- Opowiadanie: makak - Apokalipsa Św. Johna

Apokalipsa Św. Johna

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Apokalipsa Św. Johna

Szczury. Szara, bezładna lawina. Mnóstwo szczurów, uciekających z tonącego statku. Z tonącego świata.

 

Świętemu Johnowi od lat śnił się ten sam sen. I choć niemożliwe było przeliczenie morza małych, ruchliwych stworzonek, on dokładnie wiedział ile ich było. Pięć miliardów. Pięć miliardów gnanych instynktowną, niemal niewyczuwalną paniką w czarne odmęty oceanu i jeden, najniezwyklejszy ze wszystkich szczurów, który siedział na maszcie okrętu skazanego na zagładę i wymachując beztrosko różowym ogonem, powtarzał w swym szczurzym mózgu jedno zdanie. Prostą, lecz zarazem niebanalną myśl, przesączoną twardym akcentem z południowego Teksasu. „Miałem rację".

 

Po kilku minutach błogiego rozmyślania nad dosyć oczywistym sensem tych słów, Święty John ze zdziwieniem zdał sobie sprawę z tego, że jest mu zimno.

 

Odruchowo wyciągnął rękę po butelkę whisky, kiedy jednak jego dłoń kilkakrotnie nie napotkała na swojej drodze nic oprócz śmierdzącego ściekami powietrza, z niemałą trudnością wstał i zaczął się rozglądać w poszukiwaniu swego cennego trunku.

 

Na początku nie widział pod swoimi nogami nic, oprócz wielkiej, szarobrązowej plamy. Dopiero po kilku sekundach, gdy wzrok przyzwyczaił się do mdłej poświaty świecącego mchu, plama okazała się być w rzeczywistości wartkim strumieniem brudnej, napromieniowanej wody, różnych płynnych odpadów i niewielkich grudek czegoś, co z pewnością wyglądało lepiej po ciemku. Po mętnych falach szamba pływał plecak Świętego Johna, niczym tratwa unosząc na swej powierzchni tłuste ciało Brata Alberta.

 

Spasły szczur był jedynym z niewielu szczęśliwych zwierząt, które ze spotkania z jego panem wyszły w jednym kawałku. Dosłownie. Wszystkie jadalne zwierzęta, choć z roku na rok było ich coraz więcej, stanowiły rarytas, miły wyjątek od rutyny jedzenia ohydnej, proteinowej papki, którą żywili się umarli, krakersów, przypominających mu czasy w armii, oraz szaroniebieskich porostów obklejających budynki, z których dało się ugotować niegodną trawienia zupę.

 

Brat Albert z pewnością nie smakował jak kurczak, a nawet gdyby, jego zjedzenie uniemożliwiały problemy natury technicznej, bowiem w całości nie zmieściłby się do garnka, a krojenie jedynego przyjaciela wydawało się Świętemu Johnowi wysublimowaną formą masochizmu.

 

Odkąd trzy lata temu znalazł swojego towarzysza w spiżarni jednego z setek opuszczonych domów, zdążył go polubić, znienawidzić, zaprzyjaźnić się z nim po raz kolejny, aby w końcu przywyknąć do dużego, nieruchomego z reguły wybrzuszenia na lewym ramieniu.

 

Święty John z niemałym wysiłkiem pozbierał wszystkie swoje rzeczy, których nie zabrał śmierdzący przypływ. Koc, nóż, stary blaster, pamiętający ostatnią wojnę. Oprócz tego kilka elektronicznych gadżetów o wątpliwej przydatności, oraz Brat Albert, którego przydatność była nieoceniona.

 

-I mają władzę nad wodami, aby przemienić je w krew. Jak ja nienawidzę tych pieprzonych umarlaków – to drugie zdanie nie było bynajmniej cytatem z Biblii, chociaż Święty John zaintonował je z tą samą śmiertelną powagą, co poprzednie.

 

Nie śpiesząc się zaczął dreptać do wyjścia z kanałów, orientując się z pomocą szczura, który podrygiwał ilekroć czuł delikatny podmuch świeżego powietrza.

 

Po kilku minutach leniwego marszu, obaj kompani dotarli do wylotu kanałów, wielkiej, betonowej rury, wystającej ze skarpy jakiegoś pagórka.Widzieli takie miejsca dziesiątki razy, krążąc po podziemnych tunelach pod miastem, tego jednak szlaku mężczyzna nie pamiętał.

 

Jedyne wspomnienia z dnia wczorajszego były przesycone euforią znalezienia spiżarni pełnej whisky w piwnicy opuszczonego domku jednorodzinnego, zaś reszta została przyćmiona związaną z tym znaleziskiem liczbą promili. Zagadkowo i nieznajomo wyglądały brudne ściany pokryte brunatnymi porostami, przesłaniającymi wiekowe, iście zabytkowe graffiti. Głośno wzdychając, Święty John zarzucił na plecy mokry, śliski plecak z wojskowych metamateriałów i cofając się o krok do tyłu, podbiegł do krawędzi wyjścia z kanałów, pod którą było widać jedynie kamieniste zbocze.

 

Przez dosyć długi ułamek sekundy leciał w powietrzu oślepiony blaskiem wschodzącego słońca. Nagle zrozumiał, że nie leci sam. Błyskawicznie wymacał tłuste ciało Brata Alberta, machającego panicznie łapami, po czym przycisnął go do barku chudą,choć nieproporcjonalnie silną ręką. Kiedy zakończyli swój rekordowo długi lot,John twardo wylądował na skalistym zboczu, akompaniując sobie głośnym trzaskiem łamanej kości udowej. Gdy po niezbyt bolesnym stoczeniu się na sam dół położył się leniwie na ziemi, wygrzewając się na słońcu niczym wąż, kawałki kości zaczęły wracać na swoje miejsce.

 

Święty John nie przepadał za technologią, chociaż to ona dała mu ostatnie dwieście lat jego życia. Kiedy niemal dwa wieki temu zgłosił się na ochotnika do służby wojskowej, nie uważał postępu technicznego za coś, czego powinien się obawiać, a tym bardziej nienawidzić. Po kilku latach walki na froncie przeciwko totalitarnym Chinom otrzymał awans, a wraz z nim eksperymentalną kurację.Po kilku bardzo bolesnych operacjach, wojskowi naukowcy zmienili jegoorganizm w istną metropolię nanobotów. A kiedy wojna się skończyła, pracowite mechanizmy nadal utrzymywałystare ciałow idealnym stanie, naprawiając tkanki, wyostrzając refleks, wzmacniając mięśnie. I nawet teraz, choć trochę zawodne, powodowały, że mimo prawie dwustu lat doświadczenia życiowego, ich gospodarz wyglądał na zaledwie trzydzieści. Przy tym nie dawały o sobie zapomnieć, gdyż dręczone bezczynnością dość często serwowały Świętemu Johnowi uciążliwe tiki nerwowe, bądź dużą dawkę adrenaliny, która przyprawiała go o nadpobudliwość i utrudniała mu zachowanie godności, jaką przecieżokazywać powinna osoba duchowna.

 

Jego imię, bądź przydomek, nie było bowiem dziełem przypadku, lub dziwacznego kaprysu rodziców. Święty Jonatan Smith, dla przyjaciół John, będąc w swym mniemaniu ostatnią osobą na ziemi, miał całkowite prawo do nazywania siebie świętym.

 

Z błogiego zamyślenia wyrwało go wspomnienie piwnicy, pełnej wyśmienitej jakości trunków. Mimo wielu lat usilnych starań, organizm nafaszerowany nanorobotami nie zamierzał uzależniać się od alkoholu. Święty John, jako jego oddany wielbiciel, odniósł jednak niewielki sukces, uzależniając się od niego psychicznie. Tak więc każdy pub, czy choćby barek z tanim winem znaleziony w ruinach opuszczonego miasta stanowił powód do intensywnego, choć bardzo krótkiego przypływu radości, oraz okazałej uczty ze zgromadzonych zapasów, wyprawionej w parnej kotłowni miasta umarłych. Z reguły po takich biesiadach Brat Albert znikał gdzieś w tajemniczych okolicznościach, zaś jego pan zasypiał, śniąc po raz kolejny te same, znajome sny.

 

Po kilku minutach nieśpiesznego marszu Święty John oddalił się od wzgórz, okalających miejską elektrociepłownię i ujrzał przed sobą pierwsze zabudowania. Poniszczone domki jednorodzinne, częściowo pozbawione dachów, lub kawałków ścian, górowały nieznacznie nad wyrastającą wszędzie, falującą na delikatnym wietrze trawą.

 

Niedaleko, zaledwie kilka metrów od mężczyzny przebiegł duży jeleń. Całkiem pokaźny worek mięśni i tłuszczu. Celny strzał z blastera z pewnością urwałby mu głowę, a przy odrobinie wysiłku Święty John mógłby go dogonić i skręcić mu kark. Mimo wszystko był zaspany i z pewnością nie miał ochoty na taką pogoń. Poza tym, w kieszeni ciążył mu kawał prawdziwej, amerykańskiej suszonej wołowiny.

