- Opowiadanie: M.Bizzare - Ogród początku i końca część 1

Ogród początku i końca część 1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ogród początku i końca część 1

1.

Pędził akurat korytarzem, gdy wszystkie światła przygasły. Przystanął. Wiedział, co to znaczy. Krążownik hamował do prędkości, którą dozwalała konwencjonalna fizyka. Wychodzili z nadświetlnej. Światła zapaliły się ponownie, więc ruszył dalej. Miał wstręt do wszelkich zmian w pracy napędu FTL. Kiedyś, na szkoleniu, po skoku wyłączyła się sztuczna grawitacja. Walnął głową o sufit i spędził tydzień na obserwacji, zawalając przy okazji egzamin. Niefajna sprawa.

Dotarł wreszcie do drzwi właściwej windy. Dotknął panel i wklepał szybko kod hangaru. Nie chciał się spóźnić na finalne demo.

– Dotarliśmy do układu Ogród – z głośników dobiegł przyjemny, kobiecy głos. – Kod zachowania: standardowy, podwyższona gotowość, stopień dwa.

Winda ruszyła w dół, a jego żołądek w górę. W centrum szkoleniowym nie było tak szybkiego transportu. Wydawało się, że kabina po prostu spadała w dół szybu, na spotkanie z gruntem. Zwalczył mdłości.

Po chwili uczucie spadania ustało. Drzwi rozsunęły się.

Wybiegł niemal z kabiny, nie patrząc pod nogi. Przez co prawie zderzył się z grupką idącą w stronę windy. Stanął jak wryty, na baczność. Oni też się zatrzymali. Trzech mundurowych wysokiego stopnia i dwóch cywili. A jednym z wojskowych był kapitan. Niezły klops.

– Dokąd się tak spieszysz, żołnierzu? – kapitan Dean Farway spojrzał się na niego krytycznie. Reszta grupki przyglądała mu się obojętnie.

– Demo w hangarze, sir. Przepraszam, sir – odpowiedział perfekcyjną angielszczyzną.

– Spocznij – kapitan uśmiechnął się, na szczęście. – Przepraszam, panowie. To Łoldek Siłitalski, pilot prosto z akademii. Znacie młodych, tak się spieszy na pokaz zabawek, że prawie nas stratował. Możesz się oddalić, żołnierzu.

– Przepraszam jeszcze raz, sir – wydukał Waldek i natychmiast zwinnie wyminął grupkę. Obawiał się spotkań z kapitanem, bo ten podobno był szaleńcem, szczególnie zawziętym na nowych rekrutów. Widać trafił na jego lepszy dzień.

Mimowolnie rozglądał się idąc, choć raz już tu był. Hangar był jednak ogromny. Zajmował niemal całą tylną część krążownika, dzieląc ją tylko z reaktorami i silnikami. Właśnie mijał bombowce, stojące w rządku w pełnej gotowości do lotu. Srebrne, opływowe statki przypominały zwykłe ziemskie samoloty, ale wiedział, że każdy z nich posiada własny, krótkozasięgowy silnik FTL i może przenosić bomby każdego rodzaju, łącznie z jądrowymi. Miał też świetną manewrowość, zarówno w przestrzeni, jak w atmosferze. Ten typ bombowca żarł niezliczone litry paliwa, ale ogólnie były to cacuszka.

Mijał już rząd statków i widział sylwetki robotów przed sobą, ale nagle usłyszał czyjś głos zza pleców. Ktoś darł się po polsku:

– Hej, Waldek! Hej, Waldek!!!

Odwrócił się. Nie wierzył własnym uszom. Spod jednego z pojazdów wychylił się jego znajomy, z którym mieszkali ściana w ścianę od dziecka. Artur Czaja, we własnej osobie. Miał na sobie zielony kombinezon mechanika i wyglądał na strasznie rozradowanego.

– Arti, ciebie się tu nie spodziewałem – nie wiedział za bardzo co powiedzieć.

– Walduś, wreszcie wypuścili cię z akademii? Jak to możliwe?

– Prawie oblałem skanowanie wektorowe, ale jakoś się udało. A ty co robisz na „Rousseau”? – uśmiechnął się nieco wymuszenie.

– Jestem tu pilotem, od roku. Wyobrażasz sobie? Od miesiąca latam już na klasie Elite!

– Rzeczywiście niewąsko.

– A ciebie gdzie rzuciło? Co?

– Złożyłem do Husarzy, ale jeszcze nie podpisali ze mną umowy. Szereg próbnych misji. Niedługo pewnie wsadzą mnie do maszyny.

– Uuu, wielki świat. Walduś w Husarzach? Nigdy bym nie powiedział.

– Słuchaj, muszę lecieć. Demo.

– Pewnie. Do zobaczenia.

Zostawił kolegę za sobą. Nie zastanawiał się wiele nad pojawieniem się Artura, gdyż zobaczył, że parę metrów przed nim zbiera się już oddział. Cholera. Podbiegł, wymijając po drodze krzątających się mechaników i toporne roboty obsługi. Ustawił się na prawym końcu szeregu. Kilku zdziwionych pilotów spojrzało się na niego. Porucznik Olmos, wysoki Hiszpan o srogim spojrzeniu, nic sobie jednak nie zrobił z pojawienia się Waldka i dalej sprawdzał obecność na spotkaniu.

– Starszy szeregowy Sean Coulter!

– Obecny, sir!

– Starszy szeregowy Yuksel Celik!

– Obecny, sir!

– Starszy szeregowy Ferdynand Zefir!

– Obecny, sir!

– A pan nie-pofatygowałem-się-na-czas? – spojrzał się groźnie.

– Szeregowy Waldemar Świtalski, sir! – zasalutował nerwowo.

– Kompania spocznij. Procedura klasyczna. Starsi biorą nowych ze swojej jednostki na demo, reszta może się zająć swoimi maszynami. Rozejść się!

Nagle zapanował niezwykły chaos. Wszyscy wyszli z szeregu i albo witali się, albo lecieli jak opętani w kierunku swoich robotów. Waldek nadal stał w miejscu, nie bardzo wiedząc, co powinien teraz zrobić. Nagle podszedł do niego niski blondyn, który stał obok niego. Miał ciemnoniebieskie oczy i zawadiacki uśmiech niemal zastygnięty na twarzy. Omotał go spojrzeniem od stóp do głów i od razu zaczął bardzo szybko mówić.

– Cześć, ty musisz być nowy do Husarzy, tak? Zefir jestem. Choć szybko młody, mamy dla ciebie demo maszyny. Jak się przedstawiłeś?

– Waldek.

– Choć Waldi, pokażę ci prawdziwe zabawki. Siedziałeś już w kokpicie? – mówiąc to, powoli ruszył dalej w głąb hangaru. Chcąc nie chcąc, Waldek podreptał za nim.

– Tylko na starych szkoleniówkach i w VR. Ale nieźle – odpowiedział nieśmiało.

– To spójrz na to – zatrzymali się u stóp stojącego na dość otwartej przestrzeni robota. – Masz przed sobą prawdziwego Husarza, maszyna bojowa model ME-52b, pełna kustomizacja w polskiej armii. Fajny, nie?

Waldek odsunął się na kilkanaście kroków, by mieć dobry widok na całokształt. A ten był niewątpliwie imponujący. Robot wyglądał jak człowiek w pełnej, lśniącej stalą zbroi. Większość zewnętrznych kabli i instalacji udało się upchnąć pod pancerzem. Miał co najmniej osiem metrów wzrostu. Kokpit rzeczywiście wystylizowano na hełm, który nosili historyczni imiennicy formacji. Wizjery były nawet przedzielone udawanym nosalem, o charakterystycznym szerokim i sercowatym kształcie. Robot miał chwytne ręce o trzech palcach i „kciuku”. Nogi były dość toporne, wielkie w porównaniu do całkiem smukłego korpusu, który przecież mieścił w sobie mini-reaktor.

Ogólnie jednak rzecz biorąc, był ziszczeniem marzeń.

– Ekstra – wyszeptał nabożnie Waldek.

– Poczekaj, młody – powiedział Zefir i nacisnął komunikator w swoim uchu. – Jędruś, mógłbyś poruszać trochę tą kupą złomu?

Usłyszeli świst powietrza i prawa ręka maszyny podniosła się. Pokazała „ok” swoim metalicznym kciukiem. Zaraz potem górna połowa robota obróciła się, najpierw w lewo, potem w prawo. Husarz wyciągnął przed siebie prawą rękę i zaraz z jej zewnętrznej strony wyrosła podwójna, krótka lufa.

