak ochotę na białą herbatę.

Wolała się nie zastanawiać nad tym, co miał na myśli.

Zamknęła oczy, wyrzucając z głowy wszystkie uszczypliwe komentarze. Nie mogła jednak się uwolnić od obrazów, których najbardziej pragnęłaby się pozbyć. Od porozrywanych trupów, których wspomnienie przywołał widok ofiar smoka.

Wyszła spod prysznica i zarzuciła na siebie czarne, luźne spodnie oraz zwykłą koszulkę. Burda podniósł na nią wzrok, gdy weszła do salonu. Od razu skierowała się do wielkiego, drewnianego stołu, który z wysiłkiem zaczęła przesuwać pod ścianę. Uniósł lekko brwi.

– Widzę, że wreszcie zrozumiałaś po co są treningi – odezwał się tym razem bez ironii, zachowując poważny wzrok. Trzpiotka powoli zaczynała dojrzewać.

 

W Agencji nie było wielu ludzi, zaledwie kilku ochroniarzy, komputerowcy przeczesujący Kraków przez monitoring miejski i satelitę Zgromadzenia Humanistycznego, tajnej, ogólnoświatowej organizacji, której podlegały wszystkie agencje. Reszta próbowała znaleźć smoka, zanim on znajdzie kolejną ofiarę. Wanda czuła, że im się nie uda, choć nie mówiła tego na głos. Czuła, że odpowiedź znajdą raczej w księdze opisującej Wisławę ze… smokiem? Smok wawelski. Córka Kraka. Wanda, która Niemca nie chciała. Wisława. Zasnęła.

Obudziła ją Nata, specjalistka od programów tłumaczeniowych.

– Gotowe.

– Co? – zapytała Wanda nieprzytomnie. Powstrzymała ziewnięcie i przetarła oczy.

Kobieta westchnęła najpierw z lekka zirytowana, ale zaraz sobie przypomniała, co Wanda musiała przeżyć poprzedniej nocy, więc darowała jej złośliwy komentarz.

– Tłumaczenie, dziecino, tłumaczenie – zanuciła, kierując się do wyjścia. – Chodź, napij się najpierw kawy, a później zobaczymy, co tam mamy.

Wanda wstała, rozciągnęła się i niechętnie ruszyła za starszą koleżanką. Po chwili z kubkiem w dłoni weszła do wielkiej sali, w której komputerowcy próbowali namierzyć smoka. Nata rzuciła tekst na ekran swojego monitora i zaczęły czytać. Już na pierwszy rzut oka było widać, że tłumaczenie jest niewiele lepsze od googlowskich.

Przerażająca cisza, w która niezwykle dokładnie słyszeć się własny oddech. Bezszelestny ruch. Krew krążąca w żyłach. Cisza, która nie zmącił nawet delikatny wiaterek, poruszając fale rzeka. Obijać się bezgłośny o brzeg. W toni woda być widać czerwony księżyc. Zwiastun śmierć. Nagła, krwawa śmierć istota niebędący z tego świat. Nad brzeg, w bezruch stać córka książę…

Wanda zamyśliła się. Misjonarz opisał sen Roberta Orwata. Albo raczej Orwat śnił o tym, o czym tamten pisał. Może jednak był samorodnym talentem, który dopiero niedawno się obudził?

Zaskakująco ta historyja się skończyła – przypomniała sobie zdanie, jakie przetłumaczyła wspólnie z Orwatem.

Dziwnie czuła, że ta historia o Wisławie/Wądzie ma coś wspólnego z nią samą. Że obie są jakoś powiązane ze sobą, że coś je łączy. Nie tylko wygląd czy imię. Ta historia jest tak tajemnicza, jak Wisła głęboka… Tylko która Wisła?

– Wanda, pozwól na chwilę – usłyszała nagle Pawła Jóźwiaka, który pod nieobecność Dobiji i Burdy przejmował dowodzenie w Agencji.

Dziewczyna potrząsnęła głową i ruszyła po kilku schodkach do przeszklonej kanciapy głównego informatyka.

– Mówiłaś mu, gdzie się znajdujemy?

Zdziwiona spojrzała najpierw na Pawła, potem na ekran monitora. Zmarszczyła czoło, bez słowa pokręciła głową.

– W ogóle nie mówiłam mu o Agencji – w końcu podniosła wzrok na mężczyznę, gdy na ekranie Robert Orwat, rozglądając się uważnie po opuszczonym fabrycznym budynku, kierował się w stronę windy. – Wie tyle, co prawnicy napisali w umowie…

– Więc musiał cię śledzić – stwierdził obojętnie jeden z ochroniarzy.

Wanda spojrzała na niego gniewnie.

– Dzisiaj przywiózł mnie Burda. A gdy jeżdżę tramwajem, zawsze uważam. Wchodzę ostatnia, przechodzę na tył tramwaju i obserwuję ludzi. Wychodzę też na sygnale zamykania drzwi. Chyba zauważyłabym, gdyby ktoś wyskakiwał za mną, prawda? Albo parkował samochód na tym pustkowiu?

– Jak widać, nie zauważyłaś.

– Cisza! – syknął Paweł.

Wszyscy spojrzeli na niego zdziwieni, ale zaraz przenieśli wzrok na ekran.

– O, kurwa – wyrwało się ochroniarzowi, gdy Orwat nie kłopocząc się wzywaniem windy, siłą własnych rąk zaczął rozwierać jej drzwiczki na boki. Nie miało prawa mu się udać. Nie miał prawa mieć takiej siły, by poruszyć wzmocnionymi tytanem i stalowymi blachami kuloodpornymi drzwiami, których nawet Pudzian, by nie przesunął.

Wanda patrzyła jak zahipnotyzowana, nie zauważyła nawet, gdy Jóźwiak włączył alarm w Agencji, wzbudzając chwilową dezorientację komputerowców pracujących w sali poniżej.

– Sławek? – otrzeźwił ją dopiero głos ochroniarza, który wcześniej zarzucał jej nieuwagę. – Gdzież on się podziewa…?

Orwat otworzył już drzwi windy na tyle, by mógł się przez nie przecisnąć, i wskoczył do szybu. Wandę zmroziło, dreszcz przeszedł jej wzdłuż kręgosłupa. Komputerowcy w głównej sali porzucili to, co robili do tej pory i ze skupionym wyrazem twarzy zaczęli szukać intruza. Nie mógł zniknąć.

– Gdzie on jest? – zapytała cicho dziewczyna.

– Nie mógł wydostać się z szybu – głos Pawła brzmiał pewnie. – Odciąłem go zupełnie od reszty budynku, właśnie trwa wypompowywanie powietrza…

Obok ochroniarz nadal próbował się skontaktować ze Sławkiem, ale bezskutecznie.

– Poinformowałam szefa – powiedziała Nata. – Będą za parę minut.

– Świetnie – odparł Paweł. – Do tego czasu powinnyśmy mieć ślicznego trupa…

Wanda nie zareagowała. Całe życie spędziła w Agencji, więc doskonale wiedziała, kiedy można kogoś uratować. Nawet jeśli to coś, co widzieli, nie było zmiennokształtnym, który poprzez iluzję albo metamorfozy na poziomie molekuł przybrał postać kogoś innego, tylko autentycznym ciałem Orwata, to już w chwili jego kradzieży, nic, co czyniło je Orwatem, nie zostało. To tylko skorupa, którą zajął tymczasowy lokator. Wanda nie miała w zwyczaju się mylić. Tak samo jak przy parkingu, tak i teraz każda komórka jej ciała wyczuwała smoka.

– Co się dzieje? – w głośniku usłyszeli głos Sławka.

– Intruz w szybie windy – odpowiedział Paweł. – Odizolowałem go…

– To ciekawe – przerwał mu strażnik przeciągle. – Bo winda właśnie się otwarła…

– Sławek?

