Wchodzisz tu i uderza cię feeria zapachów. Wilgoć murów, pieczone warzywa, zioła suszone w pękach. Słyszysz pstryknięcie i wszystkie te wonie znikają pod kłębami słodkiego, żywicznego dymu.
Zapachy wywołują silne uczucie nostalgii, sam wiele razy się o tym przekonywałem. Tak wiele z nich uleciało bezpowrotnie… A ty? Za czym tęsknisz najbardziej? Pamiętasz jeszcze czasy, kiedy było normalnie, jak lubią to określać niektórzy? Trudno mi ocenić, ile masz lat, niewiele widać spod tego kaptura. No i wzrok mam już nie ten.
Rozglądasz się po wnętrzu tego skromnego przybytku. Stary, poniemiecki dom jakich tysiące w okolicznych wsiach i miasteczkach. Wystrój w eklektycznym stylu – meble z różnych dekad, to, co udało się akurat znaleźć w dobrym stanie. I ikea, i trochę dzieł lokalnych cieśli. Ściany zadymione, cholera wie czy bardziej od kominka, czy od ciągłego jarania skrętów ze wszystkim, co nawinie się pod rękę. Na jednej z nich wiszą dziesiątki wydruków i wycinków z gazet czy podręczników naukowych: wykresy, raporty, zdjęcia, prognozy. Małe świadectwa tego, że czekała nas nieuchronna zagłada. Przyglądasz się im z lekkim zmieszaniem. Czułem potrzebę ich zbierania, dokumentowania powolnego upadku człowieka… Ot, jedno z moich dziwactw.
Stężenie metanu w atmosferze na przestrzeni lat
Lustrujesz wzrokiem mnie, starego, łysego faceta z zaniedbaną, siwiejącą brodą, ubranego w skłaczkowany sweter i brudne dres. Chyba zastanawiasz się, czy możesz mi zaufać. Czy zaraz nie wyciągnę spluwy i nie zacznę wygrażać ci nią z byle powodu albo coś w ten deseń. W tych skromnych górkach każdy podobno widział już wszystko, ale i tak spodziewa się zobaczyć jeszcze bardziej szalone rzeczy.
Uśmiecham się delikatnie i mówię ci, żebyś czuł się jak u siebie w domu. Nie odpowiadasz nic, bierzesz tylko kromkę chleba leżącego na ladzie, o którą się opieram. Ja nie wypytuję, nawet o imię. Bez pośpiechu, trzeba się oswoić z nowym miejscem. Zastanawiam się, co cię tu sprowadza. Może jesteś jedną z tych osób, która przybyła w Sudety, żądna dzikich przygód i niesamowitych wrażeń. Może technokracja Brandenburgii czy autorytaryzm Wielkopolski dały ci w kość na tyle, że nawet tutejszy chaos wydawał się lepszą opcją. Może nawet jesteś stąd i niezmiernie nurtowało cię, czy legendy o mnie są prawdziwe.
No bo kto w końcu zakłada komunę w anarchokapitalistycznej krainie, gdzie najpierw się strzela, potem negocjuje cenę, a dopiero na końcu pyta?
Zdejmuję z pieca patelnię z warzywami, w drugą dłoń biorę kawałek deski służący za podstawkę.
– Chodź, zjemy razem. Za tobą pewnie długa droga, musi cię morzyć głód – mówię. – Zaraz poznasz resztę domowników.
Wychodzę z kuchennej części i stawiam posiłek na stole. Potem wracam do kuchni po ukruszone talerze i sczerniałe sztućce.
– Obiad gotowy! – krzyczę w górę schodów, potem jeszcze raz tak samo przez otwarte okno.
Siadam na krześle; drobnym krokiem podchodzisz i zajmujesz miejsce tuż obok mnie. Po chwili przychodzą inni. Chuda dziewczyna w bluzie z podobizną Yolandi z Die Antwoord zbiega z piętra, zaraz za nią człapie facet, mniej więcej w moim wieku, ze złotym krzyżykiem odznaczającym się na tle absolutnie nijakiego stroju. Z dworu przychodzi ktoś z surową, chudą twarzą, na nagiej skórze pod nieco rozpiętą kurtką dostrzegasz liczne blizny.
Czwórka ludzi zniszczonych przez czas, samych siebie i przez innych ludzi. Bywało nas tu całe mrowie, tak że przejście przez salon sprawiało kłopot z powodu ciasnoty. Bywałem też tutaj sam przez długie tygodnie. Jedni przychodzą, inni odchodzą, ci znikają na zawsze, tamci wracają po raz wtóry, ale drzwi nigdy nie są zamknięte dla nikogo.
Pewnie wydaje ci się to dziwne. Mało kto prowadził otwarty dom, nawet gdy jeszcze nasza cywilizacja lśniła w pozornym blasku swej chwały. Kto normalny zrobiłby to teraz, gdy śmierć czyha na każdym zakręcie, a zaufanie jest droższe od złota?
Choć milczysz, sądzę, że cię to ciekawi. Może właśnie to cię tu przywiało. Chcesz usłyszeć historię.
Nakładam każdemu porcję warzyw, facet z krzyżem żegna się nad talerzem, ja rzucam nienachalne „smacznego”, sztućce zaczynają szczękać. Musisz wybaczyć mi skromne porcje; z roku na rok z sudeckich ziem coraz trudniej wycisnąć życie.
Towarzysze mojej doli nawet nie spoglądają w twoją stronę. Jakbyś był tutaj od zawsze. Albo jakbyś w ogóle nie istniał. Taka magia tego miejsca.
– Gospodarz domu zazwyczaj pyta przybysza o tożsamość i cel – przerywam niezręczną ciszę. – Ten dom nie ma jednak gospodarza, wszyscy jesteśmy równi. A ja nie przepadam za tradycją. Więc to my najpierw opowiemy ci o sobie. Zgoda? Cyryl? Tika? Widmo?
Widmo tylko kiwa głową.
– Zgoda – mówi spokojnym tonem Cyryl.
– Nie wiem, czy na pewno chcesz poznać tę historię – Tika uśmiecha się delikatnie – ale okej. – Nastaje chwila niezręcznej ciszy. – Chyba zacznę pierwsza…
Objętość lodu na Morzu Arktycznym w ciągu ostatnich dekad
Tika
W pogoni za śnieżnym smokiem
You sit with me I’ll tell you stories never told
I’m still young but I’m already old
Wersy Xaviera Wulfa rozbrzmiewają na słuchawkach JBL. Mój najdroższy skarb, choć to cud, że jeszcze działają. Nauszniki sparciały, wtyk trzyma się przy kablu tylko dzięki srebrnej taśmie. Muza leci z równie leciwego smartfona, z karty pamięci pełnej starych piosenek, które w kółko puszczała babka Merry.
Te dwie rzeczy wystarczą mi, by wyruszyć na poszukiwania starego przyjaciela.
Nie pamiętam już, ilu przyjaciół straciłam. Ilu ludzi tak naprawdę nigdy nie powinnam była nazywać przyjaciółmi. Ale on… choć nasze kontakty się urwały, czułam, że jeszcze kiedyś się spotkamy. Że tak naprawdę nigdy nie był ode mnie daleko.
Trochę się go naszukałam. Musiałam pytać tu i ówdzie, lecz w końcu natrafiłam na właściwy trop. Instynkt podpowiadał mi, że znajdę go gdzieś w lesie, że będzie chował się tam gdzieś między drzewami, z dala od ludzi, których kochał aż do najsroższego bólu. Nie myliłam się, to był właściwy ślad.
Ruszam w niewysokie góry na wschód od Kralovca. Podobno to miejsce kiedyś wyglądało bardziej magicznie, drzewa rosły znacznie gęściej. Niestety zmiany klimatu wyjątkowo źle obchodziły się ze świerkami. Pod nogami chrzęści mi brunatny żwir, poza tym w okolicy absolutna cisza, nawet najmniejszego podmuchu wiatru.
Zimno wkrada się nawet przez tych kilka warstw ciuchów, które mam na sobie. Jacyś idioci myśleli kiedyś, że kilka stopni więcej w średniej temperaturze uczyni z tego terenu raj, że pola będą rodzić więcej plonów i wreszcie nie będziemy marznąć zimą…
Więcej energii to więcej chaosu, jak mawiała babka Merry. Czuję coś mokrego na nosie. Chyba płatek śniegu. Rzadkie, ale nie całkiem niespotykane zjawisko. Jedna nagła śnieżyca wiosną i przez cały rok masz obowiązkową dietę. Ciężarówka nie przywiezie ci truskawek z Hiszpanii.
