Siedziałem na skrzyni oparty o drewnianą balustradę tratwy. Ułożyłem głowę opatuloną w kaptur na najwyższej żerdzi, obok Coraxa. Ptak siedział nieruchomo jak posąg. Przewoźnik nakazał synom odbić od brzegu, sam złapał za drąg i przeszedł na część dziobową, wymijając konie przytroczone do balustrady.
Selim bezkarnie badał mój nastrój. Czułem jak zagłębia się we mnie i sprawdza czy nie trzeba mnie podnieść na duchu. Cmoknąłem zniecierpliwiony i spojrzałem w jego stronę.
– Przepraszam – powiedział, żując nasiona. – Martwi cię powrót do ojcowizny? – Wyrzucił do rzeki garść łupin orzecha włoskiego i wyjął z kieszeni płaszcza następny.
Odwróciłem się i powiodłem wzrokiem za łupinami. Zmierzały teraz tam, skąd my wyruszyliśmy zaledwie wczoraj. Dwadzieścia mil stąd, w dole rzeki, płynął nurt zdarzeń, z którego zostałem wyrwany niczym człowiek ze spokojnego i przyjemnego snu.
– Nie chodzi o powrót…
Poczułem dłoń na ramieniu.
– Wiem, przyjacielu. – Ścisnął lekko palce. – To nie jest odpowiedni czas, żeby ganiać za demonami, kiedy ślub i wesele w rodzinie się szykuje… Wyjazd z Łęgów był ostatnią rzeczą jakiej bym sobie życzył, jednak… – Zamyślił się na chwilę i położył orzech na skrzyni, stojącej obok.
Kruk skoczył i jednym wprawnym uderzeniem dzioba rozpołowił nasienie.
Selim podniósł obie połówki i przyjrzał im się uważnie. Jego twarz spoważniała. Spojrzał mi w oczy i ułożył łupiny ostrożnie na mojej dłoni.
– Może jednak czas jest odpowiedni. – Odwrócił się i podszedł do przewoźnika.
Wpatrywałem się w łupiny z niedowierzaniem. Wiele lat byłem świadkiem magii Kruka, naszego strażnika tajemnic, odźwiernego, jednak do dziś nie przestawała mnie fascynować i zadziwiać. Przed oczami miałem dwie połówki orzecha, które przypominały dwie części otwartego medalika z rzeźbami zamiast malowanych portretów. Na jednej widniał wypukły jak płaskorzeźba wizerunek mojej siostry, na drugiej wklęsły ryt z twarzą kobiety, której nie mogłem rozpoznać.
Położyłem łupiny na skrzyni. Corax wydłubał i zjadł ich zawartość zręcznie i szybko, a ja wróciłem do gapienia się w spienione wody Pilicy.
Przekraczaliśmy rzekę, która oddzielała mieszkańców Brzustówki od złego. Tak im się przynajmniej zdawało. Jednocześnie była nicią, która łączyła nas z ukochanym miejscem. Wystarczyło uwolnić liny, żeby nurt poniósł tratwę w stronę domu. Dotarlibyśmy przed wieczorem.
Wiele lat temu ta okolica była moim i Blandy domem.
Z zadumy wyrwał mnie donośny głos przewoźnika:
– Prawdziwie rad jestem z waszego powrotu, panie Corvidae. Jak i całe sioło. Ludziska szczęśliwe, doczekać się nie mogły na wieść, że hrabia po was posłał…
– Dziękujemy, Tomaszu. Dołożymy starań, żeby przywrócić spokój w okolicy. – Selim poklepał przewoźnika po ramieniu. – Miłość i wielki sentyment do tych stron żyją w nas nieprzerwanie.
– A i żal nie mniejszy, zapewne. – Tomasz spojrzał ze smutkiem w moją stronę i mocniej nacisnął tyką na dno rzeki, synchronizując ruch z synem pracującym przy linie. – W nas żal i boleść wielka pozostała za winy sąsiadów, ale i wdzięczność dla was, żeście Brzustówkę od złych ludzi uwolnili.
– Nie pora rany rozdrapywać. – Wstałem, podszedłem do koni. – To jest odległa przeszłość. Teraz trzeba brać się za tę waszą wodną pannę – dodałem z uśmiechem.
Przeprawa dobiegła końca.
– Cumy, synkowie! – rzucił przewoźnik do młodzików, wyciągnął ze skrzyni gąsior i strapiony usiadł. – Ku zmartwieniu waszemu powiem, że to wcale nie jest taka zwykła baba wodna. – Pociągnął spory łyk gorzałki i podał naczynie Selimowi.
– Mów, co wiesz, Tomaszu. – Selim skosztował wódeczki i przekazał młodemu, który zarzucił właśnie linę na najbliższy pień. – O czym ludzie nie gadają?
– O tym, o czym sami nie wiedzą. – Uśmiechnął się i odebrał gąsior z rąk syna. Wypił kolejny łyk i otarł usta rękawem koszuli. – Przed laty pozostawaliśmy z ojcem waszym w przyjaźni. – Spojrzał na mnie. – Przeto Jan zdradził mi, że siostra wasza, panie Jakubie, młodziutka wtedy jeszcze, Blanda, wcale zmysłów nie postradała jak to wszem i wobec gadano. Panienka młynarzówna miała wszak przyjaciółkę, której poza waszą rodziną nikt zobaczyć nie umiał.
Selim odebrał ode mnie uzdę Rutki. Wymieniliśmy spojrzenia. Przewoźnik pociągnął z gąsiora i kontynuował:
– Mistrz Jan opowiedział mi jak to duszę Anieli, tak miała nieboszczka na imię, z wielkiej udręki wydobył ku światłu. Choć do życia przywrócić nie mógł, to i tak ulżył w cierpieniu. A nacierpiała się ponoć na ciele i na umyśle. Przez te srogie męki wyzionęła ducha… Biedaczyna, i to przed samym weseliskiem swoim. A potem jako ta baba wodna poczęła ludzi nękać po okolicy. Historie różne po wsiach latają, bo i stare to dzieje, ale gadają ludziska, że od czasów najazdu szwedzkiego na modrych wodach zaczęły ginąć dziewuchy i chłopy. Jeno zawsze w sierpniu, przed samym wniebowzięciem przenajświętszej panienki.
– Sto pięćdziesiąt lat temu? – spytałem zaskoczony.
– Ano tak. Wszystko ustało, kiedy mistrz Jan pojawił się w Utracie, tak z opowieści wynika. A teraz dziewuszka znowu jako demon dybie na Bogu ducha winnych. – Przeżegnał się. – Ja to sobie myślę, że pomsty za waszych ojców szuka… Ale co tam. Co ja tam wiem. Sam żem na oczy nie widział, a i opowieści rzadko całą prawdę…
– Dziękujemy. – Selim wyciągnął trzygroszówkę z kieszeni.
– Schowajcie, panie. Hrabia nakazał wszelakiej pomocy udzielić…
Corvidae rzucił monetę do bliżej stojącego młodzika. Ten wyszczerzył zęby dumny ze swojej zręczności.
Tomasz dał synom znak do powrotu, wstając z siedziska.
– Pozdrowienia Marcinom prześlijcie i powodzenia. – Uścisnął nasze dłonie. – Będziemy was wypatrywać.
Wskoczyliśmy na konie.
Gdy tratwa odeszła od brzegu, przewoźnik uniósł rękę w geście pożegnalnym:
– Z Bogiem!
