- publicystyka: Recenzja. Krytycznie o "Dziedzictwie" Ch. Paoliniego

publicystyka:

Recenzja. Krytycznie o "Dziedzictwie" Ch. Paoliniego

Wrzucam z ciekawości. Wcześniej opublikowałam tą recenzję na Biblionetce, a było to w lipcu ubiegłego roku, więc wzmianka o tym, że trzeciego tomu nie przeczytałam do końca jest już nieaktualna, ale nie chcę nic edytować, to by mogło odebrać cały urok (jeśli takowy posiada). ;) Miłej lektury.

 

 

 

Uwaga, w tekście zdradzam przebieg akcji książek wchodzących w skład cyklu „Dziedzictwo".

 

Witajcie, wędrowcy, w świecie Alagaesia. Krainie pradawnych mocy, fantastycznych stworzeń i wspaniałych przygód. Krainie zachwycającej różnorodnością przyrody, tajemniczymi mieszkańcami najdalszych zakątków tego cudownego świata i groźną mistyką skrzydlatych smoków, które rzekomo wyginęły na zawsze. Wyginęły za sprawą zła w postaci straszliwego króla Galbatorixa, który w swej zachłanności i żądzy władzy doprowadził do upadku stojących na straży dobra Smoczych Jeźdźców. Ale oto na horyzoncie pojawia się promyk nadziei – nowy Jeździec, przypadkowy nastoletni farmer, na którego drodze niespodziewanie znalazło się smocze jajo. Tylko on może pokonać Galbatorixa i przywrócić pokój w Alagaesi. Oto narodziny legendy... legendy Eragona.

 

Takimi właśnie opisami są bombardowani niczego niespodziewający się czytelnicy przez ludzi odpowiedzialnych za promocję dzieła Christophera Paoliniego. Nie dziwię się, że seria „Dziedzictwo" (czuję silny wewnętrzny opór przed nazywaniem tegoż „sagą") zaskarbiła sobie rzesze fanów zwłaszcza wśród ludzi młodych, dla których „Eragon" był pierwszą przeczytaną w życiu książką. Tylko taki czytelnik jest w stanie przyjąć produkowane przez Paoliniego powieści bezkrytycznie i z zachwytem. W tej recenzji odwołam się do wszystkich do tej pory wydanych części „Dziedzictwa", a przynajmniej do dwóch i pół, bo przez ostatnią jakoś nie mogę przebrnąć do końca.

 

Świat Eragona to świat, w którym przyjaciele są zawsze dobrzy, a wrogowie zawsze źli – od czasu do czasu jakiś przyjaciel może zdradzić biednego, niczego niespodziewającego się głównego bohatera chyba tylko w celu urozmaicenia fabuły, bo sensu większego w tym nie ma. To świat, w którym strażnicy są zawsze głupi i oszukanie ich lub nawet zabicie bez wzbudzania absolutnie niczyich podejrzeń jest dziecinnie proste, władcy stojący po stronie dobra są ekscentryczni i niezbyt rozgarnięci, czarne charaktery zaś wyrachowane, zimne i niezbyt urodziwe, a wszystkie kobiety cechuje „burza loków" i niewyróżniająca się, ale i nieziemska uroda. W świecie tym główny bohater przeżywa rozterki bliskie współczesnym nastolatkom, wyrażające ich niekończące się wahanie w sferach religii, moralności i miłości, nikt jednak nie odpowiada na zadawane pytania, bo i co może o tym wiedzieć autor, który sam zaczął pisać ów cykl jako nastolatek. I wreszcie – świat Eragona to świat, w którym spełniają się dziecięce marzenia: latam na smoku, mieszkam w fantastycznej krainie, ratuję elfie księżniczki, no i sam ZAMIENIAM SIĘ w elfa...