Włączam losowanie i przerzucam piosenkę. Wchodzi Lorn. Za dzieciaka zawsze bałam się jego piosenek. Teraz czuje je całą duszą, jeśli taka w ogóle istnieje.
I'm a ghost in this town
Who forgot everybody
I better write this one down
And tell everybody
Zawsze chciałam być duchem. Móc udać się gdziekolwiek i nie przejmować się tym jebanym głodem, nieważne czy takim, czy takim. Obserwować zdarzenia i je zapamiętywać, bez ocen, bez zaangażowania. Mój przyjaciel czasem pozwalał mi stać się duchem, ale nigdy nie trwało to wiecznie. A z każdym powrotem kości i mięso uwierały jeszcze bardziej.
Spoglądam za siebie. W oddali mają wioski i miasteczka, jedne już opustoszałe, inne ledwo zipiące. Nie wiem, które smutniejsze. W wielu z nich bywałam. Wiele słyszałam w nich historii. Niektóre z nich pewnie żyją jeszcze tylko we mnie, bo wszyscy inni już dawno umarli lub zapomnieli. Coś we mnie nie cierpi wszystkich tych miejsc, tych brudnych domów z odrapanym tynkiem i ich przykrych mieszkańców. Cieszę się, że jestem już od nich daleko.
Chyba na tyle daleko, bym mogła zacząć nawoływać przyjaciela. Sięgam do kieszeni. Słyszę Hadouken! w słuchawkach. Idealnie.
Ride on a zephyr, you’re elixir in my veins
Floating together when your fume goes to my brain
Upijam kilka łyków wody z butelki i idę dalej. Nie ma już odwrotu. Minęłam granicę, którą każdy lubi przekraczać: barierę krew-mózg. Nie masz już siły tyrać na wysychającym polu albo w zadymionej manufakturze, żeby ty i twoja rodzina mogliście przeżyć? Bierzesz piko. Chcesz na kilka dób zapomnieć o tym, że jest chujowo? Kupujesz baniak bimbru. Chcesz odnaleźć zbawienie, Boga i sens wszystkiego w krótkiej chwili nieskończoności? Jesz łysiczki i jak wejdzie faza, to palisz jeszcze zioło.
Próbowałam żyć tak, by nie chcieć już niczego. Witać każdy kolejny dzień bez oczekiwań, dopóki nie umrę. Nie wytrzymałam. Za bardzo chciałam znów mieć go przy sobie.
Czuję, że powoli się do niego zbliżam. To niecierpliwe oczekiwanie na wejście, na moment, w którym wreszcie Przyjaciel zabierze mnie w lepsze miejsce. Nikt inny nie robił tego tak dobrze jak on.
Rodzice obiecali, że zabiorą nas do Europy. Niewiele pamiętam z Syrii, niewiele więcej z obozów dla uchodźców. Tylko krew i krzyki, wciąż krew i krzyki. Benzo zrobiły swoje, żeby namieszać mi z pamięcią, ale i tak te sceny czasem wracają w koszmarach. Mgliste, tak jak wspomnienia mamy i taty.
Mówili, że w Europie będzie lepiej. Nie było. Ojca zabili na ulicy niedługo po tym, jak przyjechaliśmy. Matka zniknęła bez śladu parę miesięcy później, próbowała znaleźć jakąś pracę, ale chyba skończyło się na porwaniu do burdelu. Nigdy się nie dowiedziałam.
Potem trafiłam pod skrzydła babki Merry. Kiepska była z niej opiekunka, ale wiedziała, na czym świat stoi i potrafiła o tym opowiadać tak, żeby trafiło prosto w serce. Z trzęsącego się w posadach Wrocławia zwialiśmy tutaj, bo babka Merry mówiła, że to będzie lepsze miejsce. W sumie nie wiem, czy nie lepiej byłoby nam zginąć wtedy pod gruzami po wybuchających bombach-samoróbkach, niż gnić w tych smutnych górach.
Babka Merry tak naprawdę miała na imię Marianna, skończyła dobre studia, miała fajną pracę, lubiła niezobowiązujące związki i MDMA przy rytmach drum and bass w piątki. Rozpad cywilizacji trochę zmienił jej życiowe priorytety i w jakimś dziwnym odruchu serca postanowiła zaopiekować się mną, biednym emigranckim dzieckiem, które nie miało już nikogo. Nauczyła mnie polskiego, angielskiego, trochę wiedzy o przyrodzie i przede wszystkim chlania, jarania i ćpania, choć sama nigdy nie dawała mi żadnych narkotyków. Przedawkowała tuż po tym, jak skończyłam siedemnastkę.
Miała w sobie coś z przebojowości i blichtru piosenkarek z początku stulecia. Także zdolność do względnego trzymania fasonu, nawet gdy melanż wchodził na grubo albo wszędzie dookoła były dymy. Kiedy działał nam jeszcze wielki telewizor, puszczała na nim teledyski. Tańczyła do Die Antwoord, do M.I.A., do Florence…
Say my name
And every colour illuminates
We are shining
And we will never be afraid again
Muzyka na słuchawkach brzmi o wiele przyjemniej niż wcześniej. Subtelna dobroć powoli rozlewa się po całym ciele. Choć przeszłam już kawał drogi, chcę iść dalej, chyba też chciałabym zatańczyć… Ale poczekam z tym na niego. I z pewnością już się nie boję.
Są takie specyfiki, które mają całe rzesze fanów, są takie, które dla jednych są gównem, a dla innych ambrozją. Do tych drugich z pewnością należała pregabalina. Nietypowy lek, przeciwlękowy z empatogenicznym potencjałem, w dużych dawkach lekko dysocjujący. Znacznie mniej chodliwy niż alpra, klony, czy nawet baklofen, ale wciąż da się go znaleźć tu i ówdzie. Głównie stare zapasy, choć podobno w Skandynawii działają jeszcze małe fabryki farmaceutyczne. A przynajmniej tak czasem ściemniają dilerzy, gdy chcą wcisnąć komuś chałupniczo robione pigułki.
Z parę lat temu, jeszcze przed dwudziestką, odkupiłam kilka paczek od jakiegoś umierającego dziadziusia, na totalnym wypizdowiu, nawet nie pamiętam nazwy tamtej wiochy. Pamiętam natomiast ten piękny stan, gdy umysł nie musiał dźwigać już strachu i rezonował w przyjemnym cieple słońca, klarowny, nieotępiały jak po relanium czy butelce wódki. Przyjaciel był wtedy tak blisko…
I zbliża się teraz. Czuję jego obecność, cichą, otulającą mnie ze wszystkich stron. Śnieg pada coraz mocniej, zżółkłe trawy zniknęły pod warstwą bieli. Zamykam oczy i przez chwilę widzę miasta utkane ze światła, obiecane raje, do których mógł zabrać mnie tylko on, bo te prawdziwe runęły albo stały się cieniem samych siebie.
Opieram się o wielki głaz, nieporośnięty nawet strzępkiem mchu. Wzdycham głęboko. To, czego doświadczam, to, co sobie wyobrażam i to, co tłoczy mi do umysłu pregabalina zlewa się w jedną nierozszczepialną całość, w jeden mały wszechświat, który urodził się we mnie.
You do such damage, how do you manage?
To have me crawling back for more
Tu nie ma żadnej wielkiej historii. Nie ma planu. Nie ma zbawienia. Jest tylko ucieczka z jednego miejsca w drugie, z wojny w zarazę, z suszy w sztorm. Jest ucieczka od rzeczywistości. Jestem ja, mała masa komórek, która nie wie, po co żyje, ale wie, że chce więcej, choć to boli.
What kind of man loves like this?
What kind of man?
Ja wiem, kto tak kocha, Florence. Tylko on może tak kochać. Przyjaciel, który nigdy cię nie opuści. Widzę go niedaleko, stojącego pod rachitycznym świerkiem, uśmiechającego się szeroko.
– Piękny mamy dzisiaj dzień, prawda? – Jego głos rozbrzmiewa mi wewnątrz głowy, powiela się z każdym skurczem serca.
