„Nie znamy niczego równie rozpaczliwego na ziemi,
nie możemy wyśnić niczego bodaj na poły równie potwornego(…)
i dlatego opowieści z tej dziedziny są tak ogromnie zajmujące.”
E. A. Poe, „Przedwczesny pogrzeb”
Wielki Rokitansky, ten, który własnymi rękoma przeprowadził ponad trzydzieści tysięcy sekcji, powiada: Nie ma na świecie nic mniej tajemniczego od śmierci. Wtóruje mu, z wyżyn swojej katedry, prześwietny Virchow: Zbadałem kilka setek ciał zmarłych. W żadnym nie znalazłem duszy.
Łatwo wydawać sądy tak jednoznaczne pośród murów wiekowych uniwersytetów. Łatwo wierzyć w potęgę rozumu, przechadzając się ulicami Wiednia czy Berlina, gdzie światło lamp gazowych nie dopuszcza mroków nocy, a stukot kół kolei żelaznej przypomina, że człowiek zapanował nad czasem i przestrzenią. Wystarczy jednak opuścić te świątynie nowoczesności, pojechać kilkaset kilometrów na północ czy wschód, by trafić do świata zapomnianego przez Boga i historię, do świata, gdzie prawa przyrody zdają się obowiązywać tylko wtedy, gdy mają na to ochotę, do świata, gdzie pojęcia życia i śmierci nie wyczerpują możliwości opisu stanu ludzkiego ciała.
Przekonałem się o tym wielokrotnie w czasie mojej, trwającej kilkadziesiąt lat, posługi lekarskiej. Żadne jednak z niesamowitych zdarzeń, których byłem świadkiem, niosąc pomoc chorym i ulgę umierającym, nie może równać się z tym, czego doświadczyłem jesienią tysiąc osiemset siedemdziesiątego roku, w rodzinnym mieście…
***
Wróciłem właśnie do kraju dzieciństwa, zakończywszy studia na wiedeńskim uniwersytecie. W drodze do zabitej deskami dziury, skąd otrzymałem propozycję zatrudnienia jako fizyk powiatowy, postanowiłem odwiedzić groby rodziców w K. Do miasta przybyłem w zimny, październikowy wieczór. Nie chcąc tracić pieniędzy, a i mając ochotę na sentymentalną przechadzkę, zrezygnowałem z dorożki i poszedłem piechotą w stronę niedalekiego przecież cmentarza. Szybko pożałowałem swojej decyzji. Lodowaty wiatr przenikał znoszone studenckie ubranie, widok nagich, bezlistnych drzew z powykręcanymi w milczącym cierpieniu gałęziami nastrajał melancholijnie. Mijałem mury zapamiętanych z dzieciństwa budynków, teraz jakby zapadłe w ziemię, pokryte szarym liszajem brudu i wrzodami odsłoniętych cegieł. Zaułki, będące niegdyś miejscem wesołych zabaw z rówieśnikami, ziały gęstą ciemnością, kryjąc w sobie tylko niebezpieczeństwo. Nie spotkałem na ulicy żywej duszy, choć kilka razy obracałem się nerwowo, słysząc za plecami echo własnych kroków. Przyspieszyłem nieco, z trudem tylko powstrzymując się od ucieczki. Z prawdziwą ulgą powitałem majaczący na końcu drogi zarys bramy miejskiego cmentarza.
Długo błądziłem w zapadających ciemnościach; nawet jeśli ktoś w tym smutnym czasie pamiętał o zapaleniu świeczek na grobach, bezlitosny wiatr niweczył jego starania, plątając ścieżki zmarłych i kroki mnie żywego. Ślizgając się na butwiejących liściach, kilka razy dotarłem do przeciwległego muru, dziwiąc się, że cmentarz jest o wiele mniejszy, niż ten, którego obraz nosiłem w swoich wspomnieniach. Rozpoznawałem pojedyncze pomniki, drzewa, rysujący się na tle granatowego nieba kształt kaplicy. Zaskoczył mnie stojący w kącie, świecący bielą budynek z muru pruskiego, widoczny znak ingerencji obecnych władz. W końcu, wędrując jak lunatyk, z wyciągniętymi dla bezpieczeństwa przed siebie rękoma, odnalazłem właściwą alejkę, a przy niej grób moich rodziców.