 

Paolini zaczął pisać w wieku lat 15, obecnie ma ponad 25 lat, a ja nie mogę się pozbyć wrażenia, że jego warsztat literacki nie dość, że się nie poprawia, to wręcz coraz bardziej się pogarsza. Nietrudno mi zrozumieć to zjawisko: w końcu skoro udało mi się od razu wydać pierwszą książkę (kogo obchodzi, że w wydawnictwie rodziców?), to znaczy, że osiągnąłem już wszystko, już teraz jestem świetny w tym, co robię! Oczywiście, żaden autor nie przyznałby się do takiego toku myślenia, w końcu dola pisarza to nieustanne pracowanie nad sobą, blablabla, ale wcale nie musi to się odbywać świadomie – a siła podświadomości jest ogromna. Proszę nie pomyśleć, że lekce sobie ważę zawód, jakim jest pisarstwo – sama ćwiczę się w tej trudnej sztuce już 12 lat i wciąż pracuję nad osiągnięciem takiego poziomu, żeby ktoś zechciał wydać jakąś moją książkę, a i wtedy spoczywanie na laurach to najgorsze, co można zrobić. Podstawowym błędem Paoliniego było pominięcie etapu „pisania do szuflady". Od razu napisał książkę, od razu ją wydał, od razu odniósł sukces... Czegóż chcieć więcej? Bodaj Andrzej Pilipiuk powiedział kiedyś, że pierwsze 200-300 napisanych stron (opowiadań, nowel, powieści etc.) to wprawki. Wniosek nasuwa się sam: Christopher Paolini wydał wprawkę. I to widać.

 

Po czym? Ano po tym, że do tej pory popełnia podstawowe błędy początkującego pisarza. Eragon jest bohaterem niemal romantycznym: piękny i wspaniały, dzielny i zdolny, nieszczęśliwy i niezrozumiany przez nikogo (może poza swoją smoczycą, z którą nawiązał telepatyczną więź – co jest motywem znanym choćby z cykli „Jeźdźcy smoków z Pern" Anne McCaffrey czy „Vlad Taltos" Stevena Brusta). W kręgach „raczkujących" pisarzy nazywa się to po prostu marysuizmem, czyli główny bohater jest typem „ach i och". Jak i wszystko, czego się tknie. Czytając opis krasnoludzkiego miasta można by odnieść wrażenie, że nagle zostaliśmy teleportowani z pogrążonego w wojnie kraju (czego i tak jakoś nie da się odczuć) do kucykowego pałacu: wokół porozstawiane są złote statuy, ściany i posadzki wyłożone są ogromnymi klejnotami, a już istną wisienką na torcie jest gargantuiczny czerwony szafir (tak, nie pomyliłam się: czerwony szafir) w kształcie róży w pełni rozkwitu o rozmiarach małego samolotu. Nie inaczej jest, gdy Eragon odwiedza las elfów – niedostępną puszczę Du Veldenvarden. Leśne dukty są brukowane turmalinem[1], sztylety elfów (tych nieszczęsnych, żyjących w ukryciu i na skraju wyginięcia elfów) wysadzane brylantami, a na powitanie Eragona-Cieniobójcy z otwartych wrót wzlatuje rój motyli we wszystkich kolorach tęczy. Diamentowy grób towarzysza Eragona, Broma, budzi u mnie nieodparte skojarzenia z Królewną Śnieżką. Ale już szczytem wszystkiego jest widoczne szczególnie w drugim tomie przywiązanie Paoliniego do współczesności, tak silne, że najwyraźniej nie wyobrażał sobie życia swoich bohaterów w rzeczywistości zbliżonej do średniowiecznej bez budzików, pryszniców czy aparatów fotograficznych – wszystkie te przedmioty przeniósł na karty swojej powieści, nadając im odpowiednio czarodziejską otoczkę. Te słodkości można wymieniać i wymieniać, podobnie jak różne nieścisłości i błędy rzeczowe, a także fabularne wytrychy, jakie stosuje Paolini w chwilach, gdy sam się zaplącze w tym, co napisał – a dzieje się tak często. Blizna dokuczająca Eragonowi przez pół drugiego tomu (nawiasem mówiąc, blizna budząca nieodparte skojarzenia z panem Harrym Potterem) po prostu znika bez śladu, gdy Eragon ulega transformacji w elfie książątko (co samo w sobie również jest co najmniej dziwne i niezgodne z tym, co do tej pory mówiono czytelnikowi o Smoczych Jeźdźcach). Po co zatem w ogóle wprowadzać taki motyw? Chyba tylko po to, by podkreślić bezmiar cierpienia „kalekiego" młodziana. Niedorzeczne wydaje mi się też przejście Murtagha na stronę Galbatorixa rzekomo pod wpływem jego czarów. Jeśli tak jest, to dlaczego Murtagh był w stanie poinformować dokładnie o wszystkim Eragona, a skoro mógł, to czemu nie był w stanie całkiem oprzeć się mocy zaklęć? Znów można by wymienić mnóstwo przykładów podobnych głupot: złamanie kości, które przy wszystkich atrakcjach średniowiecznej rzeczywistości goi się szybciutko i bezboleśnie, błyskotliwe pomysły bohaterów, jak obrzucenie wielkiego oddziału wrogich urgali kamieniami z grzbietu smoka (czego potwory już nie zauważyły – może deszcze meteorytów są popularne w okolicy?), przywiązanie ciężko chorej, nieprzytomnej elfki lecącemu smokowi do brzucha (chciałabym usłyszeć jej wrzaski, gdyby się obudziła) czy zapobieżenie kryzysowi finansowemu w królestwie dzięki sprzedaży magicznie wydzierganych koronek.

