- Opowiadanie: MałaWiedźma92 - Kostia

Kostia

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Kostia

 

"Komu dziejowe smutne rozstaje

Gdzie upiór zaprasza w gości,

Nam drogocenna cnota zostaje

Co dzień zdobytej wolności.

 

Tysiąc w okowach własnych poleżę

I serca swoje zatruje.

Ale ty wierzaj, że ja zwyciężę,

Więc próbuj, jak ja próbuję."

 

Czesław Miłosz "Do Laury"

 

~*~

 

Mgła jak zawsze spowijała jezioro, czyniąc je jeszcze straszniejszym niż było w istocie. Prawie zawsze gładkie i o przejrzystych wodach, wzburzało się tylko wczesnym rankiem i późnym wieczorem. Jego mieszkanki wychodziły wtedy na żer, śpiewem wabiąc swe ofiary, a muzyce pięknych wodnych panien zawsze ktoś ulegał.

Dlatego nie zdziwiłam się, kiedy spostrzegłam, że znowu się ktoś się topił, składając jezioru krwawą ofiarę z własnego długiego życia. Był to bowiem kolejny zdziecinniały starzec, którego panny wodne zapragnęły za swojego. Wiły czy też dziwożony. Niegdyś, być może za młodości topielca, masowo biegały umierać, zdradzone przez swoich kochanków.

 

Ja, nie mogąc oderwać oczu od często powtarzającego się spektaklu, obejmowałam młodą brzozę. Choć wiedziałam, co za chwilę się wydarzy, nie byłam w stanie się poruszyć. Łaknęłam tego widoku, jakby krew zastygająca w ciele starca ożywiała moje znudzone ciało. Uśmiechałam się pod nosem, zupełnie wbrew sobie, czując związek z melodią wyśpiewywaną przez panny.

Nie wiedzieć dlaczego, dziwożony wybierały sobie starych tylko na wiosnę, w czasie innych pór roku stopniowo dając wiosce spokój. Gdyby miały wybór, pewnie wolałyby młodych. Tych jednak nie było i nikt nie potrafił ocenić od kiedy właściwie ze wsi zaczęli znikać mężczyźni w sile wieku i czy był to bezpośredni skutek pojawienia się w jeziorze rusałek o złocistych włosach, których pozazdrościły im panny ze wsi. Oba wydarzenia jak gdyby splatały się w czasie, zacierając się wzajemnie, zaprzestano też szybko dociekań jak było naprawdę.

 

Któraś ze starych kobiet pamiętała, jak odeszli na wojnę, zamieniając baby na bagnety, szable, dzidy i kamienie. Czymkolwiek walczyli – niewiele mnie to obchodziło. Faktem było, że zostali sami chłopcy, starcy, młode dziewczęta, doświadczone przez życie matki, żony, kochanki. I mgła, w której unosili się ONI.

 

Kim byli, sami nie wiedzieli. Mówiłam na nich Dziady, bo wyglądali prawie jak nasi wioskowi starcy, jeśli zechcieli przybrać jakąś konkretną postać. Rzadko widziałam między nimi kogoś młodego, a żaden nie miał żeńskiej formy. Podobno tylko ja i dziwożony potrafiłyśmy dostrzec ich prawdziwy wygląd. Nie widziała ich ani Babka Morowa, co u niej masło się brało, bo miała wiecznie żyjącą krowę. Nie wiedziała o nich także Sołtysowa, która miała w garści całą wieś i była szanowana. Wreszcie nie mieli o nich pojęcia starcy, ani drwalowa, dojarka, ani też żona rzeźnika, która przecież nie była już żoną, a wdową. Nawet inni, ci bystrzejsi mieszkańcy nic nie wiedzieli. Kilkanaście wiejskich gospodarstw w środku lasu nie miało pojęcia, co się wokół nich dzieje.

Tylko Znachorka coś wiedziała. Nie chciała mi nigdy wyjawić, co.