– Lepiej nie mogłam sobie tego wymarzyć – odpowiadam i podchodzę bliżej niego, lekko się chwiejąc. Trochę już buja. – Złamałam się. Musiałam to zrobić.
– Wcale cię nie winię. – Jego długie kły błyszczą w słońcu, które właśnie przebiło się przez chmury.
– Chciałam być wolna. Nie przejmować się niczym. Nie gonić ciągle, kurwa, za tym chemicznym szczęściem.
– Chęć pozbycia się pragnień jest sama w sobie pragnieniem. – Kiedyś już chyba mi to mówił. – Egzystencja i wolność wzajemnie się wykluczają. Zawsze jest pewien warunek, który musisz spełnić, by istnieć, choćby wziąć ten kolejny wdech powietrza…
– Dlatego po ciebie przyszłam.
Jego niebieska łuska lśni skrzącym blaskiem, długie wąsy na końcu pyska wiją się żywo, biała grzywa kładzie się raz po raz, smagana wzbierającym na sile wiatrem. Pierwszy raz zobaczyłam go w książce, na ilustracji. Byłam jeszcze dzieckiem, babcia Merry dała mi Wędrówkę na Zachód, i wtedy poznałam Smoczego Króla, legendę z Chin. Bardzo mi się spodobał. Chciałam, żeby był przy mnie i został moim Przyjacielem.
Na jakiś czas o nim zapomniałam. Zdawało mi się, że wyrosłam z bajek. A potem dorosłam i nie chciałam niczego bardziej, jak tylko znowu być dzieckiem i móc zatopić się w książce w ciepłym kącie mieszkania, tak że cały brudny, brutalny świat na zewnątrz przestawał istnieć.
Smoczy Król mi w tym pomógł. Wrócił po mnie. Widziałam go, gdy pierwszy raz zapaliłam heroinę z folii. Wonny dym zesłał mi piękny sen, i wiedziałam już, że zyskałam Przyjaciela do grobowej deski.
Przyjaciela, który zawsze słucha. Przyjaciela, który nie narzuca na ciebie ograniczeń czy oczekiwań. Przyjaciela, który niesie radość, nawet gdy rani.
I'm so happy
'Cause today I found my friends
They're in my head
Kurt wiedział, co jest na rzeczy. Babka Merry zawsze powtarzała, że oddałaby wszystko, żeby móc porozmawiać z nim choć przez pół godziny. Dla mnie to byłby słaby deal. Rozmowa nigdy nie wydobędzie z człowieka najskrytszych składowych jego świadomości, tych niezgłębionych procesów, które sprawiają, że jest tym, kim jest. Zawsze wolałam rozmawiać z własnymi myślami niż z ludźmi.
– Nie musisz tego robić. – Smok kładzie pazurzastą dłoń na moim ramieniu. – Możesz jeszcze zawrócić. Ale wiem, że nie chcesz – wyprzedza moją odpowiedź.
Sięgam do kieszeni, dorzucam jeszcze trochę pregabaliny.
– Chodźmy gdzieś dalej – proponuję. – Znajdźmy jakieś ładniejsze miejsce.
– Dobrze.
Przyjaciel odwraca się i drepcze w górę stoku, ciągnąc mnie za sobą. Jego jedwabna szata szeleści cicho.
Niedługo po pierwszej przygodzie z królową narkotyków w ręce wpadła mi książka o buddyzmie. Tam poznałam pojęcie tulpy. Samoświadomego myślokształtu. Drugiej osobowości w tym samym ciele, tworzonej z własnej woli. Coś w rodzaju wirtualnej maszyny, tylko uruchomionej w mózgu, nie w komputerze.
Więc myślałam. Budowałam powoli swojego wewnętrznego Przyjaciela, powoli wpisywałam go w swój mentalny świat. Był tylko jeden problem, którego nigdy nie mogłam rozwiązać: Smoczy Król zyskuje prawdziwą wyrazistość tylko, gdy jestem na haju. Dopiero wtedy czuję, że tak naprawdę nie jestem sama. Ktoś, kto zna mnie od podszewki, rozumie nawet najdziwniejsze decyzje, ale jednocześnie jest w pełni prawdziwy, niezależny…
Someone to hear your prayers
Someone who cares
Someone to hear your prayers
Someone who's there
Nikt nie wyraziłby tego lepiej niż Dave Gahan.
Życie jest pojebane. Kształtowane przez tyle zupełnie losowych decyzji. Czynników, na które nie mamy wpływu. Nigdy nie wyobrażałam sobie, że będę żyć w górach tak kurewsko dzikich, choć bynajmniej za sprawą przyrody. Że będę bujać się z kąta w kąt, chwytając się różnych zajęć za lepszy bądź gorszy papier, by później tak czy inaczej większość rozpierdolić na towar. Że moim bogiem nie będzie figura skodyfikowana przez stulecia rozwoju religii, tylko idealny stan szczęścia, który uosobiłam w rysunkową postać z legendy.
Za grzbietem wzniesienia znajdujemy naprawdę piękne miejsce. Mały zagajnik dzikich jabłoni. Dziwnie mi się chodzi, jakbym cała topiła się w gęstym puchu, a nie tylko brodziła w nim po kostki. Ostatnie promienie słońca gasną za gęstą chmurą, z nieba znów lecą grube płatki śniegu.
Siadam pod jednym z drzew. Nie mam ochoty już dalej iść. Przyjaciel mości się tuż obok mnie. Wyciągam telefon, przerzucam kilka piosenek. Tommy Cash i Modeselektor.
Who says that life is not death?
Who said wearin' brands is having style?
Who said that original is not fake?
Who said that those pills will get you high?
Who said that drugs will make you smile?
– Jesteś zły? – pytam Smoka. – Za to, że chcę to skończyć?
– Nie. Przyszedłem tu dla ciebie, więc odejdę też razem z tobą.
– Sama nie wierzę, że wytrzymałam na tym przeklętym świecie tak długo.
Ćpuny zawsze miały tę nietypową tendencję do wymykania się z objęć śmierci. Jebani mistrzowie tańczenia baletu na ostrzu noża. Preppersi, adepci sztuk walki, byli wojskowi ginęli rozjeżdżani przez pędzące samochody lub mordowani z zaskoczenia rozbitą butelką, a tacy zdawałoby się niewydarzeńcy jak babka Merry czy ja przeżywali kolejne lata, często unikając śmierci psim swędem.
Na prawdziwą apokalipsę nie można być przygotowanym. O wielu rzeczach decyduje zbieg okoliczności. Jak zresztą w każdym pierdolonym przypadku.
Ja przypadków mam już dosyć. Dlatego wychodzę losowi naprzeciw.
– Wiesz, Przyjacielu – odzywam się cicho. – Czasem myślę, że żyć było warto tylko dla ciebie.
– Nie chcesz chyba, żeby żal do świata przesłonił ci miłość do niektórych ludzi. Jakkolwiek by była niewielka.
– Ludzie cenią cię tylko za funkcję, jaką pełnisz. Gdy to znika, natychmiast się od ciebie odwracają albo ślepo trwają przy tobie, budując sobie protezę z przeszłości. Ludzie wpychają cię w szufladki, mówią ci jaki masz być i nigdy nie chcą uwierzyć w to, kim naprawdę jesteś. Jebać ludzi.
– Wszystkich? Bez wyjątku.
– Tak. A najbardziej trzeba jebać najgorszego ze wszystkich ludzi, który sprowadził nas na dno. Czyli mnie.
Parskam i kręcę głową, Smok zaczyna śmiać się chrapliwie. Wstaję, zmieniam piosenkę na coś weselszego. Tańczę do Kollektiv Turmstrasse, lekko się zataczając. Zamykam oczy. Jestem w raju, kwitną wokół mnie wonne kwiaty grzechu i pęcznieją słodkie owoce winy. Moi przodkowie zrywali ich za dużo i przez to zniszczyli swój raj. Ja urodziłam się, gdy już umierał; mogłam skosztować tylko kilka przejrzałych, gorzkniejących, chemicznych gron. Co innego miałam zrobić? Czekać na zbawienie, które nigdy nie nadejdzie? Za parę dekad nie będzie nawet tych prochów, tych sztucznych rajów. Tylko zatrute powietrze, skwar i wyschnięte rzeki.