Jako że w mieście nie pozostał już nikt z rodziny, kto mógłby się opiekować miejscem pochówku krewnych, zdziwiony byłem stanem, w jakim znalazłem kamienny pomnik. Na płycie spoczywało tylko kilka opadłych liści, ziemię wokół grobu osypano świeżym piaskiem. Uśmiechnąłem się na ten widok, pewien, że to ktoś z wdzięcznych pacjentów pamięta o dobrodziejstwach doświadczonych od mojego świętej pamięci ojca. Drżąc z zimna, odmówiłem krótką modlitwę. Podumałem jeszcze nad tajemnicą ludzkiej pamięci, po czym, wbiwszy dłonie w kieszenie płaszcza, ruszyłem w kierunku wyjścia z cmentarza.
Wtedy, kątem oka, dostrzegłem sylwetkę kryjącej się za pobliskim grobowcem postaci. Człowiek ten (bo mimo okoliczności, ani przez chwilę nie podejrzewałem, by mógł to być ktoś inny) zdawał się obserwować mnie zza rogu budynku, a teraz, spłoszony, pospiesznie oddalał się w stronę cmentarnego ogrodzenia. Wzburzony tym, że ktoś ośmielił się zakłócić chwile tak dla mnie intymne, podążyłem jego śladem. Uciekinier najpierw przyspieszył, potem jednak zatrzymał się, odwrócił i zrobił kilka kroków w moim kierunku. Niezrażony jego nagłą śmiałością, podszedłem bliżej. Jakież było moje zdziwienie, kiedy w twarzy podglądacza rozpoznałem zmienione czasem, ale wciąż znajome rysy mojego przyjaciela z dzieciństwa. Z powodów, które niebawem staną się oczywiste, wolałbym zataić jego prawdziwe imię i nazwać go tutaj, powiedzmy, Adamem.
Adam, niepewny mojej reakcji, w pierwszej chwili zachował dystans, kiedy jednak objąłem go po bratersku, uśmiechnął się serdecznie i przeprosił za swoje zachowanie, tłumacząc się tym, że początkowo wziął mnie za obcą osobę. Widząc, jak trzęsę się w wieczornym chłodzie, zaprosił mnie do swojego domu. Zdziwiłem się, gdy zamiast w stronę bramy wyjściowej ruszył w kierunku owego białego budynku w rogu cmentarza. Otworzył kluczem solidne drzwi i wpuścił mnie do środka, tłumacząc, że to jest właśnie miejsce jego zamieszkania i pracy.
Minęliśmy ciasną sień, gdzie za przykładem gospodarza zostawiłem wierzchnie okrycie, i weszliśmy do sporej izby. Wnętrze oświetlała stojąca na stole lampa naftowa; nasze przybycie wywołało niewielki ruch powietrza, płomyk zadrżał, a cienie na ścianach poruszyły się nerwowo, uciekając w górę. W środku panowało przyjemne ciepło, na wystrój pomieszczenia składało się kilka skromnych, lecz porządnych mebli, było czysto i przytulnie.
Mój przyjaciel gestem wskazał mi miejsce przy stole. Sam podszedł do stojącego obok kredensu, wyjął ze środka butelkę i dwie szklaneczki, postawił wszystko na blacie, zasiadł naprzeciw, odkorkował, rozlał i powiedział:
– Masz, rozgrzej się. W Wiedniu tego nie miałeś.
Uśmiechnąłem się, przysunąłem swoją szklankę i rozejrzałem się wokół.
Izba stanowiła połączenie jadalni i sypialni. Pod przeciwległą ścianą, między piecem a zamkniętymi drzwiami, stało wąskie łóżko, starannie zaścielone. Obok, na niskim nakastliku, leżała książka. Sąsiednia ściana była wolna od mebli i mieściła w sobie dwoje kolejnych drzwi. Pod sufitem, nad futrynami dostrzegłem bliźniacze wnęki, a w nich zawieszone mosiężne dzwonki.
– Co to za miejsce? – zapytałem.
Adam wzniósł toast w moją stronę i rozpoczął opowieść, którą tutaj, w miarę możliwości wiernie, przytaczam.