 

Wracając znad jeziora, zawsze miałam obraz topielca przed oczyma, lecz mimo wszystko uśmiechałam się do Dziadów, kiedy ich mijałam. Jaką, niedostępną dla mnie tajemnicę znali? Może chcieli mi ją wyjawić, kiedy czasem coś do mnie mówili, ale ja prawie nigdy ich nie słuchałam. Oszalałabym, chociaż podobno już byłam szalona. Może miało to jakiś sens, nie potrafiłam tego sama ocenić, bo podobno wariat nigdy nie wie, że jest szalony, tak samo jak zakochany nie wie, że miłość to czysty obłęd. Zaś wiejska wariatka to w końcu jakiś status. Ktoś musiał chodzić w rozpuszczonych włosach, z błędnym wzrokiem, by dostrzegać więcej i śpiewać na chwałę dawno zapomnianych bóstw. Coś mnie łączyło z dziwożonami, do których przesądnie mnie wysyłano, kiedy nieopatrznie zbliżyłam się do czyjejś zagrody, bez wyraźnego polecenia ze strony Znachorki.

Nie przeczuwałam, że tego dnia wszystko się zmieni, ponieważ nie zapowiadało tego żadne trzęsienie ziemi. Choć może powinien zaalarmować mnie smutny, jak gdyby pożegnalny uśmiech mojego ulubionego Dziada, tego z łańcuchem przy szyi.

Przez całe swe młode życie czekałam na chłopaka o niebieskich oczach. Jak niebo, chalcedon, który widziałam przy brzegu jeziora, kiedy nie było brzegiń. Oczekiwanie to rozpoczęła Znachorka, kiedy pewnego dnia ucząc mnie o ziołach, starych, dziwożonach i wojnie, powróżyła, choć robiła to rzadko. Mówiła, że nie ma komu przyszłości przepowiadać, bo i tak każdy skończy w jeziorze, słodko siniejąc. Nawet kobiety, kiedy już nie będzie wyboru.

Ja podobno byłam wyjątkowa, na tyle, by było warto czytać z mojej nieskażonej dłoni, delikatnej i białej, nawykłej raczej do zbierania kwiatów, a nie do prac gospodarskich. Znachorka dotknęła moich linii życia i wyczytała, że przyjdzie po mnie kiedyś chłopak o włosach tak jasnych, jak moje ciemne były. Zamilkną wtedy ptaki, gwiazdy zbledną. Miałam wejść wtedy do jeziora, by mógł mnie zabrać gdzieś na drugą stronę. Czy druga strona w ogóle istniała?

Miałam dać mu wtedy swój uśmiech, nie łzy. I z uśmiechem tym oddać swe życie, czekałam więc na niego, nie tracąc nadziei. Bo czy Znachorka mogła się mylić? Ona wiedziała o tak wielu rzeczach, uczyła mnie i karmiła. I nie zaparła się mnie nawet wtedy, kiedy dwóch starych powiesiło się, przeze mnie. Odmówiłam im swojego ciała.

"Olenka" – mówili – "masz serce twarde jak głaz", "Olenkaumrzesz nie będąc kobietą".

"Olena, Olenka…"

Miałam serce twardsze niźli głaz. Nie pocieszałam starców – mężczyzn, nie płakałam i nie kopałam im grobów, tak jak powinnam była. Siedziałam tylko nad jeziorem i spoglądałam na śmierć. I czasem nawet cieszyłam się z niej.

Byłam szalona.

 

Pewnego dnia wiły zaczęły zabierać też małych chłopców, jakby spodziewając się nowej wojny. Lecz może po prostu nie zauważyłam, kiedy dzieci dorosły? Starsza byłam też ja. Dwudziestoletnia, jak mówiła wiedząca. Nie znałam dnia swoich urodzin, nie mogłam więc wiedzieć na pewno. Lubiłam za to śmiać się bez powodu i zbierać fioletowe osty. Ale czy miałam płakać? Nikt mi za łzy nie płacił, po co więc miałam je marnować?

Tamtego dnia, kiedy utopił się kolejny starzec, przyjechali, przyszli i zburzyli stary świat, tak jak na to czekałam. Chociaż nie powiedziała mi o tym żadna burza.

