Tam w dole trwają przygotowania.
Znów będą ścinać święty cyprys, by wznieść dla niej nowy chram; znów będą recytować modlitwy i zaklęcia, grać dla niej na koto i biwie. Kiedy już zakończą wieloletnie ceremonie, powitają ją ofiarą z ryżu i sake w sanktuarium pachnącym jeszcze świeżym drewnem.
Tym razem przygotowania osobliwie się przedłużają, ale ona czeka cierpliwie. Na Wysokiej Równinie Niebios czas płynie powoli, tak powoli, że śmiertelnym wydałoby się to całą wiecznością. Tam w dole wybuchają wojny, a z klonów osypują się szkarłatne liście; armie ścierają się ze sobą, opustoszałe pola bitwy okrywa śnieg. Mijają lata, mijają pokolenia, mijają rody. Ale tutaj ich świat jest tylko lśniącą perłą kołyszącą się u jej szyi.
Stąd widzi o wiele więcej i o wiele mniej.
Czasami odwraca spojrzenie od krainy swojego ludu i widzi inne lądy migoczące od tych samych iskier. Ale tamte iskry słabną z każdym kolejnym obrotem, gasną całymi tysiącami, rozwiewają się na wietrze. Wraz z nimi cichnie dźwięk jej imienia – ich imion. Tych nielicznych, które jeszcze nie odeszły w zapomnienie.
W końcu słyszy wołanie, bliskie i obce zarazem. Wzywa inne imię niż to, którym nazywa ją jej własny lud; imię, które nie może już odpowiedzieć. Poprzedni cesarze tego imperium przestali oddawać cześć swoim kami: słońcu i księżycowi, ziemi, morzu i deszczowi. A jednak wołanie jest donośne jak bicie bębna taiko.
Tam w dole trwa matsuri. Barwne tłumy wylegają na plac i, niczym efemeryczne kwiaty, chciwie sycą się pierwszym blaskiem świtu.
Amaterasu wsłuchuje się w rytm bicia bębna. Przez kilkadziesiąt uderzeń serca śmiertelnika waży w sobie decyzję.
* * *
Tuż przed świtem w świątyni zapłonął ogień, jakby tego szczególnego dnia to właśnie on miał być iskrą, od której zajmie się złotym blaskiem całe miasto.
Vilcabamba budziła się do życia po trzech dniach oczekiwania, wypełnionego skromnymi posiłkami z białej kukurydzy, przegryzanego zielem chukam i popijanego źródlaną wodą. Przez całą noc nie odpoczywali tylko kapłani, przygotowujący lamy na ofiarę, i aclla, dziewice słońca, wyrabiające ciasto na chleb. Zarówno ofiara, jak i uczta miały być symboliczne – nie spodziewano się gości z dalekich stron, a w razie wizyty tych nieproszonych zapasy musiały pozwolić im przetrwać. Być może szykowali się na bitwę, być może na oblężenie.
Na główny plac wniesiono królewską lektykę. Górujący ponad orszakiem Sapa Inca dumnie unosił głowę oplecioną kolorową opaską, za którą zatknięto pióra karakary, w prawej dłoni trzymał laskę tupa yauri. Koronowany ledwie księżyc temu, był jak posąg z płynnego metalu, wciąż jeszcze nie w pełni zastygły w swojej nowej roli. Lektyka kołysała się wolno, niesiona na falach barwnych szat, aż osiadła na kamiennym lądzie. Sapa Inca postąpił kilka kroków i przyklęknął, zwracając się ku wschodowi. Długo słuchał, jak pieśń kapłanów coraz bardziej rozjaśnia niebo. Pierwsze promienie słońca wystrzeliwujące zza gór zawsze przypominały mu sznurki quipu, na których zaplątywali węzełki, by pamiętać wszystko, co ważne; zupełnie jakby sam Inti chciał przekazać mu w ten sposób jakąś tajemną wiadomość, zaszyfrowaną według dawno zapomnianych reguł.