***
Pamiętasz, drogi przyjacielu, jaka w mieście panowała atmosfera w roku twojego wyjazdu na studia? Pamiętasz, że był to czas smutny i burzliwy, który wiele ludzkich planów pokrzyżował i wiele życiorysów złamał? Takoż i los zły uwziął się wtedy na moją rodzinę. Ojciec, straciwszy cały majątek przez nietrafne inwestycje i jeszcze mniej szczęśliwe przyjaźnie, sądząc, że uratuje to nas przed dłużnikami, wybrał wyjście honorowe i strzelił sobie w głowę. Matka, i tak już lichego zdrowia, nie wytrzymała tego ciosu i w niecałe dwa tygodnie później dołączyła do niego w grobie. Komornicy, nie zważając na moją tragedię, rozgrabili wszystko, co zostało po rodzicach. Trudno opisać, w jak marnym znalazłem się wówczas położeniu. Dość powiedzieć, że błąkałem się po mieście, szukając jakiegokolwiek zarobku i nieraz przemyśliwałem nad pójściem w ślady swego rodziciela.
Pewnego wieczoru, po całodziennym, bezowocnym poszukiwaniu dorywczego zajęcia, zawędrowałem pod mury tego cmentarza. Miejsce to wydało mi się bardzo odpowiednie dla mego ówczesnego stanu ducha, co stwierdziwszy, zaśmiałem się gorzko w myślach. I wtedy dostrzegłem przyczepioną na ścianie nieznanego mi budynku zapisaną niedbale kartkę papieru: „Szuka się człowieka do pracy”. Uznawszy, że spełniam tak niewygórowane warunki, zastukałem do wrót tego przybytku.
Chwilę trwało, zanim usłyszałem po drugiej stronie zbliżające się kroki, dźwięczenie kluczy i głos mamroczący przekleństwa. Drzwi uchyliły się na tyle, że ujrzałem w szczelinie jedno oko.
– Czego?! – Padło pytanie.
– Ja… za pracą… – wydukałem, cały czas walcząc z resztkami godności, bo coś mi mówiło, że w tym miejscu muszę się jej pozbyć.
Oko łypnęło w górę, łypnęło w dół, mierząc moją postać.
– Chudyś… – stwierdziło z dezaprobatą.
– Ale silny – skłamałem.
Drzwi odchyliły się szerzej, do oka dołączyło drugie, świdrujące znad czerwonego nosa, a chwilę później dotarł do mnie odór pijackiego oddechu.
– Jeszcze się okaże. To parszywa robota – burknął gospodarz, po czym odwrócił się, zostawiając za sobą otwarte wejście.
Wślizgnąłem się za nim do zagraconego przedsionka. Smród potu i alkoholu mieszał się tutaj z zapachem świeżego drewna. Wąskie, wolne przejście prowadziło przez środek pomieszczenia. Resztę miejsca zajmowały trumny. Po lewej zamknięte, ułożone warstwami, jedna na drugiej; po prawej otwarte, puste, oparte pionowo o ścianę.
– Świeża dostawa – mruknął staruch, najwyraźniej świadomy tego, że za nim idę.
Otworzył jedne z dwojga drzwi w głębi i przeszedł do następnej izby. Pospieszyłem jego śladem, uważając przy tym, aby nie dotknąć żadnej z trumien.
Znalazłem się w sporym, pozbawionym okien pomieszczeniu. Musiałem zmrużyć oczy, bo pomalowane na biało ściany odbijały światło kilku stojących na długiej półce lamp naftowych. Naprzeciw z podłogi wyrastały trzy murowane postumenty. Na dwóch z nich leżały męskie ciała w eleganckich ciemnych ubraniach, choć, co dziwne, pozbawione obuwia. Od stóp i dłoni tych dżentelmenów ciągnęły się do sufitu naprężone linki, których drugi koniec niknął gdzieś w przeciwnym kącie sali.
Gospodarz, przechodząc obok jednego z podestów, zatoczył się i trącił nogę leżącej postaci. Reszta ciała nie poruszyła się, ale sznurek zadrżał i usłyszałem dobiegający gdzieś z przodu odgłos dzwonka. Mój przewodnik pozbierał się szybko, oparł o postument i, jakby dopuszczając mnie do komitywy, szepnął z porozumiewawczym uśmiechem:
– Umarlaki.