Odwzajemniliśmy gest i ruszyliśmy w stronę wału.
***
Blanda skroiła ostatni rulon ciasta w równe nitki. Odłożyła nóż na stolnicę. Rozejrzała się po izbie, wycierając ręce w ściereczkę. Odczuwała radość, która płynęła przez całe ciało nieprzerwanym strumieniem, przyjemnie łaskotała od wewnątrz. Uśmiech na twarzy towarzyszył jej stale, odkąd zabrała się za weselne przygotowania w gronie kobiet z obu rodzin oraz licznych przyjaciół.
Pachniało. Coraz silniejszy zapach rozchodził się po izbie z każdą godziną. Dla niej to nie był jedynie aromat ziół, cebuli, słodkich warzyw, rosołu, gulaszu i chleba. Pachniało normalnością.
Oparła się o blat kuchenny i wyjrzała przez otwarte na oścież okno. Dominowała atmosfera święta, przyjazna, przepełniona życzliwością. Wdzierająca się woń pieczeni, dymów z ognisk i rusztów była przyjemnym i kojącym odczuciem, tożsamym ze wspólnotą i więzią. Radość i szczęście przenikały wszystko i wszystkich – izby, plac i dziesiątki krzątających się ludzi, pracujących lub bawiących się. Każdy z oddaniem wykonywał powierzoną część zadań.
Dziadek Eliasz gawędził z młodzieżą przy wielkim saganie z bigosem, dopieszczając swoje arcydzieło sztuki kulinarnej. Mężczyźni pracujący przy zbijaniu stołów, ław i wiat śpiewali, wtórując muzykantom na zmianę z pannami, znoszącymi kwiaty i trawy na wianki i bukiety. Najmłodsze dzieciaki uganiały się za kurami i gęśmi.
A jutro… Jutro wyda córkę za mąż. Na tę myśl Blanda zachichotała, zarzucając głowę w tył.
– Oj, wzorowa to robota, wzorowa. – Babcia Atalia pochwaliła makaron wnuczki. – Hanka, wrzucaj wszystko na wrzątek! – rzuciła do jednej z dziewcząt.
Podała Blandzie kubek z naparem i uśmiechnęła się serdecznie.
– Promieniejesz. Nareszcie. – Przyłożyła dłoń do skroni kobiety. – Ale coś cię trapi, tam w środeczku.
– Żal noszę w sobie, babciu, że Selima i Jakuba nie…
Atalia przytknęła palec do ust wnuczki.
– To nic nie da, że się zdenerwujesz, moje dziecko. Taka już jest ta wasza profesja, a hrabiemu się nie odmawia, wiesz przecie. Skoro jaśniepanu delegacja zaginęła na szlaku, to czekał nie będzie. A świat Kasieńki się nie zawali, jak ojca i wuja przez jeden dzień zabraknie. Dobrze przynajmniej, że ty nie musiałaś z nimi jechać.
Blanda pociągnęła spory łyk naparu i uniosła brwi, przełykając. Atalia odstawiła swój kubek.
– Ziółka babki Atalii, co? – Zaśmiała się głośno. – Zabieraj się na podwórze. Naciesz się córką i towarzystwem do woli. Nas tu robota goni. A o tych włóczęgów się nie martw, wrócą.
– Byle szybko – wyszeptała Blanda, wychodząc.
Chwilę później przyglądała się korowodowi panien, które dały się ponieść muzyce grajków, skupionych wokół ogniska. Nagle poczuła ręce, które oplotły ją w pasie, ciało, które przylgnęło do pleców i policzek przyklejony do karku.
– Pięknie ci w tej chuście, matulu. – Kasia ucałowała matkę w kark.
Blanda odwróciła się w stronę córki, ta złapała ją za ręce i zakręciła młynka do muzyki. Korowód, dłuższy o kilkunastu chłopców i mężczyzn, którzy zostali oderwani od pracy, zatoczył krąg wokół wirującej pary. Kobiety wydawały z siebie piskliwe okrzyki na zmiany taktu i przyspieszały, śmiejąc się do rozpuku.
Wreszcie zwolniły, zatoczyły się i padły na porośniętą trawą ziemię. Korowód ruszył dalej.
Kasia ułożyła głowę na brzuchu matki.
– Czuję, że od nadmiaru tego szczęścia serce mi zaraz pęknie – powiedziała zdyszana.
– Lepiej od nadmiaru szczęścia, niż z żalu, skarbie. – Blanda położyła dłoń na policzku córki i pogładziła skroń kciukiem.
– Żal też jest, matulu. – Kasia posmutniała. – Brak mi tatki i wuja Jakuba w tym wszystkim.
– Łyżka dziegciu zawsze wpadnie, dziecino, nawet do najlepszego miodu. – Usiadła. – Mam jednak nadzieję, że uporają się ze wszystkim i jeszcze dziś wieczorem odetchną atmosferą wesela.
***
Wjechaliśmy na gościniec, ciągnący się wzdłuż rozlewiska. Modre wody przypominały niewielkie jezioro z kilkoma wysepkami, które gęsto zarosły drzewami i krzewami. Ćwierć mili dalej, na końcu rozlewiska, pulsowały źródła. Unosiły z dna piasek, który pod wpływem światła mienił się na zielono. W dzieciństwie godzinami wpatrywałem się w to zjawisko, karmiąc kaczki i łabędzie.
Przy źródłach gościniec wchodził prosto do Utraty, wioseczki, którą tworzyło kilka chałup, a także młyn i karczma, w których wychowaliśmy się z Blandą. Po śmierci rodziców osiadł w niej stryjek Marcin, brat ojca, z ciotką Marią, a ponieważ nasze losy potoczyły się dość niespodziewanie, szczęśliwi byliśmy z siostrą, że majątek spoczął w dobrych rękach.
– Pamiętasz tę Anielę? – spytał Selim.
– Pamiętam. Tyle tylko, że fakt jej obecności bardziej, niż ją samą, twarz czy konkretne sytuacje. Nigdy nie bywała u nas w domu. Blanda uganiała się za nią po obejściach i po lesie. Taka przyjaciółka, która nie zwracała uwagi starszego brata. A ty? – Spojrzałem na przyjaciela. – Bywałeś u nas często w tamtym czasie.
– Podobnie. Mignęła mi w tle wszystkich spraw i wydarzeń. Kompletnie nie zorientowałem się, że to umarła. – Odwrócił głowę w stronę wody. Po chwili dodał: – Myślisz, że to jej twarz?
Spojrzałem na Selima pytająco.
– W drugiej połowie orzecha.
– Nie pamiętam jej tak dobrze. Nie wiem.
– Obawiam się, że to możliwe – oświadczył.
– Jeżeli kruk ujawnił wizerunek dziewczyny, to Blanda może być nam potrzebna do…
– Mimo wszystko wolałbym tego uniknąć – wtrącił stanowczo. – Ze względu na Kaśkę… Niech się chociaż matką nacieszy w te dni do woli…
Selim dał znak ręką i zatrzymał klacz. Zsunął kaptur z głowy i założył cylinder.
Zamarliśmy w bezruchu.
– Mgła się podnosi – wyszeptał. – Słyszysz?
Wytężyłem słuch. Dotarły do mnie głosy ludzi, przypominające pojękiwanie albo płacz. Dźwięki były ledwo słyszalne. Dobiegały z wysp. Dostrzegłem też we mgle poświatę, jakby od ognia, która miejscami pojawiała się i znikała.
Ruszyliśmy dalej.