Ujął dwa puchary i wzniósł toast ze słońcem. Inti pił chichę, wspinał się wysoko ponad grzbiety Andów, nabierał sił. Światło kładło się na placu jasnymi pasami; lśniły wielkie złote koła zwieszające się po obu stronach kolorowej opaski. Sapa Inca pociągnął łyk i podał puchar dalej. Trunek smakował gorzko, gdy pozostała zaledwie garstka tych, z którymi mógł go dzielić. To jego starszy brat powinien być teraz na jego miejscu, a on sam – rozpalać dziś ogień w świątyni. W świątyni Coricancha, nie tutaj.
To musiało być najbardziej ponure Inti Raymi w dziejach Państwa Czterech Części, ale Túpac Amaru nigdy nie znał innego, tego, które świętował jeszcze jego ojciec. Tego, za sprawą którego co roku biło w rytmie bębnów serce Cuzco, zanim miasta nie zajęli przybysze zza wielkiej wody.
Gdzieś w głębi jego duszy tliła się obawa, że Inti dawno przestał nad nimi czuwać; że nie zagrzewa ich do walki, ale wymierza im sprawiedliwość, a jego nieodgadnione spojrzenie jest tak naprawdę surowe, karzące.
Na szczyt wzgórza odprowadzała orszak muzyka fletów, na chwilę odpędzając cień. Zdawało się, że promienie tworzą świetlisty most zawieszony między niebem a świątynią.
Zdawało się, że słońce zstępuje na ziemię.
* * *
W sanktuarium panuje półmrok, zupełnie jakby znów skryła się przed światem w Niebiańskiej Jaskini. Tylko na ołtarzu płonie bursztynowy płomień. Przez szczeliny w kamiennych murach sączą się stłumione dźwięki tańca i muzyki; zdawałoby się, że to inni bogowie chcą tym sposobem skłonić ją do wyjrzenia na zewnątrz, by przywróciła ziemi światłość.
Ale to nie jest Niebiańska Jaskinia ani jej ziemski dom pachnący cyprysowym drewnem, ani żadna z wysp Nihon-koku.
Amaterasu unosi wzrok znad wachlarza, słysząc zbliżające się kroki.
Ten, który przybył, nosi w sercu iskrę Intiego. Jej iskrę. W jego dłoniach dwa złote puchary, w oczach gniewne zdumienie.
– Co tu robisz, aclla? – grzmi, jakby był kapłanem nie jej, a jej porywczego brata. – W wewnętrznej świątyni nie wolno przebywać żadnym śmiertelnikom.
Nie może widzieć delikatnego uśmiechu rozkwitającego za wachlarzem.
– Zatem spotykamy się we właściwym miejscu, tenshi-sama. Nie jestem ani śmiertelniczką, ani wybranką słońca.
Túpac Amaru znów poczuł na sobie tchnienie cienia. Dziwna zjawa, która przycupnęła obok ołtarza, istotnie nie była jedną z aclla. Miała na sobie białą szatę o szerokich rękawach, narzuconą na suknię, która ścieliła się krwistoczerwoną plamą na chłodnym granicie. Twarz osłaniała wachlarzem – nie z piór, ale tkaniny – rozpiętym na rozchodzących się promieniście zbielałych kościach. Miała bladą twarz, jaśniejszą niż twarze przybyszy zza wielkiej wody. Nieludzko bladą.
Nagle wszystko stało się jasne.
– Nie – zakrzyknął, odruchowo cofając się o krok. – Jeszcze nie nadszedł mój czas. A dopóki żyję, żaden najeźdźca nie przekroczy bram Vilcabamby.
– Och, tenshi-sama, czyżbyś nazwał mnie yūrei? – odparła, jakby urażona, a wachlarz w jej dłoni zatrzepotał nerwowo. – Nie, twój czas jeszcze nie nadszedł. Ale musisz się spieszyć: coraz słabiej tli się w tobie jego iskra.
Płomień drży na zdobieniach pucharów.
– Kim ty jesteś, zjawo?
Wachlarz złożył się nagle, jak skrzydła motyla, który przysiadł na kwiecie orchidei, i opadł na ziemię niby zwiędły liść koki. Túpac Amaru na moment ujrzał skrywany dotąd uśmiech, pełen dostojeństwa i spokojnej pewności.