Poprawił jeszcze kant spodni leżącego, sprawdził napięcie linki i dorzucił:
– Albo i nie. Kto ich tam wie?
Ruszył dalej, gestem ręki nakazując mi podążać za sobą. Usłyszałem jeszcze jak chichocze pod nosem:
– Na wszelki wypadek kobitki za ścianą…
Opuściliśmy salę z katafalkami i przeszliśmy do tego pokoju, w którym siedzimy teraz. Stary wskazał mi miejsce przy stole, nalał sobie gorzałki do szklanki, zasiadł naprzeciwko, chwilę przyglądał się mojej twarzy i zadał to samo pytanie, co ty przed chwilą:
– Wiesz, co to za miejsce?
Kiedy pokręciłem głową, odpowiedział:
– Dom dla letargicznych. Albo, jak mówią niektórzy, przysionek śmierci. – Widząc, że nadal nie rozumiem, westchnął, wychylił pół szklaneczki i chrapliwym głosem tłumaczył dalej: – Słyszałeś przecie nie raz o pochowanych żywcem. Znasz te historie o omyłkach konowałów, wiekach trumien podrapanych od wewnątrz, znajdowanych w środku powykręcanych szkieletach z połamanymi palcami. Każdy grabarz ci opowie, że widział coś takiego, a raz na jakiś czas rozpisują się o tym gazety. No i wreszcie – obwinięty brudnym bandażem wskazujący palec powędrował w górę – ktoś w magistracie wpadł na pomysł, żeby ulżyć wystraszonym obywatelom. Za odpowiednią, he, he, opłatą każdy truposzczak może w tym zacnym miejscu spędzić ostatnią noc przed swoim pochówkiem. Dopiero kiedy stary Edward potwierdzi, że delikwent jest martwy do imentu, księdzu wolno posłać sztywniaka do piachu.
Musiało mu zaschnąć w gardle od tej przemowy, bo wypił duszkiem resztę zawartości szklanki. Odstawił ją głośno na stół, znowu przyjrzał mi się przez chwilę tym świdrującym wzrokiem i zapytał z chytrym uśmiechem:
– To co, strach cię obleciał, czy bierzesz tę robotę?
Właściwie byłem już zdecydowany, bo i nie miałem specjalnego wyboru, ale zapytałem jeszcze:
– A często się zdarza, że ktoś tutaj budzi się z letargu i wraca do normalnego życia?
Stary zaniósł się pijackim rechotem, poklepał mnie po ramieniu i odpowiedział:
– Spokojnie, jeszcze nie miałem takiej sytuacji!
Tak tedy zostałem pomocnikiem Edwarda. Wbrew pozorom nie była to ciężka praca. Codziennie rano uwalnialiśmy sztywne zwłoki z kontrolujących je linek, pakowaliśmy ciało do trumny, której wieko trzeba było zabić gwoździami, i wynosiliśmy je na zewnątrz, gdzie czekali już grabarze. Później, w ciągu dnia przywożono świeże ciała. Układaliśmy zmarłych na katafalkach, na palce rąk i stóp zakładaliśmy im specjalne naparstki z metalowymi kółeczkami, potem cała sztuka polegała na odpowiednim naciągnięciu zwisających z sufitu sznurków, aby po ich przywiązaniu najlżejsze drgnięcie powodowało efekt w postaci dźwięku zawieszonego nad drzwiami dzwonka.
Edward początkowo kontrolował moje poczynania, ale już po kilku dniach, widząc jak sobie radzę, zostawił mi całą fizyczną robotę, sam tylko wychodząc do przywożących zwłoki, żeby pokwitować ich odbiór. Po niedługim czasie przestał zresztą i tego pilnować, większość czasu spędzając w tym pokoju nad butelką wódki.
Żyło nam się całkiem nieźle. Magistrat pilnował dostaw węgla i nafty, żeby naszym nieboszczykom nie działa się krzywda. Kiepska byłaby to reklama dla całego przedsięwzięcia, gdyby wyszło na jaw, że ktoś z klientów obudził się wprawdzie z letargu, ale połamał się, spadając po ciemku ze swojego łoża albo złapał od zimna zapalenie płuc.