Odpowiedziała seria strzałów.

Dłonie szefa informatyków zaczęły skakać po klawiaturze, ale ekran jedyne co mógł pokazać, to brak obrazu z kamer w pomieszczeniu przy windzie. Próba z kamerami w korytarzu prowadzącym do głównej sali również na niewiele się zdała – oczom obecnych ukazała się niewyraźna, pędząca postać. Kolejne kamery wyłączały się, gdy je mijała, aż w końcu dotarła do stalowych drzwi. Mieli wrażenie, że ściany i podłoga zatrzęsły się od uderzenia, ale drzwi wytrzymały.

Teraz tylko kilku komputerowców próbowało skorzystać z zabezpieczeń, jakie oferowała Agencja, przywrócić obraz z kamer i wzmocnić drzwi, co jednak łączyło się z całkowitym odizolowaniem sali, w której się znajdowali. Przynajmniej do czasu powrotu szefa. Reszta pracowników w odległości kilku metrów od drgających drzwi klęczała lub stała, gotowa do strzału. Broń była różnorodna, jakby trafiła tu z kilku filmów – akcji, SF, historycznych i fantasy. Pistolety i karabinki z kulami z ołowiu lub srebra mieszały się z paralizatorami, bronią ogłuszającą i kuszami z naciągniętymi strzałami z żelaznymi lub krzemiennymi grotami. Wszystko to dla jednej istoty, bo nie wiedzieli, jak ją można zabić.

Kolejny huk i drzwi wyleciały daleko do przodu. Trzy osoby musiały odskoczyć w bok, reszta pozostała nieruchoma, oczekująca, ale nic się nie stało. Drzwi wyglądały na przepalone, na środku znajdowała się dziura o kulistym kształcie jakby smok strzelił do nich z nieznanej im broni. Cisza. Nic weszło do środka, co przeraziło wszystkich bardziej niż gdyby to był demon z najgłębszej otchłani. Ołowio-, stalo– i magioodporny. Ich oddechy stawały się szybsze, choć starali się, by pozostały bezgłośnie, tak jak ich uczono.

Wanda poczuła, że coś jest nie tak. A dokładniej, że coś jest nie tak tuż za nią.

Problem z budową tajnych agencji pod ziemią jest taki, że konieczna jest wentylacja. Niestety człowiek należy do stworzeń, które bez jedzenia wytrzymają do miesiąca, bez wody do tygodnia, ale bez powietrza najwyżej parę minut. Zawsze budowlańcy i specjaliści od ochrony starali się więc tę wentylację zabezpieczać jak najlepiej przed każdym możliwym atakiem, ale najwidoczniej nie wzięli pod uwagę smoka. Zapomnieli, że słowo to wywodzi się od prasłowiańskiego sъmъkъ, co slawiści łączą się z czasownikami: przesmyknąć się, szybko, zwinnie, ukradkiem przemknąć się, prześlizgnąć, przedostać się gdzieś.

Nie chciała tego robić, ale też nie mogła nie zrobić. Odwróciła się powoli i zobaczyła dokładnie to, czego się spodziewała, ale czego miała nadzieję nie zobaczyć. Wolno wypuściła powietrze, które zbyt długo tkwiło w jej w płucach.

– Czego ty chcesz? – zapytała mimowolnie.

We wszechogarniającej ciszy jej słowa zabrzmiały prawie jak krzyk. Wszyscy gwałtownie odwrócili się w jej stronę.

– Dru-ga… – warknął smok ochrypłym głosem kogoś, kto nie jest przyzwyczajony do jego używania. Przynajmniej nie w tym ciele – człekokształtnym, ale niewiele więcej mającym wspólnego z człowiekiem poza kształtem. Zgrubiała skóra w kolorze khaki pokrywała to prawie ludzkie ciało, a głowę miał wydłużoną, z pełnym garniturem gadzich zębów, ciągle jeszcze zabrudzonych szczątkami i krwią. Śląski antropolog, Jan Kajfosz, pisał w „Magii w potocznej narracji", że potwór jest potworem, gdy narusza zasady taksonomii. Jest to prawdą, jeśli chodzi o okrutnych ludzi nieuznających żadnej „inności", żadnych niedoskonałości, szczególnie w wyglądzie. Bo prawdziwy potwór kryje się w oczach. Smoka były żółte, niezdrową żółcią raczej niż złotem czy miodem, z wąskimi, wężowymi źrenicami. Mroziły swoim chłodem i okrucieństwem. Nieludzkością.

Pierwszy zareagował Paweł, który mimo osiadłej pracy, był wcale szybki. Zapewne dzięki grom komputerowym.

– Na ziemię – krzyknął, popychając równocześnie Wandę na podłogę.

W tej samej chwili rozpoczęło się piekło. Pociski z różnego tworzywa zmieszały się ze sobą, kierując się w jednym kierunku. Świst i huk, jaki wydawały zmieszał się z wrzaskiem stwora.

 

– Czy ktoś może mi powiedzieć, co tu się stało?

Dobija na chłodno obserwował zniszczenia, agenci odwracali głowy, gdy kierował na nich swoje ciężkie spojrzenie. Tylko drzwi i kamery były skutkiem działania demona, reszta to była ich własna robota. Również ranni, głównie strażnicy, którzy znajdowali się w gabinecie głównego informatyka, sam Paweł, któremu drobne fragmenty szyby wbiły się w plecy, oraz przeklinająca Natalia – z krzemienną strzałą w ramieniu. Wanda wyszła z tej strzelaniny bez szwanku, przygwożdżona do podłogi przez informatyka.

Jedna z dziewcząt z dołu, chowając kuszę za plecami, złożyła raport. Dobija nie był zachwycony, słysząc, że smok tak łatwo przedostał się przez ich zabezpieczenia. Jeśli w Agencji nie byli bezpieczni, to nie było miejsca, do którego demon nie potrafiłby się przedostać. Coś takiego nie mogło się powtórzyć.

Wanda zbliżyła się do niego.

– Jak walczyć z czymś, co pojawia się i znika kiedy chce? – zapytała cicho, wypowiadając myśl wszystkich agentów.

Szef odwrócił wzrok.

– A co mówi księga? – zainteresował się, ignorując niewygodne pytanie, na które nie znał odpowiedzi.

Wzruszyła ramionami i spojrzała bez słowa na informatyków, próbujących uratować co się da z rozwalonych komputerów.

– Dobrze – mruknął nie wiadomo do czego. – Wanda, poszukaj czegoś w legendach i podaniach ludowych.

– Czegoś poza Szewczykiem Dratewką? – jeden ze strażników próbował błysnąć humorem.

– Skubą – poprawiła mimowolnie Wanda. Wszyscy na nią spojrzeli zdziwieni. Westchnęła. – Dratewka jest z bajki Porazińskiej. Według Bielskiego szewc nazywał się Skuba. To on poradził synom Kraka, by wypełnili cielęcą skórę siarką. Ale wątpię, by smok dał się na to nabrać drugi raz – dodała cierpko.

– Taak – Dobija zamyślił się. – Ale z tą siarką może coś być na rzeczy. Sprawdź to.

 

Siarka, też coś. Niby co ma znaleźć? Pojawia się tylko w opowieściach o smoku wawelskim, jeśli nie liczyć tych wspominających o śmierdzącym siarką oddechu piekielnych stworów. Jak niby miałaby zabić coś, co dzięki niej może służyć jako gigantyczna zapalarka? Że niby podobne zabija podobne, tak jak leczy według homeopatów? Nie wierzyła w homeopatię.

Nie dyskutowała jednak z szefem, i wcale nie chodziło o to, że z nim nikt nie dyskutuje. Odetchnęła z ulgą, że ominęło ją sprzątanie oraz reorganizacja zarówno sił, jak i zabezpieczeń bazy. Zdecydowanie wolała siedzieć w agencyjnej bibliotece, nawet jeśli nie wierzyła, że coś znajdzie.