A potem świątynia utonęła w oślepiającym blasku.
– Inti – zdążył jeszcze wyszeptać, zanim osunął się na kolana.
Kiedy uniósł głowę, komnata na nowo nabierała konturów; płynny blask krzepł na ścianach niby słodki miód. Zdawałoby się, że są teraz w Cuzco, w złotym gmachu Coricanchy. Tak musiała wyglądać wtedy, czterdzieści żniw temu.
Inti. To tylko jedno z ich imion, jeden z promieni ogrzewających ziemię śmiertelnych. Ale on nie może tego wiedzieć, nawet jeśli w jego sercu płonie boska iskra. Tli się w nim tak słabo, jakby świeciła odbitym blaskiem – księżyc, nie słońce. Wkrótce obróci się w popiół, tak jak niegdyś Ra, Utu i Helios. Śmiertelni wciąż wznoszą swoje imperia, nieświadomi, że pod stopami mają zapomniane ruiny poprzednich. Jej lud dobrze wie, że nic nie trwa wiecznie – i właśnie z tego czerpie swoją siłę.
Inti – słowo na chwilę rozpala się jasnym, czystym płomieniem.
Motyl ponownie rozwinął skrzydła. W półmroku komnaty wyglądał teraz jak ćma ciągnąca do światła.
– Słońce zachodzi nad twoją krainą, tenshi-sama. Tyle razy widziałam je strącone na ziemię: otrute, przebite sztyletem, uduszone garotą.
Túpac Amaru widział o wiele mniej. Wycieńczonego chasqui niosącego wieść o ciężkiej chorobie jednego brata, ledwie kilka księżyców temu. Dziesięć żniw wcześniej – posłańca z Limy zdawkowo informującego o nagłej śmierci drugiego brata.
Ojca nie zobaczył nigdy, mimo że spędził przy nim tak wiele czasu, dostarczając jadła, napojów, tkanin i kosztowności. Często szukał odpowiedzi w bezdennych oczach patrzących na niego z zaświatów, często słuchał, jak wyschnięte usta skarżyły się na zadane przed laty śmiertelne rany; słońce skurczone i pomarszczone jak ususzony owoc lucumy.
– A przed nim Nanahuatl, Tonatiuh, Kinich Ahau – wypowiedziała w zamyśleniu nieznane mu imiona, brzmiące jak zaklęcia. – Ale teraz jest czas matsuri. Wysłucham jednej twojej prośby, tenshi-sama.
Milczał długo. Czy zostało coś, o co mógłby poprosić? Chyba tylko niemożliwe. Czy jego ojciec miałby powrócić z zaświatów, by poprowadzić swoją armię na Cuzco? Czy wojownicy z ludu Cañari mieliby porzucić szeregi najeźdźcy i przyłączyć się do niego?
– Czasu – odpowiedział w końcu, jak spragniony człowiek wołający o wodę. – Potrzebuję tylko czasu, Tayta Inti.
Amaterasu przygląda mu się zza zasłony wachlarza, zza zasłony wieczności – śmiertelnikowi, którego tak mocno trzyma w szponach nieubłagany czas, jeszcze chwilę temu wyglądającemu tak dumnie w swojej złotej lektyce.
Czas nie jest jej domeną, a i ona sama nie jest przecież nieśmiertelna, ale ma go znacznie więcej niż cesarz, nieporównywalnie więcej, niewyobrażalnie więcej. Jeszcze miliardy lat upłyną, nim jej serce się zatrzyma, a ciało zapłonie krwawym blaskiem i rozkwitnie w pustce wielobarwną mgławicą.
Teraz jest czas matsuri, czas radosnego świętowania, czas składania ofiar.
Ćma spadła martwa na ziemię.
* * *
Túpac Amaru rozsyła na wszystkie strony posłańców ze sznurkami quipu w jednej dłoni, trąbkami z konch w drugiej dłoni i rozkazami w pamięci. Chasqui biegną ile sił w nogach, próbując wyprzedzić czas.