Nastały długie, zimowe wieczory. Edward, jeśli akurat nie był pijany do nieprzytomności, zabawiał mnie swoimi opowieściami o żywych trupach. Znasz na pewno te relacje o trumnach wypadających z rąk żałobników, które otwierały się, uwalniając z wnętrza przerażonych lokatorów. Słyszałeś o ciałach znajdowanych we wnętrzu grobowców, których dłoni nie dawało się oderwać od krat zamykających wejście, a otwarte usta zdawały się milcząco krzyczeć przez wieczność. Ulubiona historia Edwarda traktowała o młodym paniczu, który nie zdążył powrócić z zagranicy na pogrzeb swojej ukochanej. Jego chęć pożegnania się z lubą była jednak tak przemożna, że kilka dni później zakradł się ze szpadlem na cmentarz i począł odkopywać jej zwłoki, aby złożyć na trupich ustach ostatni pocałunek. Jakież było jego zdziwienie, kiedy w miarę odrzucania kolejnych skib dało się słyszeć spod ziemi jakieś stukania i jęki. Pracował coraz szybciej. Kiedy uderzył łopatą w drewniane wieko, tajemnicze odgłosy przybrały na sile, a on sam posiadł pewność, że pochodzą z wnętrza trumny. Przyklęknął nad wykopanym dołem, odgarniał gorączkowo resztę ziemi gołymi dłońmi, wreszcie mógł wsunąć krawędź szpadla w szczelinę z boku skrzyni, a kiedy nacisnął, pokrywa, popychana dodatkowo od spodu, łatwo odskoczyła. Ze środka trumny podniosła się jego ukochana, odziana w białą, jakby weselną szatę, a światło księżyca srebrzyło jej gęste, długie, dłuższe niż kiedykolwiek wcześniej, włosy. Objęła go zimnymi ramionami, przywarła doń sinymi usty i skonała, bo wysiłek, którego musiała użyć, by wydostać się z grobu był zbyt wielki wobec jej sił nadwątlonych.
– I ta historia jest prawdziwa – powtarzał zawsze Edward, szczerze wzruszony. – Wiesz po czym to można poznać? – pytał, choć znałem już jego odpowiedź. – Włosy! Chodzi o włosy! Spotkasz głupców, którzy będą ci wmawiać, że rosną jeszcze długo po śmierci. Kłamstwo! U zwykłych trupów zostają takie same jak w chwili zgonu. Jedynie u tych istot przeklętych, zawieszonych między życiem a śmiercią, potrafią wydłużać się w grobie, w tempie za życia niespotykanym.
Słuchałem tych bredni, przytakując posłusznie staremu, ale równocześnie starałem się zyskać wiedzę rzetelną, na wypadek, gdybym musiał kiedyś służyć pomocą któremuś z naszych podopiecznych. Nawiązałem kontakt ze studentami medycyny. Wdawałem się z nimi w dysputy o letargu, owym przedziwnym stanie, gdy serce zwalnia swoją pracę, oddech staje się niewyczuwalny, a ciało ziębnie, naśladując zupełnie śmierć, choć tli się w nim jeszcze iskra życia. Uczyłem się, jak przywrócić siły witalne, wlewając na język uśpionego naftę i nacierając nią jego piersi.
Błogosławię do dzisiaj tę moją ciekawość, bo dzięki niej wiedziałem, co robić, gdy nadeszła godzina próby.
Tamtego dnia przywieziono do nas troje zwłok. Pierwszy na swoim miejscu spoczął pokaźnej tuszy jegomość, wąsaty, zażywny, z siną twarzą, wyraźnie tknięty apopleksją. Musiałem się zdrowo namęczyć, żeby w pojedynkę wytachać go na katafalk. Koło południa przyjechała rudowłosa dziewczyna. Jej cera, typowa dla osób tej karnacji, lśniła perłowo w sztucznym świetle naszych lamp. Umieściłem ją w sali dla kobiet, po lewej. Mocując linki do palców stóp, nie mogłem uwierzyć, że coś tak pięknego już jutro spocznie w grobie, by stać się ucztą dla robactwa. Na koniec przywieziono chłopca, dziecko jeszcze mizerne, widać wymęczone długą chorobą. Wahałem się chwilę, w czyim towarzystwie go umieścić, ale pomny własnej dumy, jaką przejawiałem, będąc w jego wieku, złożyłem lekkie ciało obok pierwszego klienta.