Nie mam już siły. Padam w objęcia Przyjaciela. Głaszcze mnie delikatnie po policzku, czuję jego ciepło. Wyciągam z kieszeni resztę tabletek. Rolki, zolpidem, oksykodon, chuj wie co jeszcze. Popijam kilkoma łykami chłodnej wody. Brałam od dilerów wszystko jak leci, wyprztykałam się z całej kasy i fantów. Poza telefonem i słuchawkami. Muzyka też przecież jest narkotykiem. Właśnie leci Breakout.
Spróbujmy raz, spróbujmy chociaż raz
Powiedzmy to, co myśli każde z nas
Może wszystko runie
Na ten piękny ogród kłamstw
I jeszcze główny punkt wieczoru. Szybko, zanim tamte tabletki zdążą wejść i jeszcze w miarę ogarniam. Rzekomo jakiś analog fentanylu. Nie dbam o skład, bylebym tylko wreszcie mogła stąd zniknąć.
Wdycham drażniący dym. Ogromny, siny smok owija mi się wokół szyi i powoli zaczyna dusić.
Widzę, jak gałęzie jabłoni błyszczą w popołudniowym słońcu. Jest ciepło, tak pięknie ciepło. Śnieg topnieje i wszystko wokół rozkwita ze zdwojoną siła. Odwracam lekko głowę i spoglądam Smokowi prosto w oczy. Ten przeklęty, najdroższy sercu wąż-kusiciel, który dał mi zakazany owoc i otworzył oczy na jedyną prawdę: nie warto przejmować się niczym.
Spróbujmy raz, spróbujmy chociaż raz
Powiedzmy to, co myśli każde z nas
– Kocham cię – szepczę.
– Ja ciebie też.
Zawsze tylko z tobą
Jaki słodki ogród kłamstw
***
Tika wyciąga na stół mocno porysowany smartfon.
– Zostało mi po niej tylko to – mówi, pociągając nosem. – Jedyna pamiątka po starszej siostrze. Słuchawki zginęły mi gdzieś, jak wynosiłam się z Trutnova. Czasem szkoda mi Lili. Miała już wszystkich dosyć, mnie chyba w szczególności. Ale myślę… że mimo wszystko jednak chciała jeszcze coś mi powiedzieć. Że to jej wybór, że chce odejść na własnych warunkach. Inaczej nie zostawiłaby tych notatek na telefonie. Pod koniec trudno było już je zrozumieć, pewnie ledwo dawała radę pisać. Ale wiem… wiem, że była szczęśliwa, jakkolwiek dziwne to szczęście by się nie wydawało.
Przerywa na chwilę. Bierze smartfon do ręki i mocno zaciska na nim palce, po czym chowa do kieszeni niczym najdroższy skarb. Ja milczę, Cyryl i Widmo też się nie odzywają. Chyba jeszcze słuchasz, trudno mi rozszyfrować twój wyraz twarzy.
– Też eksperymentowałam z różnymi rzeczami – kontynuuje Tika – ale nigdy nie ładowałam tyle co Lili. Za bardzo się bałam, że przegnę i skończę z rozwaloną wątrobą albo mózgiem. Ale ona… zawsze igrała z ogniem, jakby miało nie być jutra. Przed śmiercią była czysta przez parę miesięcy. Myślałam, że wszystko jakoś się ułoży. No i wtedy… – Znowu pociąga nosem i wlepia wzrok gdzieś za okno. – Zawsze byłam takim trochę jej cieniem. Ciągle z nią łaziłam, chciałam robić to, co ona. Kiedy odeszła… Nie wiedziałam, co zrobić. Błąkałam się po okolicy bez celu. Lili miała rację o ludziach. O tym, że brakuje nam funkcji, które pełnią w naszym życiu. Dlatego też zrobiłam sobie protezę z przeszłości. Zabrałam ze sobą jej Przyjaciela.
Tika wyciąga lewę ramię i ciągnie za rękaw spłowiałej bluzy; na przedramieniu wije się chiński smok, dość ładny jak na chałupniczą dziarę.
– Znalazłam też sobie nową rodzinę. – Wodzi wzrokiem po wszystkich zgromadzonych przy stole, na końcu zatrzymując wzrok na tobie. W jej oczach tli się iskra oczekiwania. – W głębi duszy zawsze jednak będę tęsknić. Nie tylko za Lili. Za babką Merry, za rodzicami, za wszystkimi tymi, których zabrały mi głód, choroby czy wojny. Na to nie ma leku…
Zapada cisza. Wszyscy skończyli już jeść. Nadal nie wykazujesz zbytniej chęci do rozmowy, ale przypuszczam, że wciąż chcesz usłyszeć kolejną historię.
Liczba gatunków zagrożonych wyginięciem z podziałem na gromady
Widmo
Lingchi
Widmo nie cierpi słów.
Długo w ogóle nie mówiło. Z parę lat. Dopiero przyjaciele tutaj… Zachęcili, żeby się odezwać.
Język jest głupi. Niedoskonały. Nigdy nie przekaże, co czujesz. Co myślisz.
Język rani. Język obwinia. Język oszukuje. Język zakłada z góry. Przez tyle czasu ludzie mówili Widmu, czym ma być. Posłusznym synem. Prawilnym chłopakiem. Obowiązkowym pracownikiem.
A Widmo nigdy nie chciało być żadnym z nich. Widmo nawet nie jest mężczyzną. Ani kobietą. Widmo nie uważa siebie za człowieka. To tylko mięso i kości, których samo sobie nie wybrało.
Kiedy Widmo dorastało, wiedziało, że sprawy idą złym w kierunku. Z początku wierzyło, że to jeszcze da się zmienić. Było jednak samo w tłumie tych, co zmian nie chcieli.
Musiało zatem zmienić drogę. Nie dało się ocalić świata. Trzeba było ocalić siebie.
Widmo zapomniało o swojej rodzinie. Odrzuciło przywiązanie do wygód. Trenowało, by być silne. Uczyło się, jak przetrwać i jak się obronić. Znikało w lasach na miesiące. Potem wracało i zastawało świat ludzi jeszcze bardziej zniszczonym.
W końcu świat zatrząsnął się za mocno. Było pewne, że runie. Próżni ludzie się bali. Jęczeli, gdy ich przyjemności odchodziły jedna po drugiej. A Widmo tylko patrzyło z uśmiechem.
Władza próbowała zapanować nad chaosem. Nie cierpiała Widma. Żądała dokumentów. Chciała zamknąć za włóczęgostwo. Widmu udało się wymknąć. Nic nowego. Widmo od zawsze uciekało przed kimś. Lub przed czymś. Przed dziećmi chcącymi pobić je na podwórku. Przed ojcem chcącym zrobić to samo. Przed zgnitą cywilizacją.
Wkrótce potem wybuchły wojny, później władzy już tu nie było. Jedni odnaleźli w tym raj. Inni mękę.
Lecz ludzi niczego to nie nauczyło. Dalej krzywdzili. Dręczyli zwierzęta. Wycinali lasy. Chciwość, chciwość, wszędzie chciwość.
Widmo miało już dosyć. Coś gryzło je w środku. Głodny robak, który żądał sprawiedliwości. Zemsty. Mówił do mnie.
Widmo nie może wiecznie uciekać. Niedługo nie będzie już gdzie. Oni wciąż będą się mnożyć, choć ich dzieci czeka tylko męka. Wyssą z Ziemi ostatnie soki. Zostanie próchno.
Ludzie zadawali własnej matce śmierć tysiąca cięć. Lingchi. Każdy chciał wyciąć coś dla siebie. Każdy mówił, że tylko kawałek. Że inni wydzierają więcej. A Ziemia powoli się wykrwawiała, milcząc.
Krwaw razem z nią. Otwórz żyły okrutnym, a każdą ze śmierci weź ze sobą na pamiątkę.
Widmo nie chciało słuchać Robaka. Brzydziło się przemocą. Bólem, który kiedyś tak wiele osób chciało mu zadać. Bez powodu.
Robak wygrał. Widmo stało się sprawiedliwością niemych.
Pewnego razu Widmo widziało, jak młody gość kopie psa. Nie wiedziało za co, słyszało tylko bluzgi z daleka. Nim zdążyło się zbliżyć, pies miał już skręcony kark.
Gość był chudy, słabszy od Widma. Zapytał, na co Widmo się gapi. Obok był stary, rozpadający się płot.
