- Opowiadanie: kn64 - ...i w lód się obrócisz

...i w lód się obrócisz

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

...i w lód się obrócisz

Bukowski sięgnął po wysoką szklankę wypełnioną w trzech czwartych anyżówką. Zawsze lubił ten trunek, który Parisha przyprawiał o mdłości. W kabinie pasażerskiego promu było przerażająco zimno, para unosiła się przy każdym oddechu i oblepiała białym nalotem przyćmione żarówki.

 

– Wiesz Bruno – Parish zaszczękał zębami i otulił się ciaśniej puchowym pledem, w które przewidujący armator wyposażył ciasne kajuty – zachowujesz się co najmniej… dziwacznie, że się tak wyrażę. Gdybym cię nie znał od lat, sądziłbym, że oszalałeś.

 

– Przeczuwam, że kiedy skończę opowiadać całą historię, będziesz o tym przekonany. Na szczęście mam mocne dowody, które poświadczą moje słowa. Na razie może wyobrazisz sobie z grubsza warunki jakie panują na trzeciej Mirfaka. Parszywa planetka. Krąży po orbicie niezwykle odległej od gwiazdy macierzystej. Trudno uwierzyć, patrząc w niebo, że ten niewielki, jaśniejszy punkcik, jaki stanowi Mirfak, wywiera na nią choćby najmniejszy grawitacyjny wpływ. Podobno ma zwykłe metaliczne jądro, które, pomimo wychłodzenia skorupy, wykazuje jeszcze cechy znacznej aktywności. Tak przynajmniej zapewniał mnie ten glacjolog… zaraz, zaraz… jak on się nazywał? Marino, Maroni? Nieważne. Zmieniliśmy go w bazie, której po półrocznym pobycie miał już wyraźnie dosyć.

 

Dlaczego glacjolog? Widzisz, trzecia to planeta w sam raz dla glacjologa. Cała jej powierzchnia pokryta jest warstwą lodu. W najcieńszym miejscu coś z osiem kilometrów. Dlatego glacjolog.

 

Z początku myślałem, że chłopak, którego ze mną przysłali, to też jakiś jajogłowy, ale nie – szybko się okazało, co to za ptaszek. W zasadzie przysłali mnie z nim, a nie jego ze mną. Wiesz, od kilku lat już nie latam, ponoć jestem za stary, chociaż i tak nie pamiętam, żebym przez ostatnie ćwierć wieku musiał dotykać sterów. Komputery robią wszystko tak sprawnie…

 

Posyłają mnie to tu, to tam, na różne planetki dla towarzystwa lub ochrony. Tym razem chodziło chyba o jedno i drugie. Cały ten obszar zajmują od dawna Zbuntowane Kolonie. Nawet wściekałem się, że zostawiają nas na krańcu świata z jednym działkiem grawitacyjnym do ewentualnej obrony. Ci faceci z Z.K. strzelają do każdego. Nie mają maszyn, surowców, żywności, za głupi mikroprocesor rozwalą ci łeb. Zamieszkują najparszywszy kawałek znanego kosmosu, prawie bez życia biologicznego… No, odbiegam od tematu, a ty nic nie mówisz.

 

Ten chłopak, Ozyrys – już imię mówi samo za siebie, co? – był dziwny, podobnie jak ci wszyscy młodzi urodzeni na Ziemi po nastaniu Nowego Millennium. Homo religiosus. Może to i dobre, ale takie stare wygi jak my, wychowani w bazach kosmicznych, obeznani z ciężką harówką na co dzień, nie łapią z nimi wspólnego języka. Zrozumiałem to już pierwszego wieczoru, kiedy wróciłem z obchodu bazy i nie znalazłem kolacji, a przypadała jego kolej gotowania.

 

Siedział sobie w kucki w pustej, ciemnej kajucie i trzymał w ręku takie małe piramidalne światełko czy kryształek. Wpatrywał się w nie posapując, a kiedy ja zacząłem o kolacji, wyprostował się i powiedział z jakimś takim głupkowatym uśmiechem, który miał chyba przypominać dobrotliwego Buddę, ale mnie bardziej kojarzył się z jednym znajomym debilem:

 

– Ależ przyjacielu, pozwól mi się na trochę stąd wydostać. Osiągnąłem już jedność z nieskończonością.

 

– Ale ty… – głos mi odebrało, dosłownie zatkało mnie z oburzenia – Kolacja…

 

– Nie przeszkadzaj mi, synu ciemności – powiedział władczo jak szympans do banana. – Jeśli rzeczywiście potrzebujesz ścierwa tego nieszczęsnego barana, to zrób sobie kolację. A teraz wyjdź wreszcie z Kręgu.

 

Znokautował mnie. Wyszedłem z jego kajuty, odruchowo poczłapałem do kuchni i otworzyłem na chybił trafił jakąś puszkę. Dopiero jak zjadłem połowę na zimno, zauważyłem, że faktycznie pochłaniam konserwę z baraniną.

 

Tak, tak… nie da się ukryć, że on naprawdę widział różne rzeczy, ale ci z Ziemi tak mało przypominają teraz ludzi. Cóż, od ogłoszenia Millennium tam minęło już sto dwadzieścia lat. Przegapiliśmy naszą epokę, włócząc się po gwiazdach z podświetlnymi prędkościami.

 

Dni płynęły odtąd monotonnie, w kosmicznej ciszy. Jadłem sam, a on tylko skubał czasami jakieś jarzynki i medytował, a wieczorami dłubał coś w swojej pracowni. Nie pozwalał mi słuchać ulubionej muzyki. Mówił, że mu to źle wpływa na karmę. Jakiś tydzień nie rozmawiałem z nim. Czytałem i wyglądałem przez okno, na gwiazdy. Powierzchnia trzeciej jest gładka, ledwie połyskuje w ich blasku. Nawet kratery meteorytowe nie urozmaicają tamtejszych pejzaży, bo ten cholerny lód – w większości H20, ale i gazy: dwutlenek węgla, szlachetne – cały czas się kręci, kotłuje podgrzewany przez jądro planety i zasklepia nawet największe dziury w ciągu jakichś stu lat. Więc kiedy patrzysz w niebo, ponad czarny horyzont, a cała stacja poskrzypuje i trzeszczy, możesz wyobrazić sobie, że to lot, a statek stygnie po wyłączeniu napędu.

 

Wiesz, bywały patrole, kiedy miesiącami siedziałem sam, w ciasnej kabinie i znam samotność nie gorzej niż niejeden z tych zwariowanych mnichów, którzy rządzą teraz w Starym Układzie. Ale wiem też, że jeśli zamknie się dwa anioły na kilka tygodni w jednej klatce, to albo się zaprzyjaźnią, albo powyrywają sobie pióra z kuprów. Dlatego po tygodniu zapukałem znów do jego kabiny. Tym razem wyglądał przytomniej, a komputer postukiwał, kreśląc jakieś bryły i krzywe w przestrzeni holografu. Słyszałem już o tym, o mentalnym sterowaniu maszynami, ale zobaczyłem taki cud po raz pierwszy i chwilę stałem patrząc jak urzeczony, bo to było naprawdę wspaniałe.

 

– O co chodzi, Bruno? – spytał zerkając w moją stronę i natychmiast wszystkie ruchome obrazy zamarły. Zwrócił się do mnie po imieniu i bez tego głupkowatego uśmiechu, co rokowało niejakie nadzieje na przeprowadzenie normalnej rozmowy.

 

– Widzisz, Ozyrysie, poczułem się stary i trochę samotny – zełgałem, żeby jakoś zacząć – więc może moglibyśmy trochę porozmawiać. O twojej pracy na przykład.

 

– Nigdy nie jest za późno na naukę – oświadczył, a ja pomyślałem, że zaraz mnie szlag trafi. – Wejdź, usiądź.