Biblioteka była jej drugim domem odkąd sięgała pamięcią. A po śmierci rodziców bibliotekarz zastępował jej oboje. To on pomagał jej w lekcjach, podrzucał ciekawe lektury, pocieszał, gdy trening z Burdą był zbyt męczący, a najczęściej po prostu siedzieli razem i czytali w ciszy. Gdy zmarł kilka lat temu, przeżyła to ciężej niż śmierć rodziców. W Agencji wszyscy żyją ze świadomością, że mogą umrzeć w walce, zabici przez demony. I to jest normalne, i można się później zemścić, by poprawić sobie samopoczucie. Ale gdy ktoś powoli gaśnie w oczach, gdy przestaje rozróżniać znajome twarze, wreszcie bełkocze, śliniąc się i płacząc z bezsilności, nie można nic zrobić. Poza otarciem śliny i łez. Wanda nie uważała, by ta śmierć była naturalna. Co innego Robert Orwat. Śmierć od demona po prostu się zdarza, jak wypadek samochodowy. Sąd karze kierowców, a Agencja demony. Najczęściej. Zazwyczaj.

Znieruchomiała. Spojrzała na ekran komputera, wokół którego rozłożyła stare księgi, kroniki, słowniki mitologiczne i starożytności słowiańskich, a nawet porady dla spowiedników, w których doświadczeni przełożeni informowali, o jakie demony i obrzędy wypytywać ciemny ludek, niepotrafiący nawet po kilku wiekach od chrztu Mieszka zrezygnować ze swojej pogańskości. Napisała krótką notkę i wróciła do wielkiej knigi otwartej na haśle „smok".

– Pytałam, czego chcesz? – odezwała się ostro, mimo drapania w gardle.

– Cie-bie, Wądo.

Szorstki głos zmroził ją. Przełknęła z trudem ślinę.

– Tak jak tamtego kierowcę? Jak Sławka albo… Roberta?

Nie odwróciła się. Nie chciała go widzieć, łatwiej jest rozmawiać z demonem, gdy się go nie ma przed oczami. To daje złudzenie pewnej normalności rozmowy.

– Nie-e… – warknął. Usłyszała zdziwienie w jego głosie. – Ty mo-ja… Mo-ja… – zawahał się, jakby nie potrafiąc znaleźć odpowiednich słów – ofia-ra za-kładz-inowa…

Wanda zmarszczyła brwi. Już gdzieś o tym czytała, nie rozumiała tylko, skąd takie naukowe nazewnictwo w ustach… pysku? smoka. Nagle pewna myśl wpadła jej do głowy. Powoli odwróciła się i spojrzała w węże, żółte oczy.

– Jak masz na imię? – zapytała cicho.

Zaśmiał się chrapliwie.

– Prze-cież wiesz, Wądo.

Ruszył w jej kierunku. Dziewczyna, niewiele myśląc, złapała księgę, którą miała pod ręką i rzuciła w jego kierunku, a sama skoczyła w przeciwną stronę. Biblioteka nie nadawała się do biegania, zbyt wiele regałów z książkami, biurek, o które można się obijać. Syknęła głośno, gdy biodrem uderzyła o ostry kant drewnianego blatu i w tej samej chwili dobiegł do niej charkot. Zerknęła za siebie i zatrzymała się, wstrzymując oddech. Księga leżała pod nogami smoka, a on sam drgał, przylepiony do przeciętego kabla, który musiał złapać, gdy spadł na niego z sufitu. Żadne żywe organizmy, a szczególnie ich mięśnie, serca i mózgi, nie lubią być traktowane prądem o napięciu ponad pięciu tysięcy volt. Dla organizmów opartych na białkach prąd zmienny może być śmiertelny. Z góry na szamoczącego się smoka spłynęła woda, poprawiając jeszcze przewodzenie prądu. Wanda pomyślała, że gdyby bibliotekarz żył, nigdy by się na to nie odważyli, chociaż w tej sali znajdowały się tylko podręczne książki, których kopie posiadali w archiwum. Mimo wszystko, dla niego ważna była każda książka. Dziewczyna miała do tego trochę inne podejście. Oczywiście ceniła białe kruki, ale poza tym ważniejsza była dla niej treść, wiedza, jaką ze sobą niosła książka, a nie jej fizyczność. Dobija najwidoczniej uważał podobnie.

– Przygotować się – usłyszała, jak wydaje rozkazy.

Żarówki oświetlające pomieszczenie zaczęły mrugać. Wanda zrozumiała, że wkrótce zabraknie prądu. Dlaczego on nie umiera?

– Już.

Gdy zapadła ciemność, padła na podłogę, nie czekając aż jakaś zbłąkana kula w nią trafi. Zaczęła się przesuwać w stronę wyjścia. Smok zaryczał, a potem cisza zaczęła dźwięczeć w uszach.

– Gdzie on jest? – przekrzykiwali się snajperzy z goglami na podczerwień.

– Światło! – rozkazał po chwili Dobija, więc pewnie pomieszczenie zostało już zeskanowane. – Wanda? W porządku?

– Tak, nie ma go tu – odkrzyknęła spod zamkniętych drzwi.

Nie miała za złe szefowi, że wykorzystał ją, by złapać smoka. Do tego między innymi była trenowana. Ale gdy już do niej zszedł z kilkoma innymi agentami sprawdzającymi bibliotekę i szukającymi sposobu, w jaki się z niej wydostał smok, jedno pytanie wyprowadziło ją z równowagi.

– Naprawdę nie wiesz, jak on ma na imię?

– Nie, nie wiem. Może tamta wiedziała, ale ja nie mam pojęcia! Nie jestem nią! – krzyknęła do Dobiji. Nagle jednak się uspokoiła. Coś w jego oczach sprawiło, że jej myśli sformułowały inne pytanie. Takiego rodzaju, że nigdy by go nie zadała, nigdy by o nim nawet nie pomyślała, gdyby nie smok. – Dlaczego mam na imię Wanda?

Dobija drgnął, ale poza tym nie dał nic po sobie poznać.

– Nie rozumiem – odparł swoim normalnym, spokojnym głosem.

– Czemu właśnie to imię mi nadano?

– To chyba nie do mnie pytanie – powiedział zmęczonym głosem. – Ale o ile dobrze pamiętam, twoja matka podziwiała waleczne kobiety. Między innymi Wandę Gertz.

Dziewczyna zwęziła oczy.

– Wiem. Legionistka i major WP. Pamiętam. Ale moja matka była też wizjonerką. Czy nie przewidziała tego? Czy to nie dlatego noszę imię królewny?

Szef przez dłuższą chwilę przypatrywał się jej w milczeniu. W końcu westchnął.

– Problem z wizjami jest taki – zaczął powoli – że ukazują tylko niewielki fragment przyszłości. Żaden wizjoner nie wie wszystkiego, z czego ty szczególnie powinnaś zdawać sobie sprawę – dodał łagodnie.

Wanda zamknęła oczy, ale to nigdy nie pomagało. Obraz, szczególnie gdy jest mocno krwawy, pozostaje. Jej matka była kiepską wizjonerką, skoro nie przewidziała własnej śmierci. A może…? W końcu odesłała jedyną córkę na tę noc do Agencji, na trening-zabawę, jaką organizuje się dla dzieci pracowników, by od małego uczyć ich o zagrożeniach. Ale czy w takim razie nie powinna ocalić też życia swojego i męża?

– Masz rację – odparła cicho, kapitulując.

Dobija delikatnie musnął dziewczynę po policzku, ale prawie w tym samym momencie opuścił dłoń.

– Jedź do domu i odpocznij.

Zmarszczyła brwi.

– A smok?