Wróciłem do pijaniusieńkiego Edwarda. Przygotowałem posiłek dla nas dwóch i zasiadłem przy stole. Często po południu wychodziłem na miasto, ale teraz, w sytuacji niedyspozycji mojego zmiennika, poczucie obowiązku nie pozwalało mi opuścić posterunku przy dzwonkach. Oczekiwanie na noc skracałem sobie lekturą. Pod wieczór Edward przebudził się na chwilę, rozpoczął swoją opowieść o nieszczęsnym paniczu i włosach rosnących w trumnie, ale zanim dotarł do finału ponownie zmorzyła go senność. Posiłek spożyłem samotnie.
Musiałem na chwilę zasnąć przy stole, bo pamiętam, że zerwałem się nagle na odgłos przewracanego krzesła. Obok mnie, opierając się o blat, kołysał się Edward.
– Jest robota, młody! – wycharczał mi prosto w twarz.
Dzwonek pod sufitem drgał lekko, błyskając refleksami odbitego światła. Rzuciłem się do lewych drzwi, wbiegłem do środka, dopadłem do leżącej. Dzyń, dzyń – słyszałem gdzieś nad głową. Rude włosy opadały z katafalku na podłogę. Edward, głośno sapiąc, przetoczył się za moimi plecami, gdy ja rozrywałem koszulę dziewczyny i wylewałem naftę na dłonie. Nagle ktoś mocno mnie odepchnął, wszystko rozlało się na fioletową sukienkę. Zobaczyłem, że stary sięga za pazuchę, wyjmuje drewniany kołek, przykłada go między mlecznymi piersiami i wznosi nad głową potężny młot używany do przybijania trumiennych wiek. Ciężar narzędzia spowodował jednak, że Edward zatoczył się do tyłu i upadł.
– Cóż czynisz?! – krzyknąłem wtedy, przerażony.
– Mówiłem ci, że to podła robota. Ktoś jednak musi ich umierać! – odparł gwałtownie.
Dźwignął się z ziemi, podniósł młot i zbliżył się znowu do katafalku. Podbiegłem i pchnąłem go z całej siły. Upadł, uderzając głową o kant sąsiedniego podestu. Ja pochyliłem się nad dziewczyną i wykorzystując wiedzę zdobytą od zaprzyjaźnionych medyków, zrobiłem wszystko, co było trzeba.
Dopiero wtedy zająłem się Edwardem. Jego ciało złożyłem do jednej z trumien, a kiedy rano pojawili się grabarze, zabrali ze sobą do kaplicy trzy skrzynie. Stary nie miał żadnej rodziny i przyjaciół, ale na wszelki wypadek zgłosiłem na policji, że wyszedł wieczorem do knajpy i nie wrócił. Urzędnicy z magistratu nie przejęli się specjalnie jego zniknięciem i powierzyli mi dalsze prowadzenie przysionka śmierci.
***
Przyznam, że nie uwierzyłem w większą część opowieści Adama. Kolega mój już przed laty znany był z niezwykłej wyobraźni; pamiętam, że z tego powodu mateńka moja wielokrotnie odradzała mi z nim znajomość. Z kolei sam problem rzekomego letargu, mającego być powodem przedwczesnych pochówków, był bardzo modnym tematem wśród wiedeńskich studentów medycyny. Zacni profesorowie, widząc jak nas to zajmuje, urządzili pokaz, mający unaocznić nam rzeczywiste przyczyny tego zabobonu. Zgromadzili w jednej sali zwłoki o różnym nasileniu zmian pośmiertnych i tłumacząc zachodzące w nich procesy rozkładu, prezentowali towarzyszące temu pozorne oznaki życia. Widzieliśmy ciała, niewątpliwe martwe, które pod wpływem tężenia mięśni, bądź to procesów gnilnych, poruszały kończynami, wydawały różne odgłosy, czy nawet były w stanie przewrócić się na bok. Na koniec jeden z asystentów przyniósł baterię galwaniczną i podłączywszy ją do trupa młodego mężczyzny, spowodował, że ten usiadł i przemówił kilkoma słowy, po czym pozbawiony elektrycznej podniety, padł ponownie na stół sekcyjny.