 

Rozejrzałem się za jakimś krzesłem, ale żadnego nie zauważyłem, więc przycupnąłem na podłodze. Już zaczynałem żałować swojego pomysłu.

 

– Chciałeś wiedzieć coś o moim zadaniu? Tak myślałem, nic ci nie powiedzieli. Pewnie uważali, że i tak byś nic nie zrozumiał…

 

– Kochany, nie chcę, żebyś mi tłumaczył jaki ze mnie cymbał, tylko powiedział, po co mam gnić jeszcze trzy tygodnie na tej parszywej ślizgawce.

 

– Kiedy ostatni raz byłeś na Ziemi? – spytał.

 

– Jakieś… dziewięćdziesiąt, osiemdziesiąt lat temu według czasu Greenwich.

 

– To znaczy w trzydziestym roku po Objawieniu? Wprawdzie nie było mnie jeszcze na świecie, ale wiem, jak wielkie przeobrażenie przeszedł człowiek od tamtych czasów. Czy słyszałeś wtedy o Posłanych z Ilmen?

 

– Szczerze mówiąc niewiele – mruknąłem. Nie chciałem mu mówić, że czas spędzałem w ginącej dzielnicy burdeli Zachodniej Metropolii. Wszystkie dziwki były już zresztą weterankami. Nie wracałem potem na Ziemię.

 

– Tak myślałem – zaczął ze smutkiem. – Należysz do tych nieszczęsnych istot, których duch nigdy nie zatriumfował nad ciałem. Czy zastanawiałeś się kiedyś, czym jest śmierć?

 

– No, śmierć to śmierć – odparłem roztropnie. Jakbym nie miał o czym myśleć.

 

Pokręcił głową.

 

– Spróbuję ci wytłumaczyć choć tyle, żebyś zrozumiał co tu robię. Świat składa się z nieskończonej ilości wymiarów, jednak każdy stopień ewolucji Umysłu panuje tylko nad kilkoma z nich. Na przykład materia istnieje w przestrzeni trójwymiarowej, przemieszczając się po osi czwartego wymiaru, który nazywamy czasem. Nie może poruszać się w nim swobodnie, tak jak w pozostałych trzech wymiarach. Życie stanowi ten krótki okres potrzebny dla zgromadzenia w materii wystarczającej ilości informacji, która po uwolnieniu się będzie mogła istnieć w przestrzeni czterowymiarowej, gdzie jednak przemieszcza się bezwolnie po osi piątego wymiaru, tak jak my w czasie. Aż do następnego przeistoczenia i przejścia w kolejny układ. Trwa to do osiągnięcia nieskończonego wymiaru, jedności ze światem, nirwany.

 

– I tego nauczali pewnie Posłani z Ilmen? – spytałem.

 

– Tak. Słuchaj cierpliwie. Nasz duch, jeśli stanie się dostatecznie silny, panuje nad czasem, ale ciało nadal mu podlega. Stąd u wyjątkowych jednostek, nawet w twoich czasach, występowały zjawiska jasnowidzenia, prorocze sny itp. Ponadto informacja przemieszcza się w przestrzeni po uwolnieniu, jakim jest śmierć, z niezrównaną łatwością, wystarczy akt woli.

 

– To może wszyscy przejdziecie do tego wyższego wymiaru? – spytałem z nieukrywaną nadzieją w głosie. Zignorował moją zaczepkę.

 

– Chodzi o to, aby umożliwić niezależną od czasu eksplorację przestrzeni, a jednocześnie dopomóc informacji w kolejnym wcieleniu się w materię. Ludzie z Ziemi potrafią to od czasu Objawienia, pozostawiając swoje ciała w stanie letargu. Prawdopodobnie już od wieków najbardziej uduchowione jednostki mogły tego dokonywać. Więcej. Mogły przywracać do życia swoje martwe ciała, przed zniszczeniem ich przez proces rozkładu. Kto wie, czemu służyła mumifikacja w Egipcie, czy nie była wspomnieniem po wcześniejszych tego rodzaju praktykach. Piramidy… Ale nam chodzi o coś więcej! Żeby duch w dowolnym miejscu, na dowolnej planecie, mógł odtworzyć z martwej materii – piasku, magmy czy lodu – swoją cielesną powłokę.

 

– I ty to masz tutaj zrobić, cwaniaku? Mam nadzieję, że nie na mnie wypróbujesz tę swoją genialną metodę?

 

– Z całą pewnością nie. Przykro mi, ale swoją kondycją psychiczną za bardzo przypominasz zwierzę. Wątpię, czy twój duch jest wystarczająco silny, aby nie ulec destrukcji. Jednak każda droga może prowadzić do objawienia. Pamiętaj, ja mogę stać się twoja drogą, przyjacielu.

 

Poczułem, że Ozyrys zaczyna zbaczać w niebezpiecznym kierunku i, co gorsza, chce mnie zacząć nauczać, więc bąknąłem coś niewyraźnie i opuściłem jego kajutę.

 

Efekty mego nierozważnego kroku, którego celem miało być zaspokojenie ciekawości, nie kazały na siebie długo czekać. Ozyrys w chwilach wolnych od pracy i medytacji zaczął mnie nachodzić, pouczać i wtrącać we wszystko swoje trzy grosze. Kiedy zastawał mnie przy posiłku, robił minę stroskanej niańki i łagodnie lub grożąc zagładą duszy namawiał do jarskich potraw. Umiał w niezwykły sposób wyczuć pory moich aperitifów, podczas których pocieszałem się zabranym z Ziemi absyntem lub uszczuplałem skromny zapas szkockiej. Wpadał wówczas bez pukania, gromiąc mnie grzesznego. Doprowadzał mnie do szału, ale nie jego nachalność była najgorsza. Dręczył mnie, niewyjaśniony z początku, niepokój spowodowany tym, co mówił o celu swoich badań. Od razu zdziwiła mnie lokalizacja poligonu. Dlaczego kazano mu pracować samotnie, tu, na tej przez Boga zapomnianej planecie? Zaczynałem rozumieć, co działo się na Ziemi i nie mogłem tego uznać za całkowity bezsens. Swobodna, istniejąca niezależnie od materii informacja. W pierwszym odruchu powiedziałbym, że to zupełna bzdura, ale widzisz, kiedyś, jeszcze w akademii, miałem możliwość obserwowania badań nad nową generacją komputerów białkowych. Miały przewyższać nasz ludzki umysł zdolnością kombinowania, wykazywać emocje i talenty. Tak, tak, tego się już nie robi, ale nie wiesz dlaczego. Nie, nie kwestie moralne, a przynajmniej takie, jak sądzisz. Tylko dwie spośród serii dziesięciu maszyn zdążono właściwie zaprogramować, gdy w pozostałych, jeszcze czystych, zaczęła skokowo pojawiać się informacja. Potem tłumaczono to różnie, wymyślano teorie i modele matematyczne, ale wiesz – ja stałem koło jednej z tych maszyn, kiedy się nagle ocknęła. I do dziś mam w uszach to, co krzyczała za mną, kiedy ja, B.B., uciekałem niczym przerażony sztubak: "Panie, ja jestem Antoni Skrzek, urzędnik państwowy. Panie kochany, co jest? Co się stało? Niech no pan poczeka. Ja jestem Skrzek. Antoni. Urzędnik…"

 

Tak… Biedny Antoni. Pewno wyłączyli go z prądu. Więc po tym co opowiadał Ozyrys, wcale nie było mi do śmiechu.

 

Pomajstrowałem trochę i dobrałem się do komputera Ozyrysa. Nie mówiłem ci, że nie dali mi klucza? Potem okazało się, że miał zabezpieczenie mentalne, ale nie dla nas takie sztuczki, chłopaków z kluczem francuskim. Posiadał niesamowity bank pamięci, grzebałem w nim trzy dni. Trzy dni, nim znalazłem kompletny, matematyczny model świata, o jakim mówił Ozyrys. To też było utajnione.