„Wszystkie strony”, rzecz jasna, znaczą teraz niewiele. Najpierw Państwo Czterech Części, wielkiego węża ciągnącego się wzdłuż szczytów Andów, rozdarła na dwoje bratobójcza wojna. Potem zza wielkiej wody przybyli inni bracia, by dokończyć dzieła; poćwiartowany wąż zrósł się z powrotem w inny, obcy kształt. Nawet głowa zmieniła miejsce: ze złotego Cuzco do wzniesionej naprędce Limy. Z dawnego kształtu została tylko Vilcabamba, skryta w leśnych ostępach jak przestraszone zwierzę. A może siedziała już połknięta w brzuchu węża?
Túpac Amaru przechadza się po pałacu jak po wnętrzu grobowca. Przodkowie o wyschniętych ciałach obserwują go w milczeniu; echa ciężkich kroków pobrzmiewają w czarnych pustkach oczu.
Usiłuje nie myśleć o sobie jako o kolejnej z królewskich mumii. Nie zostało już przecież prawie nikogo, kto mógłby nad nim czuwać.
Od czasu utraty Cuzco nie ma szans na wygranie wojny, od czasu wydarzeń sprzed kilku księżyców nie ma szans na pokój. Túpac Amaru zdążył poznać, jak kończą się negocjacje z Limą. Rozkazy są jasne: zwiększyć obronność okolicznych fortec, wzmocnić granice, nie przyjmować żadnych konnych posłańców.
Ale od czasu święta Inti Raymi Ojciec Słońce im sprzyja. Złoci ziemniaczane bulwy drzemiące w ciele Pachamamy, zagrzewa chłopów z nielicznych pozostałych jeszcze wiosek do pracy na polach, zsyła na ziemię obłoki na okrycie dla lam i alpak. Nasyca zabójczym żarem groty strzał i kamienie w procach. Pali słomę ichu na sznurowych mostach rozpiętych nad spienionymi rzekami.
* * *
Spowija blaskiem strzaskane mury świątyń. Rozświetla kamienne posągi o odłupanych głowach. Kiedy zagląda do chłopskich chat, ludzie na chwilę oglądają się za siebie, wyczuwając czyjąś obecność; kiedy przeczesuje palcami liście drzew, przemierzający dżunglę wojownicy mrużą oczy i przezornie napinają łuki, pewni, że w promieniach słońca dojrzeli jakąś mglistą sylwetkę.
Światło i ciepło są jej domeną, więc Amaterasu obdarza ziemię światłem i ciepłem.
Ale czas nie jest jej domeną; i nie jest nią ten obcy kraj, na który skierowała swoje promienie. Czy powinna się obawiać cienia rozkładającego teraz czarne skrzydła nad Nihon-koku? Nie, może być spokojna – fale Susanoo wciąż obmywają brzegi wysp; gdy zapada zmrok, archipelagu strzeże czujne oko Tsukiyomiego. A ten cień kładący się na dachach chramów i domostw to skrzydła kruka Yatagarasu.
Na obrzeżach doliny syk rzek zagłusza trzask płomieni pochłaniających suche sploty mostów. Amaterasu spokojnie kroczy przez ogień, bez lęku płynie nad ziejącą przepaścią.
* * *
Z zaświatów wyrywa go przeciągły pomruk trąbki z konchy. Przybyły z krainy żywych chasqui wnosi ze sobą do grobowca dawno zapomniany blask słońca i tętno dżungli. Czyżby zjawił się, by złożyć jego ususzonemu ciału dary z jadła, napojów i drogich kamieni? Mimo że pada w pokłonie tuż przed progiem komnaty, zdaje się przemawiać z jakiejś niezmierzonej odległości.
– Przyjechał posłaniec z Cuzco, panie, z listem od zarządcy. Zatrzymał się przed mostem Chuquichaca
Mumia Túpaca Amaru, dziewiętnastego Sapa Inki, z wolna unosi głowę i gniewnie mruży puste oczy.
– Rozkazałem nie przyjmować żadnych posłańców. Niech strażnicy odeślą go tam, skąd przyszedł.