 

Dopiero teraz zaczął się zastanawiać gdzie dokładnie ma szukać swojego świętego Graala, a raczej płynów, którymi mógłby owy kielich napełnić. Jako że jedyne wspomnienia z dnia wczorajszego dotyczyły bogato wyposażonej piwnicy domu jednorodzinnego, najrozsądniej było się trzymać przedmieść i nie wchodzić do miasta, gdzie roiło się od umarłych i ich maszyn. Niestety, jednym z zabytków wspaniałych czasów kapitalizmu była idiotyczna moda na budowanie setkami identycznych domów, z identycznymi ogródkami oraz denerwującymi krasnalami ogrodowymi, które zdawały się przemieszczać, kiedy John nie patrzył w ich stronę. Nawet pomimo zaników pamięci mężczyzna wątpił w to, aby poprzedniego dnia wybrał jeden z nieróżniących się niczym domów, czy choćby nie zaznaczył w jakiś sposób drogi do niego.

 

Skierował się więc do najbogatszej części miasta, wystawnej arkadii przepychu wypchanej ogromnymi willami ludzi, którzy od lat spoczywali pod grubą warstwą gruzów i mchu.

 

Spacerując obserwował opustoszone ruiny, wraki samochodów poczerniałe od ognia, czerwone ulotki propagandowe, a raczej ich strzępy, wiszące na powyginanych latarniach. Niemal nienaruszona aleja wyglądała bardzo dobrze w porównaniu do reszty miasta, lecz Święty John zapuszczał się tam rzadko, z uwagi na trudne do sforsowania zabezpieczenia willi, które skutecznie zniechęcały go do ich splądrowania, tak samo jak złodziei z czasów wielkiego głodu. Nie był on zwyczajnym złodziejem, toteż takie włamanie nie wymagałoby od niego dużego wysiłku, bezsensowne byłoby jednak podejmowanie się tego, kiedy jedzenie łatwiej było znaleźć w mieście, nawet przy szwędających się wkoło żywych trupach.

 

Mimo iż rozglądał się bardzo uważnie, nie był w stanie dojrzeć na żadnym z budynków choćby najmniejszego sygnału, że mógł tam być poprzedniej nocy. Wszystkie budowle wyglądały podobnie, wzniesione z granitu i marmuru, obwarowane wielkimi ogrodami i kilkumetrowymi płotami z drutem kolczastym.

 

W pewnej chwili Święty John zauważył coś, co na dobre przykuło jego uwagę na następne kilka minut. Tuż pod jego stopami, znajdował się jaskrawożółty napis, lśniący w porannym słońcu na czarnej powierzchni popękanego asfaltu.

 

„Koniec jest bliski" głosiły arabskie litery nakreślone na środku drogi.

 

Dla Świętego Johna nie było to nic nowego. On wiedział, że koniec już nadszedł. Przez pierwsze dwadzieścia pięć lat swojego życia szedł nieświadomie drogą wielu młodych ludzi, spędzając cały czas na wyczerpującej edukacji, a w końcu, kiedy nadeszła jego kolej, aby wziąć udział w Trzeciej Wojnie Światowej, walcząc na froncie, marząc o medalach i zaszczytach, a w najgorszym razie o bohaterskiej śmierci. Perfidnym kaprysem losu, nie miała ona nadejść jeszcze przez wieki. Wtedy jeszcze nie widział wiszącego nad czarnym od bombowców niebem fatum Jeźdźców Apokalipsy, którym dano, aby odjęli z ziemi pokój. Dwie dekady potem, po zakończeniu wojny nastąpił czas głodu, trzeciego z Jeźdźców, który swą sprawiedliwą karą objął wszystkie narody świata.Jonatan jak przez mgłę pamiętał uspakajające nagrania propagandowe, których monotonne komunikaty rozbrzmiewały w kółko na przemian z odgłosami zamieszek w wyniszczonym konfliktem kraju. Wychudzone ludzkie wraki, polujące niczym hieny na każdy skrawek mięsa. Następnie długa wojna domowa. Morderstwa, kradzieże, pożary. Na szczęście wielka bieda trwała zaledwie kilkadziesiąt lat. Potem nadszedł spokój. Nadeszła apokalipsa.

 

Święty John rozejrzał się wkoło. Po chwili nareszcie zrozumiał, który budynek przyciągnął jego wzrok poprzedniego wieczoru. Niedaleko miejsca, w którym się znajdował, stała tylko jedna willa, mała budowla z szarego marmuru. Tablica, na której widniało niegdyś nazwisko właściciela została skradziona dekady temu, przekazując zaszczytną funkcję drogowskazu złotemu graffiti na drodze.

 

Pierwszy gość od bardzo długiego czasu podszedł powoli do dużej, żelaznej bramy zwieńczonej drutem kolczastym. Potrząsnął łańcuchami obwiązanymi wokół stalowych prętów, a przekonawszy się, że kłódka jest zbyt solidna, aby próbować ją otworzyć, westchnął, zrezygnowany. Nadludzkich możliwości swojego ciała używał równie łatwo, co niechętnie. Nie czuł się dobrze, wiedząc, że używa tej samej technologii, której odkrycie doprowadziło do apokalipsy.

 

Ukucnął, po czym wybił się mocno do góry wzbijając pod swoimi stopami tuman kurzu. W powietrzu lekko musnął butem zwoje drutu kolczastego, uśmiechając się pod nosem na znak pogardy dla prymitywnych zabezpieczeń, które dziesiątki razy chroniły właściciela budynku przed rządnym krwi bogaczy tłumem. Lądując z powrotem na ziemi, otrzepał z pyłu maskujące spodnie w kolorze khaki, po czym schował do plecaka Brata Alberta, który dotychczas spokojnie siedział na jego ramieniu.

 

Ogród tej posiadłości był dość mały, w całości zarośnięty sięgającą do kolan trawą. Do willi prowadziła kiedyś żwirowana ścieżka, teraz całkowicie pokryta bujną roślinnością.

 

Święty John nie zaprzątał sobie głowy pukaniem do masywnych drzwi budowli, gdyż posiadała ona okna na parterze, a jak mówi wieloletnia tradycja włamywaczy, do okien pukać trzeba tylko raz. Jednak pierwsza próba wybicia szyby skończyła się jedynie słabym skręceniem nadgarstka, który okazał się mało wytrzymały w porównaniu z nanotechnologicznie wzmocnionym szkłem.

 

-Pancerne – powiedział z uznaniem właściciel regenerującej się już ręki. Zdjął plecak, wyjął z niego mały, obły przedmiot i zamknął zamek błyskawiczny zanim Brat Albert zdążył wypełznąć z torby.

 

Odruchowo, niemal idealnie płynnym ruchem odbezpieczył blaster, po czym cofając się do tyłu, wypalił z niego do matowej tafli szkła. Kilka milisekund po naciśnięciu spustu, z lufy wydobył się błysk purpurowego światła, rozświetlając spowite w mroku wnętrze pomieszczenia za szybą. Zaraz po nim nadeszła potężna fala uderzeniowa, skupiona w postaci niewidzialnego strumienia wysokiego ciśnienia, zdolna wydrzeć z płuc ostatnie tchnienie, zanim żołnierz zdąży wygłosić przemowę o swej miłości do Wujka Sama, niczym bohaterowie przedwojennych filmów.

 

Okno rozprysło się na deszcz szklanych odłamków, a ściana wokół niego zadrżała, pękając w kilku miejscach. Święty John ostrożnie przeszedł przez roztrzaskaną ramę, wchodząc na zakurzony drewniany parkiet. Po chwili zauważył swoje ślady, wydeptane poprzedniego dnia w grubej warstwie brudu, pokrywającej deski. Przeklął w myślach swoją głupotę, widząc, że jego trop rozpoczynał się przy oknie z drugiej strony domu, wybitym w ten sam sposób, jaki zastosował dzisiaj.

 

Podążając swoim śladem zwiedził najpierw kuchnię, w której nie zostało ani trochę jedzenia, jeśli nie liczyć biegających po kafelkach karaluchów. Potem poszedł do salonu, gdzie naprzeciwko wielkiego ceglanego kominka leżał szkielet właściciela posiadłości.

 

Mężczyzna podszedł do usadowionego na fotelu kościotrupa, zauważywszy leżące na stoliku obok buteleczki. Kiedy odczytał małe, pożółkłe etykietki okazało się, iż były to środki odkażające, przeciwzapalne i przeciwbólowe. Najprawdopodobniej zmarł podczas wielkiego głodu, nie mogąc pokonać zwykłego zakażenia, mimo dobrze wyposażonej apteczki, na jaką niewielu ludzi mogło sobie wtedy pozwolić.