 

Dopiero potem zaczęło mnie dręczyć pytanie: dlaczego trzecia Mirfaka? I dalej: co się stanie, kiedy zostanie otwarta droga powrotna z Hadesu? Grzebiąc w komputerze nie myślałem, jak Ozyrys, o majestatycznych mumiach egipskich faraonów. Pamiętałem, że w kurhanach Azji i Europy znajdowano powiązane sznurami, zmasakrowane zwłoki pogańskich krwawych władców. Zwłoki palono, ćwiartowano, przebijano ćwiekami i ukrywano w głębokich katakumbach, z których wyjście uniemożliwiał labirynt. Dlaczego? Jaką groźbę nosili w sobie umarli, że za wszelką cenę pokolenia usiłowały przeszkodzić im w powrocie do życia? Wcale mnie to nie ciekawiło, a myślę, że również ci z Rady nie byli pewni eksperymentu. Dlatego wybrano trzecią – planetę, którą zawsze mogli spopielić w atomowym ogniu nie zwracając niczyjej uwagi.

 

Właśnie wtedy Ozyrys poprosił mnie, żebym pomógł mu założyć skafander. Do tej pory ta oferma nie wyszła nawet ze stacji i to ja wykonywałem wszystkie regulaminowe obchody. Cóż miałem robić – ubrałem go w ciężki, pełnopróżniowy pancerz i wypuściłem przez śluzę. Dobrze, że trzecia ma dwukrotnie mniejszą masę od Ziemi, bo prawdopodobnie nie dałby rady postawić kroku. Przez kilka godzin wyglądałem przez okno, obserwując, jak dwa automaty majstrowały pod jego kierunkiem jakąś konstrukcję dokładnie na szczycie kilkumetrowego wzniesienia – pozostałości wału krateru meteorytowego. Przypominało to z daleka (odległość od bazy wynosiła około stu metrów) skomplikowaną, geometryczną strukturę z mieniącego się materiału. Obiecałem sobie obejrzeć to cudo podczas wieczornego obchodu, a kto wie czy nie usprawnić jakiegoś nie rzucającego się w oczy szczegółu. Aby skrócić oczekiwanie, włamałem się do banku pamięci, ale wykresy i rysunki, które zakodował tam mój kolega prorok, były równie jasne, jak oryginał widoczny za oknem.

 

Kiedy wróciłem na swój punkt obserwacyjny, jeden z automatów wlókł na miejsce wielożyłowy kabel z reaktora. Po chwili zgasły reflektory oświetlające skarpę, a blade ruchome światełka oznajmiły mi, że ekipa powraca do bazy. Ozyrys zrzucił oszroniony skafander i bez słowa zniknął w swojej kabinie. Do obchodu miałem jeszcze dużo czasu, a nie chciałem wzbudzić podejrzeń przez zbytni pośpiech. W ogóle starałem się nie myśleć o tej sprawie, bo miałem niewyraźne wrażenie, że chłopak infiltruje moje myśli. Ponieważ człowiek gdy śpi, to nie grzeszy, zdrzemnąłem się na krótko.

 

Obudził mnie wysoki, świdrujący dźwięk. Automat stał nade mną i wydawał sygnał alarmowy, który mógłby budzić umarłych skuteczniej od przyrządu Ozyrysa. W panikę nie wpadłem, tylko wyłączyłem brzęczyk. Niewielu już pozostało takich, co słyszeli kilka razy w życiu podobny sygnał, ale ja do nich należę.

 

– Co się stało? – spytałem przytomniejąc.

 

– Statek z sektora 1000101. Nie odpowiada na sygnał wywoławczy – meldował melodyjnym głosem komputera – prawdopodobnie lekki krążownik z uzbrojeniem grawitacyjnym.

 

– A gdzie jest pierwszy kosmonauta? –– cholera, to mogą być tylko ci z Z.K., myślałem nerwowo.

 

– W kabinie nr 4. Brak kontaktu. – brzmiała odpowiedź.

 

– Natychmiast obsadzić działo. Program awaryjny numer trzynaście – istniały pewne szanse w przypadku lekkiego krążownika. Nasz komputer miał duże możliwości kombinacyjne przydatne w programach gier wojennych, znacznie większe niż maszyny instalowane na tego typu statkach.

 

Pobiegłem do kabiny Ozyrysa. Wisiał w kucki kilka centymetrów nad podłogą i monotonnie buczał. Nigdy nie przypuszczałem, że człowiek może tak długo buczeć na jednym, niskim dźwięku. Potrząsnąłem nim, nie zważając na suche iskry wyładowań jego biopola, które przebiegały mi po rękach. Brak reakcji. Nie mogłem go nawet przesunąć, wirował tylko opornie wokół własnej osi.

 

Zostawiłem go tak i wpadłem do obserwatorium. Stanąłem pod panoramiczną kopułą okrywającą pomieszczenie i poczułem się bardzo goły i miękki na powierzchni lodowej pustyni, której krawędzie znaczył czarny pas pochłaniający gwiazdy. Włączyłem meteowizję. Niebo nade mną nabrało zielonkawego blasku i zobaczyłem mały, ruchomy punkt – statek Z.K. Każdy grawitacyjny cios w promieniu pięciuset metrów od stacji pogruchotałby mi kości.

 

Rzuciłem szybkie spojrzenie na działo. Automat obsługi był doskonale wpasowany w obudowę i połączony kablem awaryjnym ze sterówką. Komputer nie zaniedbał niczego.

 

Wzmocniłem obraz i podniosłem wzrok w górę. Krążownik zaczął swój taniec, wykonując szybsze niż mgnienie oka skoki i zamierając na równie niedostrzegalne ułamki sekund w bezruchu. Podczas jednego z tych postoi uderzy. Nie wątpiłem jednak, że nasz mózg jest lepszy i wykrył już metodę w pozornie losowych posunięciach przeciwnika.

 

Rzeczywiście – nasze działo bezbłędnie sparowało ciosy. Widziałem jak zafalował obraz gwiazd, kiedy grawitacyjne wiry załamały neutralne światło. Znów uderzył. I tym razem komputer uprzedził uderzenie, ale odgiął tylko grawitacyjną falę, która wznieciła obłok pary za horyzontem. Lód topił się pod własnym ciężarem. Nie poczułem jednak drżenia podłogi, co upewniło mnie, że atak miał na celu tylko unieszkodliwienie ludzi.

 

Tymczasem nasz komputer przeszedł do ataku. Widziałem, że krążownik tylko z największym trudem uniknął strącenia. Zrozumiał, że w takiej walce nie ma szans i zniknął za horyzontem, jednak nim zniknął, strzelił jeszcze raz.

 

Rzuciło mną o ścianę, zrolowało po podłodze jak kawałek ciasta i wcisnęło w kąt obserwatorium. Czułem, że oczy próbują zgnieść mi czaszkę – najsilniej dostałem po głowie. Kiedy tylko czarne plamy odsłoniły świat (a stało się to szybko, gdy zaczynałem latać istniała jeszcze inercja), spojrzałem na działo. Obsługujący automat zwisał bezwładnie jak kawał metalu.

 

Chyba nie od razu oprzytomniałem, gdyż bez chwili namysłu pognałem do śluzy (o tyle, o ile pozwalał mi na to stan posiniaczonych kończyn) i po założeniu w przepisowym czasie piętnastu sekund skafandra, wyskoczyłem na zewnątrz. Obejrzałem automat, ze zdumieniem nie znajdując śladu uszkodzeń. I nagle przyszło olśnienie. Komputer! Ten bandyta wyłączył komputer.

 

Odwróciłem się, chcąc biec do stacji. Ozyrys stał dwa kroki ode mnie. Błysk gwiazd na hełmie nie pozwalał mi dostrzec jego twarzy.