– Gdybyś miał połączyć wszystkie strzępki opowieści, informacje hrabiego i gadanie ludzi w jedną całość, to jak by ta historia brzmiała, twoim zdaniem? – zapytał zniżonym głosem.
– Myślałem trochę o tym. Miejscowa legenda głosi, że w tym miejscu stał kiedyś całkiem okazały przybytek boży, ojców franciszkanów. W tysiąc sześćset pięćdziesiątym siódmym roku mały oddział szwedzkich niedobitków zatrzymał się w nim, wracając z pól bitewnych spod Inowłodza. Schronienia przed deszczem szukali, dlatego skryli się w kaplicy, wraz z końmi. W trakcie noclegu panowie oddawali się ponoć sprośnym rozmowom. Rozsierdziło to majestat boży i dlatego ziemia się pod nimi zapadła, wraz z kaplicą przepadli w głębinach ziemskich. Miejsce wypełniła woda. Powstało piękne jezioro z lazurowym źródłem.
– Bóg musiałby być wtedy fochliwym sukinsynem – skwitował Selim. Parsknęliśmy śmiechem. – Za sprośną rozmowę potop Szwedom urządził, wraz z przybytkiem? Niepojęte są motywy ludzkiego bajania.
– Dlatego zastanawia mnie, jaka realna moc byłaby zdolna dokonać takich zniszczeń. Po drugie…
– Powód – wtrącił krótko.
– No właśnie. Oddział zdeprawowanych wojaczką mężczyzn… Scenariusz jakich wiele na przestrzeni dziejów. Jeżeli to była sprośna zabawa, delikatnie rzecz ujmując, a nie rozmowa, to chyba Aniela…
– Jest kluczem. Zakładając, że to o nią chodzi. A opowieść przewoźnika nabiera wtedy sensu – urwał na chwilę. – Powód do zemsty oczywisty. Tylko, że utopce nie miewają takich mocy.
Dotarliśmy do źródeł.
Stanęliśmy na brzegu jeziora. Przyglądałem się lazurowym połaciom piasku na jego dnie. Wspomnienia ożyły w mojej głowie.
– Coś jest w wodzie – zauważył Corvidae.
Puls źródeł wzmagał się i coraz bardziej burzył powierzchnię jeziora. Dźwięki, zasłyszane wcześniej na gościńcu, powróciły wyraźniejsze.
Po drugiej stronie wody zauważyłem zbliżającą się postać dziewczyny o kruczoczarnych włosach, z pobladłą twarzą i wyraźnie zarysowanymi oczami, w wyblakłej i zabrudzonej sukni, której tren wlókł się po ziemi, zamiatając ściółkę. Na głowie miała wianek. Za jej plecami, w głębi drzewostanu, rozchodziła się po mgle łuna mrugającego na pomarańczowo światła.
Dziewczyna rozłożyła ręce, z dłońmi skierowanymi w naszą stronę. Na twarzy zauważyłem niewyraźny uśmiech.
– Wycofaj! – rzucił stanowczo Selim. Zauważyłem, że rozpiął płaszcz, zapewniając sobie dostęp do broni. Poklepał klacz po szyi. – Szykuj się, Rutka.
Zakręciłem koło i ustawiłem konia za plecami towarzysza. W tym czasie fryzyjska klacz Selima zdążyła wypuścić skrzydła.
Bogunka szarpnęła rękoma. W jej dłoniach prężyły się liny splecione jakby z nitek wodnych i glonów, których zakończenia znajdowały się pod coraz bardziej wzburzoną wodą. Wtedy usłyszałem jej syczący głos:
– Panna młoda wodę nosi, gości na wesele prosi.
Zanim słowa wybrzmiały, spod wody wyskoczyły dwa upiory, jak z trampoliny, zawieszone na końcach sznurów. Rutka stanęła dęba z rozpostartymi szeroko skrzydłami, tworząc tarczę energetyczną. Utopce odbiły się od fali wygenerowanej przez pegaza i koziołkowały w powietrzu w stronę swojej pani. Liny pracowały, jakby były z gumy, kurczyły się i rozciągały. Zanim bogunka zdążyła wyrzucić swoje sługi po raz drugi, Rutka opadła na ziemię przednimi nogami, a Selim trzasnął srebrnym sznurem, okręcając nim upiora z lewej. W drugiego wycelował dwururkę. Mglisty pocisk wystrzelił i poleciał prosto do celu. Demon wył, kurcząc się w ruchu obrotowym. Wreszcie rozpadł się jak bańka mydlana, a jego resztki opadły do jeziora, niczym krople wody.
Nastąpił impas. Pozostały upiór skamlał, wił się, zawieszony nad topielą na naprężonych z obu stron powrozach. Wiedziałem, że to srebrny sznur Selima zadaje mu ból.
– Oddaj! – krzyknął, celując w babę.
– Ich gwałtowność pannę smuci, lecz gość wróci, drugi wróci. – Pęta rozpadły się. Topielnica odwróciła się i zniknęła między drzewami.
Corvidae gwałtownie szarpnął sznurem. Demon spadł na brzeg.
– Daj szkatułę! – rzucił w moją stronę i wycelował broń w wijącą się postać.
Zsiadłem z konia i wyciągnąłem z juków zdobione, srebrno-złote pudełko w kształcie graniastosłupa. Postawiłem na ziemi, zdjąłem wieko i zainstalowałem kryształ sefirotyczny.
– Zapraszam! – Selim wskazał skrytkę, w której mistrzowski szlif dziadka Eliasza rozświetlił się, mieniąc kolorami.
– Czcigodny Panie…
– Drugi raz nie poproszę. – Rozluźnił uścisk bata.
Upiór posłusznie podszedł do pudełka. Pole kryształu zaczęło kurczyć go i wciągać ruchem spiralnym do środka. Zamknąłem wieko i schowałem artefakt do sakwy. Spojrzeliśmy na siebie. Charakterystyczny kirys, morion i język, w jakim przemówił, nie pozostawiały wątpliwości.
Wskoczyłem na konia.
– Gwałtowność, psia jej mać – mruknął pod nosem Corvidae i wsunął broń do pochwy. – Ładne mi zaproszenie. – Przypiął do pasa zwinięty sznur.
– Jedźmy do karczmy – rzuciłem.
– Gość w dom, Bóg w dom! – zawołał Selim, kiedy przekroczyliśmy próg.
Zamknąłem drzwi i wychyliłem się zza pleców towarzysza. Ciotka, stojąca wcześniej jak słup soli, wypuściła z rąk miskę z kaszą.
– Panie Jezusie jedyny! Marcin, wyłaź wreszcie z tej piwnicy! – krzyknęła i ruszyła w moją stronę. – Jakub?
– Witaj, cioteczko – powiedziałem i przyjąłem setki uścisków oraz całusów, przyprawionych łzami.
***
– O czym tak myślisz? – spytała Kasia, nie odrywając oczu od pracy. – Milczysz tak od obiadu.
Blanda westchnęła głęboko.
– O Anieli… – odpowiedziała. Sięgnęła po kolejne kwiaty. – Przyjaciółce z młodości – dodała, uprzedzając pytanie. – Śni mi się ostatnio… Dość często…
– Nie wspominałaś nigdy o niej. – Córka zakończyła wieniec.
– Nie, córuś… Aniela nie żyje – odpowiedziała, pochłonięta dodawaniem kolejnych oplotów.
– Jak zmarła?