 

Kiedy John podążał pozostawionym przez siebie śladem, ogarnął go lekko ponury nastrój. Nie był on bynajmniej spowodowany widokiem trupa, jakich widział wiele, ani samym faktem śmierci, która niemal na jego oczach spotkała pięć milionów ludzi. Raziła go po prostu perfidia i okrucieństwo losu, który kazał człowiekowi walczącemu z nędzą wszystkimi siłami odejść ze świata żywych w tak niegodny sposób.

 

Jego ślady prowadziły poprzez większość pomieszczeń domu, zawracając po środku połączonego z budynkiem garażu. Święty John z lekkim zdumieniem przyglądał się urwanemu tropowi, nie widząc żadnej zależności między swoimi wspomnieniami, a rzeczywistością. Po chwili dostrzegł jednak niewielki barek, przez którego półotwarte drzwiczki widać było półki ze stojącymi tam zakurzonymi butelkami. Poczuł się zawiedziony, przekonując się, że pamięci zaprawionej alkoholem nie wolno ufać. Podszedł jednak do małej szafki, przyjmując, że choć nie odkrył niczego takniezwykłego, jak cała spiżarni pełniej markowych napojów, było to zawsze lepsze niż nic.

 

Idąc po swój łup, usłyszał nagle, że jeden z jego kroków rozległ się w koło głuchym echem. Zdziwiony odwrócił się, po czym wygrzebał z torby małą latarkę z diod organicznych, montowaną na ramieniu. Kiedy mdłe światło omiotło betonową podłogę zagraconego garażu, na ziemi przed nim zarysował się niewielki kwadrat, w którym nietrudno było rozpoznać blaszaną klapę. Nie szukając zbyt długo, mężczyzna znalazł w stercie wiekowych rupieci podłużny kawałek metalu, którym podważył płytę. Wewnątrz znajdował się pogrążony w mroku tunel, ziejący ogromną dziurą w podłodze, którego gładkie ściany obwieszone rzędami świetlówek przywodziły na myśl schrony przeciwatomowe z czasów wielkiej wojny.

 

Święty John złapał się dużej, śliskiej drabiny prowadzącej w dół, po czym szybko zsunął się w ciemność. Kiedy tylko dotknął stopami posadzki, wokół niego zapaliło się światło, a w oddali rozległ się równomierny szum, jakby głośnego silnika spalinowego.

 

Na białych ścianach widniały napisy w starym, dobrym angielskim. Kilka rzędów jaskrawoczerwonych strzałek, z napisami o obiecującej treści. „Generator geotermalny", „Lazaret", „Pomieszczenia mieszkalne" – głosiły kolejne inskrypcje. Pomiędzy nimi znajdowała się mapa, albo w małej skali, albo przedstawiająca bardzo duży obiekt. Święty John niedowierzając ze zdziwienia skierował się w stronę pomieszczeń mieszkalnych.

 

Jego znalezisko okazało się czymś znacznie więcej, niż tylko piwnicą pełną whisky. Jeśli ten stary schron rzeczywiście był sprawny i samowystarczalny, będzie mógł się wreszcie wynieść z dusznej kotłowni Nekropolii i skończyć ze spaniem gdzie popadnie.

 

W schronie jądrowym nie groziły mu mordercze maszyny umarłych, strzegące ich miasta i polujące wszystkie na zwierzęta nadające się do przerobienia na koktajl z protein i tłuszczu, w tym na niego. Nie było tam też mroźnych zim, huraganów i radioaktywnych deszczy, które wypalały tkanki, zapewniając nanorobotom wiele pracy, a ich właścicielowi wiele bólu. I gdyby zdarzył się cud, na który zasługiwała przecież jak najbardziej osoba tak uduchowiona, może stałoby się niemożliwe. Może Święty John po raz pierwszy od trzydziestu lat wziąłby gorącą kąpiel.

 

Gdy po kilku sekundach dotarł do swojego celu, przez chwilę zastanawiał się czy nie śni. Przed nim znajdowała się duża tablica oświadczająca, iż znalazł się w kwaterach mieszkalnych. Za nią rozciągał się korytarz, poprzetykany wnękami żółtych drzwi, prowadzących do kolejnych pomieszczeń. Bez wahania przekręcił srebrną gałkę znajdującą się najbliżej niego i wszedł do jednego z wielu pokoi. Tak jak na korytarzu, tu również jego wzrok tłumiło mdłe światło białych świetlówek, sprawiające wrażenie kroczenia w delikatnej, szpitalnie sterylnej mgle. Pomieszczenie, w którym się znajdował nie było ani za małe, ani za duże, rozmiarami przypominało przeciętne mieszkanie w centrum miasta. Proste meble w pseudonowoczesnym stylu, to jest wykonane z ascetycznych kawałków blachy, stały w kątach i przy ścianach, tworząc złudne wrażenie ogromu szarej podłogi z tajemniczego tworzywa sztucznego.

 

Naprzeciwko wejścia znajdowało się coś na kształt dużej, wbudowanej w ścianę szafy z rozsuwanymi drzwiami. Po prawej stronie drzwi przedpokój przekształcał się w salon, podobny do tych, które można było zobaczyć w dobrych hotelach. Oczywiście, kiedy te jeszcze istniały.

 

Święty John z niebywałą starannością przeszukał pokój, odnajdując biblioteczkę z przedwojennymi książkami, które niezależnie od autorów i roku wydania były prawdziwymi białymi krukami, tym bardziej, że nie były nawet zakurzone. Odkrył też, że to, co z początku wziął za garderobę, było w rzeczywistości skrytką, pełną rzeczy osobistych lokatora pokoju, który musiał przenieść je tam, w obawie przed ich zniszczeniem podczas bombardowania.

 

Przedsięwzięcie to okazało się sukcesem, gdyż owe przedmioty z łatwością przeżyły swojego właściciela. Oprócz jakichś zdjęć, matryc holograficznych i innych bibelotów, znajdowały się tam souveniry o czysto praktycznym zastosowaniu, a więc stara, choć nadal szczelna maska gazowa, nieco amunicji do broni automatycznej, oraz pudełko po butach, na dnie którego leżała wojskowa strzykawka z lekiem, chroniącym przed chorobą popromienną.

 

Święty John spakował do plecaka jedynie maskę gazową, ponieważ niepotrzebna była mu amunicja do broni, której nie posiadał, a z promieniowaniem żył od paru wieków, bez najmniejszego uszczerbku na zdrowiu.

 

Wyszedł z pokoju, odruchowo zamykając za sobą drzwi i skierował się w stronę korytarza oznaczonego strzałką z napisem „zbrojownia". Podczas krótkiego spaceru zrozumiał zamysł architekta, który pomieszczenie z bronią ulokował w samym środku wielkiego schronu o owalnym kształcie.

 

Kiedy dotarł do pancernych drzwi pomieszczenia, Brat Albert zaczął piszczeć we wnętrzu wojskowego plecaka zawieszonego na grzbiecie właściciela. Święty John wyciągnął szczura, aby zaraz położyć go na ramieniu, po czym odsunął ciężkie, ołowiane drzwi. Ogarnął go powiew chłodnego powietrza, niosącego przyjemny dla wojskowego nosa zapach prochu i ozonu.

 

Po chwili rozkoszowania się tym aromatem,Jonatan wszedł do wnętrza zbrojowni, po czym głośno i przeciągle zagwizdał. Z kieszonki torby wyjął butelkę taniego wina owocowego, o smaku prawie tak żałosnym jak dziwaczna nazwa wypisana na czarnej od brudu etykiecie. Przechadzając się wzdłuż półek pełnych różnorakiego uzbrojenia, pociągał skąpe łyczki cuchnącego wiśniami płynu.

 

Z sentymentem i pożądliwością wpatrywał się w piękne i lśniące karabiny napromiennikowe, sędziwe moździerze, pachnące trotylem i prochem z dawnych bitew, oraz wdzięczne granaty termobaryczne, poukładane w równe rządki przez jakiegoś zbrojmistrza-pedanta.

 

– Ho, ho, ho, mój mały, zdaje się, że nawet nie zauważyliśmy, że nadeszły święta! -Powiedział Święty John, klepiąc spasłego gryzonia, który sennie skubał jego koszulę.

 

Jednak po kilku sekundach w jego głowie narodził się pomysł, który wprawił go w jeszcze lepszy nastrój. Szybko przeszedł przez całe pomieszczenie, zbierając jak najwięcej bomb i materiałów wybuchowych wszelkiej maści, od nitrogliceryny, przez ampułki wypełnione jadem kiełbasianym, aż po malutkie naboje z antymaterią. Kiedy z pełnym plecakiem opuszczał pokój, z jego twarzy zniknęły wszystkie ślady niedawnego uśmiechu i radości, pozostawiając po sobie jedynie krótki testament, zapisany w mózgu nosiciela, jako dosyć precyzyjna mapa miasta, z czerwonym krzyżykiem postawionym w miejscu Nekropolii.