– Podwójny karabinek przeciwpancerny. Powlekane pociski, wyrzut cholernie dużo na minutę. Taśma z amunicją schowana wewnątrz pancerza kończyny.

Robot wyciągnął do przodu drugą rękę. Natychmiast, z głośnym sykiem, z „nadgarstka” maszyny wyrosła mała nadbudówka, z której wystawała czerwona głowica.

– Rakietnica EZ-KB00, model standardowy. Dziesięć rakiet w pakiecie, przeciwlotnicza, przeciwpancerna, ogólnie przeciw wszystkiemu. Pokaż mu najlepsze, Jędruś.

Robot zgiął prawą rękę. Nagle z jego dłoni wystrzeliła wiązka oślepiająco białego światła, układająca się w kształt szpikulca. Niemal dotknęła wysoko położonego przecież sufitu.

– Lanca energetyczna.

– To widzę… – Waldek był zachwycony.

– W nogach robota masz dwa silniczki, do wysokiego skoku. Wzbijasz się w powietrze, po czym spadasz na przeciwnika z końcem promienia wycelowanym prosto w niego. Może nie jest to dokładnie husarska szarża, ale działa. Trzeba tylko uważać na eksplozje.

Ręce robota opuściły się, zawisły przy tułowiu.

– Aj, Jędruś, jeszcze najlepsze. Tak, pewnie, że masz miejsce.

Nagle usłyszeli dziwne trzaśnięcie, kilka dźwięków ruszającej się mechaniki i wreszcie głośny wizg. Z pleców robota wyrosły nagle skierowane ku górze, brązowe i dość grube pręty. Pióra, które wytrysnęły z masztów, były kawałkami białego, prostokątnego metalu. Skrzydła sięgały koło metra ponad kokpit maszyny. Husarz jak z obrazka.

– Voila, robot ze skrzydełkami. Oficjalnie dodatek aerodynamiczny do skoków, tak naprawdę ozdobnik patriotyczny. Kreatywne użytkowanie dotacji unijnych, nie?

Waldek nie odpowiedział. Zaniemówił.

– Dobra, młody. Chętnie bym ci pokazał jak chodzi, albo coś rozwalił. Niestety, nie mamy za bardzo miejsca. Widzisz ten wielki prom kosmiczny, na samym końcu hangaru? Ten, co ledwo się mieści? On nas zrzuca i podnosi po akcji. Coś jeszcze?

– Ma jakiś inny sposób poruszania się, oprócz chodzenia i skakania?

– Celne pytanie. Można złożyć dolną część nóg i wyrosną z niej podwójne gąsienice. Jazda na nich jest czasem wolniejsza niż chodzenie. Ale mogą się przydać. Wszystko?

– Tak, chyba tak.

– No to ogłaszam demo zakończonym. Można się rozejść i takie tam – Zefir odwrócił się od robota i ruszył z powrotem w kierunku wind. Waldek jednak nadal nie mógł oderwać oczu od Husarza. Nie dało się go porównać z robotami szkoleniowymi, które wyglądały jak jajko na dwóch nogach. Był też o wiele ładniejszy niż brytyjskie Royale czy chińskie, masowo produkowane „czerwoniaki”. I już niedługo sam wsiądzie do kokpitu tego cudeńka.

Warto było się przemęczyć przez akademię.

– Młody, idziesz? – usłyszał nagle okrzyk Zefira, gdzieś z boku. – Zaraz i tak cię stąd wygonią, bo teraz jest czas dla mechaników i takie tam.

– Idę! – krzyknął Waldek i podbiegł do czekającego nań starszego pilota.

– Dobra, robimy tak. Idź teraz do kabiny, odśwież się i takie tam. Spotykamy się w pokoju rekreacyjnym o osiemnastej uniwersalnego i wymyślimy coś ekstra. Tylko przyjdź!

– Okej – potwierdził nieśmiało.

Ruszyli spiesznie ku windzie, zostawiając za plecami nieruchome, lśniące kolosy.

 

2.

 

Kucali w zdecydowanie za niskim, ciemnym i kiepsko oświetlonym korytarzu. W dodatku, było tu wyjątkowo zimno, z jakiegoś nieodgadnionego powodu. Waldek czuł, jak marzną mu palce i nie było to przyjemne. Zefir zdawał nic sobie nie robić z chłodu, po prostu patrzył na rozgrywającą się cenę. Przed nimi były bowiem małe drzwiczki, otwierające się do środka. Sean, osiłkowaty Szkot z korpusu brytyjskiego, wypełniał niemal całą szerokość korytarza, więc nie za bardzo było widać drugiego rozmówcę. Był nim Azjata, z twarzą o kształcie brzoskwini i szczebiocący w totalnie obcym dla Waldka języku. O dziwo, Sean odpowiadał w tym samym narzeczu, co trochę szokowało. Szkot miał posturę i zwyczaje robotnika fabrycznego i nikt by się nie spodziewał po nim zaawansowanej lingwistyki.

– Co to właściwie za miejsce? Czemu jest tak zimno? – spytał cicho Waldek.

– Wyjście awaryjne z kuchni kantyny oficerskiej. Prowadzi przez chłodnię.

– Aha.

Nagle Azjata przekazał ich towarzyszowi jakąś małą skrzyneczkę z uchwytem, po czym zamknął drzwiczki. Sean chwycił wynegocjowane dobra i odwrócił się ku nim z głupkowatym uśmiechem. Zefir dał znak i zaczęli się wycofywać z ciasnego przejścia.

Gdy znaleźli się z powrotem na głównym korytarzu pokładu, wymienili spojrzenia. Sean podszedł do Zefira i wyszeptał mu coś tak szybko i z takim akcentem, że Waldek nic nie wychwycił. Polak wziął skrzynkę i zaczął coś klikać w panelu dotykowym na jej górnej ściance. Zapadła niezręczna cisza.

– Sean, gdzie się nauczyłeś chińskiego? – zagadał Waldek.

– To nie chiński, koleś. Koreański.

– Co za różnica? – wtrącił się Zefir

– Miałem dziewczynę na Konfucjuszu. Koreankę. Bardzo się obrażała, kiedy nie odróżniało się jej od Chińczyków.

– Byłeś na Konfucjuszu? – zdziwił się Waldek – To nie jest tak, że bez legitymacji partyjnej nie da się tam wylądować?

– Cisza – szepnął nagle stanowczo Zefir. – Tutaj już mogą być kamery. Pełen luz i wio do windy. Mamy osiem litrów wódki w tym maleństwie. Chcecie dyscyplinarki?

Ruszyli powoli, próbując zachowywać się jak gdyby nigdy nic. Waldkowi nie za bardzo to wychodziło. Nie znał jeszcze zakamarków ISS „Rousseau” i dlatego zbyt widocznie rozglądał się w poszukiwaniu mikrokamer przy suficie. Zefir pokręcił głową.

– Świeżaki – mruknął.

 

Kabina Waldka była jeszcze zawalona różnego rodzaju skrzynkami z jego rzeczami osobistymi. Na ascetycznej pryczy o wyglądzie białego prostokąta leżał, jeszcze zafoliowany, standardowy uniform jednostki Husarzy.

– No. To zostawiamy bagaż u ciebie – stwierdził Zefir. – Masz tu tyle skrzyń, że jedna więcej nie zrobi różnicy.

– Ktoś to może sprawdzać? – starał się nie wyjść na głupka, ale trochę bał się podpaść w trakcie prawdziwej misji.

– Co ty. Parlament Europejski zakazał monitorowania prywatnych kabin żołnierzy, po nawale skarg do Trybunału. A podczas podejścia do akcji nikt nie będzie nawet myślał o kontrolach.

– Okej – nie poczuł się pewniej, ale cóż.

– Dobra, to my spadamy. Znajdziemy jakieś obszerniejsze lokum niż nasze klitki i przechrzcimy twój pierwszy dzień w Husarzach.

Waldek zbliżył się do Zefira i czując się już jak kompletny oszołom, wyszeptał:

– Powinniśmy pić, gdy podchodzimy o akcji?

– Jesteś zieleńszy niż listki na wiosnę, naprawdę – Zefir zaśmiał się głośno. – Na początku będzie bombardowanie orbitalne. Zrzucą kilka tych francuskich atomówek, zeskanują pozycje wroga i takie tam. Mamy co najmniej dobę, zanim w ogóle zaproszą nas do piaskownicy.

– Aha – miał w tej chwili niesamowitą ochotę zapaść się pod ziemię.