Gość nie zdążył uciec. Skończył podziurawiony gwoździem ze sztachety. Widmo zaraz zniknęło, by ktoś nie zechciał się na nim zemścić. Tamtą śmierć zostawiło sobie tuż nad sercem, wojskowym scyzorykiem. Widzisz bliznę? Pierwsza z wielu.
Wbrew pozorom, tę pierwszą cięło się najłatwiej.
Robak był zadowolony, ale tylko na chwilę. Widmo bowiem wciąż spotykało na swojej drodze okrutnych. Stworzyło dla siebie bronie. Ze śmieci. Nóż z ostrzem z tarczy do piły. Łuk z plastikowej rury i z prętów z włókna szklanego. Strzały z grotami z porozbijanych butelek. Zabijało ludzi tym, co oni odrzucili, czym skazili ciało własnej matki.
Blizna na prawym ramieniu, od łokcia po bark. Widmo raz zatrzymało się na dłużej w małym miasteczku. Na jego obrzeżach mieszkała pani z ogromnym gospodarstwem. Miała zrobotyzowane szklarnie. Panele słoneczne. Terenowy samochód. Sprzedawała ludziom jedzenie i prąd. Mało kto ją lubił, bo była chciwa. Gardziła innymi. Pewnego razu pod jej bramę przywędrowała głodująca rodzina. Nie z Europy, ojciec ledwo mówił po angielsku. Prosili tylko o jedzenie.
Pani kazała im spierdalać tam, skąd przyszli.
Widmo zakradło się do jej gospodarstwa w nocy. Poderżnęło jej gardło, a ciało wrzuciło do chlewu. Świnie są wszystkożerne. I inteligentne, tak jak psy. A hodowano je w ścisku, jedzono ich truchła. Widmo chciało, żeby choć raz los się odwrócił. Zostawiło też otwarte drzwi i bramy, żeby ludzie z miasteczka mogli zabrać dla siebie żywność. Potem stamtąd uciekło.
Blizna na lewym policzku. Też małe miasteczko. Kolejny tygiel strapionych dusz. Inny, a tak podobny. Nieopodal było niewielkie jeziorko. Biedniejsi brali z niego wodę. Do mycia, do picia. Brudna, ale filtry to luksus. Pewien człowiek miał w tej miejscowości warsztat. Fachowiec. Mówili, że naprawiał praktycznie wszystko. Brał za to dużo, więc stać go było na czystą wodę ze studni.
Trzymał porządek na zakładzie. Ludzie patrzyli z zazdrością na jego dom. Zadbany, ogrodzony płotem. Nie chciał mieć u siebie śmieci. Rozwoził je po okolicy.
Widmo ustrzeliło go z łuku. Tuż zanim zdążył wrzucić do jeziorka kilka skrzynek odpadów. Zakrwawił swojego pięknego pikapa.
Robak nasycił swój głód, lecz nie na długo. Widmo znów odfrunęło gdzieś indziej, niesione wiatrem zemsty.
Blizna na łydce. Widmo natknęło się na farmę, na której pracowali nastolatkowie. W zasadzie jeszcze dzieci. Uciekły przed niewyobrażalnym gorącem. Półwysep syjamski, centralna Afryka, Jukatan.
Jedna z dziewczyn mówiła po francusku. Zdradziła, że odpracowują tu długi. Prosiła, by Widmo nie wspominało właścicielom, że o tym powiedziała.
Wszyscy wokół żyli, jak gdyby nigdy nic. Skupowali od tamtych ludzi warzywa. Nie interesowało ich, czyje ręce wygrzebywały je z ziemi.
Parę dni później dzieci nie były już niczyimi dłużnikami. Nigdy nie powinny nimi być.
Widmo czuło się dziwnie. Mogło przecież po prostu zagrozić tamtej i zażądać, by puściły dzieci wolno. Robak jednak żądał krwi. Podszeptał, by poderżnąć im gardła, gdy któregoś wieczoru upili się przy ognisku.
Jedno z dzieci chciało zostać z Widmem. Ta dziewczyna, co mówiła po francusku. Twierdziła, że też będzie zabijać okrutnych. Widmo powiedziało jej, że ta ścieżka jest zbyt wąska dla dwóch osób.
Widmo wstydziło się samego siebie. Stało się tym, czego nienawidziło. Bohaterem, którego nikt nie potrzebował. Robak wciąż jednak krzyczał i krzyczał, rozkazywał otwierać żyły i krwawić…
Aż krew spłynie deszczem i zrosi tę spaloną człowiekiem ziemię.
O Widmie zaczęło być głośno. Plotki o tajemniczym zabójcy. O milczącym mordercy. Śmierć spowszedniała w tych górach. Ale rzadko przechodzi niezauważona. Widmo czuło na plecach oddech pogoni. Zaczęło się bać.
Raz dopadła je jakaś trójka zbirów. Chcieli się za kogoś zemścić, ale Widmo nie pamięta już kogo. Nie przywiązuje zbyt wielkiej wagi do imion. Musiało użyć pistoletu. Broni, której się brzydziło. Masowego produktu do masowych zabójstw.
Jeszcze tyle śmierci. Jeszcze tyle blizn. Widmo nie chce już opowiadać. Wspomni tylko o ostatniej.
Malutka osada u stóp Wielkiej Izery. Tam, w mizernym domku, Widmo spotkało dawnego wroga.
Kiedyś zawadiacki nastolatek. Motocross, drogie ciuchy, gadżety. Lubił urządzać sobie pośmiewisko z młodszego dziecka. Dziecka, które stało się Widmem. Wychudł i posiwiał. Cień człowieka w cieniu gór.
Los sprawił, że Widmo i on znaleźli się w tym samym miejscu. Szedł z wiadrami wody ze strumienia w rękach. Przy pasie miał tylko nóż. Widmo miało swój cały rynsztunek. Robak znów pragnął krwi.
– Czego chcesz? – zapytał Cień.
Robak wył w środku. Szalał. Szarpał. Pragnął śmierci. Broń nie miała już znaczenia. Widmo wyciągnęło obrzydliwy pistolet i wymierzyło.
Zasługuje na to. Za to wszystko, co zrobił tobie i co zrobił Ziemi. Wyżarł jej serce swoją chciwością. Niech zapłaci krwią.
Cień zaśmiał się histerycznie.
– Dobra. – Splunął. – Zapomnij, że pytałem, wyglądasz na pojeba, który zabija dla przyjemności. Zrób szybko, co masz zrobić. I tak mam już dosyć tego życia.
Widmo widziało, że Cień nie chce umierać. Widziało strach na jego twarzy. Drżenie szczęki.
Wystarczyło nacisnąć spust. Na moment Widmo przestało być Widmem i znowu było tym bezbronnym dzieckiem.
– Skrzywdziłeś mnie.
– Skrzywdziłem wielu ludzi. Jak każdy człowiek – odpowiedział Cień. – Ciebie akurat nie pamiętam. Musiałeś wyglądać inaczej.
Zabij go. Masz prawo. Zwróć Ziemi niegodną krew.
Widmo wciąż pewnie trzymało broń. Czuło jednak coś dziwnego. Jakby fala żaru przetaczała się po jego ciele. Raz za razem, coraz częściej.
– Ja też skrzywdziłem… wielu ludzi. – Słowa ledwo przechodziły przez usta Widma. – Zbyt dużo. Zobacz, co stało się ze światem.
Robak już nic nie mówił. Tylko wył. Trawiły go płomienie.
– Nie jesteśmy już tacy sami. – Widmo wciąż mówiło, na przekór swej milczącej naturze. – To dawne ja, które skrzywdziłeś… Już go nie ma. Ten świat… nie potrzebuje już więcej śmierci. I tak wkrótce umrze i zabierze nas ze sobą.
Cień milczał, zdjęty strachem.
– Idź. Żyj. Póki jeszcze mamy gdzie żyć.
Widmo schowało pistolet do kabury i odeszło w drugą stronę. Ogień w środku ciała przybierał na sile. Widmu wydawało się, że ktoś za nim podąża. Myślało, że Cień za nim pobiegł. Odwracało się co jakiś czas za siebie, lecz nikogo nie widziało.