– Nie wiem. Tato… Twój dziadek nigdy mi tego nie powiedział. Kiedy ją poznałam, już była martwa. – Kątem oka dostrzegła, że Kasia zamarła w bezruchu.
– Jak to martwa? – spytała dziewczyna. Odłożyła gotowy wianek na bok.
– Dziadek Jan nie był zwykłym młynarzem, dziecko. Był przede wszystkim mistrzem wielu tajemnych nauk. Dzięki nim wyciągnął duszę Anieli z głębokiego cierpienia. Nigdy nie mówił o jej losie, ponieważ był to los bardzo okrutny, a zdaniem dziadka ta wiedza nie była mi potrzebna. Chciał tylko, żebym dotrzymywała jej towarzystwa, dzięki czemu mogła zaznać spokoju. Normalności.
– A ona? Nie opowiedziała ci sama, co jej się przytrafiło?
– Nie. Ona też tego nie wiedziała. – Usłyszała jak dziewczyna nerwowo przełyka ślinę. – Dziadek chciał ją całkiem przywrócić do życia, ale nie potrafił. Właściwie nie mógł. Dlatego była blisko nas, jednak niezupełnie wśród żywych. Poza naszą rodziną nikt jej nie widział. Żeby mogła zaznać spokoju, nie mogła wiedzieć jak zmarła, nie mogła znać przyczyny swojego cierpienia, dlatego pojawiła się u nas o kilka lat młodsza, niż w chwili śmierci… Nawet nie wiem, skąd przyszła.
– To, co razem robiłyście…? Jak, skoro nie była całkiem żywa?
– To, co inne dziewczyny. Tyle, że zawsze byłyśmy same. Czasem ludzie się napatoczyli, a że jej nie widzieli… Cała okolica z czasem gadała, że postradałam zmysły. Ale mnie to nawet bawiło. Ja nie tylko ją widziałam… Czułam ją, zupełnie normalnie. Jej dotyk, tchnienie, które jednak w sobie miała. Dużo szwendałyśmy się po okolicy. Jeszcze więcej rozmawiałyśmy. Najczęściej o wyśnionych ślubach i weselach, o wszystkich, najdrobniejszych nawet, rzeczach. Sukniach, wiankach, dekoracjach, gościach, zrękowinach i całym przebiegu uroczystości. I o narzeczonych rzecz jasna. – Uśmiechnęła się. Kasia zachichotała. – Opowiadała mi o swoim Antku, którego kochała od maleńkości – ciągnęła dalej Blanda. – O tym, że poślubi go za wszelką cenę. A ja opowiadałam jej o Selimie, którego pokochałam, jako młodziutka i głupiutka dziewczyna, jak tylko pierwszy raz zjawił się w naszym domu. Wyczyniałam nawet czary i rytuały podpatrzone u matki, żeby go zauroczyć. – Zaśmiała się. – Obie pragnęłyśmy poślubić swoje pierwsze miłości. Jak większość dziewcząt.
– Tobie się udało – szepnęła jej Kasia do ucha. – A co z Anielą?
– Pojęcia nie mam. Kiedy twoich dziadków zamordowano, musieliśmy z wujkiem Jakubem opuścić Utratę. Nie wiem, co się z nią stało. Nie wiem, gdzie jest… Te sny mnie niepokoją. Nigdy ich nie pamiętam dokładnie.
– To dlatego nie chciałaś jechać z ojcem i wujem Jakubem? – spytała dziewczyna.
Blanda spojrzała na córkę.
– O czym ty mówisz, dziecko?
– No… Że nie chciałaś jechać do waszego starego domu… Tam do wsi, gdzie dziadków zabili…
***
– Za zmarłych. Naszych kochanych krewnych i przyjaciół – rzucił stryj Marcin, unosząc garnuszek.
– Za zmarłych – zawtórowaliśmy.
Do stołu podeszła ciotka Maria.
– Któremu dołożyć? – spytała.
– Nie bądź taka harda baba. – Zaśmiał się stryjek. – Za co ty chcesz skórę łoić?
– Durny chłopie, ty. – Ciotka zamachnęła się drewnianą łyżką. – Żarcia komu jeszcze?
Podziękowaliśmy. Oddaliśmy puste miski, wychwalając posiłek – wyśmienite pierogi z kapustą i grzybami, okraszone skwarkami. Cioteczka zarumieniła się lekko od pochwał, zebrała naczynia, a zanim odeszła, spojrzała na mnie.
– Tobie, Kubuniu, to trzy razy tyle się należy. Chudyś ty jak patyk. Nic cię ta babka Atalia nie karmi?
– Aż nadto karmi, ciociu, taka moja uroda.
– No, urodę to ty może i masz. Po matce! – zaznaczyła. – Ale sama skóra i kości – rzuciła odchodząc.
– Wybaczcie, że nie zjawimy się na weselisku – podjął stryj. – Nie ma komu zostawić obejścia. Chłopy się rozjechały po świecie. Jeden na fryszerkach w Kuźnicach Tomaszowych robi, drugi w podróż ruszył, gdzieś tam przez Prusy, dalej na zachód, skaranie.
– Nie szkodzi, Marcinie. Będzie jeszcze okazja do świętowania – stwierdził Corvidae.
– Takie to malutkie było, a tu nagle za mąż… – Marcin pokręcił ze wzruszeniem głową. – Dumni pewno jesteście?
– To cudowna dziewczyna. Daje nam wszystkim wiele szczęścia i radości.
– Żadne to dziwy. – Westchnął. – Wracając do bogunki, czy jak jej tam – podjął Marcin. – Nie wygląda to, oj, nie wygląda – cmoknął. – Ta delegacja, o której wspomnieliście… Byli tu panowie pięć dni temu na postój, bo do Ujazdu kawał drogi. Jak wyjeżdżali, to żem uprzedził, że okolica niepewna, że ludzie giną. Nakazałem nawet gościńcem przy rzece jechać. Ale panowie hardzi, widać przestrogi lekceważyć mieli w zwyczaju. – Pokręcił głową. – Trzeba było jaśnie panów, wielmoży, żeby się hrabia pofatygował i pomoc wysłał…
– Od dawna sprawę badał – wtrącił Selim. – Posyłał ludzi. Wypytywali po wsiach. Sprawdzali też na miejscu. Trzech zbrojnych tu dotarło. Wrócił jeden, w obłędzie pogrążony. Ze strzępów jego relacji wynika, że przytrafiło im się dokładnie to, co nam dzisiaj. Hrabia Ostrowski posłał umyślnych po pomoc dobry tydzień temu, ale nas nie zastali. Czekali więc naszego powrotu w Łęgach, dlatego jesteśmy dopiero teraz.
– Niech i tak będzie, zdrowie wasze.
Wypiliśmy.
– Jesteśmy prawie pewni – ciągnął dalej Corvidae – że ta wodna panna ma coś wspólnego z Blandą i mistrzem Janem.
– Stryjku, potrzebujemy odpowiedzi – podjąłem. – Zabrałem przed laty wszystkie księgi ojca, tak mi się zdaje bynajmniej. Może jednak pozostały tu jakieś …?
Marcin podniósł rękę, żeby mi przerwać.
– Pozostały… – powiedział przygnębiony. – Na to, czego szukacie, natknąłem się przypadkiem. – Wstał od stołu i zniknął w przedsionku.
***
Siedziały pod wiatami przy stołach, w gronie innych kobiet, ozdabiając obrusy weselne. Blanda kończyła właśnie haft przedstawiający dwa anioły, trzymające obręcz zawieszoną na krzyżu.