Zefir wyszedł, drzwi zasunęły się za nim bezgłośnie. Waldek został sam. Rzucił się na pryczę i ułożył wygodnie. Nie ogarniał jeszcze tego, co się dzieje. Odkąd przedwczoraj prom załadował go na prawdziwy gwiezdny krążownik EU-S, by został pilotem prawdziwego robota bojowego, jego umysł znalazł się w stanie ciągłej ekscytacji, połączonej z lekkim przerażeniem. Z mieszanki wychodziła głównie dziwna otępiałość.

– Przyciemnij światło do dwudziestu pięciu procent – wydał polecenie komputerowi.

Otoczył go przyjemny półmrok. Westchnął.

– Holofon. Wyszukaj numer: Artur Czaja… – zawahał się. Czuł potrzebę porozmawiania z dawnym przyjacielem, ale może jednak nie teraz. – Cofnij rozkaz. Wysuń panel.

Ściana przeciwległa do tej, przy której oparł głowę, rozsunęła się częściowo i ukazała ekran dotykowy. Usiadł na skraju pryczy i zaczął się bawić komendami. Przeglądał przez chwile specyfikacje swojej nowej maszyny. Potem wpadł jednak na lepszy sposób zabicia czasu. Ustawił hologram i położył się z powrotem. Panel schował się.

– Odtwórz plik „holo-2546”.

Nad jego głową pojawiło się, w odpowiednio zmniejszonym formacie, nagranie 3D. Widział już ten film tysiące razy, ale bawił go nadal. Bo przedstawiał naprawdę wielkie wydarzenie. Nagranie przedstawiało trzy roboty bojowe, stojące na równinie porośniętej rdzawą trawą. Niebo było pokryte ciemnymi, żółtawymi chmurami. Dwa mniejsze roboty typu Firestrom celowały w dużą maszynę. Husarza, starszego typu, nieco mniej eleganckiego. Polak miał widoczne uszkodzenia, oberwał też w kokpit, a jedna z nóg była bliska zapadnięcia się. Nagle z dział wrogich jednostek wyleciał deszcz pocisków, prosto w uszkodzonego Husarza.

Ale jego już tam nie było.

I wtem spadł, w chmurze dymu. Leciał głową w dół, prosto w jedną z wrogich maszyn. Ręka z lancą wyciągnięta, energetyczna broń świeciła jak spadająca gwiazda. Jeszcze w locie wyciągnął drugą rękę. Rakieta wyleciała z wizgiem i poleciała w tego stojącego z boku. Idealnie wymierzony strzał, mimo absurdalnie małych szans zważywszy na warunki. Prosto w kokpit, kabina pilota eksplodowała natychmiast. Zanim Husarz wbił się w drugi cel, w ostatniej bezpiecznej sekundzie, pilot katapultował się. Projekcję zalała fala ognia, finał spotkania potężnych machin wojny.

Można by to uznać za perfekcyjną robotę pokładowego komputera.

Gdyby nie to, że większość systemów Husarza już wtedy nie działała. Pilot zrobił to wszystko ręcznie, łącznie z wycelowaniem rakiety.

Była to akcja, która z podrzędnej jednostki w siłach kosmicznych Unii Europejskiej zmieniła Husarzy w szanowaną i obsypywaną medalami formację. Gdy zobaczył ją pierwszy raz, postanowił startować w rekrutacji do akademii. Nie dziwne.

Perfekcja. Zwyczajna perfekcja.

 

Muzyka huczała z głośników. Waldek wypił przed chwilą dziesiąty już toast za swoje własne zdrowie. Otoczenie było ciepłe, ktoś ewidentnie podkręcił klimatyzację, więc miał już nieco w czubie. Sean i Turek z Nowego Istambułu, którego wołali Yuksel, siedzieli na jednej z dwóch prycz i flirtowali wespół z Kate, pielęgniarką z ambulatorium. W rogu pokoju dyskutowało zawzięcie dwóch pilotów, inżynier i pracownica kwater. Zefir, Jędrek i jeszcze jeden Husarz, nazywany przez kolegów Wolny, grali w Holoshootera przy okrągłym stoliku. Prosta gierka polegała na szybkim wskazywaniu celów automatycznemu działu za pomocą ruchów palca po trójwymiarowym obrazie holograficznym. By wzbogacić prymitywną rozrywkę, wprowadzili zakłady za pieniądze, bony pokładowe i różne drobiazgi.

– Grasz, Waldek? Na wejście bierzemy wszystko: yuany, euro, nawet dolary – spytał Zefir.

– Nie, dzięki. Chyba nie mam za dobrego refleksu.

Już miał usiąść na drugiej pryczy i trochę ochłonąć, gdy zawołał go Sean.

– Łoldek, chodź tu. Łoldek!

– Jestem.

– Kate chcę wiedzieć, czy jesteś z kolonii, czy z Ziemi. Mówi, że przypominasz jej jednego typa z Eden-3 – Szkot trochę bełkotał, widocznie zdrowo już się spił.

– Chyba się zawiedziecie. Całą młodość, przed akademią oczywiście, spędziłem w kompleksie warszawskim na naszej starej, nudnej planecie. Żadnej egzotyki.

Dziewczyna zachichotała się denerwująco. Sean tylko się uśmiechnął.

– Spoko, stary. My ziemianie musimy trzymać się razem. Ja jestem z Glasgow przecież. Choć, napijesz się z nami.

Chcąc nie chcąc, podstawił szkło. Gdy Sean przeprowadzał trudną operację nalewania w powietrzu, parę kropel wódki ulało się na podłogę. Natychmiast wychylili kielicha. Waldek skrzywił się i sięgnął po sok, który postawił na skrzynce obok.

– Kiepsko weszło – wytłumaczył się zebranym. Nagle ktoś uwiesił się jego ramienia. O dziwo, był to Zefir. Wykrzyczał mu do ucha:

– Właśnie przegrałem rok bonów na colę, młody! Ale kijowy wieczór – roześmiał się.

– Widać.

– Co ty taki smętny? Kitrasz się przed jutrzejszą akcją?

– Nie, na to akurat czekam. Mam taki mały zgryz…

– Nie ma czasu na smuty – wrzasnął tak, że niechybnie uszkodził bębenki uszne Waldka. – Jutro skopiemy tyłki tym kolonialnym frajerom tak, że nawet ich świętej pamięci przodkowie pożałują, że opuścili Ziemię, nie?

– Ej, ej. Moja rodzina jest z kolonii, Polaczku – oburzyła się Kate.

– Moja też! – ryknął i pokazał równy rząd zębów w szerokim uśmiechu. – Trzeba to opić!

– Zefir, skąd właściwie masz takie nazwisko? – w przypływie odwagi spytał się Waldek. – To znaczy wiesz, nie brzmi jak polskie nazwisko.

– To jest bardzo dobre pytanie, mój drogi kolego. Otóż jak moja rodzina musiała się wynieść w kosmos, w trochę niezręcznej sytuacji, musieliśmy też zmienić tożsamość. Mój dziadek wybrał nam takie. Mówi, że to nazwa statku czy czegoś tam, na którym służył.

– Miał pomysły…

– Na początku nienawidziłem go, ale w akademii skapnąłem się, że to ekstra nazwisko dla pilota, co nie? Zdrówko! – podniósł kieliszek i wychylił bez popitki wódkę.

– Zejdź mi z pleców, Zefir. Muszę iść do kibla – Waldek postanowił na chwilę oddalić się od coraz bardziej wstawionego towarzystwa.

 

Światła na korytarzu były pogaszone i zapaliły się dopiero, gdy przechodził. Nic dziwnego, była już pierwsza w nocy uniczasu. Generatory lekko szumiały, podobnie klimatyzacja, a spod podłogi rozlegało się uporczywe buczenie systemu sztucznej grawitacji. Toaleta była na samym końcu korytarza, jak najdalej od windy. Był już w połowie, gdy nagle, tuż przed nim, otworzyły się drzwi. Przylgnął do ściany, próbując symulować posiadanie równowagi, która już nieco szwankowała.

Ale to był Artur, w prostym uniformie pilota i z półuśmieszkiem na twarzy na widok Waldka.

– Mamy jakieś szczęście do spotkań na tak wielkim statku.

– Aaa..rtur. To ty nie bombardujesz Ogrodu-2, teraz.

– Awaria nawigacji. Musieli zostawić moją maszynę w hangarze i mam teraz wolne. A ty co robisz? – spojrzał się uważnie na potargane włosy i czerwoną twarz znajomego.

– Takie tam, ehm, powitanie.

– Widać. Też idziesz do kibla? Choć, zapalimy sobie, pogadamy.