 

Dla ścisłości, Święty John nigdy nie był smutny. A przynajmniej nie po Apokalipsie. Zanim nadeszła, zdarzało mu się żałować bardzo wielu rzeczy, począwszy od rodzinnego Houston, którego przeorane bombami wzgórza zostawił po drugiej stronie kontynentu, aż po całą ludzkość, która dobrowolnie skazała się na zagładę. Kiedy jednak został ostatnim człowiekiem na ziemi, zaczęła mu towarzyszyć niezmienna aura cynicznego, pijackiego spokoju, doprawiona odrobiną dawnej religijności.

 

Już po kilku minutach lawirował między pokojami rezydencji, w której odnalazł wejście do schronu, z trudem rozwijając dużą mapę miasta umarłych. Sporządził ją zaledwie kilka lat temu w oparciu o plany zabudowy wygrzebane w ruinach ratusza.

 

Wybrał sobie doskonałe miejsce na wypróbowanie swojego nowego uzbrojenia, jako cel stawiając sobie szturm na Przetwórnię, co w każdym calu było doprawdy bezcelowym wysiłkiem. Skierował się w stronę połamanych wieżowców, górujących nad zrównaną z ziemią metropolią. Niektóre z budynków szarpały niebo pięknymi, nienaruszonymi iglicami, inne zaś tworzyły spektakularne, choć dosyć żałosne konstrukcje z powyginanych przęseł i splątanych stalowych lin.

 

Nikt, kto teraz mógł patrzeć w niebo nie potrzebował zegarka, gdyż słońce, wyglądające niczym mały, złoty krążek na brązowych chmurach, swoim położeniem dobitnie wskazywało na kilka minut po południu.

 

Mężczyzna stawiał kroki na połamanych betonowych płytach, wybijając marszowy rytm, rozlegający się głuchym echem w okolicy. Gdzieniegdzie przebiegały dwugłowe jaszczurki, zataczające się w wysokiej trawie.

 

Co dziwne, bardzo niewiele ssaków zmutowało się na skutek opadu promieniotwórczego. Obok brzydkich jaszczurek i nienaturalnie wielkich żuków, biegały całkowicie normalne jelenie i dzikie psy.

 

Zmutowane stworzenia były odpychające w każdym calu, jeśli nie z powodu zdeformowanego wyglądu, to dlatego, że z odległości kilometra dało się poczuć przyprawiający o mdłości smród chorego ciała.

 

Nagle, po przeciwnej stronie szerokiej drogi, w gęstej trawie coś zaszeleściło.

 

Święty John błyskawicznie sięgnął po blaster, po czym zaczął świdrować wzrokiem falującą na wietrze roślinność. Powoli, krok po kroku, zbliżał do pobocza drogi, delikatnie odgarniając zarośla wojskowym butem. Kiedy odkrył źródło szmerów, splunął na ziemię, lekko zawiedziony, może z pogardą.

 

-No i co, mały, piekielny blaszaku, myślałeś, że możesz tak sobie latać jak sęp, mieląc na papkę sarenki? – Zapytał, pochylając się nad swoim znaleziskiem, po czym już ciszej, pod nosem, sam sobie odpowiedział na zadane przez siebie retoryczne pytanie.

 

-Ale wy, cholerne trupojady, nic nie myślicie.

 

Na ziemi przed nim pełzał niewielki robot, drapiąc o asfalt połamanymi śmigłami. Co chwilę nerwowo migał światełkami, po czym próbował się poderwać do lotu, nie pozwalały na to jednak pokiereszowane lotki i dziura w obudowie, rozorana wielkimi pazurami. Na grubej warstwie brązowego lakieru widniał piętnastocyfrowy numer seryjny. Mężczyzna wiele razy widywał roboty, które zostały zniszczone podczas wykonywania swej żmudnej misji dostarczania mięsa do miasta umarłych.

 

Po chwili zastanowienia wziął duży zamach, który w ułamku sekundy przywołał dawne wspomnienia ze szkolnej drużyny futbolowej, po czym obdarował maszynę potężnym kopniakiem. Ta poszybowała w górę, radośnie kręcąc śmigłem w nadziei na wolność, po czym roztrzaskała się o ścianę jednego z bloków mieszkalnych.

 

Dopiero teraz Święty John zorientował się, że dotarł do miasta. Od czarnych murów Nekropolii dzieliło go zaledwie kilka kilometrów, przymocował więc odbezpieczony blaster do ciężkiego pasa i zachowując nieco większą niż dotychczas ostrożność, zaczął zagłębiać się w betonową dżunglę. Tutaj roślinność nieco rzedła, ustępując miejsca większej ilości gruzów i cuchnącego szlamu.

 

Czarne glany starego żołnierza idealnie wpasowywały się w swoje poprzednie ślady, które niczym ścieżka w puszczy prowadziły niezmiennym slalomem pomiędzy kawałkami murów i wrakami samochodów. Po chwili, gdy mężczyzna zauważył, iż zaczęło nieco ciemnieć, co z reguły oznaczało koniec polowań, rozluźnił mięśnie, chowając broń do kabury.

 

Zaczął rozglądać się beztrosko po okolicy, mimo że jego stopy nadal stąpały tym samym szlakiem, rozchlapując błoto w marszowym rytmie. Z uwagi na miłe myśli w głowie i lekkomyślne poczucie bezpieczeństwa, z ciekawością turysty we własnym mieście wspominał różne miejsca i budynki, których ruiny oglądał po drodze. Przestał kontemplować ich obecność, kiedy natrafił na wielką, betonową płytę, na której, sam już nie pamiętał, laserem, bądź palnikiem wypalił ogromny napis, a raczej cały monolog, pełen wyrzutów i przekleństw, zwrócony prosto do odbiorcy. W stronę nieba.

 

Po kilku minutach wpatrywania się we własne bluźnierstwa, poczuł, że jest nieco zmęczony i zaczął szukać wzrokiem jakiegoś miejsca odpowiedniego na odpoczynek. Mimo iż dosyć często przemierzał metropolię, to bardzo mało budynków zostawało na dłużej w jego pamięci. Jednocześnie, prawie każda budowla przywoływała na krótko jakieś dawne wspomnienie, żeby szybko znów stać się zapomnianym kawałkiem gruzu, kiedy Święty John odchodził swoim rytmicznym krokiem.

 

W słabym świetle słońca połyskiwał wybity neon restauracji, w której przed wojną, podczas wojny i po wojnie, niezmiennie sprzedawano parszywe żarcie, w którym jedyną zmianą na przestrzeni lat była malejąca wraz ze wzrostem inflacji ilość białka w jednym hamburgerze. Thank God For Every Friday, uciążliwa sieć barów szybkiej obsługi, rozprzestrzeniła się po Nowym Świecie jak opad promieniotwórczy, aby potem z łatwością przekroczyć przez ocean i podbić resztę świata, aż po wrogie Chiny, gdzie jednakprzegrywała z ryżem pod względem popularności.

 

Święty Jonatan nie przepadał za takimi jadłodajniami, a jego niechęć zamieniała się w prawdziwy wstręt za każdym razem, gdy nękany głodem był zmuszony odbierać truchło zmutowanego kurczaka od upośledzonego sprzedawcy z wyraźnymi oznakami łojotoku. Poza tym, jako duchowny swego własnego odłamu chrześcijaństwa, zawsze wierzył w żydowskie korzenie baru wychwalającego szabat.

 

Tym razem jednak sprzedawcy nie było. Mężczyzna podszedł do wybitej szyby, oglądając ciemne wnętrze restauracji. Po chwili zastanowienia wszedł do środka, a po jeszcze krótszym czasie wyszedł, wlokąc za sobą aluminiowy stolik i dwa krzesła.

 

Znalazł równy kawałek drogi, na którym postawił pokryte kurzem meble. Z niemałym trudem wygrzebał z plecaka Brata Alberta i plastikową siatkę. Wysypał jej zawartość na stolik, a szczura posadził na krześle. Sam usiadł, po czym podzielił jednego z leżących na stole sucharów na dwie połowy. Z kieszeni wyjął butelkę taniego wina, które dzięki upływowi czasu stało się iście szlachetnym trunkiem, nie ulewając ani kropli nalał go do blaszanej nakrętki, którą postawił przed Bratem Albertem wraz z przypadającą mu racją żywnościową. Suchary zniknęły ze stołu szybko, a zaraz po nich wino z nakrętki. Przez chwilę siedzieli w ciszy, przerywanej śpiewem ptaków i melodiami wygrywanymi przez wiatr uderzający w dziurawe ściany.

