- Opowiadanie: Charon - Koniec średnich wieków

Koniec średnich wieków

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Koniec średnich wieków

 

Tekst ten, w moim młodzieńczym zadufaniu, wysłałem do redakcji, jednak został odrzucony :). Upraszam więc o konstruktywne opinie.

 

 

 

 

– Tylko głupiec się nie myli. Błąd jest przywilejem mędrca.

 

Znajdowali się w zadbanej karczmie. Zbudowana była z grubych, twardych desek, a wszystkie nieszczelności pieczołowicie zalepiono gliną. Pod powałą wisiały zioła, mające za zadanie odpędzać złe duchy – wprawne oko alchemika, czarownika lub innego diabelskiego konfratra dostrzegłoby aloes, bieluń czy kurdybanek. Obecnie, przy drewnianych stołach siedziało jedynie kilku samotnych kmieciów, ponuro wpatrujących się w stojące przed nimi kufelki wypełnione mętnym płynem. Największa ciżba wytworzyła się pod niewysokim podium dla minstreli, na którym znajdował się trubadur o włosach koloru węgla, związanych w staranny warkocz. Zacisnął chude pięści i śmiało przemawiał do tłumu.

 

– Zaraz, zaraz panie grajek. – Przerwano mu, nim zdążył dobrze zacząć. – Znaczy, że ten, co głupio robi lepszy jest jak ten, co dobrze?

 

Skowronek, bo taki pseudonim artystyczny nadał sobie grajek, spojrzał z wyższością na stojących przed nim chłopów. Większość z nich była brudna, zarośnięta i śmierdząca. Myślenie, refleksja lub rozważanie musiały być dla nich kompletnie abstrakcyjnymi pojęciami.

 

– Cichaj tam, Antoś! – Huknął Janko z Borowic, gruby karczmarz zarządzający przybytkiem. Połowę jego twarzy zajmowały dumnie nastroszone wąsiska. Ubrany był w poplamiony fartuch i starą, łataną koszulę. – Pan poeta niechaj mówi, bo tyś tu jeno od słuchania i zapisywania we łbie jesteś!

 

Minstrel wiedział, dlaczego karczmarz wystąpił w jego obronie. Występy opłacane były przez Bartosza Chełmieckiego, protegowanego wioski i fundatora owej karczmy. Dopóki Skowronek sam nie zrezygnuje z koncertów, dopóty z kiesy zostanie odjęta znaczna część opłat za najmowanie artystów. Nie daj Boże, jeśli Skowronek zeźliłby się na motłoch, mógłby szepnąć różne nieprzyjemne słówka panu Bartłomiejowi. A ten w gniewie bywał bardzo nieprzyjemny… Niechaj sobie grajek pogada, wystarczy po prostu przeczekać.

 

– To metafora, Antosiu, czy jak cię tam nazywają. – Wyjaśnił niezbyt przyjaźnie Skowronek. – Znaczy ona, że ty, jakby ci żona co złego wytknęła, dałbyś jej po pysku. A ja bym mojej hipotet… yyy… wymyślonej żony wysłuchał i…

 

– Miarkuj się, wierszokleto! – Krzyknął Antoś, wymachując pięścią. – Ja żem nigdy nawet mojej Anulki palcem nie tknął.

 

– A jakże – powiedział łysy mężczyzna o odrażającej twarzy. Z nieznanych Skowronkowi powodów wołano nań Twardogłowy. – Niektórzy prawią, że kutasem też nie bardzo dałeś rady…

 

Podniosła się wrzawa – ktoś ryknął rubasznym śmiechem, ktoś wrzasnął przeraźliwie, ktoś zdzielił po gębie najbliższego kompana. Siedząca do tej pory na krześle i uśmiechająca się lubieżnie do Skowronka rudowłosa kurtyzana, poderwała się i umknęła na bok, nie chcąc brać udziału w burdzie, która rychło miała wybuchnąć. Grajek spoglądał na to wszystko z mieszaniną dezaprobaty i niedowierzania.

 

– Kurweżsyny, interes mi chcą roznieść! – Karczmarz rzucił się uspokajać wzburzonych klientów. Uspokajanie to polegało w głównej mierze na rozdawaniu razów grubą, sosnową pałką, wydobytą zza kontuaru.

 

Wrzawa powoli umilkła. Ranni trzymali się za obolałe miejsca i klęli, a ci, którzy wyszli bez szwanku tylko klęli. Paru rosłych chłopów powstrzymywało Antosia przed rozszarpaniem Twardogłowego, kryjącego się za przewróconym stołem i od czasu do czasu rzucającego niewybredne uwagi w stronę męża Anulki. Kurtyzana ponownie podeszła bliżej podium, gdzie Skowronek bezsilnie próbował zwrócić na siebie uwagę.

 

– Jak mnie, psia wasza mać, nie puścicie, to i wam piąchami po łbach przejadę! – warczał szamoczący się Antoś.

 

– Spokojnie. – Janko panował już nad sytuacją. Powagi dodawała mu jego niezbyt wymyślna broń. Bójka nie pozostawiła na nim żadnych śladów – widocznie zdołał utrzymać napastników w bezpiecznej odległości. – Zaraz tu wszystko załatwimy. Twardogłowy, spieprzaj. – powiedział bez emocji. Łysemu nie trzeba było dwa razy powtarzać, chyłkiem opuścił swoje schronienie i uciekł przez drzwi, ścigany morderczymi spojrzeniami Antosia. – Ty, Antoś, miejże we łbie trochę oleju i nie daj się bez potrzeby prowokować, bo widzisz, co się dzieje. Tylko krzywda wyszła i nic więcej. Pana, panie Skowronek – zwrócił się do śpiewaka – upraszamy o wybaczenie tego niefortunnego incydentu i…

 

Ale śpiewak już nie słuchał. Zapakował lutnię w lniany futerał i zarzucił go sobie na plecy. Zeskoczył z podium, plunął na ziemię i skierował swoje kroki ku wyjściu, uprzednio rzuciwszy zebranym pogardliwe spojrzenie.

 

– Panie, stój! – krzyknął zrozpaczony karczmarz, oczyma wyobraźni widząc umykające wraz ze Skowronkiem oszczędności.

 

Żadnej reakcji.

 

– Panie, ale kiedy wrócisz?! – spróbował raz jeszcze karczmarz.