– Okej – wydukał, choć wcale nie chciał teraz gadać.

Po chwili kucali już w oślepiającym bielą pomieszczeniu. Po lewej mieli rząd pisuarów, a po prawej umywalki, a oprócz nich towarzyszył im tylko cichy dźwięk klimatyzacji. Warunki były więc niezłe do kameralnej rozmowy, tylko, że Waldek wcale nie miał na nią ochoty. Jeszcze nie teraz, kiedy nic nie poukładał. I nie prze pierwszą akcją, na Boga.

– Co tam słychać na Ziemi, w Warszawie? – spytał cicho Artur.

– Nic szczególnego. Zburzyli naszą starą szkołę, bo poszerzają kosmoport. Moja matka trochę choruję, a w wyborach wybrali, o dziwo, partię katolicką. Więcej ciekawostek nie ma. A co słuchać na Europie? – wyrecytował Waldek i zaciągnął się papierosem.

– Zimno, jak zwykle. Terraforming stoi w miejscu, ale fabryki i kopalnie działają coraz lepiej. Wychodzimy na prostą i z powrotem doganiamy Chińczyków, na szczęście.

– Dobrze – odpowiedział. Wstał i zgasił papierosa w pisuarze.

– Waldek – zaczął jakoś nieśmiało Artur.

– Co?

– Jesteś nadal, no wiesz, z Baśką.

Tego pytania właśnie się obawiał. Nie chciał rozdrapywać znów tej sprawy. Nie teraz, nie tutaj. Nie chciał patrzeć mu w oczy, gdy znów pojawi się jej imię. Nie wiedział, czy bardziej raniło to jego samego, czy Artura. Ale desperacko pragnął ominąć całą tą gmatwaninę.

– Nie. Zostawiła mnie, jak trafiłem do akademii.

– Aha – odpowiedział. Zapanowało bolesne milczenie, którego żaden z nich nie mógł przerwać. Artur wstał, podszedł do umywalki. Spojrzał w lustro wiszące nad nią. Waldkowi zrobiło się niedobrze. Miał nadzieję, że od wódki. Nie chciał kolejnego nawrotu nietolerancji na sztuczną grawitację. Wreszcie wstał, złapał pion.

– Arti, ja muszę iść. Czekają na mnie. Pogadamy po akcji, co?

– Idź, jak musisz – odpowiedział jakoś dziwnie.

 

Siedział sam na pryczy. Nie było już muzyki i większość gości wyszła. Sean, gdy Kate dała mu kosza, po prostu położył się na pryczy i usnął. Teraz chrapał głośno. Husarze siedzieli w rogu i dopijali ostatnią flaszkę, ale Waldek nie miał już siły do nich dołączyć. Ponure myśli i nadmiar spożycia sprawiały, że miał już tylko ochotę wrócić do kabiny.

Nagle prycza ugięła się pod ciężarem dodatkowej osoby. Był to Zefir.

– Co jest, młody? Chodzisz jak struty. Nie podobają ci się nowi kumple z oddziału?

– Nie, Zefir. Spoko impreza, naprawdę.

– To co za problem? Jutro wsiadasz do swojego własnego robota. Spełniasz marzenia, zapewnie. Czeka cię totalny odlot od nadmiaru adrenaliny. Jak się tu kurde nie cieszyć?

– Spotkałem znajomego i…

– No dajesz. Wysłów się. Wyrzuć to. Możesz ufać kumplowi z oddziału, człowiek.

– Koleś jest z Ziemi, wychowaliśmy się razem. Tacy najlepsi przyjaciele, wiesz jak to jest u dzieciaków. Dopóki…

– Nie zwiał w kosmos, prawda? – Zefir podniósł szklankę z sokiem.

– Dokładnie. Jego ojcu się poszczęściło, dostał kontrakt w kopalniach na Europie. Zastrzyk gotówki, luksusowe lokum w kosmoporcie, widok Jowisza za oknem. Te sprawy.

– A ty miałeś mu za złe, że cię zostawił w Warszawie, tak?

– Coś w tym stylu… można tu palić?

– Spoko, antypożar jest wyłączony – odpowiedział Zefir. Waldek drżącymi dłońmi wyjął Marlboro z paczki. Gdy próbował ją odłożyć, upadła na podłogę. Wypadła z niej ulotka przedstawiająca uśmiechniętego kosmonautę w masywnym skafandrze. Kiedyś symbolem Marlboro był kowboj, ale w pierwszej fazie kolonizacji korporacja nawiązała do trendów. Zefir podniósł paczkę, obejrzał ją i wręczył Waldkowi. Ten przypalił tymczasem papierosa.

– Miałem mu sporo za złe. Mieliśmy iść razem do akademii, razem służyć w wojsku. A on wypiął się na mnie. Nie pożegnał się nawet. Potem gadaliśmy może ze dwa, trzy razy przez satelitę. Tak to się kończy – brzmiał teraz wyjątkowo gorzko.

– Było coś jeszcze, nie? – spytał Zefir. – Masz poczucie winy w głosie.

– Dziewczyna. Strasznie ją kochał i w ogóle miało być na zawsze. I to w tym wieku! Obiecał, że do niej wróci, jak się ustawi na Europie. Po roku czekania przestała wierzyć. Ja byłem w pobliżu i sam wiesz, jak to jest.

– Znam to – Zefir wbił spojrzenie w ścianę. Bezceremonialnie sięgnął po papierosy Waldka i też zapalił jednego. Kłąb szarego dymu zaczął się zbierać wokół nich. – Nie myśl teraz o tym. Pomyśl o akcji, o Husarzach, o karierze, która cię czeka. To jest teraz. Na teraz najłatwiej się skupić. A sprawa twojego kumpla pewnie załatwi się po drodze, jak zawsze.

– Dzięki.

– Nie ma sprawy. Zobaczysz, jak poczujesz prawdziwą bitkę, to wszystko zda się głupotami. Tylko wejdź do kokpitu, poczuj stery i jesteś w nowym wymiarze.

Zamilkli na chwile. I nagle cały pokój wypełnił oszałamiający popis wokalny:

– Czarne oczy, jej piękne czarne oczy, ich nie przeoczysz…

Z przeciwległej pryczy dobiegł złowrogi pomruk i okrzyk:

– Shut up, Andrew, just shut up!!!

Wolny i Yuksel usadzili natychmiast pijanego jak bela Jędrka. Sean jednak już rozbudził się. Usiadł i od razu zaczął szukać desperacko czegoś do picia. Gdy jego ręka zatrzymała się w końcu na szklance soku, wypił wszystko jednym haustem.

– Co on do wszystkich diabłów śpiewał? To było straszne – spytał Zefira.

– Stara polska melodia ludowa – odpowiedział za kolegę Waldek. – Nie ma się czym przejmować – stwierdził i wrzucił peta do swojej szklanki.

 

Kapitan Farway i generał sił naziemnych Jean-Marie Grosvenor popijali kawę nad hologramem strategicznym. W migotliwej wiązce światła wisiał szczegółowy wizerunek celu ich ataku – drugiej planety systemu Ogród. Srebrne oznaczenia, symbolizujące strefy miejskie i bazy wroga, zmieniły już w większości kolor na krwistoczerwony. Bombardowanie przebiegało bez opóźnień, co bardzo cieszyło obu wojskowych. Zawsze lepiej, jak większość sprawy da się załatwić praktycznie z orbity. Ładnie to wygląda w raportach.

– Panie kapitanie, panie generale, Nadchodzi wiadomość z „Zheng He”. Przełączyć? – spytał nagle głos dziewczyny obsługującej komunikację na mostku.

– Przełącz – odpowiedział kapitan i odstawił filiżankę na jedną z konsol komputerowych. Obraz planety zniknął, a na jego miejscu pojawiła się twarz drobnej budowy Chinki. Zdawała się tak zimna i posągowa, jak tylko uroda azjatyckich kobiet może być.

– Yu Jie Chiu, doradca ds. wojskowych ambasadora Chińskiej Republiki Ludowej na system Ogród – przedstawiła się szybko beznamiętnym tonem. – Kapitanie Farway, generale – skinęła głową. – Czy mogę prosić o meldunek na temat sytuacji na Ogród-2?

– Gardentown i Hillsberg zostały wyczyszczone, zanim rebelianci zrobili użytek z kosmodromów. Trzy przejęte bazy wydobywcze na południowej półkuli zniszczone. Namierzamy jeszcze pozostałości ich sił zbrojnych, ale mogę zapewnić, że nie opuszczą planety. Wasza stacja badawcza jest bezpieczna. Możecie odwołać ewakuację.