Żar stawał się uciążliwy. Skóra lepiła się od potu. Mięśnie bolały, jakby ktoś próbował je wyrwać z ciała. Widmo nawet nie wiedziało już, dokąd idzie. Wycie umierającego Robaka mieszało w zmysłach. Widmo wyciągnęło nóż i zrobiło nacięcie tuż poniżej lewego nadgarstka. Myślało, że to go uspokoi. Wtedy znowu poczuło tę obecność…
Widmo spojrzało za plecy. Wtedy dostrzegło, kto wzniecał w nim żar. Gorzejąca sylwetka. Lustrzane odbicie Widma. Palące sumienie.
Robak obrócił się w popiół. Wszystko dookoła Widma stanęło w płomieniach. Wtedy Widmo zrozumiało, że tego pożaru nie da się ugasić krwią.
Śmierć ludzi nie przyniesie Ziemi sprawiedliwości. Ten świat już na zawsze będzie płonął.
***
Widzisz, jak Widmo zdejmuje poranione ręce ze stołu i rozgląda się po nas.
– Dziękuję wam, przyjaciele – mówi nieśmiało. – Gdyby Widmo tu nie trafiło… Byłoby z nim źle. Tutaj odnalazło prawdziwego siebie. Nauczyło się żyć bez głodu zemsty.
Spoglądasz Widmu prosto w chłodne, niebieskie oczy. Może zastanawiasz się, czy warto mu ufać. Czy jego Robak nagle nie zmartwychwstanie jak feniks i nie rozkaże mu zabić wszystkich w tym pokoju.
– Dziwna to była droga – kontynuuje Widmo. – Próba znalezienia ukojenia przez zniszczenie. Widmo teraz wie, że zniszczenie i tak przyjdzie. Nie ma potrzeby go przyspieszać. Nie ma potrzeby przelewać krwi. Własnej i cudzej. Nasze dni są policzone. Dość już mówienia. Widmo musi czuwać. Widmo musi czekać.
Skłania głowę i wzdycha głęboko, zmęczone swoją opowieścią.
Idę do kuchni po dzbanek kompotu z jabłek, nalewam wszystkim po szklance. Jeśli jeszcze nie zdjął cię strach, jeśli jeszcze nie uznałeś nas za kompletnych postrzeleńców i nie masz ochoty stąd wyjść, czeka cię kolejna opowieść.
Liczba pożarów obejmujących obszar większy niż 1000 akrów w lasach zarządzanych przez U.S. Forest Service
Cyryl
Brąz niby drzewo zbutwiałe
Nazywam się Cyryl Piecha. Pierwszy oddech wziąłem pięćdziesiąt osiem lat temu w Wałbrzychu. I przyznam, że do teraz miewam chwile, w których myślę, że ten oddech był klątwą.
Oj, dziwnie się urodzić w świecie, który już w zasadzie od paru dekad zmierzał ku zniszczeniu. Mówiono mi zawsze, że życie to coś więcej niż tylko test. Że to prawdziwy dar, który należy wykorzystać jak najlepiej.
Ziemia też była darem. Takim, który otrzymaliśmy, jeszcze zanim w ogóle przyszło nam istnieć. I dar ten zmarnowaliśmy, jak zresztą chyba wszystkie inne, które dostaliśmy od Niego. Postąpiliśmy jeszcze gorzej niż w przypowieści. My tego talentu nie zakopaliśmy. My go po prostu zjedliśmy; byliśmy niczym król Midas, tylko zamiast wypluwać jedzenie zamienione w złoto, połykaliśmy je.
Wybacz tę małą dygresję. Chyba zboczenie zawodowe. Z wykształcenia jestem filozofem. Studiowałem we Wrocławiu, marzyła mi się kariera na uczelni. Zatrzymałem się na licencjacie i niedokończonej magisterce. Wróciłem tu, do Wałbrzycha, do rodzinnego domu, i pracowałem wszędzie, gdzie się dało. Magazyny, sklepy, linie produkcyjne. Nie widziałem w tym hańby, wstydu. W końcu jeden z najczęściej czytanych filozofów na świecie zbijał stoły.
Wcześniej miałem całkiem zwyczajne życie. Kreskówki, boisko, szkoła, wakacje nad morzem. Lubiłem książki. Nigdy nie należałem do tych szczególnie popularnych dzieciaków, ale na podwórku jakoś dawałem radę. Z czasem wyrobiłem sobie zdrowy dystans do rzeczywistości, tak mi się przynajmniej zdawało. Mam szczęście, że zaznałem jeszcze trochę wygód, normalności. Niektórzy tutaj nie posmakowali nawet odrobiny spokoju tamtych lat, jak sam zresztą słyszałeś.
Niedługo po tym, jak wkroczyłem w dorosłość, wszystko zaczęło się sypać. W zasadzie to sypało się od dawna, tylko dopiero wtedy to zaczynało być widoczne. To susze, to podtopienia, nieudolna walka z pandemią, ciągle rosnące ceny. Do tej pory traktowałem istnienie jak teatr, przedstawienie, do którego podchodziłem z lekko cynicznym dystansem. Starałem się cieszyć z drobnych rzeczy. Odnajdywać spokój w krótkich chwilach odcięcia od świata, na spacerze na wsi, w pokoju z książką.
Coraz trudniej było uciekać. Nawet gdyby wyrzucić przez okno telefon i telewizor, słyszałeś i widziałeś to wszędzie. Spłonął kawałek lasu, gdzie bawiłeś się za małolata. Tu ktoś umarł, bo nie dojechała karetka. Tam ktoś się powiesił, bo biznes mu upadł przez kolejne lockdowny.
Nadciągała burza. Potrzebowałem Arki, w której mógłbym ją przetrwać.
Z Kościołem rozstałem się jakoś krótko po bierzmowaniu. Obraz rzeczywistości, który widziałem, nie za bardzo zgadzał się z tym proponowanym przez dogmaty z katechizmu. Miałem też wiele zarzutów co do samych przedstawicieli. Jednak pewnego upalnego czwartku, po męczącej dwunastce w pracy, czułem, że czegoś potrzebuję. Ciszy. Chłodu. Wspólnoty…
Wstąpiłem na popołudniową mszę do świętego Piotra i Pawła, na Podzamczu, gdzie mieszkałem. W środku tylko kilka staruszek, młody ksiądz – nigdy wcześniej go nie widziałem, dostał tu swoją pierwszą parafię – i zaaferowany ministrant, świeżo po komunii.
Rozbrzmiały dzwonki, potem rachityczne śpiewy. Na chwilę zapomniałem o wszystkim, o czym myślałem jeszcze przed chwilą. Pieniądzach, skwarze palącym rośliny, chorobie ojca. Czułem się trochę jak na nabożeństwie majowym za czasów dzieciństwa. Beztrosko. Lekko na duchu. Sporo pewnie do tego zdarzenia dołożył fakt, że byłem okropnie zmęczony.
Odpłynąłem na pierwszym czytaniu. Doskonale pamiętam, co mi się wtedy śniło. Byłem znowu w podstawówce, katechetka wzięła nas na religii do kościoła. Wydawał się znacznie większy i ciemniejszy niż w rzeczywistości, koledzy w ławce z przodu cały czas do mnie szeptali, a ja tak bardzo chciałem się skupić na modlitwie. W końcu wyszliśmy na zewnątrz, a tam… okropny widok.
Zniknęło miasto, świątynię otaczał ogromny mętny ocean, ciągnący się aż po horyzont. Szalał na nim sztorm. Huk fal rozbijających się o brzeg mnie przerażał. Ostatnie, co pamiętam, to głowa potwora wyłaniająca się z kipieli.
Potem poczułem czyjąś dłoń na ramieniu.
– Halo, wszystko w porządku?
Choć na twarzy księdza widoczna była szczera troska, w pierwszym odruchu mocno się speszyłem, jakbym pod skórą spodziewał się, że i tak zaraz dostanę burę.
– Przepraszam, ciężki dzień w pracy, przysnęło mi się…
– Snem też można chwalić Boga. Nie widziałem cię tu wcześniej. Przyjezdny?
– Nie, mieszkam tu, na Podzamczu, na Grodzkiej. Po prostu… dawno tu nie zaglądałem.
– Cieszę się, że dzisiaj się to zmieniło.
– Jak masz na imię?
– Cyryl.
– Ksiądz Adam. – Podał mi rękę na przywitanie. – Chciałbym jeszcze porozmawiać, ale zostało mi sporo spraw do załatwienia, papierkowa robota w kancelarii parafialnej… Mam nadzieję, że kiedyś znowu do nas zajrzysz.