 

-I jak towarzyszu, smakuje ci? Jeśli nie to trudno, masz do wyboru suchary, albo mech zeskrobany z murów tego przeklętego miasta – rzucił Święty John wpatrując się w słońce. -Wiesz, co myślę o tym mieście? Myślę, że to wszystko, co je spotkało, nie było kataklizmem, nie było katastrofą, nie było przypadkiem. Zdecydowanie nie było też karą, która jak najbardziej mu się należała. Ta wojna, głód, bomby żółtków wycelowane w czoło Wujka Sama, nie były wcale gniewem bożym. Były tylko i wyłącznie sprawiedliwością. Skutkiem. I kiedy sąd wydał wyrok, okazało się, że na całej planecie był tylko jeden sprawiedliwy człowiek. Jedyny, który nie poddał się i nie poszedł ze wszystkimi do tejcholernej umieralni– powiedział, wskazując brodą wieżę nadawczą miasta umarłych, widoczną ponad poniszczonymi budynkami. Przez chwilę wpatrywał się w czarne chmury i po chwili powiedział zmienionym, bardziej uroczystym tonem:

 

-A wielkie miasto rozpadło się na trzy części i miasta pogan runęły. I wspomniał Bóg na wielki Babilon, aby dać mu kielich wina. No właśnie, wina! – Westchnął z rezygnacją, po czym rzucił pustą butelką w pokryty brunatnymi porostami mur. Butelka jak na złość odbiła się od ściany, przypominając o tym, że jest wykonana z przyjaznych dla środowiska tworzyw sztucznych.

 

-Czas ruszać, przyjacielu – powiedział Święty John, podnosząc szczura i kładąc go sobie na ramieniu. Powoli oddalił się od stolika, bawiąc się starym, stalowym nożem.

 

Coraz bardziej rozluźniony podrzucał do góry srebrne ostrze, a wodząc zamglonym wzrokiem po iglicach drapaczy chmur nie widział, iż co chwilę kaleczył sobie palce ostrą jak brzytwa klingą.

 

Myślał o swojej młodości w wojsku, o walce na froncie, która po latach wydawała mu się jednocześnie ciekawym, choć dosyć naturalnym doświadczeniem, wręcz niezbędnym do zachowania zdrowia psychicznego. Po wojnie pracował przez lata naprzemiennie, jako najemnik, łowca nagród, lub myśliwy. W zasadzie wszystkie prace, których się podejmował sprowadzały się do myślistwa. Do łowienia ludzi.

 

Dość oryginalną formą łowiectwa, którą uprawiał bez względu na inne zajęcia, było pozyskiwanie ludzkiej przychylności do Boga, lub raczej Boskiej przychylności do ludzi. Nie zawsze był osobą religijną, jednak liczne noce spędzone na bezustannym oglądaniu śmierci, bólu i chorób zostawiły na nim piętno. Nie była to bynajmniej niechęć do odbierania innym życia, co mężczyzna robił równie łatwo jak często. Może z niewielką przewagą na rzecz częstotliwości.

 

Jego piętnem była głęboka wiara, którą zapałał jeszcze podczas służby w wojsku. Jako jedyny wyznawca swojej religii, której był jednocześnie najwyższym kapłanem, uważał, iż zarówno wszystko, co widział w życiu, jak i wydarzenia, które miały miejsce przed jego narodzinami, były częścią zapowiedzianego przez biblijnych proroków końca świata.

 

Nareszcie oczom Johna ukazała się wielka, czarna ściana. Na jej górze, niczym pajęczyna snuły się cienkie przewody, pomiędzy którymi co chwilę przeskakiwały iskry. Przetwórnia była najlepiej strzeżoną częścią Nekropolii, do której roboty znosiły zwierzęta i rośliny, aby po długim procesie rozdrabniania i destylacji podać je swoim panom w postaci białkowego koktajlu.

 

Mężczyznę drażnił taki stan rzeczy, uważał bowiem wszystko, co żyje, lub żyło poza miastem umarłych za swoją własność. Czasami włamywał się do Przetwórni, aby ukraść to, co jemu ukradły maszyny. Najlepiej zanim zostało zmielone. Czynił to jednak bardzo rzadko, tylko w ponure dni, kiedy kończyły się suchary, a on nie mógł upolować zwierzyny. W jego opinii kilkudniowe truchło sarny nie smakowało najlepiej, zaś to samo truchło przetworzone i niepodobne już do żadnego zwierzęcia nie powinno być nawet nazywane jedzeniem.

 

Święty John pierwszy raz od kilku lat uśmiechnął się. Nie szyderczo, nie pod wąsem, ale prawdziwie, szczerze, z radości.

 

-Posłuchaj towarzyszu. Możesz zostać tu gdzie jesteś i podziwiać piękno walki, albo przeczekać to w jakimś bezpiecznym miejscu. Co wybierasz? – Wczepiony w jego koszulę szczur nawet nie mrugnął.

 

– A więc dobrze, będziesz ze mną – mężczyzna wzruszył ramionami i wyjął z plecaka część swego uzbrojenia, wkładając tam szczura. Kiedy przypinał do pasa pordzewiałe granaty, w jego oczach zbierały się łzy. Łzy z rodzaju tych, które znikają równie szybko jak się pojawiły, przywołane przez dawne wspomnienia.

 

Święty John sam nie był pewien, co zamierza zrobić, a raczej, co zamierza osiągnąć. Wiedział, że maszyn są setki i że w końcu będzie musiał albo uciekać, albo umrzeć. Nie chciał śmierci, chociaż myślał o niej z pozbawioną emocji obojętnością. W tym momencie liczył głównie na rozrywkę, taką, jakiej szukają demonstranci z koktajlami Mołotowa i młodzi rekruci idący na pierwszą bitwę. Nie zamierzał jednak rozlać ani jednej kropli krwi. Najwyżej olej wypełniający wnętrzności mechanicznych łowców. Już idąc zrujnowanym miastem obiecał sobie, że nie zabije żadnego z żywych trupów. Oni wybrali wieczne życie, a raczej wieczną śmierć, to jest egzystencję pozbawioną zarówno świadomości umierania, jak i świadomości własnego życia. Mężczyzna szanował ich wybór, przekonany, że Bóg nagrodzi go za podjęcie trudniejszej decyzji.

 

Zaczął powoli spacerować wzdłuż muru, głośno pogwizdując w rytm starożytnej piosenki wojskowej. Po chwili dotarł do okrągłego, stalowego włazu. Było to wejście dla tych z maszyn, które poruszały się jeżdżąc, chodząc, lub pełzając. Święty John wyjął z kieszonki plecaka mały walec o idealnie czarnej powierzchni. Położył go na asfalcie przed włazem, po czym włączył zapalnik i najszybciej jak mógł doskoczył do gruzowiska, w którym ukucnął, zakrywając oczy dłońmi. Kilka sekund później rozległ się cichy syk, a przez zamknięte powieki mężczyzny przedarło się oślepiające światło.

 

Kiedy wyszedł zza betonowych płyt, na jego twarzy znów pojawił się uśmiech. Naprzeciwko miejsca, gdzie znajdował się właz, przelewała się leniwie srebrna plama stopionego metalu, zmieszanego z asfaltem o podobnej konsystencji. Wypalona dziura w murze była teraz jego drzwiami do mrocznego miasta umarłych.

 

Święty John przeskoczył nad resztkami dawnej śluzy, po czym rozejrzał się dookoła. Przed nim wznosił się potężny budynek Przetwórni, z którego dochodził stłumiony szum silników. Ogromny plac miasta umarłych rozciągał się po horyzont, jednak w okolicy nie było widać żadnego z domowników. Najwyraźniej nadeszła już pora kolacji. Ziemia pod jego stopami była nieskazitelnie czysta, może za wyjątkiem chmary robotów konserwujących, które bez przerwy pełzały po niej jak robaki, szukając robaka, bądź źdźbła trawy, które śmiałoby wtargnąć na teren sterylnej Nekropolii.

 

Miasto leżące po drugiej stronie ogromnego muru zdawało się być opuszczone i martwe, ale w rzeczywistości było wypełnione po brzegi śpiewem ptaków, tętniące tupotem szczurzych nóg i szepczące do niego szumem trawy. Tutaj jednak górował zgiełk pozbawiony jakiegokolwiek życia, napędzany nieustanną pracą silników.

 

Gdzieś niedaleko, oświetlana światłem bladego słońca, majaczyła ludzka postać. Szła niepewnie, bardzo powoli przesuwając bose stopy po czarnym asfalcie. Święty John podszedł do nieznajomego i zaczął mu się przyglądać z nieskrywanym żalem i obrzydzeniem. Człowiek ten wyglądał jak zwyczajny mężczyzna w kwiecie wieku, choć jego umysł był niewiele starszy od otaczającej ich Nekropolii, która liczyła sobie prawie sto lat. Był niski, a jednocześnie bardzo wychudzony, miał nienaturalnie wypukłe czoło, a na grzbiecie jego prawej ręki widniał prosty, czarny tatuaż. Kod kreskowy. W zasadzie, tego, co można nazwać jego własną jaźnią, ten człowiek nigdy nie posiadał. Sam w sobie był jedynie osprzętem, udostępniającym swego ciała człowiekowi sprzed apokalipsy.