 

– Nie uruchomisz go – powiedział – tym razem zabezpieczyłem kodowo. Potrzebowałbyś roku na znalezienie odpowiednich liczb.

 

Opadły mi ręce. Stałem z wariatem o zapędach samobójczych w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa. Wiedziałem co chce zrobić wróg. Ich jedyną szansą było wypaść nagle zza horyzontu i natychmiast uderzyć w naszą stację. Z pewnością komputer na krążowniku analizował najbardziej zaskakujący kierunek ataku, licząc się z tym, że nasz komputer też to analizuje i że analizuje to, że on analizuje… Gambit o nieskończonej złożoności, nie dla ludzkiego mózgu.

 

Mogłem iść do stacji, próbować wylosować kodujące komputer cyfry, ale nigdy nie miałem szczęścia do gier liczbowych. Zresztą horyzont ma trzysta sześćdziesiąt stopni, a maksymalny stożek rażenia działa około dwunastu stopni, więc wybrałem grę kryjącą mniej możliwości.

 

Zdecydowanym ruchem strąciłem automat z siedziska i skuliłem się przy celowniku. W tym momencie czyjeś wątłe ręce otoczyły mnie i szarpnęły. Zapomniałem o tym nieszczęsnym wariacie.

 

– Ludzie! Tam są ludzie. Głodni, przerażeni, tlen im się kończy. Ludzie… – umilkł. Trzasnąłem go z taką siłą, że poszybował kilka metrów mimo pancernego skafandra. Odwróciłem się do celownika. Skąd nadleci? Gambit o nieskończonej złożoności.

 

Wycelowałem najprościej jak mogłem. Tam gdzie zniknął za horyzontem na tle gwiazdozbioru Łabędzia. I miałem rację. W momencie, gdy zamigotał miniaturowy błysk, urządzenie oddało salwę. Kiedy krążownik i głodni, spragnieni ludzie zamieniali się w chmurę pyłu, po raz drugi dosięgnął mnie skraj grawitacyjnego podmuchu. Tym razem zemdlałem zanim upadłem. Krew odpłynęła mi z głowy w polu ośmiu czy dziewięciu G.

 

Do przytomności powracałem długo, wygrzebując się z czarnej studni i ponownie osuwając w niebyt. Stanąłem na czworakach i, delikatnie potrząsając głową, zwiększyłem dopływ tlenu. Powoli odzyskałem wzrok. W ciemności, która zapadła gdy popękały żarówki, z trudem odnalazłem Ozyrysa.

 

Nawet dziś nie wiem, kiedy to się stało. Czy spowodowało to moje uderzenie, czy dostał się w pole o większym natężeniu. Prawdopodobnie skafander rozhermetyzował się głównie z winy tej ofermy. W każdym razie zesztywniał już jak bryła lodu. Zawlokłem go do stacji. Żal mi się zrobiło szajbusa. W gruncie rzeczy miał dobre intencje. Poza tym uderzyłem chłopaka i to nie dawało mi spokoju, bo jeśli skafander rozhermetyzował się wtedy… Gdy przebyłem śluzę, tarmosząc ciężki jak trumna pancerz, byłem gotów przyznać, że straciłem najserdeczniejszego przyjaciela (fakt, że wariata).

 

Wypakowałem go. Z miejsca pokrył się szronem, długie igły lodu otoczyły jego twarz i dłonie białym, kruchym futrem. Oparłem Ozyrysa o ścianę ciasnego korytarza niby koszmarną kosmatą mumię. Chciałem, żeby odtajał trochę.

 

Komputer wykonywał tylko podstawowe funkcje obsługi stacji i to wszystko. Do pomocy pozostał mi jeden głupiutki automat, bo pozostałe pracowały na zasadzie urządzeń peryferyjnych. Zażądałem danych o stanie stacji. Podał mi je łaskawie. Rzeczywiście atak spowodował niewielkie uszkodzenia. Jedna z kabin miała zniszczone połączenie z systemem energetycznym i komputer izolował ją.

 

Dopiero po posiłku zainteresowałem się Ozyrysem. Wezwałem automat. Odblokowanie drzwi do uszkodzonej kabiny zajęło mi kilka minut. Maszyna wniosła tam ciało, znikając w kłębach zamarzającej szybko pary. Temperatura we wnętrzu wynosiła już najwyżej 50 K. Wymarzone miejsce na grób. Kiedy robot wyszedł, pomieszczenie zamknęło się automatycznie.

 

Tej nocy spałem bardzo źle. Nie tylko dlatego, że bolały mnie wszystkie kości. Coś dziwnego działo się w eterze. Nikt nie uznałby mnie za wrażliwego faceta, ale wyraźnie wyczuwałem nieuchwytne wibracje, które wnikały w głąb mojego ciała, i dostrzegałem pełgające niczym powidoki fioletowe zorze, znienacka napełniające i opuszczające kontury dobrze znanych przedmiotów. Ale najgorsza była czyjaś nieustanna, natrętna i wyczekująca obecność, jak gdyby pod oknami lub w ciemnych korytarzach uśpionej stacji kręcił się tłum miękkołapych zjaw, wyczekujących chwili mojej nieuwagi, aby dać hasło do rozpasanego, nieobliczalnego w skutkach sabatu.

 

Kiedy zapadałem w półsen, moje uszy wypełniały szepty i westchnienia wytwarzane przez samo rozdygotane powietrze. Po kilku godzinach męczącego wiercenia się w łóżku wstałem i zapaliłem światła. Nie patrz tak na mnie. Nie boję się duchów. Po prostu przypomniałem sobie, że konstrukcja Ozyrysa nadal tkwi tam, na lodowej pustyni i gotów byłem się założyć, że od niej płyną te fale, mogące przyprawić człowieka o szaleństwo.

 

Poszedłem w półmroku błękitnych świateł, oznaczających noc, w kierunku kuchni. Było duszno, ale nie z powodu awarii klimatyzacji, tylko od tego czegoś, co panoszyło się w powietrzu i powodowało, że język przysychał mi do podniebienia… Ale nie doszedłem do kuchni. Stanąłem nasłuchując.

 

Korytarzem niosły się słabe, urywane dźwięki, chrobotania, trzaski. Chyba tylko niezwykłej atmosferze należy przypisać, że zacząłem poszukiwać ich źródła. Kluczyłem nastawiając uszu i w końcu trafiłem. Stałem przed drzwiami zamarzniętej kabiny, przed pokrytą szronem futryną i oblewał mnie zimny, lepki pot. Ktoś (ciekawe kto?) napierał na te drzwi i leciutko poruszał gałką zamka.

 

– Automat! – w życiu tak nie krzyczałem i myślę, że było w tym krzyku coś takiego, co sprawiało, że nadawałby się na czołówkę każdego filmu grozy. – Wyważyć te drzwi – odskoczyłem w kierunku ściany, kiedy rozpędzona kupa metalu sforsowała kruche zamki. Buchnęła para i płatki szronu zawirowały w sinym świetle lamp. Automat włączył swój reflektor. Dźwięk mojego głosu sprawił, że wykonywał teraz program alarmowy.

 

– Spal, spal to natychmiast – wskazywałem skulony, nieruchomy kształt spoczywający na progu kabiny. TO powinno leżeć spokojnie daleko od progu, tam gdzie zaniósł je robot. Olśniewający blask wypełnił półmrok jak błyskawica. Automat eksploracyjny wyposażony był w silny laser, który teraz spopielił szczątki Ozyrysa wśród syku i wirowania płatków kopciu. Kiedy rozchyliłem powieki olśnionych oczu, na poprzepalanej podłodze leżała kupka popiołu, a maszyna zatykała szybko tężejącą pianą otwór wiodący do zimnej czeluści.