To wtedy zobaczyłam ukochanego po raz pierwszy – przyjechał na karym koniu, jedyny w zielonym, skrojonym pięknie mundurze ze srebrnymi guzikami, które z daleka rzucały się w oczy, lśniąc w wyglądającym zza krwawych chmur słońcu. Nienaganny w postawie, przystojny i tak daleki, jak tylko daleki być mógł.

Wyprowadzili wszystkich zdolnych do służby, także co silniejsze dziewczęta. Nikt się przecież nie mógł ostać, wszyscy byli potrzebni, by służyć wyższej sprawie – osobistym interesom jakiegoś młodego cara, księcia czy też króla. Lecz co mnie to mogło obchodzić, kiedy spoglądałam na jasnowłosego?

Zostali do wieczora. Nikt o zdrowych zmysłach nie wracał przez nasze lasy po zmroku, nawet jeśli był to oddział wojskowy. Mogły im przecież zaszkodzić biesy, złapać bezkosty, ugościć mawki i latawce. Choć może o nich nie wiedzieli, możliwe, że ich nie dostrzegali, tak jak ja je widziałam.

 

Zdziwiłam się, kiedy ustawili nas nad jeziorem, w rządku. Nie, żeby było nas wiele, same kobiety, młodsze i starsze. Mężczyzn, tych nielicznych, od razu zepchnięto do jeziora, za co byli wyjątkowo wdzięczni, a wiły przyjęły ich jako wartościowy dar, trzymając się jednak na uboczu. Chłopców zabrano gdzieś poza zasięg mego wzroku. Poczułam pewien niepokój, kiedy wyczułam w powietrzu woń krwi Znachorki, lecz cóż to miało za znaczenie, kiedy w pobliżu był on?

Niektóre dziewoje drżały – ja byłam w stanie patrzeć tylko na niego. Na mojego Kostię, który przechadzał się wzdłuż naszego rzędu, co jakiś czas przygładzając swe krótkie, jasne włosy. Kiedy przystanął przy Młódce, moje serce zabiło z bólu. Lecz nie zatrzymał się przy niej długo. W końcu stanął przede mną. I już wiedziałam. Było mi wtedy bardzo zimno.

 

 

Mgła podobno otaczała mą postać, kiedy dostrzegł mnie wśród tylu innych, czekających na jego wybór. Mówiły mi to przeraźliwie niebieskie oczy, które wpatrywały się we mnie z niewiadomym wyrazem, który wielbiłam od wieczności, chociaż przecież widziałam go tamtego dnia po raz pierwszy. Być może właśnie w tamtej chwili zauważył we mnie tę drgającą strunę niezwykłości, dzięki której wiedziałam, kim właściwie jest mój ukochany i właściwie go rozpoznałam. Gdzieś w głębi chalcedonowych oczu krył się straszliwie chudy starzec, Car Śmierci, zwany Kościejem. Pana życia i śmierci, ten, który może dać ci albo żywą, albo martwą wodę, zależnie od swego kaprysu.

Podobało mi się to tak bardzo, że aż musiało go to niepokoić. Czy się nie odezwę? Czy nie pobiegnę z płaczem do wił, błagając o pomoc? Zwątpienie wisiało między nami, zagęszczając atmosferę i zatrzymując czas. Dopiero kiedy Księżyc, kum, wyszedł zza ciemnej dąbrowy, Kostia zabrał mnie na drugą stronę jeziora, zostawiając wszystko i wszystkich.

 

Teraz nie oni się liczyli, a ja, chociaż miałam być tylko kolejną Jeleną, Królową. Cud – Pięknością. Czy wiejska wariatka może być piękna?

Byłam jednak Olenką i jechałam na poszukiwanie serca, które niegdyś zamieniono na głaz. Jechałam do zamku Cara Śmierci, tak jak mi było przeznaczone. Kościej zaś miał mój cudny uśmiech na powitanie, moje milczenie i trudną do zrozumienia miłość.