 

Skowronek zatrzymał się z ręką na klamce.

 

– Jak zmądrzejecie! – warknął i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.

 

 

 

Wioska prezentowała się niespecjalnie imponująco, by nie powiedzieć, biednie. Na rozklekotanym stoliczku, rozstawionym pod ścianką spalonej przed laty kapliczki, obszarpani mnisi sprzedawali odpusty. Trzy gorsze – grzechy lekkie, pięć – ciężkie, siedem – śmiertelne. Ksiądz, ubrany w czarną, wystrzępioną sutannę, przeliczał pieniądze, które udało im się do tej pory zebrać. Obok niego zgromadził się spory tłum interesantów, wrzeszczących, spoconych i śmierdzących. Każdy z nich, bez jednego chwalebnego wyjątku, targował się o cenę odkupienia.

 

Dalej swe usługi oferowała zgarbiona i pomarszczona starucha, strasząca bezzębnymi ustami i bielmem na jednym oku. Ona również proponowała potencjalnym klientom usługi z zakresu metafizyki – wypędzanie diabła, odczarowywanie i rzucanie uroków, wróżbiarstwo, miłosne eliksiry. Od czasu do czasu, za dodatkową opłatą, starała się robić coś pożytecznego i spróbować uleczyć kogoś z choroby, za pomocą kojącej maści bądź uśmierzającego wywaru. Czemu konkurencja, w postaci mnichów, jej nie przepędziła? Prawdopodobnie bali się, że rzuci na nich klątwę…

 

Na głównym placu, obok miejscowych handlarzy, wyschniętej studni, i hałdy odpadków, usytuowali się wędrowni trefnisie, mimowie, trubadurzy i opowiadacze historyjek. Nie mogli oni występować w tawernie, gdyż Skowronek, przynajmniej w teorii, zajął ją na cały tydzień. W efekcie powstał nieopisany harmider – wszyscy grali, śpiewali, przemawiali, deklamowali lub dawali pokazy jednocześnie. Skowronek dostrzegał w tej zbieraninie wybijające się postacie, ale cóż z tego, skoro były one zagłuszane przez pozostałych? Gawiedzi, rzecz oczywista, w żadnej mierze to nie wadziło – monety sypały się z cichym brzękiem pod stopy „artystów”.

 

Przyjezdny śpiewak ogarnął to wszystko niechętnym wzrokiem, nie wiadomo po raz który wzdychając z dezaprobatą. Ruszył w stronę wynajmowanej chaty. Jej właściciele, małżeństwo wraz z dwójką dzieci, na czas pobytu Skowronka, wynieśli się do lasu. Głowa rodziny, z zawodu myśliwy, miał wybudowany szałas, w którym chętnie zamieszkali. Ciepłe, sierpniowe noce można by przespać i pod gołym niebem, a Bartosz Chełmiecki nie hodował węża w kieszeni i nie szczędził grosza, jeżeli chodziło o Skowronka. Dlaczego tak dbał o jego wygody? Odpowiedź wydaje się bardzo prosta – Skowronek jest owocem miłosnych uniesień, doznanych w rozklekotanej stodole. Nazywając rzecz po imieniu – nieślubnym synem.

 

– Zachciało mi się głupstw robić w młodości, to teraz muszę pokutować. Choćby i do końca życia! – zwykł mawiać Bartosz, kiedy potomek przychodził do niego z coraz to nowymi prośbami.

 

Skowronek otrząsnął się z rozmyślań. Wszedł do wnętrza zajmowanego domu. „Dom” jest tutaj zdecydowanym nadużyciem – było to po prostu jedno pomieszczenie, średniej wielkości, bez okien. O ile samotny podróżny mógł się tutaj czuć komfortowo, mając do dyspozycji kominek, szerokie skrzypiące łóżko i szafkę na odzież, o tyle całej rodzinie mogło być tutaj nieco ciasno. Skowronek spakował swoje rzeczy do plecaka. Zostawił krótki liścik z podziękowaniami dla gospodarza, chociaż nie był pewien, czy ta czynność ma sens – myśliwy prawie na pewno nie potrafił czytać. Jako bardziej materialny dowód wdzięczności, obok wiadomości postawił butelkę całkiem niezłego wina.

 

Załatwiwszy sprawy związane z zakwaterowaniem, spod łóżka wyciągnął swój największy skarb – starannie złożoną płachtę materiału. Po rozprostowaniu jej, oczom Skowronka ukazał się dywanik, niewiele większy od wycieraczki. Na tkaninie wyszyte były trzy symbole; słońce, księżyc i gwiazdy.

 

– Czy to w dzień, czy to w noc wieczną, powiodę cię ja między ciałami niebieskimi do twojego celu. – rozległ się głos za plecami Skowronka. O framugę drzwi opierała się rudowłosa kurtyzana, znana Skowronkowi z przesiadywania w karczmie. – Proszę, proszę, prawdziwy czarownik! Wraz ze swoim latającym dywanem!

 

– Nie przypominam sobie, abym cię tutaj zapraszał. – warknął rozeźlony Skowronek. Najwyraźniej miał do czynienia z wioskową wiedźmą.

 

– Natomiast ja nie przypominam sobie, bym twojego zaproszenia potrzebowała. – rudowłosa uśmiechnęła się złośliwie. – Mój Boże, myślałam, że dywany dawno już wyszły z użytku! Że na dywanach latają jeszcze Egipcjanie, Maurowie, może Turczyni! Ewentualnie Tatarzy albo potomkowie Czyngis-chana! A tutaj widzę polskiego czarodzieja, w samym sercu Rzeczypospolitej. Chłopie, mamy piętnasty wiek! Powinieneś przerzucić się na coś bardziej nowoczesnego!

 

– Piętnasty wiek, tak? – zapytał z goryczą Skowronek. – Co nam z tego wieku? Na czym mam latać, skoro, miast iść do przodu i myśleć, cofamy się i głupiejemy? Tłamsimy wybitne jednostki, mogące zmienić bieg historii, rozniecamy stosy…

 

– Widzę, iż bardzo dopiekł ci lekceważący stosunek chłopów do twojego występu. Rozumiem, że to ty masz być tą wybitną postacią? Czy miejsce zaklepał sobie jakiś twój kumpel, latający nago po lesie i wywrzaskujący łacińskie formułki?