– Paru chłopców pójdzie z tobą. No już, gdyby chciał cię zabić, miał do tego trzy świetne okazje.

– Świetnie – mruknęła Wanda, nie czując się dzięki tej świadomości wcale bezpieczniej, ale posłusznie wyszła, eskortowana przez trzech doświadczonych łowców.

Burda zerknął za nią pobieżnie i wrócił do specjalisty, zwanego powszechnie wąchaczem, chociaż nie miał on nic wspólnego z narkotykami. Po prostu potrafił nosem wyczuć to, co innym umykało.

– Wiem, co czuję – warknął potężny mężczyzna, wkurzony niedowierzaniem innych agentów. – Podszedł do tego miejsca, a później zniknął. Nigdzie nie uciekł, przynajmniej nie w normalny sposób.

– Twierdzisz, że się teleportował, Mirku? – Dobija włączył się do rozmowy.

– Jeśli tak chcesz to nazwać, szefie – wąchacz wzruszył ramionami. – My takich zwiemy prosto: obieżyświat.

Dobija przez chwilę przyglądał się podwładnemu. Był nie tylko wysoki, ale też miał mocno rozbudowaną klatkę piersiową przy wąskiej talii. Mógłby być bohaterem wampirzych romansów, które od pewnego czasu tak uwielbiają nastolatki, tylko twarz miał bardziej męską niż przystojną. Szare oczy odpowiedziały spokojnie na spojrzenie szefa, mężczyzna był świadomy tego, że nigdy się nie myli.

– Hm – mruknął wreszcie Dobija. – Wezmę to pod uwagę. No dobra. Trzeba się przygotować. Burda, niech drużyny i śmigłowce będę w pogotowiu. Paweł, koordynujesz wszystko.

Główny informatyk, z obandażowanymi już plecami, skinął głową, krzywiąc się z bólu. Uznał, że najlepiej w ogóle nie ruszać kręgosłupem, mięśniami ramion i szyją. Nie będzie to pierwszy raz, gdy obolały zasiądzie do komputera. Łowcy z gorszymi ranami chcieli wracać do pracy, więc nie narzekał.

– Myślicie, że smok za nią pójdzie? – zapytał niepewnie.

– Na pewno czegoś chce od tego dzieciaka – odparł szef. – Więc prędzej czy później do niej wróci. A jak z tłumaczeniem?

Paweł westchnął.

– Nie najlepiej. Szymek się tym zajmuje.

– No to chodźmy do niego.

Chłopak nie wyglądał na więcej niż osiemnaście lat. Niebieskie włosy splątane w dredy skakały, gdy kręcił głową w rytm stukotu klawiatury. Nawet nie spojrzał na mężczyzn, którzy podeszli do jego stanowiska, ani nie przerwał pracy.

– Większość plików jest nieodwracalnie zniszczona – poinformował szefa. – Ale… Moment.

Jego palce poruszały się z niezwykłą szybkością, zmrużył oczy krótkowidza.

– Jeszcze chwila… Mam! – na jego krzyk podeszło do nich kilka osób. Wyglądało na to, że znalazł właściwy dokument. Otworzył go i odruchowo przeklął: – Kurwa!

To, co ukazało się ich oczom, niewiele miało wspólnego ani z łacińskim alfabetem, ani z głagolicą. Większość tekstu zniknęła, zastąpiona przez nieczytelne symbole.

– Już rok temu mówiłem, by wymienić te graty – mruknął Paweł, ale nikt nie skomentował.

Szef zacisnął usta.

– Przejdź w dół – polecił krótko.

– To na nic – Szymek pokręcił głową, jednak wykonał polecenie, przeglądając wordowskie strony dokumentu. – Trzeba od nowa zeskanować tekst i przepuścić przez tłumacza…

Wszystkie strony wyglądały identycznie: puste miejsca i symbole. Gdy zrezygnowany szef już miał odejść, usłyszał zaskoczony głos Szymka:

– Hej, tu coś się zachowało…

Wszyscy spojrzeli na monitor, zainteresowani, jednak czegoś takiego nikt się nie spodziewał. Chociaż powinni, w końcu to nie była instrukcja w siedmiu krokach: jak zabić smoka.

 

I tak demon zo taċ pokonany moc Pan nasz Kryst, a kniaźĕ, wdziĕczny za ocalenie cĕrka i şwiadomy niemoc swoi dawni bogi, pozwoli ochrzciċ si wraz z cały lud brat Metody

 

– Misjonarz – warknął szef takim tonem, jakby to było największe oszczerstwo, jakie jest w stanie wypowiedzieć człowiek.

Ale cóż innego mógł napisać mnich?

 

Całą drogę do domu słowa smoka nie dawały jej spokoju. Ofiara zakładzinowa, też coś, myślała. Czy on chce wybudować sobie dom na moich kościach? Przeklęty smoczy syn. Przecież to na smoczych ciałach albo nawet z nich budowano miasta czy wręcz niebo, jak w sumeryjskim micie o Tiamat. Czy on chce to odwrócić? I po cholerę mu dom, grota już nie wystarczy?

W mieszkaniu porzuciła swoich „opiekunów" w kuchni i salonie, a sama poszła do łazienki. Czuła, że musi zmyć z siebie ostry, siarkowy zapach. Była wściekła. Nie miała pojęcia, czemu to właśnie do niej się doczepił, ale zdecydowanie jej się to nie podobało. Z drugiej strony, jeśli ta „słabość" miałaby pomóc w jego złapaniu czy zabiciu, to może nie było w tym nic złego? Ciepły prysznic zawsze pomagał jej uspokoić i uporządkować myśli.

Co ona tak właściwie wiedziała o smokach? Pominęła chińskie, które były dystyngowane i wielbione przez ludzi jako długowieczni mędrcy, więc nie miały nic wspólnego z europejskimi. Te zachodnioeuropejskie zwykle były przerośniętymi jaszczurami, za których zabicie jednak mogła grozić klątwa. Przynajmniej w legendach celtyckich. Odporni na nią byli oczywiście święci, ale ci w większości nigdy nie chodzili po tej ziemi. Mniejsza z klątwą, pierwszy problem to zabić smoka, później można się martwić konsekwencjami. W jaki więc sposób pokonywano smoki w legendach i mitach? Jeśli odrzuci się bogów z grona zabójców, zostaną trzy sposoby: pomoc boska (ewentualnie dziewicy, ale może autorowi żywota św. Jerzego pomylił się smok z jednorożcem), magia i spryt. Żaden człowiek nie pokonał smoka mieczem.

Wyszła z łazienki w samym ręczniku, splatając mokre włosy w krótki, luźny warkocz francuski. W swojej sypialni zaczęła się ubierać w wygodny strój do ćwiczeń. Jej wzrok przyciągnęła na siebie czeczuga, szabla ormiańska z ostrzem wygiętym w łuk pod kątem 45 stopni, którą odziedziczyła po ojcu. Westchnęła. Na magii się nie znam, myślała zniechęcona, na pomoc Boga ani boga nie liczę, w końcu trzeba by w jakiegoś wierzyć, aby ten zdecydował się ruszyć palcem. Jeśli chodzi o dziewictwo, to smok trochę się spóźnił. Spryt? Co może przebić owcę z siarką?

 

– Wszyscy gotowi? – zapytał Dobija drużyny łowców. – Tym razem nie będziemy się rozdzielać, atakujemy wspólnie, zgodnie z planem.

Jedna z dziewczyn siedząca przy komputerze zakryła mikrofon znajdujący się tuż przy jej ustach.

– Szefie, dzwoni Krystian. Wanda właśnie wyszła.

– Świetnie. To idziemy.