 

Długo jechaliśmy na karym koniu, gdyż chciał pokazać wszystko to, czym się zajmował. Lecz co mi było do tego? Wiedziałam już kim był. Potrzebował jednak tego i łaknął krwi, przystałam więc na to. Miałam też sobie wybrać prezent, jakby to, że był obok nie samo w sobie nie stanowiło nagrody. Zabrał mnie jednak na wszystkie fronty, gdzie decydował o wynikach wszelkich walk, jak tylko mu się podobało. Zobaczyłam naszych ginących chłopców i odesłałam ich dusze do wioski, nagle rozumiejąc kim właściwie byli ONI. Powinnam była wtedy zeskoczyć z karosza i uciekać daleko, lecz krew w dziwny sposób nie robiła na mnie wrażenia, ponieważ miała stać się codziennością lub tylko wspomnieniem. Dziwny miał Kostia dar dla swojej nowej Jeleny.

 

Carycą stałam się siódmego dnia naszej podróży, kiedy zawitaliśmy do Zamku na Górze, kasztelu z obsydianu, lśniącego wewnętrznym światłem i zachwycającego regularnością bryły. W dziwny sposób było mi zimno, kiedy przekraczałam progi swego nowego domu, mimo iż okryto mnie futrami, lecz kiedy tylko niepokój zagościł w sercu, Kostia natychmiast go uciszał, a choć odzywał się rzadko, jednym spojrzeniem potrafił zagłuszyć wszystkie moje tęsknoty. Pierwszej naszej wspólnej nocy starannie umył mnie po podróży, namaścił i kochał się ze mną jak szalony. Jak gdyby jego ciało nie było tylko marnymi kośćmi, obleczonymi skórą, włosy – jasnymi pozostałościami pukli oficera, a dłonie, dłońmi trupa. Tamtej nocy, która trwała dla mnie wieczność, powiedział, że tylko mnie będzie posłuszny. Jak mogłam mu nie uwierzyć?

Otoczył mnie zbytkami, nauczył czytać i pisać. Lecz nie miało to znaczenia. Liczył się przecież tylko on i chociaż widziałam, kim był, zdawałam się tego nie dostrzegać. Kostia, Kościej. Car Śmierci. Czasem spoglądał, to na mnie, to w dal, jakby czekając na kogoś lub na coś, jak gdyby z oddali miało przyjść wydarzenie, które mnie wykradnie. I tylko uśmiechał się, kiedy zapewniałam go, że będzie inaczej.

 

Pełen tajemnic, choć powinien być oczywistością.

To był chyba moment, kiedy zaczęłam widywać go coraz rzadziej i zapragnęłam dziecka, którego on w żaden sposób nie chciał mi dać. Były jednak cuda, które wymykały się spod kontroli nawet jemu. Cud Życia, jakim była Jelena. Skąd wiedziałam, że muszę dać jej tak na imię?

 

Nie wypowiedział ani jednego słowa, gdy ją urodziłam, jak gdyby nadal był w szoku, że mógł współtworzyć tak cudowną istotę, jaką była nasza czarnooka córka. Kwiat mojej duszy, dar dla jego nieśmiertelności.

Byłam podobno pierwszą, która dała mu potomka. Ale czy życie może istnieć w krainie Śmierci? Napełniał mnie smutkiem fakt, że nigdy jej nie dotknął, nigdy nie ucałował i nie spojrzał na córkę oczami pełnymi miłości, którymi często spoglądał na mnie. I mimo iż przeczuwałam, co może się wydarzyć, to ignorowałam intuicję, ufna w jego miłość do mnie. Mimo to, zabrał mi ją i ukrył gdzieś daleko, moją Cud – Piękność, kochaną Jelenkę. Bezbronną, słodką i niewinną, jeszcze. Jak bardzo go znienawidziłam! Uciekłam wtedy, uciekłam daleko z jego wielkiego zamku, który napawał mnie wtedy tylko odrazą. Miałam okazję to zrobić, kiedy wyjeżdżał na kolejny wojenny front, zabierać dusze młodych chłopców, by dostarczać je do wiosek, takich jak moja. By wiecznie trwali i nigdy nie rodzili się na nowo, powiększali zastęp jego armii z zaświatów. Zabierał chłopców i mężczyzn matkom i żonom. Był kimś, kogo przestawałam rozumieć – Carem Wojny. I mimo iż wcześniej nie sprawiało mi to żadnego problemu, to tamtej nocy przestałam się godzić na rolę Królowej.