 

W kabinie rozdygotanymi rękami wyszukałem butelkę whisky ukrytą pod stosem brudnej bielizny. Nalałem jedną szklaneczkę i wypiłem, rozchlapując większość płynu w drodze do ust. Nalałem drugą i tym razem nie uroniłem ani kropli. Trzecią celebrowałem już, rozkładając miarkę złocistego płynu na szereg drobnych łyków. Zabrałem butelkę i poszedłem do obserwatorium, które podświadomie traktowałem jako najbezpieczniejsze miejsce. Skulonego w rozkładanym fotelu zmorzył mnie sen.

 

Ocknąłem się w niewygodnej pozycji, z obolałą szyją. Spałem dziesięć godzin. Ostrożnie zszedłem na poziom stacji. Lekki zapach spalenizny sprawił, że nocne wydarzenia stanęły mi przed oczami jak żywe. Im dłużej jednak nad nimi myślałem, drżąc i trzeźwiejąc pod chłodnym tuszem w łazience, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że większa część mojej nocnej przygody była wytworem wyobraźni. Bo jeżeli Ozyrys nagle ożył, to czy automat, wyposażony w cały blok zabezpieczeń chroniących życie biologiczne, mógłby strzelać do niego z lasera? A jeśli był martwy, to czemu nie miałby przenikać przez ściany? I czy jestem pewien, gdzie położył ciało automat?

 

Jednym słowem zachowałem się jak barbarzyńca z ciemnych wieków poprzedzających cywilizację, palący ciała zmarłych w obawie przed zemstą upiorów. A że poruszyła się klamka? Czego już nie widywali ludzie na odległych placówkach.

 

Z ciężkim sercem zasiadłem do pisania raportu. Kto by go nie czytał, Bukowski raz na zawsze przestanie latać. Sprawa wydawała się oczywista. Mozoliłem się nad tekstem, który w miarę możliwości tłumaczyłby wyczyny autora, a ponieważ wypracowania nigdy nie stanowiły mojej mocnej strony, częściej gapiłem się w okno, niż stukałem w klawiaturę. Okno było tuż za biurkiem. Duży jak na stację prostokąt pancernego szkła, umożliwiający wgląd w lśniący czernią krajobraz trzeciej. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że od dłuższej chwili obserwuję coś, co porusza się w tym doskonale nieruchomym świecie. To coś znajdowało się jeszcze dość daleko, ale połyskiwało coraz wyraźniej w poświacie reflektorów oświetlających stację. Mijały minuty, a kiedy podeszło (bo to szło) bliżej, pomyślałem, że to jakiś komandos z Z.K. w skafandrze grawitacyjnym. Takie pola, zupełnie niewidoczne, są już w użyciu. Ale kiedy się zbliżył, pomyślałem jeszcze trochę i doszedłem do wniosku, że ci z Z.K. nie mają takich skafandrów, a gdyby nawet mieli, to nie pętaliby się w nich po powierzchni trzeciej. I pomyślałbym jeszcze trochę, ale w tym momencie Ozyrys, przerażający upiór Ozyrysa, stanął za oknem łomocząc w szkło i wyszczerzył zęby.

 

Podskoczyłem na krześle, grzmocąc głową w sufit z powodu niewielkiej grawitacji. Trup nadal łomotał w szybę i widziałem, jak ledwie uchwytnie drga stalowa oprawa okna. Ozyrys był siny, siny jak lód, a wywrócone białka jego oczu przypominały kute w marmurze, nieme oczy posągów.

 

Szok trwał sekundę. Trzy głębokie oddechy i serce odzyskało rytm, a myśli popłynęły jasne i kolejne. Kwestia treningu. Najpierw przełamałem wewnętrzny opór i podszedłem do ściany. Ręka oparta o lodowatą, mimo licznych warstw ochronnych, szybę wyczuła wyraźnie drganie szkła. Zmysł dotyku myli się najrzadziej. Przypomniałem sobie parametry wytrzymałościowe okien i pewniej spojrzałem na upiora. Wtedy stało się dla mnie jasne kim, a właściwie czym był. Z jego przeświecających ciemno palców opadały płatki szronu. Blask światła delikatnie wnikał w głąb lodowego ciała, budząc w nim złowieszcze błyski. O krok ode mnie, za pancerną szybą, stała śnieżna kukła, bałwan uformowany z zamrożonych oceanów trzeciej, powołany do życia dzięki czarom piekielnego generatora.

 

"A więc jednak zdążył skończyć pracę" – pomyślałem z żalem, zauważając, jak pierś potwora unosi się w nieistniejącym, markowanym oddechu.

 

Ozyrys był inny. Może pragnął przerazić mnie wizją tradycyjnej zjawy, a może wszyscy ci przybywający z tamtej strony są tacy, obcy, niezrozumiali, straszni, jak schizofrenicy albo dzieci opętane przez diabła. Możliwe też, że nie mógł zapanować nad swoim nowym ciałem, że ponosiło go, jak narowisty koń, wspomnienie wściekłego, morskiego żywiołu, który hulał tu gdzieś u zarania świata.

 

Zniknął. Wiedziałem, że okrąża stację. Wiedziałem także, że powinienem za wszelką cenę zniszczyć nadajnik. Ale bałem się wyjść, bo czułem w Ozyrysie wrogą siłę, pragnącą porwać mnie do swojego mrocznego świata. Wyczekiwałem więc u różnych okien, za którymi przemykała od czasu do czasu sylwetka zjawy, majacząc na krawędzi światła. Nie mogłem zgadnąć co zamierza.

 

Niepewność nie trwała długo. Około drugiej mój wyostrzony do granic możliwości słuch pochwycił szum w śluzie. Nigdy tak szybko nie kojarzyłem faktów. Mentalne sterowanie komputerem. Ozyrys odblokował wejście i teraz wchodzi do komory wyrównawczej. Z pewnością nie raczy zamknąć za sobą zewnętrznych drzwi. Do komputera dobiegłem w dwie sekundy, a gdy znalazłem się przy nim miałem już w ręku masywny stelaż fotela. Trafiłem w maszynę z siłą małego cyklopa. Snop iskier upewnił mnie, że nie muszę powtarzać tej czynności. Zostałem wprawdzie bez komputera, ale w takiej sytuacji zewnętrzne drzwi zamykają się automatycznie.

 

"Dobrze, że nie kazał któremuś z automatów udusić mnie znienacka" – pomyślałem i w tym momencie śluza otworzyła się z trzaskiem. Kupa parującego gwałtownie lodu, pozostawiająca na podłodze mokre ślady, nie miała szans na przebycie długiego korytarza w temperaturze 293 K. Jednak zdążył wejść do środka. Dobrze mu tak.

 

Moja radość nie trwała długo. Przypomniałem sobie o nadajniku na pobliskim wzgórzu. Dopóki działał, Ozyrys był praktycznie nieśmiertelny. Powinienem wykorzystać chwilę, kiedy nie miał materialnej powłoki i wyłączyć jego maszynę, ale jakoś straciłem ochotę na przechadzki pod czarnym niebem trzeciej. Wolałbym wejść do piekła.

 

Tak jak myślałem, Ozyrys III pojawił się wieczorem. Znów łomotał w okna, próbował uruchomić działo, ale jego poczynania paraliżował brak komputera. Patrzyliśmy więc na siebie z oddzielonych, choć tak bliskich światów, aż znudziło mnie to i poszedłem spać.

 

Obudził mnie szelest. Spałem w swojej kabinie, a szeleściły kartki mojego niedoszłego raportu, które skręcały się w niezgrabne, kubistyczne dłonie i pełzły przez podłogę, aby opaść bezsilnie na krawędzi łóżka. Widok był groteskowy i nie przeraził mnie. Zanadto przypominał film animowany.

 

"Wojna psychologiczna?" – nie potrafiłem odpowiedzieć na to pytanie.

 

Wstałem i z najtajniejszej skrytki wydobyłem ostatnią butelkę. Sporządziłem cienkiego drinka z dużą ilością wody i popijając podszedłem do okna. Na lodowej pustyni coś się działo.