 

Siedziała nieruchomo, wpatrując się w prądy rzeczne. Przez chwilę, przez krótką chwilę wydawało jej się, że coś jest w wodzie, że widzi w niej… czyjąś twarz? Nie, to pewnie tylko księżyc odbija się w toni. Księżyc w pełni, tak jak wtedy. Rozejrzała się wokół. Młodzi spacerowali ze splecionymi dłońmi, starsza kobieta wyprowadzała psa, mężczyzna uprawiał jogging. Pełen spokój, nawet nie przeczuwali, że za chwilę rozegra się tu śmiertelny pojedynek. Że na świecie istnieją rzeczy… istoty, których nigdy nie chcieliby poznać.

Do rzeki podszedł mężczyzna w garniturze. Był to wysoki blondyn około trzydziestki. Przyklęknął przy samym brzegu i do lewej ręki, u której brakowało trzech palców, nabrał wody. Skosztował i zaraz wypluł z obrzydzeniem.

– Nie smakuje?

Odwrócił się do Wandy i uśmiechnął.

– Wiedziałem, że przyjdziesz. Jak tamta. Ofiara zawsze musi być dobrowolna – teraz mówił normalnie, podobnie jak na parkingu. Widocznie musi całkowicie przemienić się w człowieka, by w pełni korzystać z jego funkcji.

Wstała i odwinęła szablę z osłaniającego ją przed ludzkim wzrokiem materiału. Chwilę patrzyli na siebie bez słowa, póki dziewczyna nie zerwała się, wskakując na niski kamienny mur, od którego się odbiła. Wylądowała mężczyźnie na ramionach, przyduszając go nogami i wbijając szablę prosto w głowę. Oboje upadli na ziemię.

Jakaś kobieta krzyczała w oddali, ale Wanda jej nie słyszała, gdyż jej krzyk przerażenia połączył się z przerażającym wrzaskiem smoka. Zeskoczyła z niego. Ziemia się zatrzęsła i stwór ukazał się w swojej prawdziwej postaci. Nie wyglądał już jak istota człekokształtna, prędzej jak gad, trzymetrowy dinozaur o wielkich, brązowo-zielonych skrzydłach. Z wrzaskiem wyciągnął szablę z oka, które rozlało się po jego ciele, i odrzucił broń za siebie. Wanda szybkim przewrotem dostała się do szabli. Chwyciła ją i uderzyła w smoka, który zdążył zrobić unik. Jego widok dodał jej jednak sił, sama świadomość, że można go zranić była pocieszająca. Starała się nie myśleć o tym, co robi, tylko atakować, chociaż smok blokował wszystkie jej ciosy, jak wcześniej Wądzie. Musiała coś wymyślić, i to szybko. Odskoczyła do tyłu, na niewielki pagórek, by różnice wzrostu nie były tak uderzające i cięła szablą od góry, jakby znów chciała zaatakować łeb smoka. Niespodziewanie stwór złapał klingę w obie łapy i przytrzymał, nie przejmując się lecącą coraz gęściej krwią. Białą krwią nieśmiertelnych.

To zaskoczyło Wandę. Nie spodziewała się krwi bogów w żyłach gadziego smoka. Ten wykorzystał jej zdumienie i uderzył mocnym, grubym ogonem. Puściła szablę i wyleciała w powietrze, lądując boleśnie w rzece. Zachłysnęła się wodą i zaczęła kaszleć. Księżyc zaczął się zmieniać, aż stał się czerwony, jakby od krwi. Smok rozłożył wielkie skrzydła i wzbił się w powietrze, lecąc do dziewczyny. Bezwolnie cofnęła się do tyłu, na głębszą wodę. Mroźne wiry były w tej chwili jej najmniejszym problemem, nawet nie czuła, jak zimna jest rzeka.

– Wisło – jęknęła przerażona – Nie, nie chcę…

Masz w sobie moc, Wando. Skorzystaj z niej!

– Co? Jak?!

Smok był coraz bliżej.

 

– Matko… – wyszeptała cicho. – Daj mi siłę i mądrość, bym mogła pokonać smoka.

Prawą łapą złapał ją za suknię i postawił na nogi. Poszło kilka szwów, ale nie rozerwała się.

– Nie ma sensu walczyć. Jesteś moja – powiedział chrapliwym głosem.

Dziewczyna spojrzała na niego. Jej wzrok był spokojny i mienił się żółcią. Wolno uniosła ręce do góry, a smok nagle zaczął się cofać. Po raz pierwszy w swoim długim życiu, bał się i to tego, co sam spłodził. Wąda nie spuszczała z niego wzroku. Powoli, płynnie poruszała dłońmi, w górę i dół, na boki, jakby tańczyła. A fale zaczęły rosnąć, stawały się coraz to wyższe i potężniejsze. Stali w środku kręgu, który otaczały fale wody niepodlegającej prawom grawitacji. Dziewczyna bezgłośnie poruszała ustami. Czuła się silna. Czuła się silna siłą smoka.

– Nie rób tego, dziecię… – szepnął smok. – Zginiesz.

Nie słuchała, jakby opanował ją obcy duch, który nie przejmował się jej życiem. Ale gdy smok spojrzał w oczy Wądy, zrozumiał, że to jej wybór. Złączyła dłonie i fale wody zapadły się do siebie, pochłaniając i ją, i smoka. Nawet nie zdążył krzyknąć, a powierzchnia wody już się wygładziła. Rzeka znów zaczęła płynąć swoim dawnym nurtem.

 

Wanda pokręciła głową. Nie, nie potrafi. Nie jest żadną czarodziejką. I boi się, chociaż uczyli ją, by być zawsze gotową na śmierć, jest cholernie przerażona. Gdy smok znalazł się tuż przy niej, dała nurka i zniknęła mu w wodzie. Nie zauważyła światła, które objęło smoka z helikoptera, ani ludzi strzelających do niego z brzegu i pokładów motorówek. Ktoś z helikoptera zarzucił na stwora metalową siatkę i dopiero wtedy do Wandy dotarł przerażający wrzask. Wypłynęła na powierzchnię kilka metrów dalej, ciężko oddychając, obserwowała jak smok próbuje się pozbyć zniewalającej go siatki. Kulami się nie przejmował, jakby nie mogły go zranić.

Nagle Wanda zobaczyła tuż przed sobą kobiecą twarz. Swoją twarz.

Uwierz w siebie, Wando.

Próbowała. Bardzo próbowała, ale to niczego nie zmieniało. Nie potrafiła znaleźć w sobie mocy magicznej, najpewniej zwyczajnie dlatego, że jej nie posiadała. Nie mogła uspokoić oddechu. Powoli poruszała nogami, by się nie zmęczyć zbyt szybko. Tymczasem z helikoptera leciały kolejne siatki, tym razem przywiązane do niego, zapewne, by w razie czego, można stwora przetransportować do bardziej „dyskretnego" miejsca. Wydawało się, że smok traci siły, że jest w pułapce.

Smok. Słowiański demon. Dla jednych opiekun wody pitnej i obrońca ludzi, dla innych krwiożerczy potwór przybierający ludzką postać. W każdej uwielbiał kobiety, a z tych „związków" nierzadko rodziły się dzieci o niezwykłej mocy. Prawie jak junaki, dzieci bogów. Ale ta biała krew… To nie dawało jej spokoju. Przecież nie walczy z bogiem? Wolała na razie nie zastanawiać się nad sensem wizji. Może i Wąda była potomkiem smoka, ale przecież nie ona. Królewna nie miała dzieci, jeśli legenda mówi prawdę, oczywiście.

– Nieee…

Smok nie był w pułapce i nie stracił sił. Złapał liny, którymi siatki były przymocowane do helikoptera, i pociągnął nimi. Helikopterem zaczęło kołysać na boki, dwoje ludzi z niego wypadło. Zanim smok pociągnął jeszcze mocniej, ktoś, kto nie stracił zdrowego rozsądku, odciął liny. Pilot nie zdołał już jednak odzyskać kontroli nad śmigłowcem, który zaczął spadać do rzeki.