Chasqui zastyga w bezruchu, jakby w jednej chwili zamienił się w kamień.
– Odesłali go, panie. Strzałami i pociskami z proc.
– Niech więc taką odpowiedź przekaże zarządcy. Wrota Vilcabamby zostały zawarte.
– On sam nic już nie przekaże, panie; chyba rybom w odmętach Urubamby. – Goniec zniża głos. – Ale jego sługa zdążył zbiec. Jeśli zdoła przedostać się do Cuzco… Lękam się, że wieści, które usłyszy zarządca, nie będą dla nas pomyślne.
Przez nieruchomą twarz Túpaca Amaru przechodzi błysk niepokoju, jak chmura na moment przesłaniająca słońce. Chłód grobowca wygłusza tętno dżungli, parne powietrze okazuje się tchnieniem cienia.
W jednej chwili przypomina sobie wszystkie opowieści braci o ludziach dosiadających masywne lamy o gładkiej sierści i srebrnych kopytach, okrytych od stóp do głów zbroją mocną jak łuska pancernika, miotających z dmuchawek śmiercionośne pioruny.
Wie już, że nadejdzie ich więcej.
* * *
Słońce, niedosięgły klejnot ponad Cuzco, wisi wysoko na niebie.
Hojnie obdziela swoim bogactwem miasto w dole: wyszczerbione mury wzmocnione przysadzistymi wieżami, domy o ozdobnych drewnianych balkonach wzniesione na starych kamiennych fundamentach, centralny plac wyłożony piaskiem wydeptanym końskimi kopytami, ogołoconą do szkieletu rusztowania bryłę Coricanchy. I ludzi, tłumnie wypełniających równe rzędy ulic.
Kobiety i mężczyźni w kolorowych kimonach zwracają swoje kwiatowe główki ku niebu; czują, że słońce świeci dziś inaczej niż zwykle, jak gdyby nadszedł już czas matsuri. I równie szybko opuszczają oczy, odpędzając to przeczucie jak natrętnego owada. Zajęci swoimi sprawami, nie zwracają uwagi na postać w białej szacie stojącą na końcu długiej alei.
Amaterasu składa wachlarz, płatek po płatku.
Teraz, gdy oczy zalewa im blask, także jej nie dostrzegają, ale przestają widzieć cokolwiek innego. Odrywają się od swoich zajęć, odkładają narzędzia, upuszczają niesione naczynia. Stają w progach domów, wysoko wznosząc ręce. Zatrzymują się nagle jak pochwyceni w kroplę żywicy.
Amaterasu płynie aleją, niosąc światło i ciepło.
Słoneczny blask zmienia zimne kamienne bloki w kunsztownie zdobione płyty, promienie wypełniają szczeliny murów jak nici przetykające pałacowy gobelin. Przez chwilę wydaje się, że miasto opływa złotem jak przed czterdziestu laty. Ci, których wzrok przywykł już do światła, przecierają zdumione oczy, a z ich piersi wyrywają się pierwsze okrzyki:
– Tayta Inti! Tayta Inti!
Ponad nimi góruje inny głos, donośny niczym huk działa:
– ¡Santísima Virgen María!
Amaterasu kroczy dalej, ku zachodowi.
Coś przyciąga ją do leżącego na wybrzeżu miasta – miasta, którego nie wzniosły ręce ludu Intiego. Tutaj nie znać jego obecności; świątynny dzwon bije obcym rytmem, w sercach mieszkańców tli się inna iskra. A jednak jest w tym niemym wezwaniu coś dziwnie znajomego, jak gdyby ktoś powtarzał nie jego imię, a jej własne.
Poza skupiskiem domów z suszonej cegły otwiera się przed nią zatoka, w której tłoczą się statki; wydrążone łupiny orzechów o nielotnych skrzydłach, dziecięce zabawki w kapryśnych rękach jej brata.