 

Tu i ówdzie przez matową powierzchnię zmarzliny przebiegało nerwowe drżenie. Lód wypuczał się, trzaskał, wypływał chmurą upiornej, szronistej plazmy. W lekkiej mgle, kryjącej szczegóły szatańskiej operacji, formowały się długie kokony przytwierdzone do podłoża pasmami mroźnych pajęczyn. Po pewnym czasie bezkształtne wory zaczynały drgać i skręcać się jak zdychające foki lub raczej przebite szpilką liszki. Zwolna ruchy te zaczynały nabierać ładu, przenosiły się na wyrastające z kokonów członki, nasycały się straszliwą wymownością ludzkich gestów.

 

Przerażający (pewnie tylko dla mnie) proces zmartwychwstania przebiegał na całej widocznej i oświetlonej płaszczyźnie. Leżały tam dziesiątki larw odtwarzających odwrócony proces śmierci. Wolałem nie myśleć, co dzieje się poza kręgiem blasku, na okrytych wieczną nocą przestrzeniach. Na tej planecie zaczęło się coś, co już od dawna zapowiedziane zostało przez proroków, ale zaczęło się wbrew naturze, poza wszelką kontrolą, za pomocą jakiegoś szatańskiego podstępu. Ani przez chwilę nie wątpiłem, że nic dobrego z tego nie wyniknie. A im dłużej patrzyłem, tym bardziej utwierdzałem się we własnej słuszności. Zjaw przybywało.

 

Zaledwie kolejny, uformowany przybysz kończył swój przerażający taniec i zrywając łączące go z lodem pępowiny powstawał na nogi, zaraz w pobliżu miejsca jego ponownych narodzin wystrzelał obłok mgły, znacząc miejsce kolejnego cudu. Wśród ożywieńców uwijał się Ozyrys III, wybierając z gęstniejącej ciżby postacie znanych mu zapewne mistrzów. Formowali oni silną grupę, w której dostrzegłem łysych mnichów i temu podobnych fagasów, a ich ilość wcale mi się nie podobała. W miarę jednak narastania procesu proporcje zmieniały się na niekorzyść nawiedzonego towarzystwa i w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że ani Ozyrys, ani jego poplecznicy nie panują już nad sytuacją. Zjawisko przybrało charakter masowej ucieczki z zaświatów. Poznawałem po strojach, że na trzeciej Mirfaka zjawili się przedstawiciele wszystkich epok. Zadziwiające było to, że przybywali w ubraniach, ale jeszcze bardziej zaskoczyli mnie ci, którzy "rodzili się" nadzy, a potem "obrastali" właściwą szatą. Rosnący tłum lodowych mężczyzn i kobiet pałętał się bez większego sensu, szukał znajomych i mieszał szyki nawiedzonym.

 

Widziałem też obrazy przerażające. Nie wszyscy mieli dość siły, żeby doprowadzić proces zmartwychwstania do końca, a może raczej generator nie był przewidziany na takie obciążenie. Wiele larw ludzkich szamotało się i drgało w lodowym oplocie, słabło i rozpoczynało walkę na nowo. Inne odrywały się nie w pełni uformowane i krążyły w idiotycznych drgawkach, jak trupy w ostatnim stadium rozkładu, obijając się o ludzi i rozsypując w lodowy pył, gubiąc ręce, głowy, nogi. Mimo to tłum gęstniał. Zrozumiałem, że nie mam najmniejszych szans, tym bardziej, że uwaga i wrogość, z jaką przyglądała mi się grupa Ozyrysa, udzielała się szybko bliżej stojącym upiorom. Mężczyźni i kobiety podbiegali, wyciągali w moim kierunku lodowe ramiona. Zafascynowany sceną zmartwychwstania nie mogłem się jednak oderwać od okien. Im pilniej obserwowałem przybyszów, tym większej nabierałem pewności, że w gęstej ciżbie mam nie tylko wrogów, ale i sprzymierzeńców. Pewne postacie (jakby znane mi z kart historii i literatury) przemykały wśród tłumów zamieniając szybkie uwagi i mącąc w wyraźny sposób. Wspaniali wojownicy, o mrocznych i groźnych twarzach, zsuwali na oczy spiczaste szłomy, ściskając w rękach ciężkie topory. Jeden z nich zbliżył się niepostrzeżenie do mojego okna.

 

Nie, z pewnością ani ja, ani ten upiór o lodowej twarzy pierwotnego posągu nie posiadaliśmy telepatycznych zdolności Ozyrysa. Jednak jego gesty były tak wymowne i pełne pantomimicznej treści, że z miejsca zrozumiałem, o co mu chodzi. On prosił mnie, a może rozkazywał, żebym zniszczył urządzenie sprowadzające na świat umarłych. Jednocześnie dawał mi rady, jak się przedrzeć przez lodową zgraję – taniec jego dłoni naśladował ogień.

 

Gdy odszedł, trwałem chwilę w zamyśleniu. Jeśli nawet umarli chcieli zastosować jakiś podstęp, to i tak moje położenie było beznadziejne. Wychyliłem z rozmachem resztkę trunku i zdecydowanym krokiem przemierzyłem korytarz. Tak, trzeba przerwać ten koszmar, zakończyć zmartwychwstanie, nim nieprzeliczona liczba przybyszów zaleje świat swoim pstrokatym bełkotem i zatka kanały informacyjne cywilizacji. A przede wszystkim zanim lodowi kapłani Ozyrysa złożą w misternych kanopach wątrobę ostatniego żywego człowieka.

 

Ta myśl przyszła mi do głowy, gdy skryłem ją już w pancernym hełmie skafandra. W ręku miałem laser. Wymontowałem go z automatu, który wyłączyłem już wieczorem, ot tak, na wszelki wypadek.

 

"Całe szczęście, że w tym szklistym stanie nie oddziałują na mnie telepatycznie" – pomyślałem.

 

Zewnętrzna klapa odskoczyła z sykiem. Ruchem starego komandosa wyskoczyłem na zewnątrz i z biodra (widziałem taki numer na zabytkowym filmie) wygarnąłem z lasera do tłumu. Promień, niewidoczny w próżni, w sekundę ciął gromady zjaw na lodowe ułamki, a kłęby pary rozjarzały się jadowitym, rubinowym blaskiem. A ponieważ pierwszy raz strzelałem sam z ręcznego lasera, więc szło mi to nienajlepiej i miotany przeze mnie ogień rozpalał te niesamowite opary aż po horyzont.

 

Dookoła rozpętało się piekło. Większość umarłych skłębiła się w bezzasadnej ucieczce. Przecież i tak byli martwi. Ale co świadomsi plus grupa Ozyrysa rzucili się w moim kierunku. Nie dałbym sobie rady, nadbiegali ze wszystkich stron, aż grunt drgał pod ich lodowymi stopami, jednak w tym momencie kilku wojowników wpadło w szeregi siejąc zniszczenie listwami kruchych mieczy. Zawrzała bitwa. W cieniu na prawo ode mnie jakiś niski człowieczek w trójkątnym kapeluszu miotał się, wydając rozkazy. Inny, w przekrzywionym laurowym wieńcu triumfatora, rozdawał na prawo i lewo ciosy, markując okrzyki komendy oniemiałymi ustami. Nie wiem, po czyjej kto stał stronie i niewiele mnie to obchodziło. Szybko nadbiegały nowe zastępy umarłych, aby bronić źródła swojej egzystencji. Heroiczny bój miał wkrótce wygasnąć. Wypalałem sobie drogę, biegnąc naprzód, pod górę, w kierunku przewrotnej konstrukcji. A dookoła wygasała groteskowa bitwa umarłych, w zupełnej ciszy, pełnej mojego chrapliwego oddechu.