– Bardzo dobrze. Pan ambasador jest zadowolony. Została nam jednak jedna sprawa.

– Wasze silniki – stwierdził sucho generał.

– Tak. Dokładnie jeden reaktor FTL, który wywieziono z naszej fabryki w Gardentown. Drugi… przejęli już nasi ludzie – chyba nieznacznie się uśmiechnęła. Chyba.

– Przeprowadzamy już wszelkie skany potrzebne do lokalizacji zbiegów. Rano wchodzimy bezpośrednio na orbitę i rozpoczynamy akcję odzyskania waszych dóbr. Powiadomimy was, jak tylko znajdziemy się w posiadaniu reaktora – odpowiedział rzeczowo kapitan.

– Ufam panom. Mam nadzieję, że nasza współpraca nie nabierze niepotrzebnego rozgłosu?

– Oczywiście.

– Żegnam – zanim zdążyli nawet odpowiedzieć, twarz Chinki już zniknęła. Transmisja zakończyła się, zostawiając dowódców z niezbyt wesołymi minami.

– Zdradliwa komunistyczna larwa! – przerwał nagle ciszę generał. – Mają agentów na powierzchni planety, przecież słyszałeś. Kolonii należącej do Unii Europejskiej! I ona się do tego przyznaje, śmiejąc się nam w twarze!

– Uspokój się – kapitan starał się zachować zimną krew. – Nic nie możemy zrobić. Ogród jest na odległość krótkozasięgowej nadświetlnej od Nowego Pekinu, a w Nowym Pekinie stacjonuje dość pokaźna flota. Jeśli teraz wywołamy incydent, to tak… – szukał chwilę jakiegoś wyszukanego porównania – … to tak, jakbyśmy skupczyli im się na wycieraczkę.

– To koniec. Naprawdę jesteśmy pokonani, jeśli musimy tak się korzyć przed żółtymi.

– Polityka – kapitan próbował uspokoić starszego kolegę. Potem spojrzał na nieaktywną projekcję. – Przywróć widok mapy strategicznej. Nanieś najnowsze dane.

Hologram planety zaświecił się ponownie. Przybyły jeszcze dwa czerwone znaczniki, a dodatkowo, na północnej półkuli, mała zielona linia, która serpentynowała powoli w kierunku równika. Była to prawdopodobna trasa ucieczki konwoju ze skradzionym reaktorem.

– Przewidź dalszą trasę uciekinierów przez następną dobę.

Linia wydłużyła się trzykrotnie, jednak jej dalszy przebieg miał już kolor jasnoniebieski. Generał złapał się za podbródek i coś mruczał. Kapitan spojrzał się na przesuwające się obok rzędy cyferek i koordynatów. Dotknął palcem hologramu, jakby miało mu to pomóc w myśleniu. Świetlisty obraz rozpierzchł się w tym miejscu, jakby go spłoszono.

– Muszą mieć dodatkową bazę w Górach Pustych. To jedyne miejsce ukrycia na tej trasie.

– Tajny kosmodrom? – z obawą spytał generał.

– Nie sądzę. Nie ma tam warunków do startu. Myślę, że panikują i chcą już tylko zejść nam z oczu. Gdybym miał lepsze odczyty. Przeklęta atmosfera tej zakichanej planety.

– Spokojnie. I tak, odkąd usunęliśmy ich zagłuszanie, jest dużo lepiej.

Kapitan podniósł swoją filiżankę i dopił kawę, krzywiąc się na ohydny smak zimnego już płynu. Generał odwrócił się od hologramu i wklepywał coś na pobliskim panelu dotykowym.

– Wyślemy tam roboty. Zablokujemy im drogę w newralgicznym punkcie – zasugerował niby mimochodem kapitan. Generał odwrócił się, z miną taką, jakby nagle nadepnięto mu na stopę.

– Musimy w to mieszać tych cholernych dzikusów? To poważna akcja.

– Daj spokój. Wiesz dobrze, że umowy zobowiązują nas do wystawiania ich tam, gdzie tylko nadarza się okazja – utrzymywał spokojny ton głosu.

– Roboty nie nadają się do takich operacji – Francuz brzmiał teraz jak rozwścieczony fanatyk. – To tylko zabawki, które mają przyciągnąć jak najwięcej bezmózgich dzieciaków do wojska. Frajda dla gnojków, którzy przeglądali się kreskówek.

Kapitan spojrzał się na towarzysza. Coś było nie tak. Wiedział, że generał nienawidzi pracy z maszynami bojowymi nowej generacji, ale dziś stało się coś wyjątkowego.

– Nie narzekaj – starał się załagodzić sprawę. – Mają coraz lepsze wyniki i kupę zapału.

– Dean, nie mówiłbyś tak, jakby twój syn właśnie oznajmił ci, że chce wstąpić do jednostki zmechanizowanej – generał chyba się posypał, jego głos załamał się. Kapitan położył dłoń na ramieniu starszego dowódcy. Francuz był blady i wyglądał teraz naprawdę niezdrowo.

– Nie wiedziałem – stwierdził przepraszająco.

– Nie chcę po prostu, żeby rozwalili go jacyś zwariowani separatyści gdzieś w Zewnętrznych Koloniach. Czy proszę o wiele?

Kapitan nie wiedział za bardzo, co ma robić. Chciał oszczędzić sobie widoku płaczącego weterana, bo było to zdecydowanie żałosne. Wybrał sobie zły dzień na dyskusję.

– Choć, Jean. Idziemy stąd. Zostawmy resztę oficerom i rozluźnijmy się w kantynie, co? – spróbował. Starszy Francuz przytaknął niechętnie. Po chwili opuścili pokój.

Hologram planety zgasł.

 

3.

 

Waldek otworzył lewe oko. Oślepiło go rozjaśnione niemal do maksimum światło. Niechętnie podniósł też prawą powiekę. Przekręcił się tak, by zamiast ściany widzieć pokój. Widok go zaskoczył, bo wszyscy byli już w ruchu. Zefir skakał na jednej nodze, wciągając długie skarpety. Jędrek był już w uniformie, a Sean robił serie pompek w miejscu, gdzie wczoraj stał stolik. Nikogo więcej nie było. Przeciągnął się, jednocześnie zafascynowany widowiskiem i zaspany jak cholera.

Dodatkowo suszyło go w gardle i tępo bolała go głowa. Świetnie. Pierwszy kac na pokładzie.

Zefir skończył swój balet ze skarpetkami i zauważył, że Waldek podnosi się do pozycji siedzącej. Podszedł do niego, krytycznie spojrzał na wory pod oczami.

– Weź antykaca i ubieraj się. Ogłosili stan gotowości.

– Co?

– Schodzimy na orbitę Ogrodu-2. Za dziesięć minut jest debriefing.

– Kurde! – wrzasnął jak oparzony. – Wszystkie moje rzeczy zostawiłem w kabinie – po czym założył buty, połknął szybko dwie małe tabletki z kupki leżącej na stole i wybiegł z pokoju. Korytarze były pełne truchtających w różne strony. Każdy spieszył się na swoje stanowisko. Waldek dołączył do tego wszechogarniającego, przytłaczającego pośpiechu. Ruszył ku windzie. W międzyczasie czuł już, że antykace zaczynają działać. Chemia w służbie żołnierzom w potrzebie, pomyślał. Mimo to, czegoś by się napił. Wparował do windy. Spojrzał się na panel, próbując sobie usilnie przypomnieć na którym pokładzie ma właściwie kabinę. Nagle ktoś uszczypnął go boleśnie w pośladek.

Odwrócił się i zobaczył Kate, tą pielęgniarkę z wczoraj. Teraz miała na sobie charakterystyczny, biały uniform. Uśmiechała się, pokazując przerwę w zębach:

– Hej, nowy Polaczek! Podwieziesz mnie na D-14?

Wklepał czternastkę na konsoli, choć bardzo nie chciał tego zrobić. Nie układało się to najlepiej. Dwa dni oficjalnej służby i dwa spóźnienia na koncie?

Kiepski początek.

 

Jednak się nie spóźnił. Albo inaczej: wszyscy inni się spóźnili. Stał jeszcze sam dwie minuty przed wyłączonym projektorem i dopiero wtedy sala zaczęła się zapełniać. Piloci wyglądali zaskakująco świeżo, biorąc pod uwagę skalę wczorajszej popijawy. Cóż, musieli mieć wprawę. Waldek, mimo antykaca, nie pozbył się podkrążonych oczu. Dlatego stanął na uboczu, gdy na miejscu debriefingu pojawił się srogo łypiący porucznik Olmos. Po chwili na środku sali wyświetliła się spora symulacja powierzchni Ogrodu-2.