 

Byłam przeraźliwie samotna. Miała rację stara Znachorka – gwiazdy dla mnie zbledły, ptaki zamilkły. Wszelkie bogactwa, którymi mnie otoczył tworzyły tylko złotą klatkę. Lecz co miałam zrobić? Nie miałam nic, nawet życia nie miałam, a serce, które odnalazłam w obsydianowym zamku odjechało wraz z moją córką na karym koniu gdzieś w świat.

Nie mam pojęcia jak długo tułałam się po lasach i mrocznych pustkowiach, śpiąc po parowach. Parłam jednak naprzód. Byle dalej od smutku i rozpaczy, dalej od wspomnienia utraconego dziecka. Rwałam włosy z głowy, bijąc się z myślami, aż pewnej nocy, zapłakana, bezsilna, brudna i z podartym ubraniem po prostu położyłam się pod szarym drzewem, nie czując nic oprócz rozpaczy. „Zapaść w wieczny sen”, myślałam. „I nigdy się nie obudzić”.

 

Udałoby mi się to, gdyby nie on. Iwan.

"Pozdrowienia dla ciebie, Cud-Piękności, córko trzech matek, wnuczko dziewięciu babek!", powiedział, dostrzegając mnie.

W każdej dobrej baśni znajdzie się piękny Rycerz, który ratuje Księżniczkę z zamku złego Czarnoksiężnika. I choć to nie ja byłam Cud – Pięknością, a przybysz wcale nie wyglądał na Rycerza, podeszłam do niego. Spragniona ognia z jego ogniska, światła i ciepła, również duchowego. Nie miałam trzech matek ani dziewięciu babek i z jakiegoś powodu czułam, że nie powinno mnie być przy młodym, wesołym chłopaku, który od pierwszego wejrzenia czuł do mnie to, co ja czułam wcześniej do Kościeja. Iwan. Naiwny, wesoły chłopak o rudych włosach i oczach koloru trawy, z których biła wesołość, kłócąca się z moją żałobą. O pospolitej urodzie i prostym umyśle, był kimś tak zupełnie innym niż Kostia, że pociągał mnie swym młodzieńczym postrzeganiem świata. Miałam przez chwilę wrażenie, jakbym wróciła do rodzinnego domu, którego przecież nigdy nie zaznałam.

Dostałam udko pieczonej gęsi, której mój mąż nigdy nie jadał. Nienawidził jej. Jakże ona mi wtedy smakowała! Niczym najlepszy, miodowy kołacz z pieca Znachorki. Głupie dziewczę ze mnie było. Nie wiedziałam gdzie byłam i dokąd miałam zmierzać, wiedziałam tylko, iż uciekłam samej śmierci i byłam z siebie niesamowicie dumna.

Niezbyt długo jednak. Iwan czuwał nade mną przez kilka nocy, prawiąc bajki, mówiąc więcej słów niż kiedykolwiek słyszałam. Ten prosty chłopak, który podzielił się ze mną gęsią, był zapowiedzią wolności, której wcale nie chciałam, o czym jednak zdałam sobie sprawę zbyt późno. Długo nade mną czuwał, lecz czwartej nocy zasnął, wykończony. Widać nawet Rycerz kiedyś się męczy, a na tę chwilę tylko czekał mój Car.