 

I wtedy upadłem. Jakaś beznosa, bezoka, wijąca się na ziemi w lodowych mackach larwa ludzka chwyciła mnie za nogi. Jeszcze leciałem, gdy liczne dłonie wytrąciły mi laser i zwalił się na mnie tłum rozwścieczonych truposzów. Walczyłem jak mogłem, gruchocząc szklane maski i tułowia, ale było ich wielu, zbyt wielu.

 

Niczym jest ukamienowanie. Brakowało mi tlenu, gnietli mnie kolanami, głowami i dłońmi, szarpali kombinezon, tłukli (z braku miejsca na strzał) w hełm obudową lasera. I w końcu hełm pękł, rozsadzając mi z hukiem czaszkę. Nawet nie bałem się. Naprawdę to odetchnąłem, kiedy już umarłem…

 

-----

 

Bukowski urwał. Potok jego słów, coraz gwałtowniejszy w miarę, jak zbliżał się do końca swojej opowieści, ucichł i w kabinie, w której szron osiadał na szkle żarówek, zapadła cisza pełna chłodnego półmroku.

 

Parish delikatnie odsunął się od stołu, wypatrując w trupiobladej twarzy Bukowskiego oczu ukrytych w cieniu krzaczastych brwi. Przy tym drobnym ruchu poczuł, że zesztywniał z zimna, pochłonięty relacją przyjaciela. Szybko opanował strach. Ludzie ze starej szkoły nie są babami.

 

– No, Bruno, zawsze byłeś jajarz, ale tym razem to ci się prawie udało mnie przekonać – odetchnął rozluźniony już, siląc się na uśmiech.

 

Bukowski nie powiedział nic, tylko ujął w dłoń niedopałek papierosa. Rozległ się cichy syk i z palców pociekły wielkie, wodniste łzy, rozbryzgując się na blacie stolika.

 

– A ot co – mruknął. – Spokojnie, James – dodał, widząc jak ten spręża się w sobie – pozwolisz mi może dokończyć tę historię? Nadal uważam, że jesteśmy kumplami, a to nasza ostatnia gawęda, więc bądź lepiej taktowny.

 

– Czym… czym ty do cholery jesteś? – wychrypiał Parish.

 

– Jeśli czym, to bryłą lodu, próbką z powierzchni trzeciej, a jeśli kim – to starym B.B., który nigdy nie rezygnuje.

 

– Co chcesz przez to powiedzieć? – Parish zaszczękał zębami o brzeg szybko uniesionej ze stołu szklanki. Znów uspokajał się najwyższym wysiłkiem woli. Rande vous z upiorem, nawet w kabinie luksusowego promu, robi silne wrażenie.

 

– Nie ma już na trzeciej dziury w zaświatach – odparł Bukowski, przeciągając się w fotelu i bezwstydnie wystawiając do światła swą lodową twarz, na której uśmiech odsłonił połyskliwe zęby. – Co, miałem być palantem? Też się ewakuowałem z powrotem, jak tylko doszedłem do siebie po tamtej stronie. Udało mi się nawet załapać niezłą miejscówkę przy witalizatorze. A potem spokojnie podniosłem laser, który niedojdy zostawiły przy pierwszym B.B. i rozpieprzyłem całą tę konstrukcję i jeszcze przy okazji Ozyrysa III, zanim rozpadł się na sopelki, bo cała ta hałastra nie funkcjonowała bez maszyny. Tylko szron się posypał i znikli. Zanim przyleciał statek nie zostało po nich śladu. Miałem szczęście, bo prowadził go automat, który nie dziwił się, że lubię zimno, a następnej zmiany nie przysłali, ponieważ Radę zaniepokoił brak meldunków od Ozyrysa. Próbowali coś ze mnie wyciągnąć, ale ja wziąłem narzędzia, szybko przestroiłem komputer, zbadałem manifesty i spisy pasażerów na pobliskich promach i znalazłem ciebie. Widzisz, Rada może znów spróbować i ktoś musi na to uważać, a ja nie mogę ciągle tu wracać.

 

– Ale jak ty… dlaczego nie zniknąłeś wraz z innymi po rozbiciu tego urządzenia? – wykrztusił, bardziej zaaferowany niż wystraszony swoją misją, Parish.

 

– Hm, widzisz, ja miałem bardzo silną motywację – mruknął Bukowski z rozkoszą wypijając ostatni łyk ze swojej szklaneczki – od miesięcy nie piłem anyżówki – i rozsypał się w bezkształtną kupę topniejącego śniegu.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Słyszałem już o tym, o mentalnym sterowaniu maszynami, ale zobaczyłem taki cud po raz pierwszy

Wydaje mi się mało prawdopodobne, żeby w czasach podróży kosmicznych ktokolwiek uznał mentalne sterowanie maszynami za cud, czy choćby coś nadzwyczajnego. Już dzisiaj przecież są prowadzone – i t z sukcesem – eksperymenty nad interfacem sterowanym myślami. Jeżeli za czterdzieści, pięćdziesiąt lat jakiś naukowiec zobaczy kogoś sterującego komputerem za pomocą myśli, raczej nie pomyśli o cudzie.

 

osiemdziesiąt lat temu według czasu Greenwich

Czas Greenwich (GMT) jest bazową strefą czasową na Ziemi. Służy do określania godzin i różnic między poszczególnymi strefami (np. Polska jest domyślnie w GMT+1). Mieszanie tego do lat jest całkiem bez sensu.

 

(…) gromiąc mnie grzesznego. Doprowadzał mnie do szału, ale nie jego nachalność była najgorsza. Dręczył mnie, niewyjaśniony z początku, niepokój spowodowany tym, co mówił o celu swoich badań. Od razu zdziwiła mnie lokalizacja poligonu (…)

Powtórzenia.

 

Cóż miałem robić – ubrałem go w ciężki, pełnopróżniowy pancerz

Jak to jest, że w erze białkowych komputerów ciągle używa się ciężkich skafandrów (i dlaczego pancerz?) wymyślonych jeszcze w ubiegłym  wieku?

 

 Automat obsługi był doskonale wpasowany w obudowę i połączony kablem awaryjnym ze sterówką.

Nie rozumiem, dlaczego działo miałyby obsługiwać automaty, które tylko wydłużają czas reakcji, skoro działo mogłoby być bezpośrednio połączone z komputerem. Rozumiem, że to część kreacji świata, niby nieznacząca, ale całkowicie nielogiczna.

 

Podczas jednego z tych postoi uderzy.

Postojów.

 

załamały neutralne światło

W jakim sensie światło jest neutralne? Barwowo? Wynikałoby z tego, że fale nie załamywały światła o barwie „nieneutralnej”. Nie miała na nie wpływu grawitacja? Niemożliwe, skoro w pobliżu była planeta.

 

Lód topił się pod własnym ciężarem.

Wut?

 

gdyż bez chwili namysłu pognałem do śluzy (o tyle, o ile pozwalał mi

Wydaje mi się, że bardziej pasowałoby „na tyle, na ile”.

 

zabezpieczyłem kodowo. Potrzebowałbyś roku na znalezienie odpowiednich liczb.

Zabezpieczanie jakimkolwiek kodem jest bardzo nieefektywną metodą przy próbach łamania bruteforcem offline. Znalezienie tą metodą piętnastocyfrowego kodu zajmie mniej niż cztery godziny (dla kodów dziesięciocyfrowych czas liczy się w ułamkach sekund) przy dzisiejszych możliwościach komputerów. Więc jeśli już czymś zabezpieczać, to hasłem. Długim i skomplikowanym. Ponadto już dzisiaj znane są znacznie lepsze metody: linie papilarne, wzór siatkówki oka, rytm bicia serca (również jest w pewnym stopniu unikalny).

 

Z pewnością komputer na krążowniku analizował najbardziej zaskakujący kierunek ataku, licząc się z tym, że nasz komputer też to analizuje i że analizuje to, że on analizuje... Gambit o nieskończonej złożoności (…)

Skąd nadleci? Gambit o nieskończonej złożoności.

To nie ma nic wspólnego z gambitem.

 

Pogwałcenie tego szlachetnego otwarcia szachowego przelało czarę mojej wytrzymałości. Opowiadanie nie jest napisane źle. Po prostu całkowicie nie przypadło mi do gustu. Spodziewałem się sf, a zaserwowałeś coś dla mnie mdłego i niestrawnego.

Gdybyś był uprzejmy, Autorze, zlikwidować tę wielką czarną pustkę za tekstem... Ani to ładne, ani służy czemukolwiek...  

Też sądziłem, jak exturio, że trafił się tekst Science F., i poczułem się nieco zawiedziony "ucieczką" w mistykę i osobliwą interpretację jednego z motywów biblijnych. Po uczuciu zawodu pojawiło się pytanie: czym miał być tekst? Pewnego rodzaju żartem, ukazaniem bezsensu prób łączenia wysokich technologii z dowolnego rodzaju mitologią? Niech odpowiadają na to pytanie inni, jeśli odpowiadać zechcą. Rezygnuję z poszukiwań odpowiedzi dlatego, że inaczej widzę kwestie, wynikające z ekstrapolacji trendów technologicznych.  

Jak to bardzo często zdarza się autorom, Ty też zaliczyłeś wpadkę po uszy. Bukowski widział kabel, przeciągany od stacji do konstrukcji Ozyrysa. Potem Bukowski chciał, musiał zniszczyć generator lodowych zombie. Nie mógł odciąć zasilania, nie wychodząc ze stacji, tylko musiał wyłazić z laserem? A jeśli już wyleźć na zewnątrz musiał, to nie mógł przeciągnąć laserem po kablu? Tja, efekciarstwo istotniejsze od logiki...  

Piszesz: trzecia Mirfaka. Trzecia stanowi część nazwy własnej, więc dużą literą...

Przeczytałem z zainteresowniem. Zgrabnie i ciekawie napisane, ale wspomniane wyżej braki psują całość. Mi osobiscie rzuciły się w oczy kwestie niskiej grawitacji.

 Podskoczyłem na krześle, grzmocąc głową w sufit z powodu niewielkiej grawitacji.  A dalej: Do komputera dobiegłem w dwie sekundy, a gdy znalazłem się przy nim miałem już w ręku masywny stelaż fotela. Trafiłem w maszynę z siłą małego cyklopa.

Skoro lekkie podskoczenie na krześle powoduje uderzenie głową w sufit, to jaki efekt miałby tak gwałtowne manewry?

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Lodowe zombie, można i tak.

Niestety, nie zachwyciło mnie, wolę cieplejsze klimaty. Przeczytałam bez większego bólu, ale także bez zachwytu.

Tekst napisany dość sprawnie, pomijając wytknięte niedoskonałości.

 

„…para unosiła się przy każdym oddechu i oblepiała białym nalotem przyćmione żarówki”. –– Być może się mylę, ale mam wrażenie, że na wydzielającej ciepło żarówce, nawet przyćmionej, para się nie osadzi, nie oblepi jej żadnym nalotem.

 

„Dlaczego glacjolog? Widzisz, trzecia to planeta w sam raz dla glacjologa”. –– Skoro to trzecia w sam raz dla glacjologa, co z pierwszą i drugą? ;-)

 

„Czytałem i wyglądałem przez okno, na gwiazdy”. –– Można wyglądać przez okno, ale na gwiazdy się patrzy. Na gwiazdy się nie wygląda, na nic się nie wygląda. Chociaż czasem się zdarza, że ktoś wygląda np. na znajomego debila, a ktoś inny na nie wiadomo co. ;-)

 

„…bo ten cholerny lód – w większości H20…” –– Domyślam się, że Autor chciał napisać woda, ale wyszło Hdwadzieścia. ;-)

 

„…zamknie się dwa anioły na kilka tygodni w jednej klatce, to albo się zaprzyjaźnią, albo powyrywają sobie pióra z kuprów”. –– Anioły, mimo że maja skrzydła, nie są ptakami. Ich kupry nie są porośnięte pierzem. ;-)

 

„Wzmocniłem obraz i podniosłem wzrok w górę”. –– Wzmocniłem obraz i podniosłem wzrok. Lub: Wzmocniłem obraz i spojrzałem w górę.

Podnoszenie czegoś w górę jest masłem maślanym.

 

„…a maszyna zatykała szybko tężejącą pianą otwór wiodący do zimnej czeluści”. Ja napisałabym: …a maszyna, szybko tężejącą pianą, zatykała otwór wiodący do zimnej czeluści.

 

„I czy jestem pewien, gdzie położył ciało automat?” –– Ja napisałabym: I czy jestem pewien, gdzie automat położył ciało?

 

„Trzy głębokie oddechy i serce odzyskało rytm, a myśli popłynęły jasne i kolejne”. –– Ja napisałabym: Trzy głębokie oddechy, serce odzyskało rytm, i popłynęły kolejne, jasne myśli.

 

„…wypływał chmurą upiornej, szronistej plazmy”. –– Może: …wypływał chmurą upiornej, szroniejącej plazmy.

 

„…pierwszy raz strzelałem sam z ręcznego lasera, więc szło mi to nienajlepiej…” –– …pierwszy raz strzelałem sam z ręcznego lasera, więc szło mi to nie najlepiej

 

„Ale co świadomsi plus grupa Ozyrysa rzucili się w moim kierunku”. –– Ja napisałabym: Ale co bardziej świadomi, plus grupa Ozyrysa, rzucili się w moim kierunku.

 

„A dookoła wygasała groteskowa bitwa umarłych, w zupełnej ciszy, pełnej mojego chrapliwego oddechu”. –– Zupełna cisza, pełna chrapliwego oddechu?! Chrapliwy oddech wyrugował ciszę. ;-)

 

„…i w kabinie, w której szron osiadał na szkle żarówek…” –– Naprawdę osiadał?

 

„A ot co – mruknął”. –– Pewnie miało być: A to co – mruknął.

 

Rande vous z upiorem…” –– Rendez vous z upiorem

 

„…bezwstydnie wystawiając do światła swą lodową twarz, na której uśmiech odsłonił połyskliwe zęby”. –– Na twarzy odsłoniły się połyskliwe zęby? W którym miejscu twarzy? ;-)

 

„Zanim przyleciał statek nie zostało po nich śladu”. –– Ja napisałabym: Zanim przyleciał statek nie został po nich ślad. Lub: Zanim przyleciał statek nie było po nich śladu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytać można, choć im dalej w las tym ciemniej. 

 

Pozdrawiam

Mastiff

Do połowy jeszcze czytałem, później już tylko przeleciałem tekst wzrokiem. 

...Tyle słów padł

...Naśladownictwo Lema, Żwikiewicza i Bułhakowa --- Wyszedł - Frankenstein. Jeszcze się tam plącze Napoleon i Juliusz Cezar nie wiadomo po co. Pozdrawiam zniesmaczony.

 

Program fiknął koziołka. Miało być: Tyle słów bez logicznego sensu...

Pomysł z tymi lodowymi zombie wydał mi się nawet ciekawy, niestety, styl mnie odrzucil, więc raczej tylko przejrzałem. Całe opowiadanie jest zaśmiecone nadmiarem przymiotników, porównań i w ogóle pełno niepotrzebnych słów. Gdyby je tak skrócić do połowy...

Zombie w kosmosie, no, no. Początek mnie zaciekawił, był konkretny i do czegos zmierzał, jednak później historia Ci się rozlazła. Niby pisana żywym językiem i w narracji pierwszoosobowej, co zawsze troszeczkę dodaje na atrakcyjności, ale ani tu grozy nie ma, ani za wiele sf. Miałam dobre nastawienie do tekstu, ale po przeczytaniu pozostały mieszane uczucia. 

Nowa Fantastyka