Bardzo zróżnicowana planeta, nie ma co. Na równiku pustynia. Wyżej i niżej dwie strefy poorane wzgórzami. Potem znowu pustynie. Potem wysokie góry i na końcu niewielkie czapy lodu na biegunach. Najmniej na hologramie było niebieskiego. Prawie zero wody.

Typowe dla drugie fali kolonizacji. Znajdują byle skałę, z atmosferą tak rozrzedzoną, że i tak nie da się w niej oddychać. Potem budują tam dwie, trzy fabryki. Kilka miesięcy później lądują tam kosmoloty pełne biedoty, która stanowiła nadwyżkę mieszkańców innej kolonii. Na sam koniec dzieła nadaje się nowej zdobyczy planety Ziemia jakąś miłą dla ucha nazwę, typu Ogród, Eden czy Disneyland.

A potem analitycy głowią się, dlaczego do jasnej cholery wybucha tyle powstań.

– Interstellar Space Ship „Rousseau”, briefing taktyczny numer 334-34 – odezwał się przyjemny głos kobiety. Piloci patrzyli się niemo w projekcję.

– Celem misji jest przejęcie transportu, który podąża na południe planety trasą o następujących współrzędnych – obraz planety przybliżył się i wyświetliła się pokręcona, zielona linia. Obok niej zaczęły latać z góry do dołu małe cyferki. – Zrzut maszyn prosto na trasę. Blokada drogi. Zneutralizować opór. Przejęcie ładunku i oczekiwanie na transport powrotny. Przewidywany czas misji: pół godziny uniczasu.

– Ładunkiem jest nieaktywny reaktor FTL – Olmos zastąpił komputer w objaśnianiu. – Nie musicie się więc obawiać eksplozji, aczkolwiek bardzo zależy nam na zachowaniu integralności obiektu.

– Spodziewane siły wroga, sir? – wtrącił się Sean, niepytany.

– Kilka czołgów, transporterów opancerzonych. Może ze dwa roboty, ale jeśli, to przestarzałe. Dla was to nic. Dokładniejszy skan uniemożliwiają nam warunki atmosferyczne.

– Widzisz, młody – wyszeptał Zefir i szturchnął Waldka łokciem w bok. – Tak tu się mówi „nie mam bladego pojęcia”.

– Nie szeptać mi tam! – wrzasnął porucznik. – Dobra, jakieś jeszcze pytanie?

– Cel konwoju?

– Góry Puste, o tutaj – dotknął hologramu. – Możliwe, że jest tam jakaś baza, ale jak mówiłem, niedokładne skany. Tym nie musicie się przejmować. Celem prymarnym jest ładunek i tego mi się trzymać. Coś jeszcze?

Wszyscy ucichli. Hologram cofnął się do ogólnego widoku planety.

– Dobra, to teraz jeszcze skład misji. Tylko nie podniecać się za bardzo, jak kogoś wyczytam. Bierzemy trzech Husarzy na pierwszą linię, dwa Royale i dwa Panzery do wspomagania. Aż za dużo, nie chłopaki?

Zaśmieli się zgodnie. Oprócz Waldka, bo ten zbladł. Serce podeszło mu do krtani. Trzech Husarzy z czterech na pokładzie? Czyżby odstawiali go na bok już przed pierwszą misją?

– Skład pilotów: dowodzi Zefir, dalej Andrzej, Waldek… – w tym momencie rzeczony chciał podskoczyć z radości. -… Sean, David, Yuksel i Otto. Jakieś sprzeciwy?

Cisza. Zefir parsknął przytłumionym śmiechem, gdy zobaczył wyraz twarzy Waldka.

– Okej. To brać tyłki w troki i do lądownika – Olmos omiótł zebranych wzrokiem. – I jeszcze jedno. Pilnować nowych – spojrzał bezpośrednio na Zefira. – Rozejść się!

Prędkości opuszczenia sali przez pilotów mogliby pozazdrościć biegacze krótkodystansowi.

 

Przedzierał się przez hangar szybkim krokiem ku majaczącemu w oddali, potężnemu transporterowi. Roboty już wchodziły po rampach, prowadzone pewną ręką mechaników pomocniczych. Ruszył szybszym krokiem, tempem chodziarskim, gdy nagle zatrzymała go czyjaś ręka, klepiąca w plecy. Odwrócił się rozeźlony. Był to, oczywiście, Artur.

– Cześć Waldek, mogę na chwilę?

– Masz kiepskie wyczucie. Właśnie lecimy na zrzut.

– Spokojnie, masz jeszcze piętnaście minut do startu. Grzeją silniki. Możemy pogadać?

– Dawaj.

– Przepraszam za wczoraj. Byłem może trochę upierdliwy. Nie powinienem wchodzić na te tematy. Wiedziałem, że to cię zirytuje.

– Może trochę – Waldek naprawdę nie miał ochoty na gadki właśnie teraz.

– Możemy od nowa być po prostu kumplami? Jak kiedyś? Nie ma chyba co przedłużać milczenia, nie?

– Nie widzę przeszkód, ale słuchaj. Pogadajmy po misji. Nie mam głowy, rozumiesz.

– Okej – powiedział i wyciągnął rękę. Waldek uścisnął mu dłoń. Potem odwrócił się i zamierzał trafić już do lądownika bez irytujących przeszkód. Głos Artura zatrzymał go jednak jeszcze:

– Chcesz fajki?

Waldek odruchowo sięgnął do spodni. Rzeczywiście, nie miał papierosów. Musiał zostawić je w pokoju, w którym bibowali w nocy. Pokazał, żeby rzucił. Chwycił lecący kartonik ze zwinnością sportowca. Artur uśmiechnął się:

– Po misji zawsze chce się zapalić.

 

Rozsiadł się w wygodnym fotelu pilota, położył ręce na podłokietnikach. Podwinął rękaw bojowego kombinezonu i wbił sobie dwa zakończone igłą kable w żyłę na lewym ramieniu, krzywiąc się. Obligatoryjny monitoring stanu zdrowia pilota. Włożył komunikator do prawego ucha. Nacisnął wielki przycisk przed sobą i wszystkie systemy zaczęły startować. Po lewej i prawej stronie głównej konsolety rozświetliły się dwa panele dotykowe. Na środku pojawiła się wiązka światła, w której natychmiast pojawiła się miniaturowa mapka terenu. Przekręcił trzy pokrętła i włączyła się klimatyzacja. Zauważył na skanerze medycznym, że serce bije mu nieco za szybko.

Co wy nie powiecie?

Wiedział, że wizjery można odsłonić dopiero w stratosferze planety. Czyli pierwsze, długie kilometry będzie praktycznie spadał na ślepo. Robił to już w VR, ale nie wiedział, na ile symulacja była realistyczna. Miał trochę pietra, trzeba było przyznać. Zakładał rękawice sterujące, sprzężone z głównym komputerem, aż poczuł, że leżą dobrze.

– Halo, halo, tu kapitan załogi – usłyszał nagle w komunikatorze rozbawiony głos Zefira. – Jak tam młodsi pasażerowie, ściska was w żołądku na myśl o upadku w dół?

– Bywało lepiej – burknął David, nowy nabytek brytyjskiej części łączonego oddziału.

– Da się przeżyć – skłamał natychmiast Waldek, by nie być gorszym.

– Spokojnie. Jak Jędrek skakał pierwszy raz przez atmosferę, to tak się przeraził, że, no wiecie, ubrudził gacie – głośny śmiech. – Potem widziano go na niższych pokładach, jak wymykał się szukać pralki z zabrązowionymi bokserkami w ręku.

– Zamknij się, idioto! – wrzasnął wyśmiewany pilot, ale też zaczął rechotać.

– Za pięć minut wchodzimy w termosferę – odezwał się głos komputera. – Przygotować się do skoku. Proszę pamiętać o odpowiednim ustawieniu stabilizatorów.

– Czujesz, że zaraz zobaczysz wczorajszą kolację, Waldi? – spytał Zefir.

– Coś w tym rodzaju – odpowiedział szczerze, bo i tak było to słychać w jego głosie.

– Nic się nie ma prawa stać. Mamy tu taką automatykę, że wylądujesz na stojąco zanim się obejrzysz. Tylko naciśnij guzik stabilizatora, jak cię panel o to ładnie poprosi. Pojęte?

– Tak, kapitanie – parsknął nieco zbyt sarkastycznie. – Będzie dobrze.