W spokojny dzień zrywa się nagle wiatr, nieliczne chmury pędzą po czystym niebie jak spłoszone zwierzęta, zacumowane okręty niespokojnie kołyszą się na wodzie. Zdawałoby się, że fale rozbijające się o burty szumią do niej głosem Susanoo, a wśród wrzasków mew słyszy chrapliwe krakanie Yatagarasu. Wsłuchuje się mocniej – głos niesie ze sobą ostrzeżenie. Płynie z oddali, znad portów Kiusiu, do których – teraz już wie – przybiły te same statki.
Krakanie dobiega z całkiem bliska. Trójnogi kruk siedzi na szczycie słupa pomostu i wpatruje się w nią nieustępliwym wzrokiem.
* * *
Powietrze wzbierało deszczem. Mgła gęsta jak wełna alpaki otuliła twierdzę lepkim kokonem, zmieniając bryły domów w wyblakłe plamy. Wysoko w niebie zagrzmiał Illapa i zesłał na ziemię strugi wody, by uczyniły z doliny nieprzebytą fosę; krople tłukły się o pałacowe mury niczym tysiące strzał wojowników Cañari.
Wieczór wyprowadził go z głębi grobowca. Zza grubej pokrywy chmur nad Vilcabambą prześwitywały długie promienie, zapisując na niebie swoją tajemną wiadomość zaszyfrowaną według zapomnianych reguł; ostatnie quipu zachodzącego słońca.
Obejrzał się za siebie, wyczuwając na dziedzińcu czyjąś obecność.
– Nie wiem już, jak cię zwać, pani – odezwał się ponuro. – Czy naprawdę pomyliłem się, gdy powiedziałem, że zwiastujesz śmierć?
– Dobrze znasz moje imię, tenshi-sama.
– Nie jesteś Intim, pani. – Czy i jego ojciec nie wziął tamtych za bogów? – Moi bracia wyrzekli się Intiego na długo przed tym, zanim przywdziałem mascapaichę.
Zaiste, tworzyli dobrany duet – ona, aclla-zjawa zasłaniająca się imieniem Intiego niczym wachlarzem, i on, Sapa Inca od pięciu księżyców, z oklapłym od deszczu piórem u królewskiej opaski.
Powolnym, ceremonialnym ruchem opuściła wachlarz i na dziedzińcu w jednej chwili zapanował dzień.
– Inti, Tonatiuh, Amaterasu. – Przeszedł go dreszcz, gdy zdał sobie sprawę, że zjawa nie porusza ustami. – Czy i ty się go wyrzekasz, tenshi-sama? Słońce zachodzi i znów wschodzi, ogień wciąż sypie snopy iskier.
Mimowolnie skłonił głowę, na poły z trwogi, na poły w wyrazie czci.
– Kiedy nadejdzie pora świętowania, na ołtarzu znów zapłonie ogień, a ja podniosę złoty puchar do słońca. Potrzebuję tylko czasu.
– Nie dano mi władzy nad czasem. – W jej słowach pobrzmiewało coś nieuchwytnego. – Uczyniłam wszystko, co w mojej mocy, by przywrócić życie tej krainie: ogrzewałam ludzkie osady, otwierałam pąki kwiatom, strącałam owoce z drzew. Reszta należy do ciebie, tenshi-sama.
Łagodny głos ustąpił nagle chrapliwemu skrzeczeniu ptaszyska kołującego gdzieś we mgle. Zdążył jeszcze podnieść oczy na spokojne, dostojne oblicze, nim wieczorna mżawka zmyła mglistą postać z dziedzińca; krople deszczu, krople mijającego nieubłaganie czasu, krople krwi.
Potem słońce zniżające się ku grzbietom Andów było już tylko porzuconym w pośpiechu pękiem quipu trawionym przez płomienie, ogniskiem skrzesanym drżącymi rękami w ciemności lasu, zgubionym gdzieś w drodze złotym kołem; głową odciętą od ciała jednym cięciem hiszpańskiego miecza, składaną do grobu w głębi ziemi.
Gdy wzeszło ponownie, powitane ofiarą z ryżu i sake wśród zapachu cyprysowego drewna, gdy wzeszło wysoko ponad porty Kiusiu, jego promienie lśniły jak obnażone ostrza.