Nie bój się, Wando. Uwierz w siebie. Wiesz, co robić.

– A jeśli nie?

To umrzesz.

Zamknęła oczy, wolno wypuszczając powietrze. Nie ma to jak słowiański humor i walnięcie szczerością niby obuchem w głowę. W oddali usłyszała potężny plusk wody. Próbowała uspokoić oddech i umysł. Po chwili faktycznie zaczęła oddychać spokojnie, normalnym rytmem, a gdy otworzyła oczy, były koloru żółci. Nie czuła się do końca normalnie, jakby nie była całkiem sama w swoim ciele.

Uwolniony smok zaczął się zbliżać. Nie zważając na wciąż ostrzeliwujących go ludzi, szedł po wodzie w jej stronę. Wanda nie chciała, by zbliżył się jeszcze bardziej. Powoli zaczęła się unosić do góry, nawet nie zauważyła, gdy stanęła na samej tafli wody. Straciła panowanie nad swoim ciałem.

Smok się zatrzymał.

– Znikaj, jak Wisła głęboko – powiedziała Wanda nieswoim głosem i równocześnie zrozumiała, że nie chodzi o tę Wisłę, a przynajmniej nie tylko. Jak Styks łączył świat naziemny z Hadesem, tak Wisła musiała z… Wyrajem? A może po prostu z piekłem?

Obok niej smok zobaczył setki, tysiące mężczyzn i kobiet, które patrzyły na niego żółtym spojrzeniem. Bez litości, bez wahania. Wystrzelono z rakietnicy umieszczonej na helikopterze, ale stwór, nawet nie patrząc na zbliżający się pocisk, odtrącił go ręką. Rakieta wryła się w ziemię na brzegu, ale nie wybuchnęła. Strzału z drugiego śmigłowca, znajdującego się tuż za nim, już nie zauważył. Nastąpił wybuch, równocześnie tysiące rąk złapało smoka, wciągając w głębię rzeki, która spokojnie zakryła swoje tajemnice.

Dziewczyna wpatrywała się w miejsce, w którym jeszcze przed momentem znajdował się smok, póki nie podpłynęła po nią motorówka i cztery ręce nie wciągnęły jej na pokład. Czekali tam na nią Burda i Paweł, który chyba nie potrafił usiedzieć przed komputerem, tylko słuchawka na uszach wskazywała, że jest w kontakcie ze wszystkimi drużynami. Niżsi rangą agenci zajmowali się odizolowaniem terenów na obu brzegach Wisły i sprzątaniem. Śmigłowce starały się nie dopuścić zbyt blisko żółto-niebieskiego helikoptera. Widziała kamery, które wcale nie należały do reporterów, ale uznała, że na ten jeden dzień wyczerpała już swój zapas strachu. Później będzie się bać tego, co szaleni piarowcy Agencji wymyślą, by ludzie uwierzyli, że smok, którego widzieli, wcale nie był smokiem.

– Kto? – zapytała cicho, otulając się kocem termicznym, który podrzuciła jej jakaś dobra dusza. Nie chciała pytać, o to, ilu ludzi stracili, ale musiała wiedzieć.

– Szef – odparł Burda. Jego twarz i oczy jak zwykle nic nie mówiły. – I czterech innych z helikoptera. Romek, Kaśka, Świstak i Adrian.

Nie odpowiedziała. Odwróciła się w stronę rzeki i razem z mężczyznami przyglądała w milczeniu, jak dno Wisły było przeczesywane w poszukiwaniu rannego albo martwego smoka. Coraz więcej ludzi zbierało się przy barierkach, gwałtownie dyskutując o tym, co widzieli i czego nie widzieli.

– Myślisz, że on nie żyje? – zapytał Paweł, nie zwracając się do nikogo konkretnego.

Burda żachnął się.

– Dostał rakietą w sam tyłek. Nie miał szans.

Wanda nie była tego aż tak pewna. W końcu w wizji widziała, jak ginie, a przecież wrócił. Chociaż… Tak naprawdę widziała tylko, jak Wisła go pochłania, a to nie jest równoznaczne ze śmiercią. To Wąda oddała życie, by pozbyć się smoka. To jej jednak nie dręczyło, skoro sama przeżyła, nie była przecież idiotką, by samotnie, nic nikomu nie mówiąc, udać się na polowanie na smoka. Tylko biała krew nie dawała jej spokoju. Którym bogiem jesteś? – zastanawiała się intensywnie.

Przecież wiesz.

Drgnęła, po czym zignorowała wspomnienie.

– Wisła nie jest aż tak głęboka, a prądy nie takie znowu silne, by przenieść gdzieś dalej wielkie cielsko smoka. Czemu nie mogą go znaleźć? – dopytywał się nerwowo Paweł.

– Bo go już tu nie ma – twardy głos Wandy zaskoczył ją samą. Obaj mężczyźni spojrzeli na nią zdziwieni. Głośno przełknęła ślinę, zanim zaczęła wyjaśniać. – Potrzebował prawie dwóch tysięcy lat, by zrekonstruować swoje ciało po poprzedniej „wizycie" – pokręciła głową. – Nie wróci szybko.

Burda przyglądał się dziewczynie. Coś się w niej zmieniło, naprawdę dojrzała. I zdobyła kolejną skazę do kolekcji, po przeżyciach w dzieciństwie. Zauważył też, że coś ukrywa, ale bardziej go zainteresowało, czy potrafi wyczuć tylko smoka, czy też każdego demona?

Wanda zerknęła na niebiesko-żółty helikopter, który próbował się dostać jak najbliżej ich „strefy zero".

– Co z mediami?

– PR już się tym zajmuje – odparł Burda krótko.

 

Tomasz Sarecki z podekscytowania nie potrafił usiedzieć na miejscu. Kilka minut temu dotarła do niego fantastyczna wiadomość o walce przy użyciu helikopterów na zakolu Wisły niedaleko Wawelu. To było zbyt niewiarygodne, ale połowa mieszkańców Starego Miasta i przebywających na tym terenie turystów widziała to zdarzenie. Niektórzy opowiadali nawet niestworzone historie o jakiejś dziewczynie walczącej ze smokiem. Szef nocnego serwisu wiadomości nie wiedział co o tym myśleć, ale to nie miało znaczenia. Najważniejsze, że jego helikopter był pierwszy na miejscu zdarzenia, więc miał najlepszy materiał. Prezenter właśnie szykował się do wejścia na antenę, by poinformować o tym wszystkim słuchaczy radia, kiedy zadzwoniła komórka. Chciał zignorować dzwoniącego, ale z przyzwyczajenia zerknął na wyświetlacz. Chwilę pomyślał, w końcu uznał, że tej osoby lepiej nie lekceważyć. Rozsiadł się wygodnie na fotelu, kładąc nogi na biurku.

– Za późno, mój tajemniczy informatorze – odezwał się radosnym głosem. – Mam już newsa na tę noc.

– Że smok wawelski się obudził? – zażartował rozmówca.

Sarecki znieruchomiał. Zrozumiał, że coś jest nie tak.

– Co takiego? – zapytał niepewnie. News o przebudzeniu smoka wawelskiego nie był newsem, jakim chciałoby się pochwalić poważne radio.

Miał wrażenie, że tajemniczy informator, który kontaktuje się z nim odkąd zaczął pracę jako reporter piętnaście lat temu, zawsze anonimowo, uśmiecha się ironicznie.

– Skoro jakiś półamatorski film fantasy klasy C bardziej cię interesuje niż pożar barokowego klasztoru, to nie zajmuję więcej twojego czasu.

Szef nocnego serwisu gwałtownie zrzucił nogi z biurka.

– Zaraz! Jakiego klasztoru…?