 

Kilka lat przed wojną rozwinęła się technologia, umożliwiająca modyfikowanie zdolności mózgu za pomocą urządzeń zintegrowanych z układem nerwowym. Mieli je ludzie zamożni, politycy, wojskowi. Przyspieszały refleks, wyostrzały zmysły, ułatwiały komunikację. Podczas wojny zrezygnowano z ich produkcji, z uwagi na łatwość, z jaką można było zabić ich użytkownika impulsem elektromagnetycznym. Nie skończyły się jednak próby udoskonalenia, a zarazem uproszczenia ich konstrukcji. Po zakończeniu konfliktów zbrojnych, kiedy głód i bezprawie dominowało na ulicach miast, bogatsze dzielnice oddzielały się od innych, tworząc swój własny świat, swoistą hybrydę prawdziwego życia i wirtualnej rzeczywistości. Po kilku latach patrzenia na nędzę swoich obywateli, rząd Stanów Zjednoczonych Ameryki, a następnie wszystkie inne ocalałe po wojnie państwa, wprowadziły w życie plan kryzysowy.

 

Polegał on na zgromadzeniu ludzi w wielkich, całkowicie samowystarczalnych zagrodach, przez sceptyków zwanych Nekropoliami. Następnie należało wszczepić im prymitywne wersje implantów mózgowych, odbierających polecenia z głównego komputera w centrum miasta. W ten sposób zamierzano rozwiązać wszystkie problemy ludzkości za jednym razem. Zabrać wszystkich obywateli z tego piekła, prosto do idealnego, iluzorycznego świata. Uciążliwe zamieszki i bunty zniknęły same, gdyż w wirtualnym raju nikt ich nie zaprogramował. Problemy głodu i chorób pokonano tworząc zmechanizowany system dostarczania i przetwarzania żywności. Projekt był też wyjątkowo odporny na krytykę. Przerażonych stopniem robotyzacji ekologów uspokajano oddaniem całkowitej wolności matce naturze poza murami Nekropolii. Wszyscy moraliści przyjęli za dobrą monetę fakt, że nie prowadzono żadnej segregacji ludzi, że wszyscy byli idealnie równi. Każdy mógł przetransferować swój umysł za darmo. Jednak największą radość sprawiła ludziom prosta, starodawna obietnica. Obietnica nieśmiertelności. Kiedy ciało się starzało, cała pamięć jego posiadacza była transferowana do mózgu szybko wyhodowanego klona. Bo choć klony miały krótki okres przydatności do spożycia, to ich hodowla była prosta i tania. Oczywiście, aby zachować iluzję wolnego wyboru, transfer odbywał się tylko i wyłącznie za zgodą lokatora. Nigdy się jednak nie zdarzyło, aby ktoś odmówił takiej usługi.

 

Prototypem było miasto Nowy Jork, jednak z uwagi na duży pośpiech, eksperymentalna nowojorska Nekropolia została zmodernizowana do pełnienia funkcji centrali, podczas gdy wszystkie większe miasta na świecie były pośpiesznie przekształcane w kolejne enklawy wirtualnej rzeczywistości.

 

Prawie wszyscy ludzie na świecie uznali innowacyjny pomysł za zbawienie od nędznego, trudnego życia. Zaledwie niewielka garstka wyrzutków, anarchistów, szaleńców i sekciarzy widziała w nim coś złego, coś, co na zawsze odbierze im wolność wyboru i uczyni z nich bezduszne żywe trupy. Znalazło się też kilku, którzy byli pewni, iż są świadkami biblijnego końca świata, a raczej jego kulminacyjnej części, Sądu Ostatecznego. Wierząc, że podjęta przez nich decyzja będzie nagrodzona zbawieniem, baz wahania nazywali siebie świętymi. Niestety, tylko jednemu świętemu przeznaczone było żyć kilka stuleci.

 

I to właśnie ten święty stał przed zgarbionym mężczyzną, przypatrując się mu niczym egzotycznemu zwierzęciu.

 

-I sprawia, że wszyscy: mali i wielcy, bogaci i biedni, wolni i niewolnicy otrzymują znamię na prawą rękę lub na czoło i że nikt nie może kupić ni sprzedać, kto nie ma znamienia – imienia Bestii lub liczby jej imienia. – Wyrecytował Święty John, uśmiechając się z pogardą do mieszkańca Nekropolii. -Dobrze pamiętam, jak o nas mówiliście. Fanatycy, terroryści, psychopaci. Ale powiedz, kto teraz jest fanatykiem? Kto dał się zamienić w bezmózgie zombie, okraść z wolnej woli, tylko po to, aby żyć spokojnie, bez głodu i nędzy? Ty, oraz twoi bracia, potępieńcu. Nie bój się, mam dziś dobry humor, nie zamierzam cię zabić. W gruncie rzeczy, to twoja strata, pomiocie piekielny. – Powiedział mężczyzna. Po chwili jednak się uśmiechnął i poklepał swego niemego słuchacza po ramieniu. -Mimo wszystko, będzie to zapewne najciekawszy dzień twojego życia. Patrz uważnie, a może pożałujesz, że siedzisz w więzieniu tego żałosnego ciała.

 

Święty John podszedł do szarej ściany Przetwórni, wyjmując z plecaka ostatnią już butelkę spirytusu. Wypił kilka łyków, przypominając sobie pierwsze dni w marynarce wojennej, wypełnione uciążliwymi szkoleniami. Przeszedł wzdłuż muru, aż natrafił na duży, migający kolorowymi światełkami zestaw czujników, wyrastający ze ściany, jeden z wielu nerwów Nekropolii. Ostrożnie wylał zawartość butelki na sensory, uśmiechając się szeroko do długiej, srebrnej anteny. Następnie wymacał w kieszeni zapalniczkę benzynową, której jaskrawym płomieniem rozpalił wylany alkohol, doszczętnie niszcząc jedno z setek elektronicznych oczu miasta umarłych.

 

W ułamku sekundy cała okolica przekształciła się w idealne pole bitwy. Jaskrawe, czerwone światło oświetliło plac Przetwórni, nadając mu kolor wieczornego nieba. Po drucie kolczastym, który oplatał mury Nekropolii zaczęły pełzać kolorowe wyładowania, sypiące jasnymi snopami iskier. Po chwili zza murów wyłoniły się latające roboty, wypełniając powietrze głośnym szumem silników. Przez krótki moment szukały intruza, kłębiąc się jak pszczoły. Jednak z uwagi na ich duży rozmiar, oraz ważące pół tony stalowe cielsko, przychodziło im to z wielkim trudem. Wpadały na siebie i obijały się o ściany, za wszelką cenę unikając zderzenia ze stojącym obok człowiekiem. Dopiero po kilku sekundach uświadomiły sobie, że w stojącym nieruchomo mężczyźnie jest coś dziwnego. W jednej chwili otoczyły człowieka, uważnie skanując jego ciało w poszukiwaniu implantów. Kiedy jednak nie odnalazły podobnego interfejsu, w ich procesorach rozpoczęła się istna burza mózgów. W ułamku sekundy odbezpieczyły pociski i przygotowały wszystkie systemy bojowe. Były więc bliskie wdrożenia standardowej procedury postępowania w przypadkach, gdy na teren Nekropolii wdarło się jakieś zwierze. Jednak po chwili otrzymały od głównego komputera dokładne instrukcje, rozkazujące niezwłocznie przetransportować mężczyznę do Stacji Naprawczej. System miasta umarłych uznał, że ta dwunożna istota musi być jednym z żywych trupów, pozbawionym jedynie możliwości komunikacji z siecią przez jakąś poważną usterkę.

 

Święty John nie miał jednak najmniejszej ochoty być naprawianym. Kiedy hydrauliczna macka jednego z robotów oplotła jego rękę, wzdrygnął się, po czym powoli wyciągnął blaster z kabury zawieszonej u pasa.

 

-Miłej podróży do piekła, demonie – powiedział, opierając kciuk na bezpieczniku broni.

 

Niezrażony zaistniałym oporem robot coraz dokładniej owijał ramię mężczyzny, ciągnąc go w kierunku dużych wrót Przetwórni. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy lufa, przystawiona do głównej kamery przesłoniła mu widok.

 

Jej posiadacz z wprawą, spokojnie i bardzo płynnie nacisnął spust. Rozległ się grzmot, a blaszane cielsko maszyny odleciało kilka metrów dalej. Mężczyzna zdążył jeszcze wbić nóż w kadłub robota, który trzymał jego nogę, zanim system Nekropolii zrozumiał, co się wydarzyło. W ułamku sekundy jedna z maszyn rzuciła się na Johna, obalając go na ziemię. Kiedy dziesiątki mechanicznych kończyn oplotły go, rozpoczęła się z pozoru powolna, statyczna walka o życie.Podczas gdyrobot beznamiętnie usiłował zmiażdżyć kręgosłup intruza, ten włożył dłoń w wąską szczelinę między płytami jego pancerza. Po chwili ogromny kadłub zwalił się na ziemię, po czym zaczął się czołgać w stronę swoich kompanów, wlokąc za sobą długi zwój urwanych przewodów.