 

Skowronek zacisnął zęby i odwrócił wzrok. Starał się nie pokazać po sobie, jak bardzo ubodła go uszczypliwość czarownicy. Zbliżył twarz do magicznego dywanu i cichuteńko, tak by nie dosłyszała, zaczął szeptać(a jakże!) łacińską formułkę. Dywan, po wymówieniu odpowiednich słów, wzniósł się na kilka centymetrów w powietrze. Skowronek już chciał wsiadać i ostentacyjnie wylecieć, przy okazji potrącając rudowłosą, lecz w tym wypadku magia go zawiodła. Materiał zadrżał i spadł na ziemię ze spokojnym pacnięciem.

 

Zobaczywszy to, kurtyzana wybuchła śmiechem.

 

– Mężczyźni! Domu nie mają, pieniędzy nie mają, mądrością nie grzeszą – ale świat naprawiać to chciałby każdy!

 

Skowronek przełknął słowa wiedźmy, bo cóż niby miał jej odpowiedzieć? Przyznawać się do błędu nie wypadało, a na odpyskowanie nie miał żadnego oryginalnego konceptu.

 

– Ech… – parsknęła. – Poczekaj tu na mnie, chłoptasiu. – odwróciła się i odeszła w sobie tylko znanym kierunku.

 

Nie było jej kilka minut. Powróciwszy, wręczyła Skowronkowi krzywą, krótką miotłę, tak zwanego „drapaka”.

 

– Mam ją jeszcze po mojej babce. Nie jest przesadnie wygodna; w locie ściąga ją na prawo, no i niemiłosiernie kłuje w dupę. – zastrzegła. – Lepsze to jednak, aniżeli poleganie na własnych nogach, nieprawdaż?

 

– Co chciałabyś w zamian?

 

– Pieniędzy nie potrzebuję, zarabiam tutaj całkiem przyzwoicie. Do łożnicy ciągać cię nie mam za wielkiej ochoty, bo chociażeś młody, to niepociągający i przejawiasz skłonności do mędrkowania. – Skowronek poczuł, iż płoną mu policzki. – Wygląda na to, że nic mi nie możesz zaoferować. Nie przejmuj się, wszelako jesteś Wiedzącym, z jednej psiarni pochodzimy. Co prawda, ty wyglądasz mi na kundla, mnie zaś bliżej do charta, ale cóż… Rodziny się nie wybiera. Pomogę ci za darmo.

 

– Jakoś ci się odwdzięczę. – zapewnił ją Skowronek. – Na początek puszczę w niepamięć twoje kąśliwe uwagi…

 

– Bardzoś łaskawy…

 

-… a później się zastanowię. Obiecuję. – Dosiadł miotły, która zaczęła lekko wibrować. Była naprawdę mała, ledwo się na niej mieścił.

 

Wzbijając się w powietrze, zdołał dosłyszeć jeszcze głos rudowłosej:

 

– Wystarczy, że nie zapomnisz o mnie, kiedy już staniesz w jednym szeregu z Arystotelesem, Seneką czy też Petroniuszem! Adieu!

 

 

 

 

 

Zapadał zmierzch.

 

Kryjówka czarowników wyglądała całkiem przytulnie. Zadekowali się oni pomiędzy niskimi brzozami o chudych gałęziach, na których dodatkowo rozłożyli płachtę, by w razie czego chroniła ich przed nocnym deszczem. W miejscu, gdzie drzewa stały dosyć daleko od siebie, płonęło ognisko, co chwila podsycane wiązkami chrustu. Wokół ogniska, na ułożonych szmatach, siedziały dwie postacie. Każda z nich trzymała w ręku zaostrzony kijek, na końcu którego nabita była skwiercząca w płomieniach kiełbaska. Cóż, nawet adepci sztuk tajemnych muszą od czasu do czasu wrzucić coś na ząb…

 

A propos sztuk tajemnych, to w odległości kilku metrów od ognia, ogrodzony prowizorycznym płotkiem (wykonanym z kory świerka i kawałka sznurka), zasadzony był niewielki ogródek. Magicy dbali o niego z pedantyczną dokładnością i pieczołowicie się nim opiekowali, ponieważ wszystkie rosnące tam rośliny niezbędne były do uprawiania sztuki alchemii. Miodunka na przykład, znakomicie działała na drogi oddechowe. Belladona powodowała silne odurzenie, w większych dawkach mogła nawet doprowadzić do śmierci. Rzeplik pomagał na bóle menstruacyjne, a chaber dwuszyjkowy wzmagał potencję.

 

I właśnie w ten ogródek, bezcenny skarb magików, z nieba, z prędkością pocisku, wpadł niezidentyfikowany kształt. Uderzył w trawę z ogromną siłą, niszcząc hodowane uprawy. Obydwaj adepci poderwali się na równe nogi i podskoczyli do przybysza, wciąż z kijami w dłoniach, najwyraźniej gotowi użyć ich w celu zabójstwa. Gniew czarodziejów nieco ostygł, kiedy okazało się, że niezidentyfikowany kształt to Skowronek, ściskający w dłoni cząstki miotły, jęki bólu przeplatający przekleństwami.

 

– Jak ty się wyrażasz! – skarcił go jeden z mężczyzn. Był to imponującej postury starszy pan z siwą brodą, sięgającą piersi. – Jeżeli już chcesz rzucać inwektywami, rób to w jakimś pięknym języku. Na przykład po francusku. Salope, queue, enfoncer la balai. Albo po niemiecku, twardo i bezlitośnie. Ich ficke, schaisse…

 

– Daruj sobie swe cenne uwagi, Dante. Ledwo uszedłem z życiem.

 

– Nie dziwota! – drugi z nich był chudym, wesołym blondynkiem, z meszkiem zarostu nad górną wargą. – Latasz na jakimś starym, rozklekotanym gruchocie. Gdzie twój dywan?

 

– I tutaj zaczynają się problemy, kochany Leonardo. Ugościcie mnie czymś? Zgłodniałem w czasie szybowania. Jeśli tak, chętnie wam wszystko opowiem.