– Oczywiście. – Wstałem z ławki i ruszyłem w kierunku wyjścia. – Szczęść Boże!
– Szczęść Boże!
I w ten sposób to się zaczęło. Odłożyłem na bok wszystkie teodycee, kosmogonie i oceny moralne kościelnych hierarchów, by znaleźć oparcie w wierze. Jak trwoga to do Boga. Po prostu byłem słaby. Z czasem zrozumiałem, że słabość to nie powód do wstydu. Jesteśmy tylko kruchym pyłem.
Benjamin Franklin mówił, że w życiu pewne są tylko śmierć i podatki. Podatków już nikt tu nie pobiera, co do śmierci zaś – mimo wszystko ufam, że została przez Niego pokonana. Myślę, że więcej racji miał Heraklit. Jedynym pewnikiem jest zmiana.
Od czasu wizyty na tej mszy zmienił się ogrom rzeczy. W moim otoczeniu, na całym globie. Tamten czwartek, zwyczajny roboczy dzień, był dla mnie granicą między starym a nowym światem.
Dwa tygodnie później poszedłem do spowiedzi, przyjąłem komunię świętą. Czułem się lepiej na duszy, choć dookoła wszystko się waliło. Rynki runęły po kolejnej pękniętej bańce. Fabryki na strefie ekonomicznej ledwo zipały, parę miesięcy później straciłem pracę, ostatnią na starych zasadach, ze stosem papierologii, regulaminów i ubezpieczeń. Potem robiłem już, co mogłem i gdzie dało się wyszarpać żołd na kawałek chleba.
Odszedł mój ojciec, przegrał walkę z chorobą. Może to i dobrze. Nie musiał oglądać, jak to wszystko się stacza. Ciągle wierzył, że to tylko chwilowe problemy, że ludzkość jeszcze odbije się od dna i sięgnie ku gwiazdom. Lubił czytać space opery…
W telewizji leciały relacje z kolejnych wojen. Obozy dla uchodźców na południu Europy, coraz częściej nazywane po prostu koncentracyjnymi, pękały w szwach. Komu udało się przedostać dalej, miał problemy z panoszącą się niechęcią do obcych. Ksiądz Adam przyjął do siebie na parafii dwie rodziny z Kurdystanu.
Potem już rzadko oglądało się telewizję. Dłuższe przerwy w dostawie prądu, zimą awarie od wichury, latem od upałów. Benzyna była też coraz trudniejsza do zdobycia. Bez szybkich dostaw i trwałej łączności telekomunikacyjnej globalna wioska powoli umierała. Ludzie zaczęli dostrzegać, że muszą wziąć sprawy we własne ręce. Geoinżynieryjne plany spełzły na niczym, zbyt trudne lub zbyt niebezpieczne do zrealizowania. Wielcy tego świata myśleli tylko o swoich bezpiecznych bunkrach. Pasterze stchórzyli, owce musiały więc same ułożyć sobie życie na nowo.
I to robiliśmy. Ktoś miał kawałek nieużytku, przerobił go pod uprawy. Ktoś znał się na ziołach, więc zbierał je na lekarstwa. Ktoś miał smykałkę do elektryki, spiknął się z kimś, kto dobrze spawał, postawili małą turbinę wiatrową, z której dało się wykrzesać trochę prądu. Biegałem od świtu do zmierzchu po całej okolicy, udzielałem się przy wszystkim, przy czym mogłem. Kwitł duch samopomocy, bez prawników, umów. Płonęła Warszawa, płonął Berlin, płonęła Moskwa. Nikt już nie przejmował się panami w garniturach, gdzieś tam daleko w wielkich gmachach, ważne było to, co działo się tu, u nas.
Oj, i był to miecz obosieczny. Ten nowy świat wolności był darem, talentem, który otrzymał każdy, kto przetrwał. Niektórzy starali się go pomnożyć. Inni od razu wydali go na broń i amunicję.
Trzy razy kończyłem pobity do nieprzytomności i okradziony. Siedem razy wyciągałem ludzi z gruzów wysadzonych budynków. Dwanaście razy chowałem ofiary nożowników, w tym własną matkę. Nie zliczę, ile razy budziłem się nocą przez odgłosy strzałów.
Lecz cały czas miałem coś, do czego mogłem wracać. Kościół prowadzony przez księdza Adama. W nim modliliśmy się i wzajemnie podnosiliśmy na duchu. On też bardzo się zmienił. Dostosowaliśmy go do potrzeb nowych czasów, bez czujnych oczu kurii i Watykanu. I jako wspólnotę, i jako budynek. Miejsce ławek zajęły w większości legowiska dla tych, którzy przybywali ze spalonego słońcem i artylerią południa i nie mieli gdzie się podziać. Zniknęło złote tabernakulum i część obrazów, ksiądz Adam sprzedał je, by mieć na zapas leków dla potrzebujących. Zamiast kolejek po hostię i do konfesjonałów były wieczerze, przy których łamaliśmy się chlebem, wzajemnie wyznawaliśmy sobie nasze winy, zaniedbania.
To rozpalało we mnie płomień nadziei. Wyzbyłem się strachu o jutro. Czułem wtedy obecność Boga, to piękne ciepło, które wypełnia cię od środka i pozwala przeżyć kolejny dzień pełen trudu. Modliłem się i pracowałem, i szczerze mówiąc, choć nie raz doskwierał mi głód i ból, było mi z tym lepiej, tak po prostu zanurzyć się w codziennym życiu, niż kiedyś, na studiach, kiedy ślęcząc nad Hume’em czy Spinozą, rozdrażniony czwartą kawą, próbowałem sformułować sens istnienia w jakichś mądrych słowach.
Nocami śniłem zaś o Lewiatanie. Często powtarzał się ten sam schemat – jestem w pewnym miejscu, w domu, w kościele, w szpitalu, wychodzę na zewnątrz i wokół mnie bezkresny ocean, a w nim ten ogromny potwór. Im starszy się robiłem, tym dłużej widziałem go tuż przed przebudzeniem, oślizgłego, z paskudnymi ślepiami, szczerzącego długie kły. Raz nachylił swój łeb do mojego ucha. Szepnął syczącym głosem, że Potop dosięgnie nas wszystkich.
Z biegiem lat to wszystko stawało się jednak takie… męczące. Nasza mała wspólnota się przerzedzała. Sporo osób uciekło na północ, licząc na to, że uda im się dostać do enklaw bogaczy i znaleźć lepsze życie. Część umierała od chorób lub w wypadkach, o dobrego chirurga było coraz trudniej. Plony ubożały. Rozpanoszyły się gangi. Nawet głos księdza Adama coraz częściej się łamał, kiedy rozmawialiśmy.
Apokalipsa trwała, a Zbawiciel wciąż nie nadchodził.
Też miałem już wszystkiego dosyć. Kolejnych dni przepracowanych w znoju, ze świadomością, że będzie już tylko gorzej, że moje ciało robi się coraz starsze, a Ziemia coraz bardziej zniszczona przez naszą bytność, nierozerwalnie powiązaną ze zużyciem energii i zasobów naturalnych. To wszystko we mnie się kumulowało, dusiło, tłamsiło…
– Mam myśli samobójcze – wyznałem któregoś razu księdzu Adamowi. – Mam już tego wszystkiego dosyć. Wątpię, by Bóg nad nami czuwał… Jeśli istnieje, to chyba nas nienawidzi.
Ten tylko westchnął głęboko i podrapał się po brodzie.
– Mógłbym powiedzieć ci wiele rzeczy – odparł proboszcz. – Że ludzie sami zasłużyli sobie na ten los. Albo że po śmierci czeka nas wieczna nagroda. Ale nie potrzebujesz teraz takich wywodów. Potrzebujesz współczucia. Powiem ci więc coś innego: ja też. Ja też wątpię. Też myślę o tym, żeby się poddać. Ale ufam Mu. Poza tym mam też was, moich siostry i braci. I dla was muszę dalej trwać w tej ziemskiej pielgrzymce, choćby nie wiem co.
I wtedy po prostu się rozpłakał. Przytuliliśmy się na chwilę, a potem każdy poszedł w swoją stronę, on na parafię, ja do domu.