 

Święty John wstał z heroicznym uśmiechem, otrzepując zakurzone ubranie. Nigdy dotąd nie czuł się tak wspaniale. Walka była od lat jego ulubionym zajęciem, lecz teraz, kiedy mógł się rzucić w jej wir bez obaw, bez żadnego celu, stała się prawdziwą sztuką. Pierwszy raz w życiu ogarnęła go zaduma nad własną osobą. Stwierdził że jest niczym średniowieczny krzyżowiec, walczący z niewiernymi w imię swej wiary, swoich przekonań, a także zwyczajnej, najbanalniejszej w świecie rozrywki.

 

Od natłoku przyjemnych myśli oderwała go kula, która ze świstem przeleciała obok jego głowy i zakończyła swój lot kilka metrów dalej, wyrywając dziurę w betonowym murze. Podczas jego krótkiej szamotaniny pozostałe maszyny zdążyły uformować szyk bojowy i teraz z wyraźną wrogością śledziły każde drgnienie jego mięśni. Całe jego ciało było rozluźnione, zaś jedyną oznaką napięcia mięśni był szczery, radosny uśmiech.

 

Jego pozytywnych uczuć nie odwzajemniały jednak zabójcze roboty, które niemal jednocześnie otworzyły ogień. W powietrzu rozległ się warkot dział odśrodkowych, wypluwających z siebie pociski ogromnego kalibru.

 

Święty John porwał z ziemi blaszaną płytę, która odpadła z okaleczonej maszyny i osłaniając się nią niczym tarczą, schował się za załomem muru. Pośpiesznie otworzył plecak, aby przekonać się, jak sobie radzi jego przyjaciel. Otyły szczur drzemał spokojnie, co jakiś czas machając łapami w powietrzu. Mężczyzna, już nieco spokojniejszy, wychylił się ze swojego schronienia. Roboty wisiały w powietrzu niemal nieruchomo, skanując otoczenie i czekając na następny ruch intruza.

 

On jednak, rozbawiony i pogodny, zajął się czynnościami, które trudno nazwać ofensywą. Spokojnie sprawdził stan baterii blastera i wyczyścił nóż z żółtego oleju, wypatrując, czy przeciwnik nie próbuje go otoczyć.

 

W pewnej chwili ujrzał wątłą postać, stojącą nieopodal muru. Chwiała się z boku na bok, i przekrzywiała głowę, chorobliwie dużą ibezkształtną. Był to ten sam mieszkaniec Nekropolii, którego spotkał przed walką. Święty John uśmiechnął się do niego z pogardą, wznosząc rękę ku niebu. Kiedy jednak spojrzał na jego twarz, zamarł w tej pozycji, z szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami. Jego jedyny widz, który dotychczas stał w jednym miejscu, utkwił w nim swój mętny wzrok i robił coś, czego wprost nie można było się spodziewać. Najzwyczajniej w świecie się uśmiechał.

 

Święty John wyrwał się z osłupienia i wygrzebał z plecaka stare, małe rakiety, które po małej przeróbce świetnie nadawały się do rzucania. Przypominając sobie stare filmy akcji, wybiegł za róg. Na placu pozostało zaledwie kilka maszyn, spokojnie wiszących w powietrzu, czekających na jego ruch. Między nimi stał duży, pancerny robot bojowy, klekoczący baterią działek obrotowych.

 

Kiedy tylko chuda sylwetka wychynęła zza muru, system automatycznego celowania namierzył cel, wyznaczając go dokładnie między oczami Świętego Johna. Maszyna wydała z siebie ciche „ping", a następnie eksplodowała oślepiającą czerwienią.

 

Mężczyzna cisnął jeszcze dwa pociski, które po opuszczeniu jego dłoni uruchomiły silniki rakietowe i poszybowały w kierunku najbliższego źródła ciepła, rozrywając na strzępy kolejne dwa roboty. Potem szybko doskoczył do ostatniej maszyny, powalonej na ziemię falą uderzeniową. Wbił nóż głęboko w blaszaną obudowę, po czym dwa razy zakręcił ostrzem.

 

Z dumą urwał małą, obwieszoną hydraulicznymi mackami głowę i wesoło pomachał nią do swojej jednoosobowej publiki. Wytarł ręce z lepkiego smaru i ukłonił się głęboko, jak przed wojną zwykli czynić aktorzy w teatrze.

 

Nagle zza muru wyleciała chmara robotów, migocząc oślepiającą czerwienią zachodzącego słońca. Było ich znacznie więcej niż poprzednio, gdyż w tej krótkiej chwili radości zdążyła już przybyć nieco spóźniona odsiecz. Błyskawicznie, nawet zanim stary żołnierz zareagował, zaczęły strzelać. Pierwsze kilka kul chybiło, ale jeden z pocisków trafił intruza w nogę, krusząc mu kość i powalając go na twardy beton.

 

Święty John szybko rzucił pod adresem maszyn zestaw wojskowych obelg, dołączając do nich granat przeciwpancerny, który eksplodował z hukiem, wyrzucając roboty w powietrze. Kiedy spróbował wstać, przekonał się, że dalsza walka nie miałaby sensu. Nawet mimo ogromnych starań nanobotów w jego ciele, rana była zbyt poważna, aby wyleczyć ją w jeden dzień. Kula przebiła nogę na wylot, łamiąc kość piszczelową w kilku miejscach.

 

Mężczyzna szybko odnalazł mały, czarny właz, prowadzący do kanałów pod miastem. Doczołgał się do niego, a następnie z trudem przesunął ciężką pokrywę. Zlekceważył panujący wewnątrz mrok i wymacał śliskie szczeble drabiny, obrośnięte mchem. Mocno obejmując je ramieniem zsunął się do wnętrza kanału.

 

Przez kilka minut leżał w ściekach, a kiedy już poczuł się nieco lepiej, wstał i pokuśtykał w stronę, z której czuć było powiew ciepłego powietrza, przesiąkniętego zapachem węgla. Po krótkim marszu dotarł do swojej kryjówki w kotłowni, znajdującej się w starych pomieszczeniach obsługi. Zdjął plecak i powiesił go na oparciu zakurzonego fotela, przy okazji trącając palcem mały przełącznik na ścianie.

 

Pomieszczenie wypełniło ciepłe, żółte światło przedwojennej żarówki, wiszącej pod sufitem. Święty John otworzył szafę ze sklejki, wbudowaną w ścianę i po chwili zastanowienia wygrzebał z niej pokrytą pajęczyną butelkę szampana.

 

Położył się na materacu i rozkoszując się wszechobecnym ciepłem, otworzył butelkę. Głośny wystrzał obudził Brata Alberta, leżącego w plecaku. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że ten sam szczur przespał walkę na karabiny i granaty. Tłusty gryzoń wyczołgał się z torby, rozprostował nogi i zniknął w jednej ze szczelin pokrywających ściany.

 

Tymczasem jego właściciel zdążył opróżnić wszystkie schowki, usypując przed sobą prawdziwą górę jedzenia. Szybko oddzielił od niej wszystkie suchary, porosty i butelki z papką, którą żywili się mieszkańcy miasta umarłych. Po tym zabiegu góra zmniejszyła się do rozmiarów niewielkiego pagórka, na który składały się suszone owoce i mięso, całkiem świeże warzywa, kilka orzechów, wędzona ryba niewiadomego pochodzenia i paczka zupy w proszku. Jonatan Smith, który przed laty był kucharzem polowym podczas kampanii we Francji, zaczął przemieniać te zapasy w prawdziwe jedzenie.

 

Na początku zajął się żmudnym zajęciem wyciskania oleju z porostów obklejających ściany. Gdy już się z tym uporał, usmażył na pokrytej rdzą patelni potrawkę z warzyw i suszonego mięsa. Przygotował też zupę instant, oraz przystawkę z orzechów, owoców i pasków wędzonej ryby. Kiedy wszystko było gotowe, nalał szampana do blaszanego kubka i wzniósł toast.

 

-Oby się nam powodziło, Bracie Albercie! Jutro przeprowadzka, a dzisiaj ostatnia wieczerza. Mamy więc powód do radości. Już nigdy więcej nie zmarzniemy, to ci obiecuję. A z tym arsenałem, który czeka na nas w nowym domu, poślemy wszystkie diabelne machiny do piekła. Codziennie będziemy sobie robić polowanie, tak jak dzisiaj. Ale jak na razie, możemy się radować. Alleluja, przyjacielu! -Powiedział, niezbyt wiedząc, gdzie podział się adresat tego toastu.