Spojrzała na córkę, która ze zwieszoną głową i opadającymi na twarz włosami, miętosiła dłońmi obrus, leżący na udach. Ruch był dziwny, niezborny, jakby próbowała coś zetrzeć.
– Coś się stało? – spytała dziewczynę. Sięgnęła po nożyk. Odcięła nitkę i poczuła ostry ból w palcu. Krew kapała na zakończony właśnie haft. Zaklęła. Spojrzała na Kasię z rezygnacją.
Córka stała przed nią. Powolnym ruchem wycierała obrusem zakrwawioną sukienkę.
– Kasia! – krzyknęła.
Dziewczyna opuściła rękę, w której trzymała poplamiony obrus. Wypuściła materiał z ręki, który zamiast opaść, unosił się i falował tak, jak włosy córki. Otoczenie zmieniło się ze słonecznej popołudniowej aury na półmrok podwodnego świata. Kasia podniosła głowę. Przerażonej Blandzie ukazała się twarz, której nie widziała od lat…
Obudził ją szloch. Jej własny. Poduszka była mokra od potu i łez. Blanda rozejrzała się. Za oknem zapadał zmierzch.
***
Siedzieliśmy przy stole ze zwieszonymi głowami. Selim zakończył czytanie i zamknął wolumin, bez słowa. Cisza ogarnęła salę. Nalałem wszystkim wódki i pospiesznie wychyliłem zawartość mojego kubka. Bez toastu tym razem.
Mieliśmy przed sobą dwa tomy.
Jeden autorstwa mojego ojca, mistrza Jana. Był kompletnym zapisem historii Anieli. Dziewczęcych marzeń, przygotowań do ożenku i wesela, wspaniałej miłości i rodzinnego szczęścia. W tym wszystkim jej historia nie różniła się od życia naszej Katarzynki.
Wreszcie pisał Jan o śmierci w męczarniach. Wielokrotnym, brutalnym, całonocnym gwałcie, odbywającym się na oczach przywiązanego do krzyża kapłana. Zdeprawowanej duszy i ciele niewinnej dziewczyny, która odwiedziła świątynię i ulubionego sługę bożego, żeby wyrazić w modlitwie swoją wdzięczność, szczęście i oddanie Bogu w przededniu ślubu.
Opisał rytuały, jakich użył, żeby wydobyć Anielę z czeluści cierpienia, pętli, w której szukała zadośćuczynienia i spełnienia swojego upragnionego losu, łowiąc weselników spośród żywych dla pozyskania ich pełnej witalności energii i poczucia satysfakcji, które nigdy nie nastąpiło.
Wymienił też warunki podtrzymania mocy rytuałów, które legły w gruzach wraz z jego śmiercią i odejściem naszej rodziny z Utraty.
Autorem drugiej księgi był ojciec franciszkanin, opiekun przybytku bożego, w którym kaźń miała miejsce. Człowiekiem był niewątpliwie świętobliwym, traktującym z wielkim oddaniem swoją służbę Bogu. Księga zawierała jego rozważania na temat tajemnic świętych pism i bożych ścieżek, jednak ostatni, trzynasty rozdział, zawierał opis tej okrutnej historii, który całkowicie pokrywał się z opisem mojego ojca.
W tym smutnym, naznaczonym głębokim cierpieniem wyznaniu, Kapłan wskazał młodego pikiniera, który go uwolnił, ocknąwszy się z omdlenia o świcie, kiedy cała kompania leżała nieprzytomna, otumaniona gorzałą i nierządem. Po wyjściu z kaplicy dostrzegli ciało dziewczyny, leżące na brzegu jeziorka z głową zanurzoną w wodzie. Młody żołnierz wpadł w histerię, osunął się pod ścianę świątyni, głośno szlochając. Mnich czym prędzej uciekł, w obawie, że mordercy się pobudzą. W drodze do opactwa zameldował we wsi o zdarzeniu.
W zaciszu pustelni spisał te tragiczne wypadki, puentując tekst gorzkim zdaniem, które poprzedził deklaracją wystąpienia ze stanu kapłańskiego: „Komu wszystkie lata życia w służbie poświęciłem, skoro nikt nie sprzeciwił się okrutnej nieprawości, kalającej niewinność, odbierającej młode życie w progach domu swego?”.
– Nie schlej mi się teraz – powiedział Selim. Odebrał mi garnek i oddał stryjowi. – Idziemy na wesele – dodał. – Ale najpierw chcę wiedzieć, co inclusus ma do powiedzenia. Daj artefakt.
Stryj Marcin miał wyraźnie dość. Przygnębiony, pozbierał naczynia za kontuar. Wyszedł. Zostaliśmy w sali sami.
Inclusus, ku naszemu zdumieniu, okazał się owym młodym pikinierem z opowieści mnicha. Jego wersja zdarzeń całkowicie pokryła się z dwiema poprzednimi. Twierdził, że stał się przyczyną całej sytuacji. Szlochając, wyznał, że miał narzeczoną w Szwecji. Kiedy żołnierze zastali dziewczynę i kapłana w kaplicy, postanowili urządzić młodemu wieczór kawalerski… On sam wzbraniał się od procederu, mimo nacisków ze strony kompanów, a po niedługim czasie nie wytrzymał okrutnego widoku i zemdlał.
Po ucieczce kapłana zobaczył, jak ciało dziewczyny zostało wciągnięte pod wodę przez, jak to ujął, obrzydliwe, jakby gnijące ręce. Na ten widok ponownie zemdlał, a kiedy odzyskał przytomność, dziewczyna stała zdeformowana, przerażająca, w zakrwawionej sukni, z wiankiem w ręku, który też krwią ociekał. Wszyscy stali nieruchomo w niepewności i trwodze. Rzuciła wianek w stronę wrót kaplicy. Upadł z hukiem za próg świątyni, a cała ziemia wokół zapadła się wraz budynkiem.
Wyciągnąłem instrumenty. Odprawiłem rytuał. Szczelina otwierała się wolno, promieniując jaskrawym blaskiem.
– Pójdź. Niech twoja dusza zazna spokoju – rzuciłem.
– Panie, ja naprawdę…
– Pójdź! Nie mogłeś nic dla niej zrobić. Intencja jest ważniejsza, nie baczy na okoliczności. Ocaliłeś kapłana…
Staliśmy na brzegu jeziora. Zmierzchało. Jaskrawość źródeł bladła.
– Jeżeli ta dziewczyna została tak brutalnie skalana… – odezwałem się pierwszy. – W świętym miejscu, w przeddzień ślubu…
– Czysta… Niewinna… I przypieczętowała swój los krwią…
– Jak więc mamy zmierzyć się z tak silną mocą…?
– Nie będziemy się z nią mierzyć, Kubuś. Tu chodzi o zemstę i sprawiedliwość. Szuka zadośćuczynienia, ale go nie znajdzie, żadnym sposobem. Łowienie przypadkowych ofiar jest tylko błędnym kołem bez wyjścia. Nie pomaga. My też nie zdołamy jej pomóc…
– Ojciec też jej nie odesłał…
– Nie – odparł cicho. – Spróbujemy ją schwytać. Albo przynajmniej grać na zwłokę, przede wszystkim ocenić sytuację. Tam wciąż mogą być ludzie, których można ocalić.
– Zaczniesz? – spytałem i zamknąłem oczy.