 

Wiele do życzenia pozostawia również – a może nawet przede wszystkim – styl wszystkich powieści. Jest tak przesadnie patetyczny, że nawet Mickiewicz byłby się ze śmiechu popłakał, przeczytawszy taką na przykład przemowę Rorana do wieśniaków w „Najstarszym". Patos w takim natężeniu naprawdę przestaje pełnić swoją początkową rolę, bo zamiast wprowadzać poważny nastrój – na przemian nuży nieznośnie i wywołuje pusty śmiech. Paolini lubuje się w rozwlekłych, barwnych porównaniach, które jednak zamiast wywoływać zachwyt swoją trafnością, powodują najwyżej nieodpartą chęć ziewania. Najzabawniejsze jest to, że z tomu na tom metafory są coraz bardziej malownicze, co w tym przypadku, niestety, komplementem nie jest. Pozwolę sobie na zacytowanie co bardziej soczystych fragmentów:

 

„Wiatr zawodził w ciemnościach, niosąc z sobą woń, która mogłaby odmienić losy świata"[2].

 

„– Trzeba zabić żołnierzy – warknął Sloan.

– I co wtedy? Przyjdą nowi i w końcu utoniemy w morzu szkarłatnych tunik"[3].

 

„Po policzkach Eragona płynęły łzy, ściekając na mech pod nogami, gdzie układały się niczym perły rozrzucone na szmaragdowym aksamicie"[4]. (Tu można także wspomnieć mimochodem, iż mech ma takie magiczne właściwości, że woda w niego wsiąka).

 

„Spijasz słowa z jej ust niczym diamenty i wpatrujesz się w nią, jakbyś konał z głodu, a ona była przepyszną ucztą, pozostającą tuż poza twoim zasięgiem"[5].

 

„Zaśmiali się, a potem w dolince znów zapadła cisza, która tak często kończyła ich dyskusje. Cisza zrodzona ze znużenia, bliskości i przeciwnie – wielu różnic, jakie los stworzył u tych, którzy kiedyś wiedli życie stanowiące drobne wariacje na temat tej samej melodii"[6].

 

Być może spodobałoby się to Homerowi, ale w chwili obecnej porównania takie znajdują się w najgorszym możliwym miejscu. Primo: to jest powieść, nie proza poetycka, a w porównaniu z prozą autorstwa Paoliniego, jego poezja to istny dramat (o czym można się przekonać czytając np. poemat Eragona w ,,Najstarszym", ale analiza tegoż to temat na osobną recenzję). Secundo: przez całą serię styl skrajnie patetyczny miesza się ze stylem na wskroś współczesnym, co w połączeniu daje papkę niestrawną i niezbyt estetyczną. A przecież można pisać zrozumiale stylem archaicznym i jeszcze na dokładkę udanie żartować, nie rzucając współczesnymi sformułowaniami, czego dobry przykład dał Andrzej Sapkowski między innymi w cyklu „Wiedźmin". Być może wina leży po stronie tłumaczki, w co nietrudno mi uwierzyć, gdy widzę zdania w tym stylu:

 

„Eragon, nie czekając, aż zwinie skrzydła, i zsunął się na ziemię"[7].