Był już późny wieczór, od razu padłem zmęczony do łóżka. Znów śnił mi się Lewiatan, tym razem jednak nie w oceanie. Unosił się wysoko w powietrzu, a jego cielsko oplatało cały świat, przypominało smugi toksycznego dymu. Nachylił swój łeb nade mną i powiedział, że stąd nie ma ucieczki.
Nazajutrz nie poszedłem do pracy w polu. Czułem się, jakby ktoś wyrwał mi serce, zjadł mi duszę. Leżałem w łóżku, przekręcając się z boku na bok. Nie chciałem wychodzić z domu. Nie miałem siły. Co jakiś czas przysypiałem i widziałem paskudny pysk Lewiatana. Nawet nie wiedziałem, co mamy za dzień. Przypomniały mi o tym dopiero okrutne krzyki. Potem odgłosy strzałów. Było ich znacznie więcej niż zazwyczaj, słyszałem nawet terkot automatu, później ryk motocykli.
To był czwartek. W czwartki co tydzień spotykaliśmy się w kościele na wieczerzy.
Wybiegłem z mieszkania i pędem puściłem się w kierunku świątyni. Wkoło pełno ludzi, sąsiedzi, każdy coś krzyczał. Po chwili potwierdziły się moje najgorsze obawy.
Oszczędzę ci szczegółów tego, co widziałem w środku. Wspomnę tylko, że zginął ksiądz Adam i praktycznie wszyscy wierni, którzy regularnie tu zaglądali. Kobiety, dzieci, starcy.
Sprawcy… to byli jacyś radykalni ideowcy. Wymalowali na ścianach kościoła te swoje bzdury o tym, że Bóg jest martwy i że na świecie nie ma już Panów. Nawet nie zastanawiałem się głębiej, dlaczego to zrobili. Chorym z nienawiści nie są potrzebne powody.
Ksiądz Adam nie pozwalał wnosić do świątyni broni, zawsze kazał zostawiać ją w skrzyni przed wejściem. Wielu to się nie podobało, ale wszyscy szanowali jego wolę. Może gdyby tamtego dnia ktoś złamał ten zakaz… Może gdybym zwlókł się z łóżka wcześniej… Nie, nie wolno mi gdybać. Najwyraźniej już tak być musiało.
Zabrałem krzyż z piersi księdza Adama. Własnoręcznie złożyłem jego ciało do grobu. Pocieszałem się myślą, że nie cierpiał długo. Że odszedł tak, jak żył, otoczony przez najdroższych bliźnich.
Nie spałem przez następne dwie noce, wyjąc z żalu i bezsilności. Nie wiedziałem, co robić. Błagałem Boga, by wreszcie dał mi jakiś znak. W trzecim dniu zasnąłem z wycieńczenia.
Lewiatan znów oplatał całą Ziemię. Skłonił do mnie swój łeb i przemówił słowami z księgi Hioba:
Gdy wstaję, mocni drżą ze strachu
i przerażeni tracą przytomność.
Bo cięcie mieczem bez skutku,
jak dzida, strzała czy oszczep.
Dla mnie żelazo – to plewy,
brąz – niby drzewo zbutwiałe.
Nie płoszy mnie strzała z łuku,
kamień z procy jest źdźbłem dla mnie.
Dla mnie źdźbłem maczuga,
śmieję się z dzidy lecącej.
Gdy się przebudziłem, wszystko zrozumiałem. Lewiatan… najpotężniejsze stworzenie Boga. Wszechświat. Myśleliśmy, że uda nam się go okiełznać, i nasza własna pycha zwróciła się przeciwko nam.
Mój kościół, jedyne miejsce, w którym czułem się jak w domu, został brutalnie zniszczony, zgwałcony. Straciłem jedyną ostoję. Czułem jednak, że to jeszcze nie koniec. Bóg miał jeszcze dla mnie jakiś plan. Pokazał mi, że mam jeszcze jeden dom. Jest nim ten ogromny Lewiatan, ten świat, te pola, te łąki i te lasy. Krążę po nim, głosząc Dobrą Nowinę.
Wydaje się nam, że Lewiatan umiera. Ale to nie jest prawda. To my umieramy. Musimy poznać śmierć, żeby zrozumieć, czym jest wieczność.
***
Cyryl wypija łyk kompotu, po czym śmieje się nieco nerwowo.
– Gdyby ktoś powiedział mi w liceum, że tak będzie wyglądać moje życie, popukał bym się w głowę. Wyobrażałem sobie samego siebie jako profesora w mieszkaniu pełnym książek, z widokiem na ogromne, futurystyczne metropolis. Zostałem wędrownym dziadem opowiadającym ludziom o swoich snach i o Bogu…
Zaciska spracowane dłonie i kładzie je na blacie.
– Tak czy inaczej, chyba ostatecznie mogę uznać siebie za filozofa. Taki los był mi pisany. Inaczej być nie mogło. Nie zawsze lubię rozgrzebywać przeszłość, ale czasem to jest potrzebne, żeby zrozumieć, skąd się w ogóle wzięliśmy tu i teraz… Dziękuję za wysłuchanie. Oby Pan miał cię w swojej opiece, przybyszu.
Znów nastaje cisza, przerywana tylko przez bzyczenie jakiegoś owada, który zaplątał się tu z pola.
Wygląda na to, że teraz moja kolej na opowieść. Spokojnie, nie będzie długa.
Liczba osób dotkniętych niedożywieniem na świecie
Kronikarz
Więzień wyobraźni, więzień przyszłości
W tych górach spędziłem praktycznie całe życie, z paroletnią przerwą na studia. Patrzyłem, jak stoją tu niezmiennie, podczas gdy ludzkie osiedla u ich stóp najpierw rozkwitały, a potem popadały w ruinę.
Zawsze bałem się bólu i śmierci. Uciekałem przed nimi za wszelką cenę i tym samym często zdradzałem własne ideały. Nie zliczę nawet, ile razy bratałem się z diabłem, byleby tylko odsunąć od siebie widmo cierpienia. Dlatego założyłem tę komunę. Chciałem po prostu przestać już uciekać. Pozwolić wejść każdemu w te progi, choćby i to była sama Pani z Kosą.
Kiedyś, kiedy byłem jeszcze młody, chciałem zostać pisarzem. Katastrofa gospodarcza na dobre przekreśliła te plany. Została miłość do historii, do ich utrwalania, stąd wszyscy tu nazywają mnie Kronikarzem. Słyszałem ich bardzo wiele. O świętym Mikołaju, który uprawiał maki. O milczącym pielgrzymie, którego zabrała burza na Śnieżce. O rolniku, którego prześladowała wiewiórka ze snów. O kobiecie, która oddałaby wszystko za śrubkę.
Wiesz, czasem myślę, że ten świat, w którym żyjemy, ta kraina, Nowy Liberland, jest zupełnie niemożliwa. Że to tylko jakieś majaki, nielogiczna wizja. Że w prawdziwym świecie kolaps cywilizacyjny potoczył się znacznie gorzej: nie ostała się nawet resztka wolności, zamiast wzajemnej pomocy i empatii nastały czasy nieokiełznanego bestialstwa i terroru, psychopatyczne jednostki trzymały twardą ręką władzę, żerując na strachu, aż do momentu, w którym już nie było kogo mordować.
Nawet jeśli to nie sen, Nowy Liberland w końcu i tak stanie się niezdatny do życia, pętle klimatycznych sprzężeń zwrotnych już się kręcą. Tak czy inaczej, przyszłość raczej nie będzie wyglądać kolorowo. Może mieć tylko jedną barwę. Czerwień krwi.
Przeczuwaliśmy to. Spójrz tylko na te wszystkie dane, wykresy, modelowania, które tutaj wiszą. Czy można było temu zapobiec? Nie wiem. Nie oceniam. Nie jestem godzien. Zbyt wiele ciąży na moim sumieniu.
Nadal boję się zmian, mimo że przeszedłem już ich tak wiele. Mam tylko jedną nadzieję. Że choćby nieważne, co się stało, ludzie kiedyś po prostu sobie wybaczą.
Dziękuję za to, że mnie wysłuchałeś, drogi przybyszu. Potrzebowałem tego. Nie zajmuję ci już więcej czasu. Oby los ci sprzyjał w twoich podróżach. Chyba że, jeśli chcesz, powiedz mi, co o tym wszystkim myślisz…