Corvidae stał nieruchomo. Formułował w głowie ścieżkę, z pomocą której mieliśmy skomunikować się z Blandą. Nie mieliśmy wątpliwości, że bez mojej siostry nie uda się zrównoważyć energii demona, który kipiał żądzą zemsty i zadośćuczynienia. Blanda nosiła w sobie starożytną domenę bogini Nemezis. Zemsta i sprawiedliwość była jej przeznaczeniem, dlatego radziła sobie z takimi przypadkami skutecznie. Poza tym miała jakiś związek z duchem dziewczyny, dość osobliwy…
Czekałem na słowa, które po chwili popłynęły z ust Selima, recytowane jak zaklęcie.
Modre wody wianek niosą,
Lśni zbrukany krwawą rosą,
W świętej ziemi trwa wesele,
Czasu nie zostało wiele…
***
Blanda wyszła z chałupy.
Przy ognisku, na szerokich ławach i pieńkach, siedzieli niektórzy krewni Jaśka – pana młodego, a między nimi babcia Atalia i dziadek Eliasz, snujący żartobliwe opowieści i oczywiście Kasia wtulona w narzeczonego.
Ruszyła w ich stronę. W połowie dystansu poczuła nasilającą się wibrację. Stanęła i czekała przygotowana na słowa, które wdzierały się stopniowo w jej głowę, rozchodziły się echem:
Z tamtej strony wody,
Panieneczka tonie,
Gdybym miał czółenko,
Pojechałbym po nią.
Padła na kolana. Wibracja była silniejsza, słowa i obrazy wyraźne, a wraz z nimi wzbierała w niej fala złości.
– Matuś! – Usłyszała wytłumiony głos córki, jakby od świata dzieliła ją ściana ze szkła. Jedną ręką opierała się o ziemię, drugą uniosła przed siebie, żeby powstrzymać nadbiegającą rodzinę.
Dobiegł ją głos dziadka Eliasza, który nie pozwolił nikomu zbliżać się do niej.
Wyprostowała się. Siedziała nieruchomo jak w asanie. Na twarzy miała wypieki, oczy wpatrzone w punkt, znajdujący się gdzieś daleko, poza najbliższym otoczeniem. Dźwięk był wibracją połączonych głosów Jakuba i Selima. Jej ciało drżało.
Ni ja czółeneczka,
Ni ja wiosełeczka,
Utonęła, utonęła,
Twa przyjaciółeczka.
Przed oczami miała wyraźny obraz męża i brata, stojących na cyplu. Poznała miejsce. Na drugim brzegu stała kobieta, demoniczna i złowróżbna panna młoda, przystrojona w ociekający krwią wianek, zabrudzoną suknię, otwierająca bramy swojego mrocznego świata.
Blanda poczuła przerażenie i przeszywający ból, który należał do innej kobiety. Poznała ją…
Serce wypełnił strach o życie bliskich, gniew przeplatany silną żądzą zemsty, sprawiedliwości i… Coś jeszcze. Gdzieś głęboko, na samym dnie. Wizje i wibracje ustały. Nastąpiło szarpnięcie.
Opadła do przodu, podpierając ciało rękoma. Eliasz i Jasiek pomogli jej wstać.
Blanda spięła klacz obcasami i wzniosła okrzyk. Wjechała między chałupy galopem i skierowała w stronę gościńca.
***
Poprowadziła nas między drzewami, prosto do ruin kościoła, którego pozostałości – mury, posadzki, ołtarz z dużym, zmurszałym krzyżem, sklepienie podziurawione koronami drzew – miały eteryczną strukturę. Musnąłem palcami fragment muru. Był namacalny. Drzewa były naturalnym elementem świata materii, przeplatającym lotną postać świątyni. Na większości drzew płonęły błędne ognie, niektóre dające blade, inne zaś wyraźne światło. Wyglądały jak pochodnie, w których miejsce drzewca zastępowały nagie, zrośnięte z pniem, trupioblade ciała mężczyzn, a płomienie ogarniały ledwie dostrzegalne zarysy głów.
Mensa okryta była, niegdyś pewnie białym, mocno poszarzałym obrusem, na którym widniał duży, spływający do wiszącej krawędzi, brunatny zaciek, zakrywający haftowane zdobienia.
Ojciec powiedział mi kiedyś, że wszechświat jest jak kwiat róży. Jego kolejne warstwy, jak płatki, zachodzą na siebie w różnym stopniu. Najwyraźniej Aniela pojęła sztukę poruszania się między tymi warstwami, a także sztukę syntezy nieco odmiennych realności.
Wzdłuż ruin, od ołtarza po wrota, ciągnął się długi stół, na którym ułożona była zastawa… Ceramiczne misy, rozstawione po obu jego stronach, a przy każdej kielich. Brakowało sztućców, przede wszystkim zaś jedzenia. Pustkę wypełniały kwietne dekoracje, nienaturalnie żywe i kolorowe, w porównaniu z otoczeniem i…
Goście. Ponad trzydzieści różnych, pod względem wyglądu, ubioru, deformacji ciała i twarzy, postaci, które nie emanowały radosnym nastrojem, jak przystało na gości weselnych. Siedziały nieruchomo w okowach przygnębienia, trwogi, otumanienia, wręcz katatonii czy psychozy, które to stany podkreślone zostały przez grymasy na twarzach, dopełnione pełnym bólu i żalu pojękiwaniem, zawodzeniem lub płaczem. Wśród nich zauważyliśmy pięciu podróżnych, zmierzających do dworu hrabiego Ostrowskiego. Żyli jeszcze. Nie umiałem ocenić, w jakim byli stanie.
Na szczycie ławy siedział oblubieniec, otępiały jak pozostali biesiadnicy, lecz nie tknięty grozą. Obok stało puste krzesło. Należało do niej.
Gościom usługiwały topielice, snujące się między siedziskami. Twarze kobiet przysłaniały włosy, oblepione błotem, glonami i wodorostami. Ich odzienie stanowiły cienkie koszule, wiszące do kolan. Nosiły w dzbanach wodę ze źródeł. Jedne uzupełniały jej poziom w misach weselników, pozostałe napełniały puchary po toastach.
Kiedy zasiedliśmy we wskazanym miejscu, z obu stron stołu i najbliżej młodej pary, zacząłem domyślać się, na czym polegała ta makabryczna uroczystość. Spotkałem się już raz z tym upiornym rytuałem.
Trunek prawdopodobnie stymulował sfery ducha i umysłu, wywoływał falę wspomnień, płynącą wartkim strumieniem w głębokim korycie świadomości wszystkich złych czynów, jakich każdy z tych ludzi dopuścił się w swoim życiu. Przeżywane w ten sposób raz jeszcze, wywoływały silne emocje i stany, które uzewnętrzniały się na ciele i twarzy, powodując ich zniekształcenie. Goście stopniowo stawali się obrazem popełnionych przez siebie niegodziwości, cierpiąc katusze, wynikające ze zrozumienia ich przyczyny, mechanizmu i konsekwencji.
Poddanie, z jakim uczestnicy celebrowali rytuał weselny, było dla panny młodej otwartą bramą do ich esencji witalnych. Skupienie na ciemnej stronie duszy, nie tylko przysparzało cierpienia, sprawiało też, że pozostawiali odłogiem swoją jaźń, jej dobre aspekty, które okazały się łatwym, pożywnym pokarmem, budującym moc i zaspokajającym nieustający głód zemsty niespełnionej oblubienicy. Był to jedyny prezent ślubny, który mógł dać jej satysfakcję i zadowolenie. Mimo to, na horyzoncie ograbionego z wszelkich cnót istnienia panny młodej, nie można było zauważyć choćby cienia szansy na spełnienie, które napełni ją spokojem.
