David Lynch przychodzi na świat siedemnaście lat po premierze „Psa Andaluzyjskiego". Po kilku mniej lub bardziej udanych produkcjach krótkometrażowych, dzięki którym daje się poznać jako artysta ekscentryczny, otrzymuje wreszcie szansę na stworzenie filmu kinowego.
„Eraserhead", bo właśnie o nim mowa, swoją premierę miał w 1977 roku i dla Lyncha był on niejako drabiną do sławy. Potem był obsypany nagrodami „Człowiek Słoń", „Dzikość Serca", czy „Mulholland Drive", a nie wolno zapominać o powstałym w międzyczasie, kultowym już serialu „Miasteczko Twin Peaks". Ja jednak pozostanę przy tym pierwszym filmie, gdyż właśnie ten obraz miałem okazję niedawno obejrzeć i prawdę mówiąc był to mój pierwszy kontakt z tym reżyserem.
Szmer! Trzask! Zgrzyt!
Właśnie takie dźwięki i nieustający hałas, towarzyszą nam od samego początku filmu, a potem jest już tylko dziwniej. Ponura scenografia robi piorunujące wrażenie: drogi, którymi chodzi główny bohater są okropne i odpychające. Wszędzie czai się mrok, a odpowiednia gra świateł i cieni, tylko zwiększa niepokój i poczucie osamotnienia.
Henry Spencer zakochany jest w Mary X. Dziewczyna zaprasza go na uroczystą kolację, na której miałby poznać jej rodziców. Rzeczywistość nie jest jednak kolorowa na tyle, by wszystko potoczyło się w dobrą stronę. Dość powiedzieć, że rodzice dziewczyny nie robią najlepszego wrażenia. Tu reżyser znów daje się ponieść swojej wspaniałej wyobraźni. Matka dziewczyny zachowuje się niezwykle, próbuje zbliżyć się do Henrego. Z posiłkiem, który przygotował ojciec Mary, dzieją się jakieś niepokojące rzeczy. Wszystko sprawia wrażenie nierealnego, oderwanego od rzeczywistości. Jak okropny sen.
A potem spada na Henrego wiadomość, że jego ukochana urodziła dziecko i muszą się pobrać. Największy problem kryje się jednak w wyglądzie dziecka, a raczej stwora. Mary X urodziła bowiem okropne stworzenie o zniekształconej twarzy i spłaszczonym ciele. I wszystko to jest dopiero początkiem tego, co ma się wydarzyć.
Szmer! Trzask! Zgrzyt!
Gdy skończyłem oglądać ten film, zdałem sobie sprawę, że faktycznie „wytarł mi głowę". To co działo się na ekranie, przerosło wszystkie moje wyobrażenia, a najgorsze jest to, że nie sposób wytłumaczyć tego co się widziało. Wszelkie próby interpretacji są skazane na porażkę. Bo to jest właśnie surrealizm – nie potrzebuje logicznego wytłumaczenia. A jednak ciągle zastanawiam się, co autor chciał przekazać drogą, którą obrał w filmie. Można jednak pływać i błądzić w sferze domysłów i to jest chyba najpiękniejsze, że film ten zmusza do myślenia, każdego, kto spróbuje go obejrzeć. Jedno wiem na pewno po obejrzeniu „Eraserhead". Nie ważne, jak gówniano mogłoby wyglądać moje życie i świat, nigdy nie chciałbym wylądować w świecie głównego bohatera.
"Eraserhead"/"Głowa Do Wycierania"
Reżyseria: David Lynch
Scenariusz: David lynch
Muzyka: Peter Ivers, David Lynch
Zdjęcia: Frederick Elmes, Herbert Cardwell
Obsada: Jack Nance, Charlotte Stewart, i inni...
USA 1977.
Czuję się zachęcony. 4.
...always look on the bright side of life ; )
5 - za porównanie filmu do gumki do ścierania:) dokładnie taki efekt wywołuje w widzu.
A ja film oglądałem już dawno i szczerze powiem że nie podszedł mi wcale. Był strasznie nudny i zagmatwany... Jak zresztą wiekszość filmów Lyncha. Zwłaszcza tych krótkometrażowych... Taka "Babcia" na przykład... Też pokręcone...
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
To oczywiste Fasoletti - zależy co komu odpowiada i kto jakie kino preferuje. Ja zgodzę się, że pokręcony i zagmatwany, natomiast nie powiedziałbym, że nudny, ale to tylko moje zdanie, każdy ma prawo mieć swoje....
Pozdrawiam serdecznie.
Wiesz, ja jestem fanem okładania się po mordach, więc dla mnie nie było tam nic, co by mnie zainteresowało :P
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Aby nie było problemów z prawmami autorskimi stwierdzam, że jestem użytkownikiem Filmweb.pl i tam również może pojawić się ta recenzja.
Korci, żeby przeczytać coś więcej o możliwych ścieżkach interpretacji filmu albo o sposobach, jakimi Lynch osiągnął takie efekty.