 

Dotknięcie jego zimnych dłoni przyjęłam jako miłą pieszczotę, mimo iż nie chciałam się do tego przyznać. Zabrał mnie do zamku i zamknął w ostatniej komnacie najwyższej wieży. Odwiedzał mnie jednak codziennie, nie mówiąc ani słowa. Wystarczyło, że na mnie patrzył, a później wychodził. Nikt nigdy nie znał tylu łez, a moje zielone oczy jakby zrobiły się nagle niebieskie. Nie przeprosił i nie powiedział, gdzie wywiózł naszą córkę. Nie wiedziałam, czy mogę mu wybaczyć, tym bardziej, że mocniej pragnęłam jego śmierci niż obecności czy wzajemnej zgody. Zbyt wiele między nami było „nie”.

Lecz Iwan nie poddawał się łatwo, jak każdy uparty, młody chłopak, który nie wie co naprawdę robi. Narwany, szlachetny i prostoduszny, miał swoje pojęcie sprawiedliwości.

"Pozdrowienia dla ciebie, Cud-Piękności, córko trzech matek, wnuczko dziewięciu babek!" – usłyszałam wkrótce pod oknem. I choć wysokość na jaką miał się wspiąć legendarny Rycerz była ogromna, nie uląkł się i wkrótce był już w mej komnacie.

 

Dlaczego go przytuliłam? Przecież nie był moim mężem. Nie był Kostią.

"Nie możesz mnie wykraść, znajdzie mnie wszędzie", powiedziałam, ale Iwan jakby mnie nie słuchał i przerzuciwszy mnie przez ramię, uciekł z zamku po linie, którą zawadiackim ruchem spuścił na dół. Mówił, że odjedzie ze mną w siną dal, tam, gdzie nigdy już nie ujrzę Śmierci. Mój Car Życia.

Dal jednak była niewielka, Kościej bowiem znalazł mnie niemal od razu po kilku godzinach, kiedy zmęczony Iwan znowu zasnął. Tym razem jednak już mnie nie zamykał, więc wróciłam do swojej komnaty, ze smutkiem witając się ze wspomnieniami i godząc się z losem. Narwany Rycerz odnalazł mnie jednak po raz trzeci. Tym razem zechciał załatwić sprawę ostatecznie, bowiem to sobie właśnie ubzdurał. Chciał zabić samą Śmierć. Kościeja, Pana Martwej Wody.

 

Lecz jak zgładzić Nieśmiertelnego? Wiedziałam o tym tylko ja. Widziałam bowiem o jedynej komnacie, do której nie wolno mi było wchodzić, lecz jako prawdziwa kobieta byłam zainteresowana właśnie tym pomieszczeniem najbardziej. Stało tam wielkie, czarne jajo. A w tym jaju były dwa dzbany, z których każdy musiał się napić, by stać się dworzaninem Kościeja. Tam właśnie ukrywała się śmierć nieśmiertelnego, bowiem woda z jednego, martwego dzbana działała także na swego właściciela.

 

Tylko pocałunek życia mógł otworzyć komnatę. Ja żyłam i żyła we mnie pamięć Jeleny. Zdobyłam się więc na desperacki krok, poczyniony wbrew sercu. Weszłam do komnaty, otworzyłam czarne jajo, wybrałam odpowiedni dzbanek i zaczerpnęłam martwej wody z jeziora dziwożon.

 

Tamtej, ostatniej nocy, Kostia kochał się ze mną jeszcze gwałtowniej niż zwykle, dając mi siebie ostatni raz. Całując mnie całą jakby przeczył faktom i zapominał o tym, że go zdradziłam. I wiedział. Zupełnie, jakby historia powtarzała się dla niego w nieskończoność. Miałam ochotę płakać i właśnie to uczucie uświadomiło mi, że jednak nie chcę odchodzić. Nie chcę, by kiedykolwiek skończył się nasz czas.

Byłam szalona, a to wszystko było obłędem.

 

„Napij się ze mną, Olenko” – zaproponował. I mimo iż wiedziałam, że Iwan stoi gdzieś niedaleko, zgodziłam się. Kostia uśmiechnął się zaskoczony kiedy przechyliłam szklany kielich. Woda miała posmak krwi.

 

Rycerz krzyczał, skryty gdzieś w mojej sypialni, gdzie wszystko się działo. To on był prawdziwym przegranym, naiwnym człowiekiem. Nieistotnym dodatkiem do prywatnego mitu. Pokonał samą Śmierć, ale nie miał swej Cud-Piękności.