– Pani. – Selim zwrócił się do Anieli. – Zechciej przyjąć od nas ten skromny podarunek. – Postawił na stole naszą pięknie zdobioną szkatułę. Powolnym i nieznacznym ruchem głowy skierowała spojrzenie na pudełko, następnie na mojego towarzysza. – To rzadki, starożytny klejnot o wielkiej wartości – dodał.
– Klejnoty nie mają dla mnie żadnej wartości, podróżniku – wysyczała.
Idiota by się zorientował, że ten twór świata nieprawości doskonale wie, kim jesteśmy, po co sami pchaliśmy się na tę fantastyczną biesiadę, i czym jest ów prezent, stojący przed jej olśniewającym obliczem. Dlatego właśnie, zupełnie odruchowo, co nie zdarzyło mi się po raz pierwszy, dałem wyraz narastającej we mnie panice:
– Pani, zechciej otworzyć szkatułę. Zapewniam, że ten klejnot może mieć dla ciebie szcze… – uciąłem, kiedy jej głowa odwróciła się w moją stronę. Jej spojrzenie i grymas na twarzy sprawiły, że jeżeli chwilę temu miałem jeszcze jakieś wątpliwości, co do naszego położenia, tak teraz musiałem przyznać przed samym sobą, że znaleźliśmy się w trudnym położeniu.
Zastanawiałem się, co nastąpi. Eksplozja furii, miotanie naszymi ciałami, a może zamieni nas w błędne ognie? Nie znaliśmy rozmiaru jej siły i możliwości. Ani wyobraźni…
Wstała powoli. Uniosła kielich. Jej twarz wykrzywiła się w dziwnym grymasie.
– Powitajmy nowych gości. – Wykonała gest w moją i Selima stronę, zachęcając do wzniesienia toastu i opróżnienia pucharu z kordiału. Świetnie to rozegrała. Bez zbędnej brawury i perturbacji. Po prostu grała o przetrwanie w swoim, wypełnionym po brzegi obłędem, świecie.
Wymieniliśmy z Selimem spojrzenia, z gatunku tych porozumiewawczych. Brniemy w to… Zdrowie młodej pary.
Otępienie przyszło prawie natychmiast. Poczułem się tak, jakbym nie spał dwie doby. Głowa, ciężka jak ołów, opadała powoli w stronę miski wypełnionej wodą, stanowiącą lustro. Poczułem ślinę, spływającą po brodzie.
Najpierw nastąpił przegląd obrazów z mojego życia. Panna młoda szukała punktu zaczepienia. Krzyczałem w przestrzeni własnej głowy. Nic nie znajdziesz. Upiorna jędzo, jestem czysty jak łza, nie licząc pożądliwych spojrzeń na kobiety, seksu bez zobowiązań, drobnych kłamstw i przekleństw! Nie dostaniesz mnie! Zachowam świadomość, za wszelką…
Woda w misce zamieniła się w topiel. Skoczyłem. Zanurzyłem się, a potem wypłynąłem w stronę nabrzeża, w przyspieszonym tempie…
Byłem wleczony za włosy po posadzce kaplicy. Wierzgałem nogami, daremnie. Krzyczałem dziewczęcym głosem. Poczułem kopnięcie w tułów…
***
Zmierzch zapadł zaledwie chwilę temu.
Tomasz, przewoźnik z Brzustówki, zakończył pracę przy tratwie. Sprawdził liny cumownicze i wyciągnął gąsior ze skrzynki. Poruszył naczynie, żeby sprawdzić jego zawartość.
– Do diaska… – mruknął pod nosem i przysiadł na pniu z posępnym wyrazem twarzy.
Wpatrując się w przecinkę po drugiej stronie rzeki, rozmyślał o losie dwóch podróżnych. Spodziewał się ich powrotu przed wieczorem. Selim Corvidae znany był w okolicy ze skuteczności swoich praktyk. Uporanie się z wszelkim demonicznym plugastwem, ganiającym sporadycznie po wsiach i lasach, zajmowało mu zazwyczaj niewiele czasu.
Przewoźnik westchnął pełen złych przeczuć i odkorkował gąsior. Przechylił mocno głowę, żeby wyciągnąć zeń resztki gorzałki, gdy jego oczy oślepił rozbłysk, któremu towarzyszył dźwięk podobny do stłumionego burzowego grzmotu. Mężczyzna zakrztusił się i zaczął kasłać. W palących przełyk męczarniach przyglądał się, jak z ciemnej zasłony nieba ponad drzewami, jakby z pęknięcia w przestrzeni, wypadł osobliwy, jaśniejący, mieniący się błękitem i czerwienią pojazd. Wyglądał jak mały wóz dwukołowy, tyle że koła stanowiły tu wirujące, liczne obręcze. Stojąca w nim postać kobiety kierowała zaprzęgiem, złożonym z czterech różnokolorowych istot, zwierząt kłębiących się niczym gęste obłoki pary.
Gąsior wypadł z ręki Tomasza i potoczył się w stronę wody. Ten zaś, mimo pieczenia w przełyku i duszności, nie przestawał wpatrywać się w ten dziw nad dziwami dopóty, dopóki pojazd nie zniknął za horyzontem drzew, zniżając lot w kierunku modrych wód.
***
Po wyjściu z tunelu czasoprzestrzennego Blanda skierowała rydwan nad linię drzew. Wibracje nasilały się stopniowo. Kiedy poczuła, że przeleciała przez niewidzialną powłokę okalającą wyspę na jeziorze, jej oczom ukazały się ruiny kaplicy. Zniżyła lot i wjechała w prześwit między drzewami. Tuż nad ziemią strzeliła srebrnym batem. Merkawa rozświetliła się mocnym blaskiem, a kłębiąca się energia pojazdu zawirowała wokół ciała kobiety.
Blanda opadła na podłoże, siedząc w siodle swojej fryzyjskiej klaczy i siłą rozpędu wjechała do świątyni. Wyhamowała tuż za progiem i postawiła klacz dęba. Koń zakręcił kopytami młynka w powietrzu i z impetem uderzył w stół.
***
Usłyszałem rumor, jakby docierał zza ściany. Ból głowy rozsadzał mi czaszkę. Z ciemności wyłonił się obraz, niewyraźny przez chwilę, stopniowo nabierał ostrości. Zobaczyłem stół roztrzaskany na kawałki i Anielę, lecącą w stronę ołtarza.
Selim, trzymając swoje krótkie dubeltówki w dłoniach, miotał mgliste pociski w topielice, broniące swojej pani. Ubezpieczał Blandę…
Blanda rzuciła stalową, błękitną kulę. Błysk zrodził opadający jak meduza, przezroczysty płaszcz, kopułę, która osłoniła moją siostrę i leżącą nieruchomo pannę młodą.
Corvidae, wodząc bronią za wciąż otępiałymi weselnikami, zaganiał ich w jedno miejsce.