Uodporniony w ten sposób na podobne sensacje, wysłuchałem spokojnie historii przedstawionej przez gospodarza, po czym, żeby nie wyjść na gbura, zapytałem:
– I cóż się potem stało z tą piękną niewiastą, uratowaną przez ciebie w tak niezwykłych okolicznościach?
Adam uśmiechnął się, jakby tylko czekał na to pytanie.
– Zamieszkała tu ze mną, pomagając mi w prowadzeniu domu. Nie chciała wracać do świata, który tak łatwo uznał ją za martwą.
Powiodłem wzrokiem po wnętrzu izby. W istocie, musiałem przyznać, że wystrój i porządek nosiły ślady kobiecej ręki. Ze wstydem przypomniałem sobie, jak wyglądała moja wiedeńska stancja, zwłaszcza w te dni, gdy nie spodziewałem się żadnych gości.
– Czy możesz mi zatem przedstawić swoją towarzyszkę? – Postanowiłem brać dalej udział w tej grze.
Mój przyjaciel rozpromienił się na te słowa.
– Z przyjemnością. Tak rzadko ktoś nas odwiedza…
Podszedł do bocznych drzwi, tych obok łóżka, wyciągnął z kieszeni duży klucz i włożył go do zamka.
– Jest trochę nieśmiała, rozumiesz – wyjaśnił.
Przekręcił klucz i gestem zachęcił mnie do podejścia.
– Zrobimy jej niespodziankę – zachichotał.
Uchylił drzwi. W tym momencie poczułem przeciąg, trzasnęły okiennice za moimi plecami, nagły powiew wiatru zgasił lampę. Adam objął mnie ramieniem i przeprowadził przez próg.
– To nic, poczekaj tu chwilę – powiedział.
W ciemnym pomieszczeniu dostrzegłem zarys kilku sylwetek siedzących wokół stołu. Ukłoniłem się zdziwiony i zrobiłem krok do przodu. Miękki dywan tłumił moje kroki. Słyszałem, że Adam zamyka okno i próbuje skrzesać ogień.
– Muszę ci się do czegoś przyznać – dodał jeszcze za moimi plecami. – Udało mi się uratować jeszcze kilka osób. Wszyscy woleli zostać tu ze mną, niż wrócić do swoich rodzin.
Kolejna zapałka drasnęła brzeg pudełka. Fala migotliwego blasku dotarła do wnętrza pokoju. Postaci przy stole drgnęły, ale nikt nie podniósł się z krzesła. Słyszałem bicie swojego serca i zbliżające się kroki Adama. Światło nabierało mocy i odsłaniało kolejne szczegóły.
Przy stole sztywno tkwiły cztery martwe ciała. Jedynie po ubraniach można było się domyślić, że należały niegdyś do kobiety i trójki mężczyzn. Puste, wyschnięte oczodoły gapiły się na mnie bezmyślnie, opadłe żuchwy odsłaniały pożółkłe zęby. Strupieszałe dłonie, jak ptasie szpony, spoczywały nieruchomo na blacie. Z czaszek, opiętych brunatną, spękaną skórą spływały na podłogę kaskady różnobarwnych włosów, plątając się ze sobą i tworząc pod moimi stopami gęsty kobierzec.
***
Spytasz mnie pewnie, Czytelniku, co wtedy uczyniłem? Czy rzuciłem się na swego druha, aby głosem rozsądku albo, jeśli trzeba, przemocą przywrócić go do rozumu? Wszcząłem alarm, wzywając na miejsce przygodnych przechodniów? A może nie dałem zrazu po sobie nic poznać i dopiero opuściwszy ów dom przeklęty, udałem się na posterunek policji?
Nie. Nie zrobiłem nic.
Uznałem wtedy po raz pierwszy, że skoro spodobało się Najwyższemu uczynić kraj ten urągowiskiem dla wszelkiej racjonalnej wiedzy, miejscem, gdzie lęgną się demony niespotykane w całym świecie, to nie jest rzeczą człowieka walczyć z tak wynaturzonym porządkiem.
Myśli tej pozostałem potem wierny przez cały okres obfitującej w niezwykłe zdarzenia pracy.
Czego i Tobie radzę się trzymać, Czytelniku drogi.
Fragment opowiadania E. A. Poego w tłumaczeniu Stanisława Wyrzykowskiego