 

Trójka magików zasiadła przy płomieniach (Skowronek wciąż pojękiwał, widocznie zwichnął sobie kostkę przy lądowaniu) i przygotowała strawę, podług swoich skromnych możliwości, to jest: wspomnianą już pieczoną kiełbaskę, co najmniej tygodniowy chleb i grudkę lekko zzieleniałego sera. W czasie posilania się, śpiewak zrelacjonował im swoje przygody, aż do momentu pechowego lądowania – w pewnej chwili miotła zawibrowała szczególnie niebezpiecznie i pomknęła w stronę ziemi. Skowronek nie zdołał jej opanować.

 

– Cholera, tak mnie to denerwuje, że nie wytrzymam. – wybuchnął nagle artysta. – Tak nie może być! Jakaś ruda dziwka daje mi swoją starą, popsutą miotłę, a dywanu nie mogę naładować magicznie, bo zaraz miałbym inkwizycję na karku. A ta wioska, gdzie byłem… Staruchy, księża, wiedzące babki, w co drugim domu siedzą Beboki, Kaduki i inne stworzenia, a nade wszystko, gdzie się nie ruszysz, to natrafiasz na pijanego chłopa! To upadek cywilizacji! Jakieś… średniowiecze!

 

– I my, którzy więcej wiemy, aniżeli wszyscy europejscy królowie wzięci razem, miast rządzić, żremy spleśniały ser i lękamy się, czy jutro nie zaciągną nas na stos. – zgodził się natychmiast Leonardo. – Trzeba z tym raz na zawsze skończyć!

 

– A jakże! Ja…

 

– Spokojnie, młodzieży, nie gorączkujcie się, bo wyglądacie przy tym, jak dwójka kogutów, dziobiąca dłoń wyposażoną w siekierę. – Dante uspokoił zapalczywych kamratów. Przemawiał bez emocji, z rozsądkiem. – Niby będzie ich bolało, ale co z tego, skoro zaraz urżną wam łby? Widziałem ja takich jak wy nie raz i nie dwa. Wszyscy, bez wyjątku, kończyli w ziemi. Niektórzy zakopani żywcem.

 

Wy chcielibyście ogniem i mieczem, a tak się nie da. Nawet jeżeli ktoś mądrze mówi i czyni, prędzej czy później zetknie się z opinią Kościoła i albo się jej podporządkuje, albo zostanie zmieciony. Janek Hus czy Joaśka D`arc najlepszymi tego przykładami. Z tak potężnym wrogiem nie wolno wdawać się w otwarty konflikt. Trzeba to zrobić powoli. Z cierpliwością, której wam wyraźnie brak i której, jeżeli chcecie mi pomóc, będziecie się musieli nauczyć.

 

– Masz jakiś plan?

 

– Posłuchajcie…

 

 

 

Rok 1450, gdzieś w Moguncji

 

 

 

Na dworze panowała noc. Była ta noc, z rodzaju tych, w których wszyscy uczciwi obywatele ryglują drzwi i kładą się grzecznie spać, zaś ulicę we władanie przejmują bandyci, złodzieje i podobnego sortu hołota. Tylko w kilku domach świeciło światło, zapewniane przez wątłe knoty świec.

 

Johannes Gutenberg także chętnie położyłby się spać. Co prawda, siedział i uparcie próbował pracować, jednak co chwila głowa zaczynała mu się kiwać na boki, a powieki niebezpiecznie ciążyły. Kiedy nachodziły go te momenty zmęczenia, czuł coś jakby trzepnięcia w tył głowy. Było to bardzo dziwne uczucie, ale spełniało one swoje zadanie. Gutenberg, miast słodko drzemać, nadal zajmował się swoim nowym wynalazkiem, mającym zrewolucjonizować świat. Pracował nad ruchomą czcionką, pracował nad tym, by w przyszłości dzieci mogły przeczytać jego nazwisko w podręcznikach.

 

Gdyby wiedział, co naprawdę dzieje się w pokoju, byłby nielicho zdumiony. Oprócz niego, bowiem, przebywały tutaj trzej inni mężczyźni, wszyscy obłożeni czarem niewidzialności. Skowronek(wylosował najkrótszą słomkę) dostał najgorszą robotę. Stał za Gutenbergiem i kiedy ten objawiał oznaki znużenia, walił go otwartą dłonią w łepetynę. Leonardo i Dante podsuwali wynalazcy niezbędne rzeczy, tak, aby dokonał swojego odkrycia.

 

– Chryste Panie, czy musieliśmy wybrać takiego tępaka? – zapytał Leonardo, kiedy Gutenberg przymknął oczy i zaczął pochrapywać. – To już dwa lata, odkąd otworzył swoją drukarnię! Kiedy on wreszcie wpadnie na pomysł, usilnie mu przez nas podsuwany?

 

– Myślę, że ten fakt nastąpi już w bieżącym roku. – powiedział z satysfakcją Dante. – Gutenberg tytanem intelektu nie jest, racja, lecz powoli zaczyna wszystko rozumieć. Poczekamy parę lat, pewnie z pięć, i zacznie drukować pierwsze książki, tak przecież niezbędne do uświadamiania ludzi. A my w tym czasie zajmiemy się czymś innym…

 

 

 

Rok 1453, Konstantynopol

 

 

Wydawać by się mogło, iż Bizantyjczycy dadzą radę odeprzeć wroga. Mimo zmasowanego ataku artylerii i wojska, udało im się odrzucić pierwsze natarcie przeciwnika. Dopiero celny strzał z ogromnego, tureckiego działa, uczynił wyłom w murze tak głębokim, że nie można go było zatamować. Uderzenie Anatolijczyków ponownie udało się odpędzić, ale obrońcy musieli czuć nadchodzący koniec. Musieli to wiedzieć – perła Wschodu, Konstantynopol, już niedługo znajdzie się we władaniu Turków.

 

Wieczorem Cesarz Konstantyn XI wygłosił piękną mowę do zgromadzonych mieszkańców, mowę zapamiętaną przez potomnych jako Epitafium dla Cesarstwa Rzymskiego. On również pogodził się z nadchodzącą klęską. Wspomniał o pięknych korzeniach imperium, o uczuciach chrześcijan…

 

Janczarzy, dowodzeni przez samego Sułtana Mehmeda II, znanego później jako Zdobywcę, zaatakowali miasto. Mimo heroicznej postawy obrońców, metropolia upadała. Na blankach zaświtały tureckie flagi, wieszczące inne, krwawe jutro. Przez wyłomy zaczęły wlewać się fale agresorów, w pień wyżynające mieszkańców. Konstantyn XI odrzucił swe insygnia i sam stanął do boju, gdzie poległ, nierozpoznany przez Turków jako Cesarz i pozostawiony na czerwonym od posoki bruku. Rozpoczynała się rzeź.