Założył poręczną, kompaktową maskę tlenową. Będzie dobrze, pomyślał. Wyciągnął dłoń i położył sobie na prawym panelu małe i wymięte zdjęcie, wykonane antyczną już techniką. Zawsze pomagało mu, powinno zadziałać i teraz.

 

Zaczęli spadać. Od razu przemknął mu przez głowę fakt, że winda na „Rousseau” to przy tym zjazd w dół na ślimaku. Poczucie pędu, nawet w chronionym kokpicie, było powalające. Trzęsło. Czuł, że mózg obija mu się w czaszce, a cała krew spływa do głowy. Robiło się gorąco. To powłoka zewnętrzna nagrzewała się do nieprzyzwoitych temperatur. System ochładzający zaczął buczeć. Wiedział, że supernowoczesny pancerz wytrzyma. Ale nie mógł do tego jakoś przekonać instynktu samozachowawczego.

Spadanie wydawało się trwać wieki.

Zapalił się sygnalizator. Stratosfera. Uwolnił wizjery.

Spadali przez pomarańczowawy przestwór. Pod nimi były chmury, całe warstwy chmur. Widok zapierał dech w piersiach. Chrzanić VR. Na to nic nie mogło przygotować. Tyko niebo i pędząca ku powierzchni kupa metalu, w której siedział mały człowieczek.

Po bokach widział resztę robotów, spadającą jak kamień. W momencie, gdy w końcu wlecieli w chmury, w komunikatorach rozległa się mocna, gitarowa muzyka.

– Yeeeha! – wrzasnął Sean na cały głos.

Przebijali się przez kolejne, ciemne obłoki. Gdy tylko zapaliło się światełko, wcisnął pierwszy stabilizator. Nie miał już ani kropli śliny w ustach.

I wtedy, między pędzącymi w dół robotami, śmignęły niebieskie pociski laserowe.

– Co to? – krzyknął Waldek, przerażony nie na żarty. W tle któryś z nowicjuszy, chyba Otto, wrzasnął w niebogłosy. Rockowa muzyka nadal warczała. – Kto do nas nawala?

– Spokojnie – odpowiedział Zefir. – Jakaś automatyczna obrona przeciwpowietrzna. Nie martw się. Nie mają praktycznie systemu celowniczego. To zwykłe straszaki.

– Stary Olmos znowu zapomniał o tym napomknąć – dodał Jędrek.

– Nikt nie dostał? – spytał Zefir.

– Nie. Spoko. Skończyli nawalać.

Byli już bardzo blisko ziemi. Włączył ostatni stabilizator. Po chwili zaskoczyły silniczki, które miały bezpiecznie posadzić roboty na gruncie. Zaczęli zataczać półparabolę. Widział już skalisty teren, coraz większy i większy. Przeklął w myślach. A może na otwartym kanale. Nie wiedział już sam, co się dzieje.

– Zamknijcie oczy, jak wam źle. Teraz to już full automat.

Posłuchał. Nie czuł już nawet spadania, ruchów maszyny, nic. Nie wiedział, czy jest super, czy właśnie umiera. Jakimś cudem chyba zwalniał. I nagle poczuł, jak nogi robota uderzają całkiem mocno w twarde podłoże. Słowa Zefira sprawdziły się. Gdy otworzył oczy, wszystkie maszyny stały jak na baczność na kamienistej drodze, pośród niezliczonych wzgórków i wzniesień. Tumany pyłu wznosiły się wokół nich. Wariacka muzyka wyłączyła się. Było już po wszystkim. Pierwszy realny skok przez atmosferę.

– Jak to możliwe? – wydukał, cały spocony.

– Nie pytaj. Po prostu nie pytaj. To japońska technika, a ci wariaci są specjalistami od łamania wszelkich zasad fizyki. W końcu to oni zawsze wymyślali wielkie mechy, nie?

– Koniec gadek. Rozejrzeć się i pełny skan.

Wzgórza ciągnęły się w każdym kierunku, kilometrami. Droga, na której stali, meandrowała pośród tych wzgórz takimi zakolami, że trudno było gołym okiem połapać się, jak ona właściwie wygląda w całości. Na południu, na horyzoncie, widać było wysokie góry. Na północy też. Ogólnie mówiąc, nic ciekawego.

– Wymarzone miejsce na piknik – zauważył Yuksel, który dotychczas rzadko się odzywał.

– Czemu niebo jest pomarańczowe? – spytał się David.

– Jakieś gazy w atmosferze, nie wiem dokładnie – stwierdził Zefir. – Podobno da się tym oddychać, ale założę się, że nikt jeszcze nie próbował.

Milczeli chwile, wykonując wszystkie dostępne procedury szybkiego rozeznania. Waldek czuł, że dłonie pod rękawicami sterującymi pocą mu się okropnie. Mimo to, wprowadzał szybkie poprawki do automatyzowanych procesów przed ruszeniem z miejsca. Nagle komunikator w jego uszach zapiszczał boleśnie i zaczął trzaskać.

– Odejdźcie – usłyszał w nim nagle głos jakiegoś mężczyzny, mówiącego po angielsku z ciężkim akcentem. – Odejdźcie z tej planety. Nie chcemy rozlewu krwi. Zostawcie nas samym sobie. Tylko tego chcemy. Jeśli jesteście z EU-Space, odejdźcie. Nie chcemy rozlewu krwi – głos ucichł i nagle zaczął znów mówić, tym razem chyba po chińsku.

– Co to jest? – krzyknął Waldek zaskoczony.

– Nic. Złapałeś pewnie miejscowe radio. Włącz sobie redukcje pasma komunikacyjnego – powiedział spokojnie Zefir. Waldek słuchał jeszcze przez chwilę rozpaczliwie brzmiącego komunikatu, a potem wdusił kilka przycisków na lewym panelu i zakłócenie zniknęło, jakby go nigdy nie było. Odetchnął głęboko.

– Cisza! – wrzasnął Sean. – Mam dane. Jadą prosto na nas!

Natychmiast uzbroili się. Z wielkich „nadgarstków” Husarzy powyrastały podwójne karabiny i rakietnice. Royale, roboty o nieco bardziej krępej budowie, miały karabiny tuż obok kokpitu. Mniejsza swoboda celowania, ale w ich rękach znajdowały się wyrzutnie energetycznych pocisków i inne niespodzianki. Niemieckie Panzery zamiast jednej dłoni miały duży, wielolufowy karabin. Głównie na pokaz, gdyż ich główną siłą były lasery przeciwrakietowe. Po wzgórzach zbliżała się już ku nim fala kurzu. Konwój. Ustawili się w pozycjach. Husarze ruszyli powoli do przodu, Zefir środkiem, Jędrek i Waldek na skrzydłach, poboczem drogi. Ziemia drżała od ich kroków.

– Ciężarówka, dwa czołgi i… o cholera, z tyłu mają wóz rakietowy!

Rzeczywiście, przez powietrze właśnie pomknęły ku nim cztery rakiety, zanim jeszcze konwój wyłonił się z obniżenia terenu. Panele dotykowe zaświeciły się na czerwono. Zaczęli iść szybciej, żeby rozproszyć się, jeżeli rakiety dolecą.

– Otto, Yuksel, moglibyście? – usłyszeli Zefira.

Gdy rakiety były w połowie drogi ku nim, z korpusu Panzerów wystrzeliły czerwone nitki lasera. Bezbłędny samonaprowadzanie wcelowało je prosto w pędzące pociski. Rakiety zostały dosłownie zdezintegrowane w powietrzu. Nie został po nich nawet dymek.

– Dzięki. Na nich!

Potężne roboty rzuciły się do biegu. Byli teraz na równym poziomie gruntu, co maleńkie w porównaniu do nich pojazdy wroga. Mechaniczne nogi zostawiały za sobą chmary kurzu. Czołgi przed nimi zatrzymały się, podobnie ciężarówka. Wóz rakietowy nie zdążył, bo z ręki Husarza Jędrusia wyleciała rakieta, która z niesamowitą prędkością pomknęła ku pojazdowi. Mała eksplozja malowniczo ozdobiła tyły konwoju. Wóz jednak został w tyle po poprzednim wystrzale. Wybuch nic nie zrobił reszcie.

Z luf czołgów wystrzeliły z dymem wielkie pociski.

Husarze podskoczyli, usuwając się w ogóle z ich toru lotu. Reszta robotów odbiegła na boki. Otto stał wcześniej na środku drogi. Nie zdążył się usunąć i pocisk w uderzył w nogę jego maszyny. Robot natychmiast przykucnął na niej, co wyglądało dość surrealistycznie. Niemal mogli usłyszeć chrzęst metalu.