 

Przy takich argumentach zwykle odzywają się głosy mówiące o młodym wieku Paoliniego. No i dobrze, trudno wymagać od nastolatka, by napisał arcydzieło, i to przy pierwszej w życiu próbie pisarskiej. Rzecz w tym, że Christopher mimo wszystko zdaje się uważać swoje powieści za arcydzieła, bo nawet jeśli przyjął jakąkolwiek krytykę, to albo nie bardzo się do niej stosuje, albo robi to niezbyt udolnie. No i to, o czym już mówiłam: ta książka nigdy nie powinna zostać wydana, a przynajmniej nie w takiej postaci, jaką ma obecnie. „Eragon" to wprawka, pozostałe tomy również. Przed pchaniem się do wydawania należałoby zrobić gruntowny porządek ze szwankującą fabułą, rażącymi błędami rzeczowymi i popracować nad fatalnym stylem. Wszystko to da się zrobić, jeśli ma się choć odrobinę samokrytyki.

 

 

 

---

[1] Turmaliny – bardzo rzadkie minerały z grupy krzemianów.

[2] Christopher Paolini, „Eragon", tłum. Paulina Braiter, wyd. MAG, 2005, str. 9.

[3] Christopher Paolini, „Najstarszy", tłum. Paulina Braiter, wyd. MAG, 2005, str. 126.

[4] Tamże, str. 438.

[5] Christopher Paolini, „Brisingr", tłum. Paulina Braiter, wyd. MAG, 2008, str. 36.

[6] Tamże, str. 39.

[7] Christopher Paolini, „Eragon", op. cit., str. 79.

Komentarze

Uwaga, w tekście zdradzam przebieg akcji książek wchodzących w skład cyklu „Dziedzictwo".

Ja bym tej uwadze zafundował pogrubienie :)

Jest kilka rzeczy, z którymi bym się nie zgodził, ale nie chcem i się wymieniać :)
Dziwi mnie tylko, że zapomniałaś wspomnieć o Roranie, który na wale ułożonym z trupów pokonuje w pojedynkę 300 przeciwników (czy tam 200... ). Ach, to było dopiero coś!

Powiem tak, pierwsza część serii przypadła mi do gustu. Dlatego, że była nieskomplikowana, a przeczytanie zajęło chwilę. Ot, taka sobie luźna rozrywka na 2 wieczory. Szkoda, że Paolini zdecydował się wydać kolejne części :)
"Mistrzostwem" był 3 tom, nudny jak cholera, w którym absolutnie nic - poza wykuciem jakiegoś miecza z samozapłonem - się nie działo. A do tego tragicznie napisany i - jak sam pisał Paolini - wymyślony na poczekaniu, na zapchaj dziurę finał.

Ach i jedna uwaga. On rzekomo zaczął pisać w wieku 15 lat. Wydał w wieku 19. To gadanie, że książka została napisana przez dzieciaka, to dodatkowe narzędzie promocji.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

To chyba główna wada fantastycznych serii - jeżeli zaczyna się pisać trylogię, tetralogię, itd., to trzeba mieć pomysł nie tylko na pierwszy tom, ale i na kolejne*. Np. u J.K. Rowling widać, że kobita pomysł miała, u Paoliniego - pierwszą część daje się czytać, jak pisze beryl, rozrywka na wieczór, ale w kolejnym tomie wszystko się rozmywa, a już niektóre wydarzenia są z d*** wzięte (przemiana w elfa). Do trzeciej książki nie dotrwałam, ale widzę że wiele mnie nie ominęło :-)

*Można również mieć pomysł na jedną książkę, a zrobić z tego trylogię - jak Trudi Canavan, gdzie pierwsza książka jest rozbudowanym opisem, jak bohaterka kryje się w kanałach/piwnicach/na strychach, a potem jest finał :-) Albo mieć pomysł na trylogię, a w trakcie pisania stwierdzić, że tomów jednak będzie więcej ("Tunele"). Nie wiadomo, co gorsze.