 

Najsmutniejszym widokiem było zebranie się mieszkańców przy kolumnie Konstantyna Wielkiego, jednego z największych cesarzy rzymskich. Proroctwo głosiło, że wraz ze zbliżeniem się Turków do kolumny, z nieba zstąpi anioł i przekaże cesarstwo wraz z mieczem nieznajomemu człowiekowi, który na czele armii zmiażdży wroga. Pomoc boska zachowała się w tej sytuacji tradycyjnie – nie nadeszła. Większość zgromadzonych została zamordowana.

 

Daleko nad głowami żołnierzy unosiły się trzy postacie, siedzące na miotłach. Wszystkie patrzyły z przerażeniem na konanie Konstantynopola.

 

– Czasem… – zaczął niepewnie Dante. – Czasem nowe porządki muszą rodzić się w bólach i krwi. Czasem, aby zyskać coś na dłuższą metę, należy poświęcić nawet najcenniejszą rzecz. Człowieka. Miasto. Naród. Rozumiecie?

 

Odpowiedziało mu milczenie.

 

Krzyk mordowanych mieszał się z wszechobecnym zapachem krwi i widokiem wzniecanych pożarów.

 

 

 

Rok 1492, gdzieś na Oceanie Atlantyckim

 

 

 

 

 

Trzy statki, Pinta, Nina i Santa Maria niestrudzenie żeglowały przez ocean. Marynarze znużonym wzrokiem spoglądali na fale. Ostatni raz widzieli ląd szóstego września, czyli ponad miesiąc temu. Zapasy żywności kurczyły się z każdym dniem. Wyglądało na to, że wyprawa, sfinansowana przez królową Kastylii zakończy się fiaskiem. Tylko jeden człowiek sądził inaczej. Krzysztof Kolumb raźnym krokiem przemierzał pokład statku. Klepał marynarzy po plecach, zapewniał o tym, iż lada dzień dopłyną do celu. Jednakże zapewnieniami Kolumba nie można było się najeść i napić. Nic nie pomogą one, jeżeli wybuchnie szkorbut. Powoli sytuacja stawała się nieprzyjemna. Jeszcze dzień, dwa i wybuchnie bunt. Załoga, w najlepszym razie, zażąda powrotu do domu. W najgorszym, zażąda powrotu do domu i głowy kapitana.

 

Jeden z majtków, do tej pory przysłuchujący się rozmowom i zajmujący się racjonowaniem żywności, oparł się o burtę. Nikt go nie znał, nikt nie wiedział jak ma na imię, nie wiadomo było jak znalazł się na statku. Był jakiś taki dziwny, jakby lekko rozmazany, nierealistyczny. Kiedy bosman zwrócił mu na to uwagę, zaśmiał się nerwowo i zalecił umiar w piciu rumu. Owy majtek rozejrzał się dookoła. Miał szczęście, nikt nie zwracał na niego uwagi; większość załogi patrzyła apatycznym wzrokiem w przestrzeń i do wzbudzenia ich zainteresowania potrzeba było co najmniej wystrzału armatniego. Przeszedł na drugą stronę burty i powolutku zsunął się do wody.

 

Pod wodą można było zaobserwować niezwykłe, rzekłbyś magiczne zjawiska. Otóż od dziobów wszystkich trzech statków odchodziły grube łańcuchy, których końce podczepione były do dwóch mioteł, na których siedzieli Leonardo i Skowronek. Aby swobodnie oddychać pod wodą, musieli nałożyć na siebie specjalne zaklęcia – wyglądali, jakby założyli sobie na głowy okrągłe akwaria, z rodzaju tych, w których pływają złote rybki. Ich twarze nabrzmiały i poczerwieniały z wysiłku – ze wszystkich sił ciągnęli okręty do upragnionego celu. Bez nich, prawdopodobnie byliby gdzieś na środku oceanu. A ten idiota, Kolumb, nie zauważył, ze okręty płyną dwukrotnie szybciej…

 

Iluzja, którą obłożony był Dante, zniknęła natychmiast po dotknięciu stopą morskiej wody. Była to jedna z niedogodności, wywołanej przez sól morską, znakomicie zwalczającą fałszywe obrazy. To dlatego innym marynarzom wydawał się rozmazany… Dante nałożył na siebie to samo zaklęcie, co jego konfratrzy i zbliżył się, aby z nimi porozmawiać.

 

– Musimy zwiększyć prędkość. – spod akwarium wypłynęło kilka bąbelków. – Za niedługo załoga zbuntuje się i z odkrywania Ameryki wyjdą nici. Już i tak wyczarowałem za dużo jedzenia, wychodzi mi coraz gorsze…

 

– Zwiększyć prędkość? Harujemy jak woły! – rzekł ze złością Skowronek. – Co to za idiotyczny pomysł, żeby ciągnąć łodzie na miotłach! Mogliśmy…

 

– To NAJLEPSZY pomysł, a przede wszystkim najbezpieczniejszy, na jaki zdołaliśmy wpaść. – przerwał mu Dante. – Zmieniam cię wieczorem, Skowronku. Nie przejmujcie się – dodał łagodnym tonem. – Kiedy Kolumb krzyknie „Indie”, będziemy wolni.

 

 

 

Rok 1517, Wittenberga

 

 

 

Przy drzwiach katedry w Wittenberdze zebrał się już spory tłumek. Na jej wrotach były mnich, jakiś Luter, przybił kilka kartek papieru z koślawo wypisanymi punktami. W przyszłości owe 95 punktów będziemy zwać „Tezami Marcina Lutra”, a jego wystąpienie zapoczątkuje Reformację, jedno z najważniejszych historycznych wydarzeń. Sam Luter głośno przemawiał do zgromadzonych i wymachiwał pięścią, chcąc podkreślić wagę swoich słów.