– Przeciwpancerne, uwaga. Żyjesz, Otto?

– Niedobrze! – krzyknął Niemiec.

Czołgi przeładowywały działa, gdy Husarze wylądowali tuż obok nich. Wladek natychmiast uwolnił rakietę i pojazd wroga wybuchł niemal pod nogami jego maszyny. Zefir zwyczajnie kopnął z całej siły czołg, a ten przeleciał nad kabiną ciężarówki i jej naczepą. Wylądował gdzieś hukiem na poboczu i wtedy Jędrek posłał mu rakietę na dowidzenia. Eksplozja niemal zmiotła falą uderzeniową przyczepę pojazdu, wyraźnie odrzucając ją do boku. Waldek odsunął nogę od płonącego wraku, cofnął swojego Husarza na parę ogromnych przecież kroków. W tym samym momencie z kabiny ciężarówki wyskoczyło na boki dwóch ludzi. Hologram na środku konsolety przybliżył ich usłużnie. Waldek położył rękę nad kontrolką-spustem karabinu. Zawahał się. Chyba nie byli uzbrojeni.

Wtem uciekających rozdarła kawalkada pocisków uwolniona przez Zefira. Najpierw jednego, potem drugiego. Nie musiał nawet celować, zdał się na auto-targeting.

– Nie rozmyślaj nad nimi, młody. Każdy z nich może mieć granatnik, albo coś innego. Z tej odległości mogliby coś zdziałać. I, na Boga, uważaj jak wysadzasz sobie coś pod nogami.

– Okej, Zefir.

– Coś krótka ta walka – zauważył Jędruś. – To wszystko? Cała akcja?

– Przyznaj, że kopniak był wyborny – roześmiał się Zefir. – A nikt nie chciał brać mnie do gry w nogę. Otto, wszystko gra?

– Coś zacięło mi się w nodze. Nie wiem, czy pójdzie.

– To chyba nieważne – zauważył Yuksel. – Już po zabawie.

– Lipa – Jędruś brzmiał jak naprawdę zawiedziony.

– „Rousseau”, „Rousseau”, słyszysz mnie? – Zefir włączył komunikację orbitalną.

– Czekaj! – krzyknął nagle Sean. – Tu nie ma reaktora!

– Co?

– Prześwietliłem wiązką skanującą. W naczepie jest tylko materia organiczna.

– Jak to… – wyszeptał David.

– Żywność. Albo coś głupszego. To była podpucha.

Przez chwile panowała cisza w eterze. Robot stały w kółeczku wokół ciężarówki, bez ruchu. W kanale orbitalnym odezwało się przez chwile dowództwo, ale nikt nie odpowiedział.

– Skan! – wrzasnął Zefir. – Jak najdalszego zasięgu, ile możecie. Oni muszą gdzieś tu być. Nasi nie mogli się aż tak pomylić.

Znów panowała cisza. Waldek dotknął panelu, zaczął wklepywać koordynaty. Wiedział jednak, że zasięg skanerów Husarza jest za mały. Większość mocy pakuje się w systemy celownicze i zabawkę do skoków wspomaganych. Poza tym, zamknięta konstrukcja pancerza nieco przeszkadzała instrumentom. Cała nadzieja w Royalach Seana i Davida.

– Czuje się głupiej, niż na moich ostatnich urodzinach – westchnął Jędrek.

– Husarz-1, zgłoś się! Husarz-1, zgłoś się! – głos Olmosa wbijał się w ich uszy, pełen drobnych zakłóceń. Zefir jednak zignorował dowódcę.

– Mam! – prawie podskoczyli na okrzyk Seana. – Szybki ruch, jakieś dwanaście, dwadzieścia kilometrów od nas. To muszą być oni!

– Trochę daleko…

– Yuksel, zostajesz z Otto. Wasze maszyny są najwolniejsze. Sean, David, biegnijcie. Nie żałujcie pary, tylko uważajcie na teren.

– A my? – spytał Waldek, czując, że odpowiedź może mu się nie spodobać.

– Po co mamy silniki w nogach? Normalnie, poskaczemy – Zefir brzmiał równie zawadiacko, co poważnie. Jędrek przeklął.

Pierwsza misja Waldka widać musiała zawierać nieoczekiwany zwrot akcji.

 

Centrum kontroli misji, położone tuż za mostkiem krążownika, dosłownie wrzało. Pracownicy komunikacji biegali od panelu do panelu, od konsolety do konsolety, próbując wycyzelować dźwięk. Olmos zaprzestał krzyczenia. Albo stracili łączność, albo nikt nie chciał łaskawie odebrać sygnału. Ponury grymas pojawił się na twarzy porucznika. Ten niesubordynowany skurczybyk znowu naginał regulamin! Powinien się spodziewać, że Polacy będą mu zachodzili za skórę. Ich jednostka przeżywała teraz pięć minut sławy i Husarze niesamowicie rozpychają się podczas łączonych misji.

Generał Grosvenor śledził aktualizację skanów taktycznych. Był podenerwowany, głośno tupał nogą o metalową podłogę.

– Co on robią? Co oni najlepszego robią, poruczniku?

Olmos spojrzał na odczyty. Wskazywały na użycie silników umieszczonych w nogach robotów. Wyglądało na to, że używali skoku wspomaganego, by jak najszybciej dotrzeć do nowego, niezidentyfikowanego jeszcze celu.

– Cholerna aparatura – wrzasnął głośno. – Ile trzeba wam zapłacić za jeden dobry skan!?

Personel milczał i wszyscy jak najszybciej wlepili wzrok w najbliższe im ekrany i hologramy. Porucznik przeklinał w duszy zakłócenia atmosferyczne, całą tą bezsensowną planetę i to, że w jego oddziale byli sami młodzi ludzie. Z taką dyscypliną nikt nie przeżyłby na CRZ-224 czy w czasie wojny zetańskiej. Prawie kopnął w leżący obok, gruby kabel chłodzenia.

– Panie poruczniku, czy pańscy ludzie znów popisują się, zamiast pracować?

– Spokojnie, sir. Muszą już coś wiedzieć.

– Sir! – zawołała nagle niziutka dziewczyna, wpatrzona w napływające stosy danych. – Mamy nowe informacje na temat aktualnego celu. Są… dziwne?

Porucznik i generał stanęli po obu stronach podkomendnej. Wpatrzyli się uważnie w nadciągający odczyt. Wskazywał obecność podejrzanego wzrostu energii, poruszającego się równolegle z obranym celem. Porucznik zmarszczył brwi.

– Zignorować!

– Ale sir, nie możemy pominąć aż tak wysokiej anomalii. To nie mogą być zakłócenia, ani zjawisko naturalne. Coś tam jest!

– Czy płacimy ci za wykonywanie komend, czy za ich kwestionowanie? – spojrzał się na nią tak, jakby miał zaraz ją udusić.

– Przepraszam, sir! – wykrztusiła i natychmiast odbiegła ze stanowiska.

– Dobra decyzja – pochwalił generał. – Nie możemy tam wysłać lądownika, dopóki może być tam więcej wozów rakietowych. Ustrzeliliby nawet tak duży pojazd, jakby dobrze walnęli.

– Wiem – powiedział Olmos przez niemal zaciśniętą szczękę. – Wiem.

 

Koniec

Komentarze

Na pierwszej stronie, w pierwszych 1800 znakach powinno się coś wyjaśnić, żeby czytelnik wiedział, po co ma czytać dalej. Zaserwowany początek niczego nie wyjaśnia. Jest dynamiczny, jest energiczny, ale trudno po przeczytaniu cząstki nr 1 powiedzieć, czego będzie dotyczyć ta historia. Zostaje wrażenie mętliku i odrobina zaciekawienia. Potem jest lepiej, ale gdyby mnie zapytano, czy autor cokolwiek w tym tekście zaplanował, czy też pisał jedynie, jak mu w duszy grało, musiałbym wybrać bramkę numer dwa. Pewnie nie jestem obiektywny, ale tak to widzę i dlatego ode mnie 3.
Pozdrawiam. 

Czuje się rozgryziony :) Co prawda opowiadanie miało szczegółowo i ramowo zaplanowaną  fabułę, ale rzeczywiście sam mój styl pisania jest często bliższy temu, co w angielszczyznie określa się "by the seat of your pants". Czasem to plusuje, czasem nie - na tym etapie (bo piszę już od dawna, choć z przerwami) niestety może być to nieuleczalne przyzywczajenie.

Nowa Fantastyka