Widziałem jak Blanda usiadła na schodach pod ołtarzem i pochyliła się nad Anielą. Ciało dziewczyny zaczęło drżeć. Krzyknęła, jej wrzask świdrował uszy. Zemdlała. Na przezroczystym płaszczu, który je okalał, pojawiły się obrazy, przerywane pojedynczymi błyskami jaskrawego światła. Projekcja, którą już poznałem. Moja siostra zaczęła szlochać. Znałem powód. Wiedziałem, że przeżywała to samo co ja kilka chwil wcześniej. Chłonęła historię dziewczyny, wyciągała z niej każdy detal… Czułem to jeszcze bardzo wyraźnie, na samo wspomnienie zemdliło mnie i zwymiotowałem.
– Jakub?! – Selim zbliżył się do mnie. – W porządku?
Uniosłem rękę w jego stronę. Pomógł mi wstać.
***
Kiedy Blanda ułożyła dłoń na mostku omdlałej panny młodej, strumień doznań popłynął przez jej ciało i duszę wartko, od palców, poprzez tułów, aż do stóp. Wypływał spod fałdów sukni, rozlewał się jak woda, eteryczna ciecz, we wszystkie strony po podłożu, gdzie docierał do ściany, rozpostartej nad nimi kopuły, a wtedy unosił się w formie mglistych obrazów.
Blanda poczuła, jak każdy pojedynczy ułamek przeżycia dziewczyny staje się jej udziałem.
Miłość i oddanie, przeplatane błogim poczuciem szczęścia. Szczebiot, dziewczęcy śmiech. Głęboko zakorzeniony szacunek dla Boga. Sacrum przenikające duszę, wnikające w każdą relację i więź. Kapłan. Rodzice. Mężczyzna. Czystość, niewinność i pragnienie złożenia ich na ołtarzu małżeństwa. Budowanie świątyni, która zrodzi z tej czystości owoc. Śmiech dziecka, odbijający się echem w przestrzeni, jego twarz i nieporadny bieg przez łąkę pełną kwiatów, z rąk ojca, w objęcia roześmianej matki.
A potem wiatr, przelatujące chmury. Ulewny deszcz i uderzenie pioruna, fala dźwięku… Grzmot, który brzmi jak trzaśnięcie wielkich, okutych wrót świątyni.
Poczuła bezsilność Anieli. Narastający ból, kłujący na wskroś, który ogarniał całe ciało na wieki, a potem słabł, stopniowo zanikał, by ustąpić miejsca trwodze zrodzonej z myśli, ziarna, które rozrastało się jak chwast i przyniosło jeszcze większe cierpienie.
Czuła jak dusza dziewczyny zapłonęła z przerażenia, bo przecież… Wianek. Świadomość, że nie odda go już nigdy. Temu jedynemu, upragnionemu. Nie złoży w słowach przysięgi i nie przypieczętuje pełnym miłości pocałunkiem. Krew z niego uszła na bieluśki obrus. Zakryła oblicza aniołów złotem haftowanych, dzierżących w dłoniach obręcz, zawieszoną na krzyżu.
Ból i przerażenie ustąpiły miejsca skrajnemu wycieńczeniu. Bezwładne ciało zsunęło się ze stołu ołtarzowego i uderzyło o posadzkę. Wątły cień świadomości zrodził ostatnie pragnienie…
Woda.
Ostatkiem sił pokonywany każdy skrawek ściółki, przez wystające z ziemi korzenie. Woda, jedyny ratunek. Drżące ręce, odmawiające posłuszeństwa. Jeszcze kawałeczek. Do wody. Po oczyszczenie. Zawroty głowy. Ręce, które nie utrzymały ciężaru ciała. Ostatni wdech. Plusk, rozchodzący się echem w otchłani umysłu. I ciche opadanie w toń. Bezwładność. Obojętność. Coraz mniej światła. Ciemność.
Aniela otworzyła szeroko oczy, ciało wyprężyło się przy głębokim wdechu. Jęknęła, wydychając powoli powietrze. Jej twarz odzyskała dziewczęcy wygląd. Zobaczyła mokre od łez oblicze. Wydawało się takie znajome. Poczuła ciepły pocałunek na czole. Poczuła zapach, również znajomy, który wywołał wspomnienie… I uśmiech na twarzy.
– Jesteś…
– Jestem – wyszeptała Blanda. – Odpocznij teraz…
Głaskała policzek Anieli, włosy i ramię, kołysząc wątłe ciało. Nawet wtedy, gdy jej błękitne oczy skamieniały. Jeszcze chwilę…
Blanda otarła łzy. Zamknęła powieki dziewczyny, podniosła ciało, które wydawało się nienaturalnie lekkie i położyła je na stole ołtarzowym. Skrzyżowała ręce nieboszczki na piersiach. Selim umieścił ciało pana młodego przy niej. Blanda pamiętała, że miał na imię Antoni. Ukochany, który przybiegł na ratunek. Daremnie. Zobaczył ją, stojącą do pasa w wodzie, z wyciągniętymi rękoma. Choć przeraził go widok narzeczonej, poszedł za nią w topiel, bez chwili wahania.
Pochyliła się nad parą, podpierając się szeroko rozstawionymi rękoma. Uniosła głowę i wbiła spojrzenie w grupę upiornych weselników, w której byli pozostali członkowie kompanii, ci którzy nie zostali zaklęci w błędny ogień. Furia, która czekała jeszcze chwilę temu pod jej drzwiami, zapukała ponownie. Wpuść. Niech dokona się zemsta. Sprawiedliwości niech stanie się zadość. Ale pojawił się jeszcze inny głos… Miał oblicze córki.
Stanęła przed nimi z gałązką, na której wisiały zgniłe owoce i skrzącym się, złotym batem. Wyglądała jak posąg, zupełnie nieruchoma z obojętnym wyrazem twarzy. Wtedy odezwał się najbardziej zdeformowany ze wszystkich, jak się okazało, dowódca, którego głos był ledwie zrozumiały. Żebrał o łaskę dla swoich żołnierzy. Wskazał siebie i swój obłęd jako przyczynę wydarzenia. Błagał o karę dla siebie, najcięższą, za wszystkich.
Poprosiła Selima, żeby odprowadził żywych do karczmy, przyniósł płótno, ubrania i oleje oraz wodę ze studni. Mnie poprosiła o rytuał dla umarłych. Dla wszystkich umarłych.
Po rytuale, gdy zamknąłem szczelinę, zauważyłem, że świt wdziera się powoli między drzewa i osiada na mgle, która zaczęła się podnosić.
Kiedy zostaliśmy sami, pomogliśmy Blandzie obmyć ciała młodej pary. Namaściliśmy je olejami, zawierającymi wyciągi z owoców i kwiatów róży, następnie odzialiśmy w czyste ubrania.
Siostra wyjęła z kieszeni woreczek. Wysypała zeń trochę srebrnego proszku na dłoń, a potem, za sprawą prostej sekwencji formowania, stworzyła białą różę, z łodygą gęsto usianą kolcami. Ułożyła ją na ciele Anieli. Wtedy, z przestrzeni ponad nami, spadł pierwszy biały płatek. Po nim kolejny, i jeszcze jeden. Po chwili, płatki sypały się gęsto, jak pierwszy śnieg zimą. Spadały na ciała, stół i otoczenie, a kiedy zakryły wszystko doszczętnie, Blanda podrzuciła ponad zarys dachu kaplicy złotą kulę, która pękła z rozbłyskiem. Mieniąca się brylantowym światłem, eteryczna kopuła, opadła do ziemi i otoczyła młodych, spoczywających pod białą pierzyną. Ich świat stopniowo znikał, a razem z nim cierpienie.
Staliśmy tam do końca. Opuściliśmy wyspę, gdy zostały na niej jedynie drzewa i krzewy.