 

Wśród kręcących się energicznie na brzegu Wisły ludzi w mundurach mężczyzna w czarnym, drogim garniturze wyglądał zupełnie nie na miejscu. Był już siwy, z zakolami nad czołem, ale ciało i ruchy nadal miał sprężyste. Zatrzasnął klapkę komórki i spojrzał na młodziutką dziewczynę, która z włosami splecionymi w dwa warkoczyki i w krótkich zielonych ogrodniczkach ubranych na żółte legginsy wyglądała najwyżej na gimnazjalistkę. Przyglądała się starszemu mężczyźnie z wyraźnym niedowierzaniem.

– Naprawdę załatwiłeś helikopter jednym telefonem, dziadku?

Uśmiechnął się lekko i spojrzał na niebiesko-żółty śmigłowiec, który właśnie zataczał koło.

– Sama zobacz.

Spojrzała i zobaczyła, jak reporterzy odlatują na południe. Zaśmiała się z zachwytu.

– Brawo! – po chwili spoważniała. – A teraz moja kolej.

Z szerokim uśmiechem na sympatycznej, dziecinnej twarzy podeszła do stojących za barierką dziennikarzy i gapiów, rozdając plakaty reklamowe naprędce wydrukowane w kolorze.

– „Wanda. Nowa legenda"? – zdziwił się jeden z reporterów.

Dziewczyna spojrzała na niego ciągle się uśmiechając. Zachowywała się dokładnie tak, jakby tego oczekiwano od hostess. Wzruszyła uroczo ramionami.

– To taki feministyczny dyskurs. I nowe spojrzenie na legendę o królewnie.

– Która walczyła ze smokiem wawelskim? – mężczyzna uniósł brwi, zdziwiony. Tej wersji legendy nie znał.

Zaśmiała się dźwięcznie. W tej chwili wszyscy reporterzy, przynajmniej płci „brzydkiej", nie potrafili oderwać wzroku od ślicznej, uroczej dziewczyny.

– Zapraszam na premierę filmu w lipcu – odparła tajemniczo.

Koniec

Komentarze

Bardzo dobry teklst. Dobrze napisany, wciągający, do tego autor zna się nieźle sprawia wrażenie że się zna w temacie. Choć muszę przyznać, że czytać zacząłem go z powodu... avataru. Przypadkowo wybrałeś ikone z war3 czy to był celowy zabieg kryptoreklamowy:)? Dobra, dobra, żartuje. Przyczepie się upierdliwie do jednego fragmentu:
"przekrzykiwali się snajperzy z goglami na podczerwień. " IMO "snajperzy" to na pewno nie mogli być. Z definicji.
Aha, 5 daję.

W drugim zdaniu miał być ukośnik.

Dzięki za ocenę i komentarz. Znać się na temacie znam, bo jestem po historii, żałuję tylko, że scs się nie uczyłam, można by dodać inne ciekawostki, poza słowiańskim smokiem...
Snajperzy z definicji to "strzelcy wyborowi", "strzelcy z ukrycia", więc ostatecznie pasują, chociaż zwykle strzelają na większe odległości, a tu są w pomieszczeniu zamkniętym. Może faktycznie słowo "strzelec" by wystarczyło.

Co do avataru, znaleziony przypadkiem w necie, wybrany głównie z powodu słabości do fioletu ;) Gierka pewnie ciekawa, ale niestety nie mam czasu na granie.

Jak to opowiadanie nie dostanie piórka w tym miesiącu, to się nie nazywam tak, jak się nazywam. W zasadzie do miłego połechtania mojej polonistycznej duszy wystarczyła już wizja wszchpotężnego Zgromadzenia Humanistycznego, które sprawuje tajną władzę nad światem (i potrafi zrobić zupełnie nie humani... tarną rozpierduchę), więc wszystko inne już tylko dopisywało Ci punkty na plus. Ogólnie lubię fantastykę "biblioteczną" w stylu Zafona albo "Klubu Dumas", kręcą mnie zaginione starodruki i woluminy, urban legends i te sprawy, a Ty dodałaś do tego wartką akcję, jakiej żadna amerykańska superprodukcja by się nie powstydziła. Aż po raz pierwszy w życiu zaczęłam żałować, że na polonistyce rezygnują już z nauczania scs, bo skoro tam takie cuda się dzieją... :P

Jedyną wątpliwość miałam taką - czy pojawienie się smoka miało jakiś związek z tłumaczonym tekstem, czy pojawiłby się i bez tego, a zapowiadała go jedynie wizja Roberta, który był "pytią"? Bo w gruncie rzeczy nie była to przepowiednia, że smok się pojawi, tylko historia o nim. Dlaczego demon wyskoczył akurat wtedy? A może już wcześniej "był" w Robercie, który o tym nie wiedział, i już wtedy upatrzył sobie Wandę? Ale z tekstu wynika, że jednak "pożyczył" sobie jego ciało później... oj chyba się pogubiłam :P Może jak będę mniej śpiąca, to przeczytam jeszcze raz.

A w ogóle świetnym stylem napisane, bohaterowie są żywi, mają charaktery, dusze, własne cele i motywy, popełniają błędy, cierpią... Naprawdę bardzo dobry tekst, podobał mi się dużo bardziej niż "Rój". W zasadzie jedyne co mi się w nim nie podoba, to że nie ja go napisałam ;) Błędów nie ma gdzie i kiedy szukać. Wciągające i w ogóle, szacun. Szóstka ode mnie.

Wielkie dzięki. To jest stare opowiadanie, napisane, gdy byłam w wieku Wandy i parę miesięcy temu mocno  przerobione, bo na początku mojego pisania miałam tendencję do tworzenia wyrazistych kobiet i ciapowatych mężczyzn ;)

Co do wątpliwości. Księga i smok pojawiają się niezależnie od siebie - zbieg okoliczności lub przeznaczenie - trudno osądzić, jak to w życiu. Robert zaczął mieć swoje sny mniej więcej w momencie pojawienia się smoka. Na końcu opowiadania Wanda mówi, że smok potrzebował ponad tysiąc lat, by się poskładać po tym, co zrobiła mu królewna, i pojawił się właśnie wtedy, gdy stał się w miarę fizyczny albo też odzyskał na tyle siły, by móc się pojawić w naszym świecie. Nie wszystko jest wyjaśnione, ale też bohaterowie nie mieli okazji wszystkiego się dowiedzieć, a wkońcu najważniejsze było pokonanie smoka.

A tak w ogóle to piórko dostaje najlepsze opowiadanie miesiąca? Pewnie jest to gdzieś opisane, ale żeby to był czas szukać, szczególnie jak się pisze coś nowego ;-)

O kurcze, znaczy że w miarę "dojrzewania" mężczyźni z opowiadań stają się mniej ciapowaci...? ;) Bo ja też mam taką tendencję póki co... :P
O piórkach tutaj ;)

> Piwak

Trafiłem tu z wątku "Najlepsze...", więc opowiadanko się spodobało. Oto więc ja spłacam dług ;)

Wypiszę kilka zdań, które mi się nie spodobały, ale to tylko subiektywna, moja ocena, więc nie ma się co przejmować. Zgodnie z Twą konwencją w kwadratowych zawarłem moje propozycje.

Uznał, że zaczyna popadać w irracjonalizm. [dla mnie to zdanie jest jakieś... sztywne, może nawet sztampowe "Czyżby tracił kontakt z rzeczywistością" czy jakieś tam "Jakby sen zaczął się mieszać z jawą" by brzmiało lepiej?]

Wewnątrz było coś zupełnie niepasujące do rudery. [Jakoś tak niegramotnie dla mnie, może: "Wnętrze zupełnie nie pasowało do rudery", albo coś w stylu: "Nowoczesne wnętrze kontrastowało ze zrujnowaną fasadą budynku"]

Ten kawałek:

Zapewne magiczną, pomyślała, innej jej szef, dawny główny łowca, którego znała tylko nazwisko - Dobija, choć nie była pewna, czy jest prawdziwe, nie poświęcałby tyle uwagi.