Trudi póki co leży u mnie na biurku i czeka na swoją kolej, więc niestety jeszcze nie mam zdania. ;) Że każdy kolejny tom przygód Eragona to nic innego jak jedna wielka zapchajdziura - fakt, i w istocie zapomniałam o tym napisać. Roran i jego 300 (brzmi znajomo) trupów też mi jakoś nie przyszło do głowy, ale bardziej żałuję, że nie zamieściłam cukierkowo-disneyowskiego cytatu ze ślubu tegoż z Katriną, co też spieszę nadrobić:

,,Gdy Roran i Katrina pokonali połowę drogi, z wierzb porastających brzegi rzeki Jiet wyleciała para białych synogarlic. Ptaki trzymały w łapkach wianek z żółtych żonkili. Kiedy się zbliżyły, Katrina zwolniła kroku i się zatrzymała. Ptaki okrążyły ją trzykrotnie z północy na wschód, opadły i złożyły wianek na czubku jej głowy, po czym wróciły nad rzekę."

Mroczna, epicka trylogia fantasy. ;)

Mnie za to miecz z samozapłonem w ogóle nie przekonał. Raz, że opis procesu jego wykuwania był nudny jak cholera (mimo że nawet mnie ciekawią takie rzeczy, wolnymi chwilami sobie kolczugi plotę i takie tam), dwa: poczucie humoru Pało... ups, Paoliniego oscyluje w sitcomowych żartach, jeno śmiechu z taśmy brak, a jako scena ,,humorystyczna" wystąpił tu miecz zapalający się za każdym razem, gdy zdziwiony Eragon wymawiał słowo Brisingr. Było także powtórzenie tego samego żartu z ,,Ups", nawet z identycznym dialogiem, najpierw w pierwszym, potem w drugim tomie. Paolini w ogóle lubi się powtarzać. Widać niektóre teksty wydają mu się tak genialne, że aż pragnie wykorzystać je kilkakrotnie, choć bardziej skłaniam się ku teorii, że raz coś wymyśla, a potem nie pamięta, czy już ten pomysł wykorzystał i nie chce mu się sprawdzać. I pomyśleć, że ten facet ma teraz 28 lat... Gdybym nie była tak obeznana z tematem, powiedziałabym, że to wypociny wyjęte z szuflady czternastolatka.

Beryl, naprawdę tak mówił? Dysponujesz jakimiś źródłami?

Beryl, naprawdę tak mówił? Dysponujesz jakimiś źródłami?

Tzn. gdzieś pisał, że pomysł na walkę z Cieniem przyszedł mu do głowy, bo brakowało mu zakończenia. Nie pamiętam gdzie o tym czytałem, ale jak sobie przypomnę to podeślę źródło.
W każdym razie sam niejako przyznał, że to po prostu było wymyślone na zapchajdziurę.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

A mi się tam Dziedzictwo podobało. Może dlatego, że, jak napisałeś, była to pierwsza książka jaką przeczytałem :D

Czytając recenzję właśnie zdałam sobie sprawę, że niewiele pamiętam z trylogii, pewnie bardziej ją przeglądałam niż czytałam. Właściwie zaczęłam od filmu i już na początku krzywiłam się na płytkość bohaterów i trywialność pomysłów - chcę smoka, to jajo spada mi z nieba, potrzebuję kogoś, kto nauczy mnie magii smoków, chociaż się do tego nie przyznam, więc okazuje się, że mój sąsiad jest eksjeźdzcem. Ale przypadkiem znalazłam na półce w bibliotece, więc z braku czegoś lepszego pożyczyłam. Właściwie to tylko ta czarna królowa mi się podobała, chociaż też płytko ją przedstawiono, jednak przy dopracowaniu mogłaby być ciekawą postacią.
Myślę jednak, że nawet gdyby rodzice nie mieli wydawnictwa, Amerykanie by mu to wydali, skoro wydali Zmierzch i ani wydawca, ani redaktor (ktoś to chyba czytał przed puszczeniem do druku) nie zauważyli sprzeczności (o infantylności bohaterów i ogólnym idiotyzmie nie wspomnę), to tym bardziej Paoliniego.

A Canavan mi się akurat podobała. I mimo że w planach była sama trylogia, ale wydawnictwo zamówiło u niej prequel i sequelowa trylogię, to też fajnie się czyta. Podobnie w przypadku "Czarnych Kamieni" - też miała być tylko trylogia. Ale to trzeba mieć pomysł i talent, by móc kontynuować.

Nowa Fantastyka