Stary gawędziarz rozpoczął, popijając tęgi łyk pienistego piwa. Pozaziemiec wraz ze swoim bratem oparli się łokciami o stół…
– Przyndzie, przyndzie – powiedział baca do wnusia, gdy ten pytał o wioskowego woja, a była to poślednia wioska.
Gorzej było, gdy baca przyłapał wnusia, jak ograbiał z cnoty narzeczoną młynarza. Potem usypali mu zgrabny kurhanek… dziadkowi rzecz jasna. Serce staruszka nie wytrzymało naporu takiego obrazu, oraz takich dźwięków. Okazało się potem, że to w stogu siana maciora prosiła się, ale nie umniejszyło to winy chłopaka. Od tamtego czasu Wnusio nabawił się nie tylko traumy do sianokosów, ale i też wrednej choroby wenerycznej. Jak się okazało, cnotliwa narzeczona młynarza grzeszną dziewoją była i folgowała sobie z niemałą liczbą juhasów, baców i całej reszty góralskiej czeredy. Oczywiście młynarz, czując że i z nim zaczęło być "coś nie tak" zwalił wszystko na Wnusia, który w tym czasie dokonywał różnego rodzaju prób uzdrowienia swojej męskości, jak i złamanej dumy.
Co do woja… To nie przyszedł. Podczas oblężenia trącił go głaz z katapulty. Wyciągali tylko marską i czerwoną papkę.
Narzeczona młynarza zmarła była na syfilis. Młynarz, dzięki pomocy Wnusia i jego wynalezionego ziołowego specyfiku ocalił dużo godności i małą, ale jakże przydatną część ciała; co dziwniejsze chłopak wynalazł jeszcze niejeden specyfik. To ziółka na kaszel, a to krople na koklusz, tam jakieś maści, które pomagały goić rany i oparzenia i gdy wieść trafiła z wioski do wioski i z miasta do miasta, aż na sam dwór szlachecki, wtedy…
– Basta! – rzekł jeden z nadwornych medyków.
Udali się do wioski ujrzeć, cóż to za ptica robi im konkurencję. Wędrowali długo, bo zima przyszła i zaspy na traktach wielce przeszkadzały, nie wspominając już o uroczej górskiej aurze. Ale gdy nie ostał się już żaden lód na rzekach i śniegi stopniały do szczętu, żwawo ruszyli dalej, a widząc już na miejscu, jak Wnusio sobie radzi, wyjść z podziwu nie mogli, że chłop prosty i nieuczony taką zawiłą wiedzę posiąść zdołał.
Przywołał tedy Wnusio z pamięci słowa swego dziadziusia bacy i tako do medyków rzekł:
– Drzewiej mawiał stary baca “Sił to ty nie masz Wnusiu, ale ci Panocki tęgi rozum dali!” Ach, gdybym ja owego rozumu słuchał, gdy dziewkę młynarza wziąłem, to bym jeszcze dziadunia bace tutaj widział. Stały się jedynie rzeczy sprośne i godne kary, a karę tę srogą na sobie poniosłem… – po tych słowach wyjaśnił dworskim medykom całość opowieści, omijając szczegóły, które godne szlachty nie były. Kończąc zaś pod wieczór i pojąc mości uzdrowicieli Zielskim Wywarem Sapira odprawił czcigodnych, uchylając rąbka tajemnicy okolicznych ziół; a na imię wnusiowi było…
Sapir, największy zielarz i farmaceuta jakiego nosiła hameńska ziemia, a wywar jego po dziś dzień sławą się kryje zwłaszcza pośród żeglarzy Moranu, gdy im na morzach pić się zabrania, lub sztormy szaleją, a ci siedzą pochowani w swych drewnianych domach rychło co prędzej warzą ten przysmak.
– Raz to piłem, nawet dobre – szepnął Pozaziemiec do swojego brata, trącając go ramieniem w bok – tylko słodkie jak ulepek i zajeżdża bardzo szałwią.-
– Co ty, bratku, ja tam szałwii się nie boję. Jakbyś jej zabakał, to by był dopiero czad! – odparł Kamalu, demonstrując gest zawodowego palacza.
Gromkie brawa rozległy się przez całą salę, a zbierający wiwaty bajduła chwycił pokaźny kufel piwa, żeby ulżyć przyschniętej krtani, odkaszlnął i rzekł swym przyjemnym głosem:
– Tak to drodzy panowie i przecudowne damy Sapir rychło został uznany i ruszył na dwór naszego Królestwa by tam dbać i leczyć pokaźnych i jaśnie oświeconych szlachciców, jak i czasem skorzystać z propozycji pokaźnych i jaśnie oświeconych i wielce cnotliwych szlachcianek. –
Obaj bracia niemalże równocześnie przewrócili oczami.
– Starczy mi tych opowieści, nie mam zamiaru słuchać o pieprzeniu. –
– Ani ja– odparł młodszy, jednym susem podnosząc się na nogi. –
– Ty, ty czekaj… dokąd idziesz? – z w pełni udawaną powagą Kamalu złapał swego brata za ramię – Nie może Cię ominąć tak edukacyjna opowieść! -
– Na litość… a idź! – Pozaziemiec pacnął jego rękę, odrzucając w ten sposób
uwagę, mającą na celu zrobić mały dowcip z jego cnoty. Obaj ruszyli po schodach przekomarzając się i uderzając co chwila zaciśniętą w pięść dłonią.
Jak to bracia…
Skąd mogli wiedzieć, że za parę lat nawet oni trafią do opowieści i, o ironio, jak się wielce będą śmiać z tego, co też lokalni bajarze, minstrele, bardowie i gawędziarze zrobią z ich podróży i nie zawsze dobrych przygód…