Obok siwego, obciętego na żołnierską modę Dobiji z twarzą przeoraną czasem i pazurami martwego obecnie demona, w pracowni znajdował się również główny informatyk Agencji, Paweł Jóźwiak, drobny i niewysoki młodociany geniusz, zaledwie kilka lat starszy od Trzpiot, a także główny łowca, Adam Burda, przy którym dziewczyna zawsze czuła się nieswojo. Nie była pewna, czy powinna wejść, w końcu gdzie jej, szeregowej pracownicy Agencji, a właściwie ciągle jeszcze adeptce, do takiego towarzystwa, ale zaraz przypomniała sobie, że przecież sam szef ją wzywał, więc najwyraźniej była potrzebna.

Jak bieg przez płotki, tak poszatkowane przecinkami ;)

Blondynka odwróciła się, lekko skrzywiła na twarzy i powiedziała jak w reklamie:

- Wolę bez. [fajne ;)]

- Słyszałem, że nie najlepiej ci idzie odczytywanie księgi. - Łagodnie mówiąc. Nie skomentowała jednak, wzdychając tylko ciężko.- Jak się też okazało, nie mamy aż tylu specjalistów od paleografii, jakbym się spodziewał... - Zamilkł na moment, a Wanda nie mogła zrozumieć, czemu podczas swoich przemyśleń musi się w nią tak intensywnie wpatrywać. Pytanie padło niespodziewanie: - Co sądzisz o tym swoim doktorze? [A tu jakby czegoś brakuje, albo ten myślnik przed "Łagodnie" nie jest potrzebny, nie wiem kto co mówi.]

Nie miał prawa mieć takiej siły, by poruszyć wzmocnionymi tytanem i stalowymi blachami kuloodpornymi drzwiami, których nawet Pudzian, by nie przesunął. [Nie miał prawa przesunąć wzmocnionych tytanem, kuloodpornych drzwi - nawet Pudzian by nie podołał]

Był jakiś moment, gdzie co chwila wyskakiwał wyraz "komputerowcy"

Nie chciała tego robić, ale też nie mogła nie zrobić. Odwróciła się powoli i zobaczyła dokładnie to, czego się spodziewała, ale czego miała nadzieję nie zobaczyć. [Powtórzenia (robić-zrobić,zobaczyła-zobaczyć) może; Bezwzględna siła, której nie mogła się oprzeć zmusiła ją, by się odwrócić. Na nic zaklinanie rzeczywistości - był tam, z tym swoim wydłużonym, gadzim łbem.]

Bo prawdziwy potwór kryje się w oczach. [zacne]

Przez chwilę, przez krótką chwilę wydawało jej się, że coś jest w wodzie, że widzi w niej... czyjąś twarz? [Przez chwilę, bardzo krótką, wydawało jej się, że coś jest w wodzie(...)]

- Wiedziałem, że przyjdziesz. Jak tamta. Ofiara zawsze musi być dobrowolna - teraz mówił normalnie, podobnie jak na parkingu. Widocznie musi całkowicie przemienić się w człowieka, by w pełni korzystać z jego funkcji.[To mi jakoś bardziej pasuje do telefonu - te funkcje, może wystarczyło by:

- Wiedziałem, że przyjdziesz. Jak tamta. Ofiara zawsze musi być dobrowolna - teraz mówił normalnie, widocznie przeszedł zupełną przemianę.]

Ktoś z helikoptera zarzucił na stwora metalową siatkę i dopiero wtedy do Wandy dotarł przerażający wrzask. Wypłynęła na powierzchnię kilka metrów dalej, ciężko oddychając, obserwowała jak smok próbuje się pozbyć zniewalającej go siatki.

a chwilę potem:

Smok nie był w pułapce i nie stracił sił.

Rozumiem, że chodziło o coś w stylu - Wyrwał się z pułapki, zupełnie nie tracąc sił. - ?

Rakieta wryła się w ziemię na brzegu, ale nie wybuchnęła. [Rakieta wryła się w ziemię na brzegu, ale nie eksplodowała.]

A w środku dobre nazwiska; Burda, Dobija. No i smok wawelski, Wanda, archetyp bohater(ki), który odkrywa siebie, plus sporo informacji zdradzających humanistyczne fundamenty ;) Fajnie, że oparte o słowiańską mitologię.

Aha, ponoć w ZH krąży taki wierszyk:

Wanda Wanda, z bohiem-smokiem walczyła
A pensję miała i tak niższą niż chłop
dziewczyna...

Nowe spojrzenie na znaną legendę:)
Jako osobie, która musiała zapoznać się ze starocerkiewnosłowiańskim, najbardziej podobał mi się wątek z tłumaczeniem. Językowo perfekcyjne. Jeden z nielicznych tekstów na tej stronie, które "da się czytać". 

GaPa - dzięki za wypisanie zgrzytających zdań. Redaktorowanie redaktorowaniem, ale w własne teksty zawsze najtrudniej się poprawia.
Przecinki są raczej poprawnie, ale może faktycznie powinnam starać się upraszczać zdania..

- Słyszałem, że nie najlepiej ci idzie odczytywanie księgi. - Łagodnie mówiąc. Nie skomentowała jednak, wzdychając tylko ciężko.- Jak się też okazało, nie mamy aż tylu specjalistów od paleografii, jakbym się spodziewał... - Zamilkł na moment, a Wanda nie mogła zrozumieć, czemu podczas swoich przemyśleń musi się w nią tak intensywnie wpatrywać. Pytanie padło niespodziewanie: - Co sądzisz o tym swoim doktorze? [A tu jakby czegoś brakuje, albo ten myślnik przed "Łagodnie" nie jest potrzebny, nie wiem kto co mówi.]

Jeśli po wypowiedzi jest kropka, a po myślniku wielka litera, to znaczy, że myśl czy czynność opisana po myślniku należy do innej osoby niż wcześniej mówiąca - czyli mówi Dobija, a "Łagodnie mówiąc" to myśl Wandy... Ale przyjmuję, że mało czytelne;-)

Nie chciała tego robić, ale też nie mogła nie zrobić. Odwróciła się powoli i zobaczyła dokładnie to, czego się spodziewała, ale czego miała nadzieję nie zobaczyć. [Powtórzenia (robić-zrobić,zobaczyła-zobaczyć) może; Bezwzględna siła, której nie mogła się oprzeć zmusiła ją, by się odwrócić. Na nic zaklinanie rzeczywistości - był tam, z tym swoim wydłużonym, gadzim łbem.]

To było celowe, więc muszę nad tym się jeszcze zastanowić.


Smok nie był w pułapce i nie stracił sił.
Rozumiem, że chodziło o coś w stylu - Wyrwał się z pułapki, zupełnie nie tracąc sił. - ?


Raczej chodziło o to, że mimo iż narzucono na niego siatkę, to wcale nie był w pułapce..


Aha, ponoć w ZH krąży taki wierszyk:

Wanda Wanda, z bohiem-smokiem walczyła
A pensję miała i tak niższą niż chłop
dziewczyna...

Hm, ZH? 

 

Selena - wielkie dzięki:-)


> Piwak
Aha, ponoć w ZH krąży taki wierszyk:
Wanda Wanda, z bohiem-smokiem walczyła
A pensję miała i tak niższą niż chłop
dziewczyna...

> Hm, ZH?
"(...) Zgromadzenia Humanistycznego, tajnej, ogólnoświatowej organizacji, której podlegały wszystkie agencje."

pzdr ;)
 

No tak. Ale kto powiedział, że na czele nie stoją kobiety? ;-)

Gratuluję piórka :)

Dzięki, Dreammy :-)

Nowa Fantastyka