 

Opadłam na Kostię, po raz ostatni świadomie tuląc się do niego, a historia, tak wiele razy tocząca się w kościejowej wieczności, miała zatoczyć koło. Lecz nie byłam Jeleną. Byłam Oleną. Podobnie, a jednak inaczej.

Która będzie następna? Jak będzie wyglądać i czy urodzi mu dziecko? Nie wiem.

 

Ale czy powinno mnie to obchodzić?

 

Odchodzenie do wieczności przypominało zanurzanie się w jeziorze.

 

 

Krew zabitych dziewcząt mieszała się z wodami jeziora, zabarwiając je na różowo i nadając mgle metalicznego zapachu.

Konstanty Pawłowicz spojrzał jeszcze raz na martwą, ciemnowłosą dziewczynę, która odważyła się wcześniej podnieść na niego wzrok. Butny, szalony i dziwnie spokojny. Zupełnie jakby w jednej sekundzie widziała całe swoje życie, a on miał być jego częścią.

W świetle poranka nawet jej trup, wrzucany właśnie do jeziora, wyglądał przepięknie. Nocą też zresztą była ładna, lecz nie na tyle, by chciał spędzić z nią noc. Był przecież przystojnym księciem i oficerem, z lśniącymi guzikami przy mundurze – mógł mieć wiele kobiet, nie zniżając się do gwałtu na wieśniaczce. Zaczynał jednak powoli żałować, że oddał ją tym, którzy bardziej potrzebowali jej ciała. Czuł, jakby zrobił coś niewłaściwego.

Podobno była wariatką, jak mu donieśli. Lecz czy to było ważne? Każda krzyczy.

Nawet nie wiedział, jak miała na imię.

Uczucie pustki nie opuszczało go jednak przez dobrych kilka dni i na próżno starał się wymazać z głowy obraz tej konkretnej masakry, która i później często nawiedzała go w snach. Szczególnie zaś utkwiły mu w pamięci pewne zielone oczy, choć szybko zapomniał twarz, do jakiej należały.

 

Mimo to Konstanty poczuł się dumny, jak zawsze po wykonanym zadaniu. Kolejna buntownicza wieś została spacyfikowana.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Dawno mnie tu nie było, postanowiłam więc dodać coś od siebie. Nie mam pojęcia na ile współgra to opowiadanie z gustem większości, dlatego mam ogromną tremę. :)

A tak poza tym życzę Wesołych Świąt.

    Wesolych i ciepłych!

„Mgła jak zawsze spowijała jezioro, czyniąc je jeszcze straszniejszym niż było w istocie, jego widok bowiem przyprawiał mnie o dreszcz za każdy razem kiedy na nie spoglądałam, a przecież widziałam je niemal każdego dnia swego marnego życia.”

Kakofoniczne zdanie. I za długie i źle zbudowane, i z powtórzeniami w tym także brzmieniowymi, i z błędami interpunkcyjnymi, i z błędami gramatycznymi, i z nadmiarem zaimków:
— widok/widziałam
— je/je/jego, każdy/każdego
— big bitowe brzmienie ye ye ye w zestawieniu wyrazów – je jeszcze
— czasownik dokonany „widzieć” zamiast niedokonanego „widywać” skoro mowa jest o codziennie powtarzającej się czynności
— budowa zdania: Mgła spowijała jezioro (…) czyniąc je jeszcze straszniejszym – DLACZEGO? – dlatego, że (czyli twoje BOWIEM) jego widok przyprawiał mnie o dreszcz. Logiki brak, niestety.

„wzburzało się tylko i wyłącznie – klasyczny przykład tautologii. Wyraz „wyłącznie” powtarza znaczenie wcześniej użytego „tylko”.

„Pięknym śpiewem zwabiały swe ofiary, a muzyce pięknych wodnych panien zawsze ktoś ulegał.” – „Piękny śpiew pięknych panien” – stężenie „piękna” jest cokolwiek ponadnormatywne. Uleganie „muzyce panien wodnych” – uleganie muzyce głosów panien wodnych zaakceptowałabym, ale „muzyki panien” nie pojmuję.