 

Trzy miotły, lewitujące nad katedrą, nadgryzł już ząb czasu. Nieco spróchniały, powykrzywiały się, nie zawsze słuchały nakazów kierujących. Także ich właściciele, mimo przynależnej czarnoksiężnikom długowieczności, widocznie się zestarzeli. Trzej dostojni starcy z uśmiechem spoglądali na byłego mnicha, odważnie biorącego się za bary z całym znanym wówczas światem.

 

– Swoje zrobiliśmy. – Dante przemówił jako pierwszy. – Chociaż było ciężko, myślę, że tego dokonaliśmy. Dość już religijnego terroru, dość zacofania i ciemnoty, dość odpustów za pieniędze…

 

– Ogólnie, rzecz biorąc, dość tych wszystkich rzeczy, które celnie wypunktował Luter – wpadł mu w słowo Skowronek.

 

– Przy naszej skromniej asyście.– wtrącił Leonardo.

 

Cała trójka uśmiechnęła się. Dante chciał coś jeszcze dodać, powiedzieć coś patetycznego, dobitnie wskazującego na ważkość wydarzeń, w których wzięli udział, ale słowa ugrzęzły mu w gardle.

 

– Jeżeli to nie zakończy średniowiecza, to nigdy nie odejdzie ono w niebyt. – niespodziewanie rzekł Leonardo. – Musimy pamiętać, iż my daliśmy tylko przykłady, wspomogliśmy epizody, które będą uważane przez historyków za przełomowe daty. Średniowiecze może jednak trwać długo, może pojawić się nawet w dwudziestym pierwszym wieku. Bo reforma musi dokonać się w głowach. Każdy musi do niej indywidualnie dojrzeć i indywidualnie jej dokonać.

 

To powiedziawszy, Dante, Leonardo i Skowronek unieśli się w górę i zniknęli w chmurach.

Koniec

Komentarze

To się nazywa "Wall of text". Może by kolega jakieś akpity pododawał? Jakoś to podzielił? Bo w takiej formie nie da się czytać...

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Uuuu --- poproszę o akapity.

pozdrawiam

I po co to było?

Sorki, wkleiłem z worda i tak się porobiło. Teraz powinno być wszystko w porządku.

"    Zbudowana była z grubych, twardych desek, a wszystkie nieszczelności pieczołowicie zalepiono gliną."

    A ja się nie dziwię, że odrzucili. Z desek to sie kiedyś budowalo dość nędzne szopy i stodoły. Jeżeli juz budować coś solidnego z drewna. to ścianę wznosi się z bali --- albo obrobionych pni. Dalej jest bardzo wspolczesny język narracji, kompletnie nie pasujący do czasu akcji. 

    Porażka.

 Język faktycznie niedostosowany kompletnie do czasu w jakim dzieje się opowieść. I zabawną niekonsekwencję znalazłem: babka uzdrowicielka handlująca obok mnichów ziołami i usługami miagicznymi. To, że mnisi bali się klątwy, jest baaardzo kiepskim wytłumaczeniem. Jak bali się sami, mogli zgłosić inkwizycji. A inkwizytorzy by się na pewno nie przejmowali klątwą jakiejś zramolałej staruchy.

 

Ale jako humoreska może być. Nic rewelacyjnego, ale tragedii też nie ma. Na naciaganą czwórkę z minusem bym to ocenił.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Wątpię, aby opowiadanie zostało odrzucone tylko z powodu zbudowania karczmy z desek. Wydaje mi się, że przyczyny były dwie. Grupa przyczyn niby drobniejszych, ale sumujących się. Przecinki, pomyłki w zapisie dialogów, gdzieniegdzie budowa zdań --- to też mogło zniechęcić. Ale to jest do poprawienia. Natomiast nie do poprawienia jest wstrzelenie się w gusta decydentów --- i tutaj tylko oni mogliby dać odpowiedź. Cóż, nie wszyscy lubią czytać pozornie lekkie, nawet chwilami żartobliwe teksty, mówiące o sprawach poważnych, ale nie wystawionych na pierwszy plan. Poza tym Twoje opowiadanie jest niejednolite pod tym względem. Albo robisz sobie lekkie
"podśmiechujki" w rodzaju holowania statków Kolumba, albo podchodzisz serio, jak do upadku Konstantynopola.

    Te deski to jest spory babol zaraz na początku... Odbiór tekstu przez recenzentów od razu jest inny. A zaraz potem jest "podium"  i "pseudonim artystycny"  --- i ""koncert". Same byki. I kto puści taki tekst... 

    A ta karczna zbudowana z twardych desek --- a są miękkie? --- już raz była. Ciekawa konstrukcja.

Fasoletti:

Bynajmniej nie jest to niekonsekwencja. Jak słusznie zauważyłeś ten tekst jest raczej utrzymany w żartobliwym tonie, więc chciałem po prostu pokazać w niepoważny sposób zabobony tych, którzy powinni je zwalczać. Być może nie zrozumiałeś do końca aluzji lub ja, przez niedostatki warsztatowe, niewystarczająco ją uwypukliłem.

AdamKB:

Miło czyta mi się twój komentarz, gdyż rzeczywiście taka intencja przyświecała mi, kiedy pisałem. Chciałem napisać z uśmiechem o rzeczach poważnych i budujący jest fakt, że ktoś to wychwycił. Co do zarzutów warsztatowych, o dialogach, przecinkach itp., to niestety mogę tylko obiecać, iż będę nad nimi pracował. A jeżeli chodzi o Konstantynopol... Cóż, historycy ustalili 4 umowne daty zakończenia średniowiecza, a żeby opowiadanie było kompletne, musiałem opisać wszystkie te wydarzenia. Zdobycie Stolicy Bizancjum potraktowałem poważnie, gdyż mało śmieszności potrafiłem wyciągnąć z gwałcenia, palenia i mordowania. Chociaż i tam starałem się zawrzeć zabawno-gorzką myśl - mówię oczywiście o pomocy boskiej.

RogerRedeye

Widzisz, wydaje mi się, że nie zdołamy się porozumieć. Karczma z desek jest błędem, oczywiście. Ale (przynajmniej dla mnie) na pewno nie babolem, porażką itp. Tak samo uważam o innych potknięciach, które mi wytknąłeś. Jeżeli dla ciebie są one dyskwalifikujące, to cóż... Jestem człowiekiem tolerancyjnym. I chociaż wiem, że nie jestem godzien udzielania rad mistrzowi pióra, to w którymś z numerów NF Jakub Ćwiek napisał ciekawy felieton, traktujący o hejterach i "profesjonalistach". Zalecam przeczytanie :)

    Drogi Autorze,  jeżeli chcesz, to mogę wytknąc  jeszcze więcej byków z pierwszego akapitu, łącznie z gubieniem podmiotu przy wyrazie "warkocz"... Ale jeżeli uważasz, że wiesz wszystko lepiej, a podium istnialo w tamtych czasach i uzywano tego słowa, a ponadto minstrele dawali koncerty, to po co?

    To się nazywa niedostosowanie języka narracji do czasu akcji.

    Ale chyba szkoda fatygi.

    Pozdrówko.

Właściwie, to już błąd w tytule, powinno być "wieków średnich", a nie "średnich wieków".

Opowiadanie słabe, już pierwsza scena w karczmie nudna, jakby autor nie wiedział, jak zacząć.

Cóż, ogólnie mało oryginalne i źle skomponowane, ale czytało się gorsze. Język to bardzo niefajne przemieszanie rejestrów, nawet w humoresce źle się to sprawdza. Wypisywałam sobie największe babole w trakcie lektury pierwszego "rozdziału", więc przytoczę wszystkie włącznie z deskami, o których już parę razy było. Nawiasem mówiąc, akurat podium bym się najmniej czepiała, bo to porządne łacińskie słowo z zakresu architektury i mogło sobie funkcjonować bez problemu również w XVI a nawet XV w.

Obstawiałabym, że karczma, zwłaszcza porządna i zadbana, w „wiekach średnich” będzie zbudowana z bali a nie desek, zwłaszcza że uszczelnianie gliną też do tego bardziej pasuje.

Aloes jest z innej bajki – w średniowieczu ze „swojskimi” kmieciami raczej nie będzie wisiał pod powałą karczmy. Wyjątkiem mogłoby być celowe umieszczenie go tam, wykorzystane następnie w narracji. A nie jest.

„na którym [podium] znajdował się trubadur” – „znajdował się” jest tu niezręczne, źle brzmi.

„o włosach koloru węgla” – czyli czarnych. I to byłoby znacznie lepsze.

„związanych w staranny warkocz” – raczej: starannie zaplecionych w warkocz/zaplecionych starannie w warkocz

„tyś tu jeno od słuchania i zapisywania we łbie jesteś” – było do przewidzenia, że archaizacja w końcu się rypnie nie tylko stylistycznie, ale i gramatycznie... Albo „tyś”, albo „jesteś” (Tyś jest/ty jesteś).

Co to jest „protegowany wioski”??? Może jednak chodziło o protektora? Tak poza tym to jest dobry przykład mieszania rejestrów: albo decydujesz się na przaśną staropolszczyznowatą archaizację, albo na słowa z rejestru „uczonego”. Ergo: lepszy w ogóle byłby zapewne dobrodziej wioski. („Metafora” dalej w dialogu prędzej ujdzie, skoro jest użyta celowo przez kogoś, kto się wymądrza. W narracji odautorskiej nie powinno być takich wtrętów z innego rejestru.)

„Kurweżsyny” – złe słowotwórstwo. Pomijając ten drobny fakt, że opowiadania nie robią się lepsze od używania w nich wulgaryzmów, w staropolszczyźnie mógłby funkcjonować „kurwi syn/kurwie syny”, ale to dziwactwo jest niezgodne z jakimikolwiek prawidłami językowymi.

Kontuar – znowu słowo z niewłaściwego rejestru. Pochodzi z francuskiego, więc nie funkcjonowało w czasach, na które ma być stylizowany język opowiadania.

Spieprzaj – nie funkcjonowało w „ówczesnym” języku. Mordercze spojrzenia też nie pasują. Lepiej nie archaizować w ogóle niż następnie do języka archaizowanego wplatać takie kwiatki.

Lniany futerał, pomijając jakąś dziwną nieprzystawalność określenia futerał do lnu („zazwyczaj futerały wykonuje się ze stosunkowo twardych materiałów”), to na dodatek len byłby wyjątkowo niepraktyczny do ochrony cennego instrumentu. Dlaczego nie skóra? Znacznie bardziej sensowne i prawdopodobne.

I wybrane uwagi do dalszego ciągu:

- Z późniejszych anachronizmów szczególnie w oczy rzuciło mi się „Adieu” (znów francuszczyzna, jeszcze w XVI w. niezbyt rozpowszechniona pomimo kontaktów Kochanowskiego z Francją) oraz ten szereg: Arystoteles, Seneka, Petroniusz. Wygląda to na przypadkowo dobrane imiona, ale taka „przepowiednia” powinna mieć sens, te imiona powinny mieć jakieś wewnętrzne znaczenie, a tu nie mają.

- „Zadekowali się” też dość fatalne.

- „Janek Hus czy Joaśka D`arc” (poprawnie: d’Arc) to ani zabawne, ani oryginalne, ani pasujące do postaci

- „znanego później jako Zdobywcę” – powinno być „jako Zdobywca”

Zerk, zerk.

Komentarzy wielkich pisał nie będę, bo nieźle sobie radzicie (zachowam amunicję na comiesięczne wyróżnienia piórkowe ;-). Ale wyjaśniłbym jedną sprawę, wokół której rozpalają się chyba największe emocje. Ów "babol", budynek z desek.

Otóż takie potknięcia - jeśli to potknięcia - IMO nie przesądzają o dopuszczeniu tekstu do druku bądź nie. To przecież da się błyskawicznie poprawić - jeśli w ogóle poprawa będzie zasadna.

Co mówię nie dlatego, żeby zachęcać do olewania researchu, tylko żebyśmy pamiętali o proporcjach: "kwadrant gwiazdozbioru" przydarzył się nawet Lemowi, a o tym, czy tekst jest "niezły", decydują imo ZAWSZE inne czynniki niż babole lub literówki (trop AdamaKB). Takie jak to, jak jest napisany (na poziomie frazy, nie ortografii), jak się czyta, czy jest fajny suspens, oryginalny pomysł, dobry temat itp. (niekoniecznie w tej kolejności).

Co, znów, nie znaczy, że nie należy tekstów czyścić - ponoć nigdy nie ma się drugiej szansy, by zrobić na kimś pierwsze wrażenie.... ;-)

@_mc_ - święta prawda, ale chyba nikt nie wytykałby baboli, gdyby pomysł i fabuła opowiadania były znakomite - wtedy zapewne redakcja zwróciłaby się do autora o zrobienie czegoś z realiami, stylem i gramatyką, oczywiście gdyby to wszystko było w granicach normy, bo nie jestem pewna, czy jakakolwiek redakcja postawi na autora, który ma pomysły, ale żywcem nie umie pisać. Chyba że da mu współpracownika ;) Poza tym jeden babol w opowiadaniu to pomyłka, 10 - niechlujność, 50 - grafomania... Ale to OT na zupełnie inną dyskusję.

Ponieważ autor prosił o konstruktywne uwagi, w poprzednim poście skupiłam się na języku i błędach, których da się uniknąć researchem. Ale oczywiście w tym opowiadaniu jest więcej problemów, poczynając od nieciekawie skonstruowanych postaci (no i zdecydowanie za dużo tych postaci w pierwszych "rozdziałach"). Niemniej tym, co mnie osobiście najbardziej zniechęcało do lektury, była ta niechlujność językowo-stylistyczna i takoż w budowaniu świata, a to świadczy z kolei o braku wciągającej fabuły ;)

Jasne. Tyle tylko że wtrąciłem się, bo czasem mam wrażenie, że biczuje się tekst (nie że akurat jakoś szczególnie ten - tylko w ogólności) za jakiś drobiazg, skupia się głównie na nim - a tam problemem jest IMO co innego.

Ijużmnietuniema ;-)

---> mc. Ile czytelniczych spojrzeń, tyle może być problemów. Ile poziomów, z których się spojrzeniami rzuca, tyle problemów. Biczowanie? Myślę, że najdotkliwszą chłostą jest brak reakcji, nacechowanej emocjonalnie, oraz pomijanie milczeniem kolejnych tekstów danej osoby.

A mnie się całkiem podoba pomysł zrobienia sobie żartu tego typu. Że ktoś ma dość i czyni starania, by przyspieszyć zmianę epoki. ; ) Co nie zmienia faktu, że tekst jest nierówny i wykonanie pozostawia wiele do życzenia. ; ( I zastanawia mnie, skąd trójka bohaterów wiedziała np. o istnieniu Ameryki, i że Kolumb nazwie ją Indiami, a przede wszystkim skąd wiedzieli co właściwie trzeba zrobić, by przyspieszyć postęp? Mogli trafnie przewidywać np. w przypadku Gutenberga, ale w kilku innych konsekwencje chyba były trudne do odgadnięcia?

Ale pewnie niepotrzebnie się czepiam, wszak tu nie chodzi o wiarygodność.

 

Może i się będe powtarzać, ale w końcu ważne jest to, co danego czytalnika dziabie, prawda? Bo jeśli to samo dziabie kilku, to chyba o czymś świadczy...

 

Dziabie mnie zatem nieprawidłowy zapis dialogów. To przede wszystkim, bo nie trzeba być wirtuozem słowa by nauczyć się, gdzie postawić kropkę, gdzie spację, a gdzie wielką literę. Podobnie dziabią literówki.

 

Jest też trochę baboli stylistycznych, aha, poza tym nie widzę sensu wkładania kiełbaski w ogień, w ogniu się tylko spali, a piecze się nad żarem ; P

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Sorki, że tak późno odpowiadam, ale myślałem, że wszyscy już się wypowiedzieli, a tu taka miła niespodzianka :)

Przepraszam, czy mógłbyś mi konkretnie wypunktować te błędy dialogowe? Nie mówię, że ich nie ma, tylko po prostu chciałbym widzieć, o co dokładnie chodzi, aby móc to poprawić przy następnej okazji. Zawsze to lepiej, kiedy ktoś z boku wskaże niedociągnięcia :).

Jeżeli chodzi o czarowników, to nie chodzi o odgadywanie. Postawiłem raczej na symbolikę - Dante, jako starzec, jako mijająca epoka (wziął imię od pewnego pisarza ze średniowiecza), Skowronek, jako każdy przeciętny człowiek z nieco wybujałym ego, który może wspomagać geniuszy oraz Leonardo, młody blondynek z meszkiem zarostu, jako symbol rodzącego się renesansu. Kim byli naprawdę? Przybyszami z przyszłości? Może mieli dar jasnowidzenia? Tego nie wie nikt :).

Kiełbaski to brak logiki, dzięki za wskazanie :)

Co do dialogów, wszystko masz ładnie opisane w wątku "Wskazówki dla autorów" podpiętym w Hyde Parku.

 

Ciekawe jest, że czasem zapisujesz dialog poprawnie, a w innym miejscu, w analogicznej sytuacji, zupełnie inaczej. Dziwne.

 

Przykład:

"- Myślę, że ten fakt nastąpi już w bieżącym roku. – powiedział z satysfakcją Dante."

Kiedy po kwestii mówionej po myślniku występuje tak zwany "odgłos paszczą", typu powiedział, rzekł, zawołał, wykrzyknął itp., to ów odgłos piszemy małą literą, a przed myślnikiem nie stawiamy kropki. Powinno zatem być tutaj:

"- Myślę, że ten fakt nastąpi już w bieżącym roku – powiedział z satysfakcją Dante."

 

Inny przykład:

"- Ech… - parsknęła. – Poczekaj tu na mnie, chłoptasiu. – odwróciła się i odeszła w sobie tylko znanym kierunku."

Tu na początku zrobiłeś dobrze. Jeśli jednak po myślniku nie następuje odgłos paszczą, czyli jakby kontynuacja dialogu, tylko opis, kwestię dialogową kończymy znakiem interpunkcyjnym (jak uczyniłeś), zaś opis po myślniku, jako że stanowi nowe zdanie, zaczynamy wielką literą. Winno zatem być:

"- Ech… - parsknęła. – Poczekaj tu na mnie, chłoptasiu. – Odwróciła się i odeszła w sobie tylko znanym kierunku."

 

Poza tym ładniej jest stosować dywizki równej długości w dialogach, a nie raz krótkie, raz długie. Dialog jest czytelniejszy z –  niż z - . Ale to moja prywatna opinia ; )

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Nowa Fantastyka