 

Brat Albert nie mógł jednak cieszyć się razem ze swoim właścicielem. Kiedy Święty John spożywał swoją ostatnią wieczerzę, jego szczur przebywał wiele metrów pod podłogą kotłowni. Szedł powoli jednym z wielu tuneli, jakie odkrył w podziemiach miasta umarłych, podążając za zapachem rdzy i cichym szumem wentylatorów. Były to tunele o prostokątnym przekroju, usłane grubą blachą. Nawet Brat Albert czuł się w nich nieswojo, chociaż bardzo dobrze znał to przedziwne miejsce.

 

Po kilku minutach, które w krótkim życiu szczura ciągną się niczym godziny, tłusty gryzoń wyszedł z szybu wentylacyjnego. Przebiegł wzdłuż ściany, omijając kolejne drzwi, aby w końcu zatrzymać się przy wejściu do przestronnego, zalanego wodą pomieszczenia. Cały pokój wypełniony był zwojami przewodów, znikających gdzieś wewnątrz ścian. Szczur zaczął płynąć w stronę kabli, lawirując między unoszącymi się na wodzie meblami.

 

Znajdował się wewnątrz dawnej placówki naukowej, której pracownicy jako pierwsi podjęli się zbudowania prototypu Nekropolii. Po zakończeniu wojny ich projekt stał się jedyną deską ratunku dla niespokojnego świata. Cybernetyczne miasta wyrastały na całym świecie jak grzyby po deszczu, zaś eksperymentalna stacja badawcza w Nowym Jorku została naprędce zmodernizowana do rangi światowej centrali.

 

Brat Albert przecisnął się przez otwór w ścianie, podążając śladem różnokolorowych przewodów. Za każdym razem, kiedy Święty John postanawiał przenocować w kotłowni, jego szczur znikał na parę godzin, wiedziony instynktem odkrywcy w mroczne zakamarki podziemi miasta umarłych. Obejrzał już niemal wszystkie pomieszczenia. Wszystkie, oprócz ogromnego, wysokiego szybu, umiejscowionego w samym środku kompleksu.

 

Szczur wyszedł z dziury w murze i nie zwlekając zaczął rozglądać się wokół, obwąchując podłogę. Gdyby jednak podniósł wzrok, zobaczyłby niewątpliwie najpiękniejsze miejsce w całej Nekropolii. Ze środka pomieszczenia wyrastał potężny rdzeń, pnący się w górę niczym wielkie drzewo. Ogromny słup pełnił rolę superkomputera i stacji przekaźnikowej jednocześnie. Jego podstawa opleciona była miliardami kabli, spomiędzy których wydostawał się mały promyk światła, który jako jedyny odważył się stawić czoła wszechobecnej ciemności.

 

I właśnie to blade migotanie przyciągnęło uwagę Brata Alberta. Podszedł do elektronicznego lewiatana, po czym z łatwością wniknął w zwój przewodów, podążając w stronę światła. Pod głęboką warstwą brudu i kabli, niczym skrzynia ze skarbami, leżało niewielkie, czarne pudło. Jego powierzchnia była nierówna, pełna wąskich szczelin i niewielkich, okrągłych guzików. Z boku tej magicznej skrzynki znajdował się największy guzik, rozświetlający mrok czerwonym blaskiem, migając nic nieznaczącym dla szczura napisem „reset".

 

Podczas początkowej fazy eksperymentu w miejscu potężnej anteny nadawczej stało nieduże radio, zaś największy superkomputer świata zastępował jeden, lekko podkręcony, stary pecet. Chociaż radio zostało zastąpione górującą nad miastem iglicą, to staromodny komputer miał stać w tym samym miejscu jeszcze przez stulecia. Z uwagi na ogromną ilość danych, zapisana na jego dysku, został on podłączony bezpośrednio do rdzenia Nekropolii, tuż po pierwszym uruchomieniu.

 

Wielce zaintrygowany swoim znaleziskiem szczur postanowił sprawdzić je najprostszą, znaną od setek lat metodą badawczą. Powoli, bardzo ostrożnie wyciągnął głowę i lekko trącił przycisk nosem.

 

Czerwony napis zamrugał i zgasł, a zaraz po nim ustał szum wentylatorów, który nieustannie wypełniał miasto umarłych. Mimo iż zapomniany pecet przestał być potrzebny kilka milisekund po uruchomieniu głównego komputera, który w tym czasie skopiował na własny użytek wszystkie pliki, pozostał całkowicie funkcjonalny przez całe lata.

 

Informacja o konieczności restartu dostała się błyskawicznie do superkomputera, który nie był zdolny odmówić, może z powodu błędu w oprogramowaniu, a może z mechanicznego szacunku dla przodków.

 

Jako że nowojorska Nekropolia była światową centralą cybernetycznych miast, wszystkie podobne miejsca na całym globie wyłączyły się w przeciągu kilku sekund. W tej samej chwili, wiele metrów wyżej, na placu miasta umarłych działo się coś niezwykłego. Cała Nekropolia zamarła. Lampy zawieszone na ścianach przestały świecić, a legiony robotów padały bezwładnie na ziemię. Wychudzeni, brudni ludzie, dotychczas będący jedynie nośnikami dla mieszkańców sieci, budzili się do życia, podczas gdy wirtualne awatary umierały wraz z malejącą mocą obliczeniową gasnących procesorów. W Tokio, Paryżu, Pradze, wszędzie powtarzała się identyczna scena.

 

Niemal pięć miliardów ludzi obudziło się jednocześnie z tego samego snu. Na początku stali nieruchomo, oszołomieni i zdezorientowani. Dopiero po chwili wyrwali się z osłupienia, zadziwieni chłodnym podmuchem wiatru, biciem własnego serca, otaczającą ich rzeczywistością. Zadziwieni wolnością. Kiedy implanty w ich mózgach odmówiły działania, przestali być kontrolowani przez cyfrowe duchy przodków, żyjące w wiecznej nirwanie,zaś do głosu doszła ich własna, prawdziwa świadomość. W martwej dotychczas Nekropolii zapanował radosny chaos. Część ludzi obejmowała się, podawała sobie dłonie. Niektórzy tylko leżeli, patrząc w niebo, rozkoszując się blaskiem gwiazd. Inni śmiali się po raz pierwszy w życiu, bawiąc się w berka na rozległym, betonowym placu. Już po kilkunastu minutach siedzieli w wielkiej grupie, liczącej kilka milionów osób, mocno trzymając się za ręce. W pewnej chwili pewien mężczyzna wstał i przypominając sobie sny, które pasożyt siedzący niegdyś w jego umyśle nazwałby starymi filmami, oglądanymi w sieci, wykrzyknął radośnie:

 

-Wolność!

 

Okrzyk podążył przez tłum, powtarzany przez kolejnych ludzi. Część pokiwała ze zrozumieniem głowami, również znając to słowo. W jednej chwili całe miasto wypełniło się gwarem ludzi, którzy nieudolnie rozmawiali, choć znali zaledwie kilka słów.

 

Podczas gdy na całym świecie działy się podobne cuda, Brat Albert leżał obok swojego właściciela, leniwie skubiąc kawałek suszonej wieprzowiny. Święty John z podobnym zapałem odsunął od ust butelkę z resztkami szampana.

 

-Słyszałeś coś? -Zapytał, zerkając na opasłego szczura. Nie spodziewając się odpowiedzi szybko dokończył kolację, której ostatnim bastionem był kubek z zupą pomidorową instant.

 

-To na pewno te durne wentylatory. Zobaczysz, kiedyś znajdę sposób, aby je wyłączyć. -Powiedział, nie zdając sobie sprawy, że szczur już tego dokonał.

Święty Jonatan Smith położył się na kanapie, gotowy znów śnić te same sny. Nieświadomy, że właśnie tego dnia, we wtorek 17 stycznia roku 2395 zakończyła się jego Apokalipsa. Nieświadomy tego, że kiedy rankiem otworzy oczy, ujrzy upragniony, nowy świat.

Koniec

Komentarze

To wygląda na fanfik z Fallouta. Lepiej napisany niz poprzedni, ale tutaj kuleje narracja. Długaśna, leniwie tocząca sie w nie-wiadomo-jak. OPis świata jest skrótowy, jakbys zakładał, ze czytelnik zna fallouta i nie warto nadto sie rozpisywac. Brak mi tła społecznego, politycznego. Rekwizyty, które wprowadzasz pojawiają się znikąd.
Tak czy siak, opek jest przynajmniej dopracowany i jakos nie widać takich błędów stylistycznych jakie wcześniej nam zaserwowałes. Bez oceny.

Do poczytania.

Bardzo fajna opowiesc, naprawde powinni to opublikowac jako ksiazke !

Jedyną nagrodą dla mnie za trud przedzierania się przez powyższe opowiadanie był wybuch śmiechu po wyobrażeniu sobie kolacji, mężnie broniącej się w ostatnim bastionie --- kubku z pomidorówką.
Czy już nikt nigdy nie korzysta ze słowników?

Nowa Fantastyka