(…) duchy kobiet, które (…) za młodości starca masowo biegały umierać, by nie oglądać (…) szerokich ramion ukochanych. – To zdanie mnie pokonało. Odpadłam.

Nie chcę się przesadnie faflać, bo tekstu do końca nie przeczytałam. Mogę jedynie stwierdzić, co było przyczyną tak nagłego porzucenia lektury:
— nadmierna, nieuzasadniona kwiecistość stylu
— nieadekwatność użytych  sformułowań
 — mętne, wielokrotnie złożone frazy, w których na siłę upychane są informacje, wręcz wrzeszczące o to, by pozwolić im pomieszkać osobno, w następnym zdaniu
— brak logiki: „Nie wiedzieć dlaczego, dziwożony wybierały sobie starych tylko na wiosnę.” — a niedługo potem skomplikowany wywód, którego konkluzją jest: „Faktem było, że zostali sami chłopcy, starcy, młode dziewczęta, doświadczone przez życie matki, żony, kochanki.” Skąd więc wzięło się „nie wiedzieć dlaczego” skoro z tekstu jasno wynika, że „wiedzieć dlaczego”.  I skąd dziwożony, wybierające „starych tylko na wiosnę”, brały lepszy towar latem lub jesienią, skoro facetów w wieku produkcyjnym w wiosce nie było przez okrągły rok?

Jedyne, co mogę zaproponować to pisanie znacznie krótszymi zdaniami, okiełznanie skłonności do poetyzowania i przestrzeganie zasady żelaznej logiki przy konstruowaniu wydarzeń oraz postaci.

Mam nadzieję, że nie zepsułam Ci świątecznej soboty. Pozdrawiam, życzę +12⁰C , bezwietrznej pogody i opadów śniegu wyłącznie na Kamczatce.

Nie mogę powiedzieć do którego momentu przeczytałaś, aczkolwiek na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że początek faktycznie nie był zbyt udany. Nieco go poprawiłam i muszę ci powiedzieć, że później jest lepiej.

Jezioro i wioska to tylko wstęp. Całość jest jak najbardziej logiczna już później i łatwo można się domyślić o co chodzi. A wcale nie chodzi o jezioro, proponuję więc, żebyś jeszcze raz to przeczytała, jeśli oczywiście masz ochotę. 

Co do "nie wiedzieć dlaczego". nie było tego w tekście, co było samo w sobie przeoczeniem, ale demony wodne, jakimi były dziwożony stopniowo dawały wiosce spokój wraz ze zmieniającymi się porami roku.

Ach i nie, nie zepsułaś mi świątecznej soboty:). Co do reszty rad to niestety z nich nie skorzystam - ponieważ już od dawna wcielam je w życie, a to z założenia miał być tekst poetycki. Taka moja adaptacja baśni, stylizowana. No, to tyle, dzięki za uwagę.

Przeczytałam z zainteresowaniem, chociaż nie przepadam za takim poetyckim stylem. Przyznaję, że tekst ma swój urok. I jest całkiem sprawnie napisany. Tempo opowieści jest stałe, zalatuje nostalgią, spokojem, o to chyba chodziło. 

Również najlepszego, w tym nienajlepszym świecie, życzę.

Tekst, jak dla mnie, nieco zbyt przesycony poezją, ale dałam radę. Irytowała mnie główna bohaterka – jakby sama nie wiedziała czego chce. A może i wiedziała, tylko zbyt rozwlekle o tym opowiadała.

Końcówki nie zrozumiałam. Jakoś nie chce się przykleić do reszty opowiadania.

Babska logika rządzi!

Historia opowiedziana w sposób  niewątpliwie magiczny, baśniowy i poetycki. Tyle że stężona mieszanka tych czynników sprawiła, że dla mnie opowiadanie stało się dość ciężkostrawne.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dobrze mi się czytało :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka