- Opowiadanie: Dudensky - Krótka wyprawa

Krótka wyprawa

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Krótka wyprawa

Starszy zwiadowca Dawid Arojo klął na czym świat stoi. Do dupy z takim światem. Do dupy z taką przyszłością. Mamy rok 2241, a mam wrażenie, że cofnęliśmy się do średniowiecza. Siedząc przygarbiony przed przyrdzewiałą szafką rozważał każdą formę samookaleczenia, byle tylko wylądować u medyka z notką o tymczasowej niezdolności do służby, byle tylko nie dać się wysłać w teren. Przetarł twarz chustą omotaną wokół szyi. Przed niecałym kwadransem dowiedział się, że ma się dostać do Starej Wawy, a tam odnaleźć grupę Mamy Grimki i przekazać podarek od jednostki. Który to debil wymyślił, żeby wysłać kogoś z jedną lichą paczką, której zawartości nie znam, tylko po to, by jakaś stara baba miała o nas dobre zdanie? Na to pytanie odpowiedź mogła być dość ogólnikowa – każdy starszy stopniem mógł wyskoczyć z owym pomysłem. W końcu w takich czasach każde wsparcie, czy choćby przychylność, jest nieocenione. Ale Dawida mało to obchodziło. Osobiście gwizdał na interesy jednostki i gdyby tylko mógł olać zdanie dowództwa, zrobiłby to z nieopisaną radością. Niestety zwiadowca musiał brać pod uwagę popieprzonego szefa. Major miał podłe tendencje do karygodnego zużywania amunicji tylko po to, by postrzelić kogoś, kto miał czelność odmówić wykonania rozkazu. Dawid kierował się wyłącznie własnym dobrem i w tej chwili nie wiedział co gorsze – robić za kuriera i dać się zabić na Pustkowiu czy postawić się i w najlepszym razie skończyć z ołowiem w bebechach.

Doprawdy, kurwa, same radosne opcje. Wstał, podrapał się w krzyże i otworzył szafkę. Wyjął naręczny LPS z doinstalowanym niedawno RTTD, który już niejednemu zwiadowcy ratował skórę. Osobiście Dawid rozwijał te skróty nie jako „Local Positioning System” i „Rescue-Team-Tracking-Device”, tylko „Lepiej Pokaż Sektor” i „Ratowanie Twojej Tępej Dupy”. Poprawił ochraniacz na lewym przedramieniu, po czym założył nań urządzenie i upewnił się, że bateria jeszcze nie zdechła. Na koniec przejrzał zawartość szafki, czy coś przypadkiem nie ubyło. Prochowiec, kamizelka, maczeta, kapelusz, luneta, wszystko jest. Kradzieże były nagminne, ale nikt z tym nic nie robił. Dawid sam kradł jeśli tylko była okazja.

Z kwaśną miną udał się do kwatermistrza, sierżanta Sknera, zgodnie ze swym nazwiskiem skąpiącym każdemu wszystkiego. „Bo za dużo, bo zepsujesz, bo nie oddasz, bo uświnisz, bo już masz”. Sierżant Skner oczywiście siedział w swojej kanciapie schowany za sypiącą się drucianą siatką a jego półprzytomny wzrok oznaczał jedno – wczoraj się schlał.

– Czego…? – spytał przepitym głosem. – … sobie życzysz?

– Skner, dawaj wszystko co masz mi dać, ładnie proszę.

Kwatermistrz ostrożnie siorbnął herbaty.

– Dla ciebie sierżant Skner, chujku. – kwatermistrz podsunął formularz. – Naj sam pierw wypełnij, podpisz i poczekaj.

Dawid wziął poobgryzany długopis i zły zaczął wpisywać dane do rubryk, na koniec zerknął na kalendarz i Sknera. Jest podejrzanie miły i ma kaca, czyli mamy środę. Zwiadowca dopisał datę i podpisał się tak na odwal, byle mieć to z głowy. Kwatermistrz wziął formularz, oblizał wąsy, pogapił się, przeczytał półgłosem. Czy on naprawdę taki tępy, czy po prostu lubi wszystko tak przedłużać. W końcu Skner skończył rozczytywanie danych z formularza, którego nie omieszkał zaplamić herbatą.

– Siadaj i czekaj – mruknął i poszedł na zaplecze.

Zwiadowca, chcąc nie chcąc, cierpliwie czekał na wydanie skromnych ochłapów, dumnie nazywanych tu sprzętem do misji. Urozmaicał sobie czas bębnieniem palcami o kolano, gapieniem się w głąb zdewastowanego korytarza i ukradkowym dłubaniem w nosie.

Szurnięcie szuflady wybudziło go z zadumy nad stanem podłogi. Bez słowa odebrał tekturowe pudełko ze sprzętem i rzucił okiem na to, co dostał. Widząc, że „ma się cieszyć” z trzech naboi 5.56 mm, plastikowego pudełeczka z jedną marną kapsułką przeciwradiacyjnego antypromu i dwóch niepełnych med-paków, a na domiar wszystkiego z dokładnie zaklajstrowanej paczuszki zdecydowanie nie dla niego, to z każdą chwilą miał coraz większą ochotę wydobyć starego zdobycznego glocka i strzelić Sknerowi prosto w twarz. Ale za nic by tego nie zrobił, bo żal mu było każdego z pięciu naboi, które uzbierał w przeciągu ostatnich miesięcy, a tych po wojnie już nikt nie produkował. Amunicję trzeba sobie znaleźć lub kupić, o ile ktoś był na tyle głupi, by nią handlować. Oczywiste, że dostał wszystkiego za mało. Jego szanse na przeżycie na Pustkowiu drastycznie zmalało, ale nie odezwał się nawet słowem. Nie chciało mu się użerać z kwatermistrzem, bo straciłby tylko czas. Sukinsynowi łatwo było podpaść byle pyskówką, a potrafił być mściwy.

Dzierżąc pudełko pod pachą, Dawid udał się z powrotem do szatni po resztę swoich rzeczy. Z szafki wydobył swoje graty, czyli wystrzępiony prochowiec zdarty z łupieżcy, którego sam udusił, kamizelkę wzmocnioną dodatkowymi warstwami skóry, zimprowizowaną maczetę, znalezioną całkiem przypadkiem oraz podprowadzoną lunetę, która od paru tygodni pełniła dumną rolę lornetki. Na chwilę spuścił głowę i udał zadumę nad stanem rzeczy, a tak naprawdę nasłuchiwał czy nikt się nie zbliża. W czasach, gdy ludzie zabijali się o butelkę czystej wody, nikomu nie ufał, nawet chłopakom w jednostce.

Wyuczony na Pustkowiu instynkt mówił, że zagrożenia nie ma, przynajmniej na razie. Zwiadowca poprawił podziurawiony pasek w spodniach – Muszę skombinować nowy – i zaczął włamywać się do szafki obok. Zamki były stare i proste do wyłamania, więc śrubokręt i spinka do włosów spełniły swoje zadanie. Po chwili wydobył ze środka łup w postaci całkiem nieźle pozszywanego plecaka-kostki i odrobiny śmieci w postaci resztek folii, pozginanych gwoździ i brudnego kapsla. Zabrał plecak i zamknął szafkę. Po chwili namysłu zabrał także kapsla. W świecie bez pieniędzy służył za pewną formę waluty. Jeden kapsel po piwie był wart dziesięciu po napojach gazowanych. A za kapsel, dajmy na to, po fancie można spokojnie dostać szklankę wody, ale niekoniecznie czystej.

Spakował swoje klamoty, założył kamizelkę, którą zapiął trzema doczepionymi paskami od spodni, i płaszcz. Maczetę wsunął do przyszytej na plecach kieszeni, a glocka do skórzanego olstra przy boku. Na koniec zarzucił plecak przez ramię i poszedł korytarzem prosto do wyjścia. Żadnej odprawy nie było. I wcale nie narzekał.

Dawid szedł raźnym krokiem przez nieciekawe pustkowia. Z bazy przez Cmentarz Drzew, stamtąd skierował się na autostradę A2 będącą rajem dla doświadczonych grabieżców. Sam jakoś szczególnie oblatany w tym nie był, lecz wiedział, że przy drodze malowniczo usłanej przedwojennymi autami jest spora szansa spotkać tych, którzy pojęcie o tym mają. Miał nadzieję spotkać tych bardziej skłonnych do handlu, a na całą resztę miał pistolet i maczetę schowaną pod plecakiem. Jakościowo daleko było jej do prawdziwej, ale na zwierzęta i ludzi wystarczyła. Jak zawsze, co kilka minut sprawdzał czy jest w stanie dyskretnie sięgnąć po nią gdyby pojawiły się kłopoty.

I tak zejdzie mi chyba dwa zasrane dni. Zwiadowca owinął twarz podartą chustą w kratę, żeby przynajmniej częściowo nie wdychać zanieczyszczeń. Po kilkunastu krokach zdecydował się też założyć gogle lotnicze, bo powietrze zaczęło perfidnie szczypać w oczy. Spojrzał na LPSa upewniając się czy nie zboczył z trasy. Urządzenie twierdziło, że za 4073 metry minie A2.

– Co za niedokładna cholera – mruknął pod nosem.

Zwiadowca dotarł do autostrady już po niecałym kwadransie, a LPS uparcie trwał przy swojej wersji. Dawid zwolnił kroku, uważnie przyglądając się wnętrzu każdego z wraków. Większość już dawno była splądrowana, ale zawsze mogło ocaleć coś, co przydałoby się nawet jako materiał zastępczy. Niestety inni też tak myśleli i Dawid widział obdarte tapicerki, fotele w kawałkach, pokrojone opony, wypisz wymaluj, koszmar automaniaka. Ruszył dalej.

Dopiero po czwartym kilometrze zorientował się, że LPS się zawiesił. Odległość ciągle ta sama, teraz obraz przestał się ruszać i nie reagował na wywoływanie menu głównego. Zwiadowca westchnął i przytrzymał przycisk on/off co awaryjnie wyłączyło sprzęt. Nawet nie chciało mu się kląć. Stwierdził, że trzeba będzie samemu obierać kierunek.

Podążał jezdnią mijając cmentarzysko dawnej motoryzacji i rozglądał się wokół czy ktoś nie zamierza się na niego z kijem czy gnatem. W jednym miejscu spłoszył zmutowane gołębie, których gówno – kiedyś miał nieprzyjemność zobaczyć – jest w stanie przepalić się przez drewno. Trzy godziny później, gdy już wszedł do ruin miasta, sam chował się przed grupką nieżywców. Wyczuł ten charakterystyczny słodko-amoniakowy smród na długo przed ich kulawym przemarszem i zdążył się schować pobliskim sklepie. Kucając między manekinami nasłuchiwał za ile będą poza zasięgiem.

W końcu zwiadowca ostrożnie wychylił się przez wybitą witrynę. Odór nadal się unosił w powietrzu, ale nieżywców już nie było. Poprawił chustę i wyszedł ze sklepu rozglądając się wokoło. Szedł dalej przez miasto, jednak teraz trzymał rękę na glocku. Przemierzając zacienione ulice spowite tumanami kurzu, zbyt późno zorientował się, że niebo skryło się za pożółkłymi chmurami i dopiero odległy grzmot pioruna uświadomił go o nieciekawej sytuacji. Dawid spojrzał w górę i zwątpił.

– Oż kurwa – skwitował swoje niezadowolenie.

Puścił broń i pobiegł przed siebie, w myślach recytując klątwy i modlitwę o schronienie. Jak na złość, okoliczne budynki ucierpiały w nalotach bombowych. Kluczył między zwałami gruzu i przeżartymi rdzą wrakami aut, a gdy potknął się obok nadgryzionego łuku triumfalnego, zobaczył i usłyszał pierwsze krople kwaśnego deszczu.

Kwas syczał na płaszczu i zostawiał nitki dymu. Muszę się schować! Zwiadowca dojrzał schody do wielkiego budynku z wieżą zegarową, a na ich szczycie otwarte drzwi. Wbiegł dysząc coraz ciężej i w progu zaczepił o coś nogą wywijając orła. Jebany drut! Zamiast się zerwać na nogi, wydobył pistolet i gorączkowo szukał celu wokół siebie, zaraz wymierzył w balustradę nad sobą. Hol okrutnie śmierdział szczynami. Zwiadowca powoli wstał i po omacku odwinął drut z buta. Super, miejsce zaklepane, ciekawe przez kogo. W odpowiedzi na to pytanie, z góry rozległ się pomruk czegoś dużego. Dawid rzucił okiem przez ramię. Nie uśmiechało mu się iść w ulewie, która najdalej za godzinę spaliłaby mu płaszcz i poparzyła większość ciała.

– Kto to? – zapytał głos. Tembr przypominał raczej kołatkę niż normalne struny głosowe.

– Nikt ważny. – odpowiedział zwiadowca. – Nie szukam kłopotów.

– A co tam niesiesz?

– Chuj ci do tego.

Coś skoczyło zza balustrady – O kurwa, mutant! – i będąc jeszcze w locie warknął nieprzyjemnie. Mutant wylądował ciężko na czworaka między zwiadowcą a drzwiami, odcinając mu jedyną drogę ucieczki. Dawid ukradkiem odbezpieczył pistolet. Wzbity kurz zakłócił nieco widoczność, ale zwiadowca dokładnie widział monstrum. Gabarytami przypominało oliwkową krzyżówkę wilka, niedźwiedzia i człowieka, gdzie wszystkiego zdawał się mieć po trochę: krótką mordę jak u niedźwiedzia, łapy jak u człowieka, lecz z wyrastającymi zwierzęcymi pazurami, a futrzaste nogi opierały się na palcach. Mutant opierał się nieco jak goryl, tyle że starał się prostować.

– Grzeczniej, skurwy… – syk wdychanego powietrza. – … synu.

Dawid był już pewien, że jeśli mutant się poruszy, to zwyczajnie go zastrzeli. Pal licho naboje. Jeśli tylko wystarczą.

Stwór, jakby zdając sobie sprawę z potencjalnego zagrożenia, trzymał dystans i powoli krążył wokół.

– Co tam niesiesz? – oblizał się.

– Podarki dla znajomej. – zwiadowca nadal trzymał go na muszce.

– A dokąd idziesz?

– Do znajomej.

– A gdzie ona mieszka? – mutant przechylił łeb.

Zwiadowcę zirytowała ta kretyńska wymiana zdań.

– U siebie.

– Mama Grimka? – dziwny mieszaniec nie tyle spytał, co stwierdził.

– Skąd… nieważne.

– Mama Grimka ma wodę. Bhhhhrudna. Ale już jej nie ma.

Mutant warknął i nieświadomy utoczył mieniące się rzygi z pyska.

Też mają wodę? Kuźwa, czyli pewnie niosę hydrocleaner. Coś bydlak dużo wie jak na mutka.

Dawid postanowił mówić wolno, zrozumiale i pokojowo, ale ani myślał przestać celować w bydlę.

– Słuchaj, jak przestanie padać, pójdę w swoją stronę, okej?

Zero reakcji.

Zwiadowca jął powoli odsuwać się w stronę wyjścia. Poczuł pot spływający w dole pleców i miał nadzieję, że w razie czego jego ciało wytrzyma kolejny sprint, gdyby przyszło mu spieprzać przed stworem dwukrotnie większym i przystosowanym do biegania jak zwierzę.

– Zjadłbym coś, coś – mutant westchnął smętnie.

Nie boi się mnie. Nie ryzykuje postrzelenia, ale zachowuje się jakby nie widział we mnie zagrożenia. Zwiadowca celował w zaszklone ślepia. Dla własnego bezpieczeństwa chciał go zastrzelić, ale nie miał gwarancji, że pociski 9mm wystarczą na coś o takich gabarytach. Amunicję łatwo zmarnować, a walka wyszczerbioną maczetą sprawia nie lada kłopoty.

Rzucił okiem na zewnątrz. Kwaśny deszcz trochę zelżał, zwiadowca uznał, że może spróbować biegać od jednego schronienia do drugiego. Usłyszał chrzęst w holu. Gorylo-wilko-człek stał nieruchomo i pustym wzrokiem spoglądał w bliżej nieokreślone miejsce. Zwiadowca schował pistolet do olstra i wyszedł na schody prowadzące na plac.

Zbiegł na dół i ruszył truchtem w poszukiwaniu bardziej opuszczonego schronienia, wystarczyłby nawet kiosk, czy przystanek autobusowy, byle tylko miał zadaszenie. Płaszcz syczał i parował.

Zwiadowca w biegu poprawił chustę i gogle, na których krople zniekształcały widok, ale ogólnie widział co się przed nim znajduje. Poczuł gorąco na plecach, nie do końca pewien czy się spocił czy to pierwsze krople przeżarły się przez warstwy materiału. Mijał pozostałości po dawnych budynkach, istne cmentarze całych osiedli. I nigdzie nie mógł znaleźć schronienia, a zaczynało zmierzchać.

Przypadkiem natknął się na jednego nieżywca, który zaczął podążać za potencjalnym posiłkiem, ale Dawid zbył go odrąbaniem wysuszonej ręki i kopniakiem w żebra. Nieżywiec jak gdyby nigdy nic zaczął pełznąć, ni to charcząc, ni to sycząc. Zwiadowca gorączkowo próbował zorientować się w terenie, gdzie dokładnie ma biec, a deszcz kwasu i coraz cięższe nogi wcale nie ułatwiały sprawy. Do tego cała okolica śmierdziała trupami.

No właśnie! Tam gdzie jest to babsko, najpewniej zabijali nieżywce i je palili. Więc zaczął truchtać w stronę wielotygodniowego, jeśli nie ponadmiesięcznego odoru zwłok i spalenizny.

Gdy natknął się na zwały bezkształtnych ciał, Dawid oddychał już ustami, wsysając zaślinioną chustę. Chciał otrzeć czoło rękawem, ale bał się poparzenia kwasem. Pomimo grubości materiału, smród bezczelnie wbijał się do nosa i wywoływał mdłości. W końcu ogień, słońce i czas zrobiły swoje, a teraz jeszcze opad kwasu dorzucił trzy grosze. Zwiadowca na swój sposób się ucieszył, bo takie mogiły świadczyły o obecności jakiejś zorganizowanej grupy w bliższej okolicy.

Zwolnił do szybkiego chodu, starając się oddychać wyłącznie przez usta, aby fetor zaawansowanego rozkładu nie wykręcił mu żołądka, wywołując tym samym pawia. Deszcz już prawie przestał padać, więc sporadyczne kropelki kapiące z ronda kapelusza przestały robić większą różnicę. Dawid rozglądał się wokoło szukając wszelkich śladów bytności ludzi, które mogły naprowadzić go do Mamy Grimki. Zadarł głowę i przez lunetę wypatrywał ludzi na dachach, ale wątpił żeby któryś z budynków był na tyle dobrze zachowany, by ktoś miał odwagę wejść na samą górę i filować. Straciwszy ułamek nadziei, poszedł dalej.

Przed sobą dojrzał pojedynczego trupa. Widok popularny, ale akurat w tej okolicy wydawał się być niecodzienny. Zwiadowca początkowo myślał, że to rodzaj zasadzki, lecz im bardziej się zbliżał, tym więcej dostrzegał szczegółów: podarte ubranie, nadgryziona ręka… Z chudego tułowia, jak mu się wydawało, sterczały krzywo powbijane noże, być może kije. Dwadzieścia metrów przed martwym zwiadowca zamarł na chwilę i dziwił się swojej pomyłce.

Przełknął ślinę i podszedł do zwłok. To co wziął za wbite kije, było tak naprawdę wystającymi resztkami żeber. Zginął całkiem niedawno. Tułów nie był wychudzony, tylko rozbebeszony, brakowało połowy narządów. Jelita leżały obok jak rozwiązane sznurówki przy bucie, a w miejscu gdzie powinno być serce, syczała mała kałuża kwasu. No teraz to, kurwa, rzygnę…

Dawid pochylił się w przeciwną stronę i klepnął się kilka razy po twarzy. Gdy poczuł się lepiej, kucnął przy truchle i przeszukał kieszenie spodni, ale okazały się puste. Buty jeszcze mógłby zabrać, gdyby nie fakt, że były za małe, a nie znał nikogo komu by je opchnął.

Zwiadowca był mocno zaniepokojony całą sytuacją. Ludzie Grimki palą trupy hurtowo, nawet swoich a ten tu leży sobie samopas… Spodziewał się najgorszego i bez chwili namysłu pobiegł dalej. Szybko się zastanawiał gdzie jakaś większa grupa mogła się zadekować. Wykluczył piwnice, stacje metra, kanały i osiedla, z których ostały się tylko ściany, a i to nie wszystkie i w nienajlepszym stanie. Ich obóz odnalazł całkiem przypadkiem. W progu wyrwy w ścianie więzienia leżał kolejny trup, również bestialsko zamordowany. Zwiadowca już był pewien. Oparł się plecami o chłodną ścianę i powoli przesuwał się do przejścia. Plecak cichutko szurał o cement, a żwir zgrzytał pod butami, ale to wszystko zagłuszyło walenie nabuzowanego serca. Dawid ujął pistolet w obie ręce, nawet nie wiedział kiedy go wyciągnął. Szybko wyjrzał zza wyłomu rozwalonego muru i dojrzał – tak jak się spodziewał – kolejne trupy.

Ostrożnie przestąpił nad tym leżącym na gruzie. Był dziwnie zgięty w pasie a głowę pokrywał wielki strup sklejając pozostałości po włosach. Ciekawe, od czego zginął… Złamanie kręgosłupa, czy rozwalony czerep? Zwiadowca nie umiał określić dokładnej przyczyny zgonu, ale obstawiał ranę głowy. I miał rację.

W każdym razie czuł, że powoli zbliża się do celu wyprawy, a jego wynik bardzo mu się nie spodoba. Na spacerniaku widniało krwawe pobojowisko – siedem rozrzuconych trupów, kolejne trzy leżały w kawałkach, a jeden bezkształtny ochłap mógł wcale nie być człowiekiem. Dawid z ciekawości przyjrzał się bliżej, zasłaniając usta i nos przed smrodem.

– Aha, też człowiek – bąknął pod nosem.

Ocenił, że większość z nich była młoda lub w średnim wieku, gdy umierali. Nie, nie „gdy zginęli”. Gdy ich zmasakrowano – poprawił się. Nigdzie nie widział zwłok starszej kobiety, nawet leżące gdzieniegdzie odnóża czy pourywane głowy nie pasowały do opisu. A bezkształtna masa mięsa i zakrzepłej krwi w żadnym stopniu nie nadawała się do jakiejkolwiek identyfikacji.

– Tutaj! – zawołał dziwny głos zza jednego z okien. Głos zabrzmiał nietypowo, dokładniej to warcząco, ale jakby starał się nadać swojemu brzmieniu wysoką tonację. Nieprzyjemna dla ucha parodia.

Zwiadowca skierował swe kroki do drzwi nieopodal, a pistolet wycelował przed siebie. Przy wejściu ściągnął chustę z twarzy, a gogle przesunął na czoło. Już w progu czuł stęchliznę, kurz i dobrze znany, lecz trudny do opisania zapach. Woń śmierci wpływała do nosa, wywołując grymas obrzydzenia, ale na Dawida już tak to nie działało. Przyzwyczaił się.

– Thhrrrut-taj! – zakaszlał głos, po czym prawdopodobnie rzygnął.

Zwiadowca zlokalizował jego źródło i ruszył za nim w głąb korytarza, stawiając bardzo powolne kroki. Mijając kolejne pomieszczenia ukradkiem zaglądał do środka, ale prócz bardzo starych, najpewniej przedwojennych, mebli i wszechobecnego i pyłu nic w nich nie znalazł. Dotarł do zamkniętych metalowych drzwi, a suchy chichot, przypominający ciche rżenie zdyszanego konia, upewnił go że dobrze trafił. Zwiadowca uniósł nogę i huknął w nie z całej siły. Drzwi najwidoczniej trzymały się na słowo honoru, bowiem potraktowane z solidnego kopa wyrwały się z przeżartych rdzą zawiasów i wpadły do wnętrza pomieszczenia. Zwiadowca cofnął się błyskawicznie i gotów był zastrzelić wszystko, co zbyt szybko wynurzy się ze środka.

– Ciszej, skrrh… – znowu ten kaszel i niesubtelny paw. – …synu.

Pył unosił się niczym mgła, ale nie ograniczał pola widzenia. Zwiadowca posuwał się małymi kroczkami i z każdą sekundą widział coraz więcej szczegółów pomieszczenia. Dojrzał rozklekotane łóżko, a na nim jakieś łachmany, pełniące rolę kołdry. Poduszki jako takiej nie było, ale zamiast tego leżało rozprute oparcie fotela, a na nim…

O boże.

Ludzka głowa. Rozkładająca się, ściągnięta skórą i pokryta kępkami długich włosów ludzka głowa z ustami otwartymi w niemym krzyku.

– Wchodź, wchodź. – usłyszał.

Zwiadowca omiótł wzrokiem całe pomieszczenie i doskonale wiedział, że za stalową szafą widzi naprawdę kiepsko schowanego znajomego mutanta. Miał wcześniej pewne podejrzenia co do niego, ale nie pomyślał, że okoliczne trupy były jego dziełem. I na pewno nie spodziewał się spotkać go ponownie i to tak szybko. Zdał sobie również sprawę z tego, że mutant ma jakąś szczątkową inteligencję człowieka. Stwór próbował użyć podstępu, ale robił to wyjątkowo nieporadnie, musiał gdzieś tam głęboko w głowie pamiętać o co w tym chodzi, ale już samą czynność wykonywał nieskładnie, jak chory na alzheimera. Zwiadowca postanowił ciągnąć dalej całą maskaradę.

– Jesteś Mama Grimka? – spytał celując w niedźwiedziowaty łeb mutanta.

– Thhhh… – splunięcie. – …tak.

– Czemu tak sobie leżysz, nie przywitasz mnie, Mamo Grimko?

– Cie… cie… ciesz…? – niepewnie sylabizował.

– Ciężko ci?

Mutant mruknął na potwierdzenie.

– Mamo Grimko, a czemu jest ci tak ciężko?

Odpowiedział mu wrogi charkot.

– Mamo Grimko, może wyjdziesz i mi się pokażesz?

Nie musiał dwa razy mówić. Mutant jednym ciosem obalił stalową szafę na podłogę i rzucił się do ataku. Wszystko działo się bardzo szybko. Zwiadowca odskoczył w tył ciągnąc za spust, ale zamiast huku wystrzału usłyszał suchy trzask. Co kurwa!? Ledwie zdążył się obrócić do ucieczki, gdy mutant chwycił go za plecak i szarpnął. Zwiadowca w pierwszej chwili spanikował i zapomniał o felernym naboju w komorze i wycelował pistolet za siebie i spróbował strzelić. Nie dosłyszał ponownego cyknięcia iglicy, bo został rzucony w głąb pokoju jak szmata. Roztrzęsionymi rękoma usiłował przeładować pistolet i po chwili, trwającej całą wieczność, zobaczył koziołkowanie bezużytecznego naboju, a w tle mutanta wpychającego sobie do pyska zerwany plecak. Moje rzeczy! Zwiadowca strzelił raz, a po ułamku sekundy pełnym niepewności, jeszcze raz. Pierwszy pocisk trafił w futrzastą pierś, drugi w bark, ale mutant jakby tego nie zauważył. Doskoczył do zwiadowcy i przygwoździł go do podłogi całym swoim cielskiem, a ten zdążył jeszcze wepchnąć łokieć między szczęki stwora uniemożliwiając mu kłapanie zębami. Z pyska mutanta kapała śmierdząca ślina, a łapami drapał na oślep, głównie podłogę wokół. Łokieć zapłonął żywym ogniem, a gdy do plwociny dołączyła jego własna krew, zwiadowca zdał sobie sprawę z beznadziejności sytuacji, ponieważ niewiadomo kiedy wytrącony glock leżał poza zasięgiem. Ale nie chciał się poddać, zwłaszcza że oznaczało to bycie zjedzonym żywcem. O pistolecie nie myślał, do maczety nie mógł sięgnąć, a ból w łokciu zaczynał oślepiać. Zrobił ostatnią rzecz, na jaką miał ochotę, ale która prawdopodobnie uratowała mu życie.

Zwiadowca chwycił mutanta za jądra i z całych sił ścisnął.

Na całą chyba okolicę rozległo się rozpaczliwe zawodzenie skrzywdzonego stworzenia. Uścisk szczęk zelżał, po czym mutant zwalił się na podłogę obok. Cały zapał ustąpił miejsca bólowi i przerażeniu, a jeszcze przed chwilą agresywne łapy teraz ostrożnie zasłaniały zranione miejsce. Zwiadowca odsunął się, nieskoordynowanie odpychając się nogami. Mutant próbował złapać powietrze pomiędzy kolejnymi torsjami i teraz przypominał raczej zbitego psa, niż krwiożerczą bestię żerującą na ludziach. Dawid wstał i przypomniał sobie o plecaku.

Patrzył jak mutant usiłował odpełznąć jak najdalej od człowieka, który sprawił mu tyle bólu, ale zwiadowca stał już przy nim. Z nieprzyjemnym sykiem wydobył maczetę i bez zastanowienia ciął przez gardło. Jucha siknęła z rozharatanej tętnicy, barwiąc oprawcę i ścianę karminowym freskiem. Potem padły kolejne razy. Zwiadowca rąbał tak długo, aż mógł kopnąć łeb mutanta z dala od reszty ciała. Nie do końca spokojny ściągnął płaszcz, owinął twarz chustą, a gogle naciągnął z powrotem na oczy. Nożem byłoby dużo łatwiej, no ale cóż… Ostrożnie kroił brzuch mutanta, modląc się do umarłych bogów, żeby kwasy żołądkowe nie zniszczyły jego skromnego dobytku. Pokój wypełnił smród trzewi. Dawid nie miał zielonego pojęcia o anatomii, nigdy nawet nie oprawiał zwierzyny, więc cały czas improwizował. Zaciskając zęby, kroił co się tylko dało i co chwila gmerał drugą ręką pomiędzy zakrwawionymi flakami w poszukiwaniu plecaka. W pewnym momencie był pewien, że chwycił pudełeczko z antypromem i je wyszarpnął, ale zaraz sklął sam siebie i wyrzucił świeżo wyrwaną nerkę. Dopiero po kwadransie zmagań z własną niewiedzą odnalazł żołądek i oczywiście maczeta poszła w ruch, z tym że dużo ostrożniej niż wcześniej. Oblepiona krzepnącą krwią wcale nie ułatwiała sprawy, ale w końcu przerżnęła się przez ściankę, którą zwiadowca rozerwał już własnymi rękami i wyciągnął obślizgły plecak. Sięgnął po szmaty z łóżka i jednymi dokładnie wytarł ręce, a pozostałymi oczyszczał plecak z kwasów. Gdy już wytarł go na tyle, by nie wzbudzał obrzydzenia samym wyglądem, zorientował się, że słabo się czuje.

Dawid uzmysłowił sobie, że w całym tym zamieszaniu kompletnie zapomniał o ręce. Tak, bolała jak diabli. Tak, na początku adrenalina uśmierzyła ból. Tak, potem był zbyt zaaferowany odzyskiwaniem swoich rzeczy, by pamiętać o takim szczególiku. Zatoczył się na podłogę i zdrową ręką sięgnął do plecaka po med-paki, ale po chwili stwierdził, że jeden powinien wyleczyć rękę na tyle, by mogła potem sama się goić bez żadnych wspomagaczy. Drugi jeszcze zdąży się przydać, ale nie tak wcześnie.

Zębami ściągnął gumową osłonkę i ją wypluł, po czym wbił igłę domięśniowo w biceps. Po kilkunastu uderzeniach serca poczuł we wnętrzu ręki przenikliwe zimno, jakby w jednej chwili cały staw zamarzł, ale to było tylko znieczulające działanie żelu. Ooo, jak dobrze – pomyślał z ulgą. Zwiadowca wiedział, że działanie środka leczącego skończy się za trzy, może cztery godziny. Ostrożnie poruszał ręką i uznał, że tragedii nie ma, ale na wszelki wypadek nie będzie jej nadwyrężał. Przejrzał resztę zawartości plecaka, który cuchnął jak nieszczęście, ale miał nadzieję że fetor niedługo zejdzie. Ze sprzętu nic nie ucierpiało, nawet paczka z hydrocleanerem, która – fakt faktem – nieco rozmiękła, ale nic ponadto.

Dawid spojrzał zmęczony na świeżo rozpłatanego mutanta. Westchnął z rezygnacją, ale złapał go za nogi i wytaszczył na spacerniak. Nie chciał, by mu zasmradzał pokój, gdy będzie sobie spał. Podniósł drzwi i przystawił je do framugi, gdzie niegdyś były i przyblokował je stalową szafą, którą nieomal przewrócił. Po chwili namysłu na jej dnie ułożył swój dobytek, żeby nie prześmiardł odorem kwasów z plecaka. Coraz bardziej senny zerknął na łóżko i pozbył się okrwawionych szmat, a głowę nieboszczki Grimki bezceremonialnie strącił butem na podłogę. Położył się na łóżku i przykrył płaszczem, a kawałek fotela był świetną poduszką. Jak po każdym męczącym dniu, wyczekiwał momentu gdy zaśnie, a gdy ten już nadszedł, zwyczajnie go przegapił i pogrążył się w lekkim śnie. Na wszelki wypadek trzymał maczetę pod oparciem.

Nazajutrz obudził się niedługo po wschodzie słońca. Zwiadowca żałował, że nie ma zegarka, ponieważ bardzo był ciekaw która jest godzina. Usiadł na łóżku i na próbę poruszał zranioną ręką. Bolała jedynie przy zbyt szybkim zginaniu, ale tak to kurowała się całkiem nieźle. Założył płaszcz, maczetę schował na plecach, pistolet do olstra, spakował rzeczy i udał się poszabrować w więzieniu. Skoro grupa Grimki nie żyła, dał sobie przyzwolenie na splądrowanie ich lokalu. Po dwóch godzinach wyszedł z więzienia przez ten sam wyłom w murze, którym wczoraj przyszedł. Dreptał bogatszy o garść kapsli, których niecała ćwierć była po piwie, dwie plastikowe butelki wody i całkiem pokaźny zapas suszonego mięsa – Na tydzień chyba wystarczy. – którego plaster właśnie żuł. Zauważył, że części kałuż ubyło, więc naciągnął chustę na twarz, by nie wdychać oparów.

Wrócił do głównej ulicy i skierował się do swojej jednostki. Wrócę, powiem o niepowodzeniu całej akcji i spadam, zanim major zdąży się wkurwić. Tyle zachodu, żeby nieść obcym coś, czym lepiej się nie dzielić. No, ale już wracam z nienaruszonym hydrocleanerem.

Skner będzie zachwycony.

Koniec

Komentarze

Przeczytałem.  

Zwaliło mnie z krzesła kilka słów, króciutkie zapytanie: - Jesteś Mama Grimka? - spytał (...). A to ci numer, wysyłać z paczuszką kogoś, kto nie zna adresatki...

Absolutna, nie wnosząca niczego nowego do ujęć tematu, klasyka postapo z grupy: jak ja to sobie wyobrażam, czyli ma być jak najgroźniej, najpaskudniej i niekoniecznie logicznie. Tak widzę Twój tekst, niestety...

AdamKB, dzięki za komentarz. Co do pytania o adresatkę, to bohater rozmawiał z mutantem "podającego się" za ową adresatkę.:) To prawda, mało to oryginalne w kwestii postapo, być może przekombinowałem z budowaniem klimatu, ale powiedz mi, gdzie dojrzałeś jakąś nielogiczność?

Wymieniasz stopnie: starszy zwiadowca, sierżant, major... Oznacza to istnienie hierarchii, czyli, idąc dalej, organizacji. Przedstawiasz tę organizację typu jednostki militarnej w taki sposób, że nie można uwierzyć, by była w stanie cokolwiek zdziałać. Wzajemne podkradanie wyposażenia, chomikowanie tegoż w szafkach, możliwych do otwarcia wytryszkiem... Taka jednostka nie przedstawia żadnej wartości. Dewastacja sprzętu, uznaniowość przydzielanego wyposażenia na wyprawę... Pojedynczy człowiek ma wykonać zadanie. Zgoda, jeśli na dobrze znanym i w gruncie rzeczy bezpiecznym terenie. Ale tam, gdzie na każdym kroku grozi spotkanie z, ogólnie ujmując, krwiożerczymi stworami?   

Jak zrozumiałem, broń i inne elementy ekwipunku zwiadowcy są znaleziskami lub nabytkami, bo nikt już niczego nie produkuje. To jakim cudem jeszcze "żyją" baterie w czymś tam? Kto jest taki głupi, żeby sprzedawać broń i amunicję? Słowem nie pisnąłbym, gdybyś tę niby wojskową jednostkę ulokował na terenie na przykład byłego poligonu z magazynami i nie robił z niej pośmiewiska... Efekciarstwo mało kiedy nie prowadzi na manowce. Ach, jaki bohater naszych trudnych czasów, sam zorganizował broń, inny sprzęt, i poszedł w pojedynkę... Ile wiary w swoich ludziach pokłada dowódca, jednego gieroja wystarczy posłać...  

To są refleksje czytelnika. Odbierz je jako dowód na istnienie czytelników, których nie wystarczy zaepatować supermanem i krwistością, jako podpowiedź, nie jako wytyki i kpiny, bo od obu ostatnich jestem jak najdalszy.

 

Przeczytałam - Czerwony Kapturek w wersji postapo ; P

 

Nie wszędzie prawidłowy zapis dialogów.

 

Najsampier łącznie.

 

Kupa nieścisłości podmiotowych. Bohater jest podmiotem domyślnym przez cały czas, niby, ale niektóre zdania wypadają przez to zabawnie. Przykład: "Przejrzał resztę zawartości plecaka, który cuchnął jak nieszczęście, ale miał nadzieję że fetor niedługo zejdzie." To brzmi, jakby to plecak miał nadzieję ; )

 

Poza tym trochę niezręcznych zdań i kolokacji. I trochę powtórzeń, w tym miejscami zaimkowych.

 

"...mutant zwalił się na podłogę obok" - znaczy były dwie podłogi? ; )

 

Do poczytania w celach rozrywkowych, ale Adam ma absolutną rację, że tekst wiarygodny nie jest.

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

AdamKB, dzięki za wyczerpujący komentarz. Jakeś śmiał zakpić ze mnie, znajdę Cię, obrażam się, i takie tam.:) A tak serio, to Ci przyznam rację, jednostka to marna. W moim zamyśle miała to być samozwańcza jednostka wojskowa, ale popełniłem karygodny błąd nie wspominając o tym ani słowa.:( Serio bohater wygląda na typa supermana? Kurka wodna, miało być na zasadzie "idzie sam, bo rozkaz je i nie pyskować".

Joseheim, kulejąca gramatyka to powszechna przypadłość, staram się z tym walczyć.

Cóż, przyznaję, że tekst zmajstrowałem wyłącznie dla rozrywki czytelnika, tu i ówdzie wplatając nawiązania do paru filmów i gier postapo.:)

Czyli sytuacja przedstawia się tak: pracować nad gramatyką, interpunkcją i postarać się żeby tekst był bardziej logiczny, bez kombinowania. A jak jest z klimatem historyjki?

P.S.Dzięki ludziska, że na Was można liczyć, dałem tekst gościowi siedzącemu po uszy w sf, to był zachwycony, i polonistce, której opinia ograniczyła się do "podoba mi się".:/

Pozdrawiam.

W moim zamyśle miała to być samozwańcza jednostka wojskowa, ale popełniłem karygodny błąd nie wspominając o tym ani słowa.   ---> Dudensky, przecież to pomysł zarówno stary jak postapo, jak i niewyczerpywalny. Podumaj, spokojnie i powoli, krok za krokiem... Garść piechociarzy, resztki pancernego batalionu, czterech komandosów i profesor z WATechnicznej... Na samym tym, spotkaniu, zbieraniu, szukaniu miejsca stałego postoju, organizowaniu pomocy, obrony, wyprowadzeniu jakiegoś kontrataku, całą powieść można oprzeć, bez zombie i krzyżówek człowieka z niedźwiedziem. Rzuć w diabły chore wymysły z gierek, realnej grozy wystarczy i jeszcze zostanie dla innych. Tylko nie daj się ponieść pospiechowi; notatki, konkretne dane, bez porywów wybujałego chciejstwa --- tak zwany research, paskudna i żmudna robota, ale rezultat może być bardzo dobry.

Powieść brzmi dumnie, ale na razie nie mam czasu.:/ Bądźmy szczerzy, zbyt mały i niedoświadczony żuczek jestem, by ktoś chciał wydać coś mojego.:)

Świetlane perspektywy chciałem Tobie ukazać na zachętę... A już bez śladu (przyjaznego, przyznasz chyba) żarciku sprzed chwili: przecież może to być seria opowiadań, w których krótkimi retrospekcjami powiążesz poszczególne epizody w całość. Opowiadania rzeczywiście na ogół łatwiej się pisze. Ale bez planu ogólnego i tak by sie nie obeszło, bo inaczej w trzecim tekście zaprzeczysz pierwszemu.

Rozgryzłeś mój misterny plan.:P Na powieść jestem za cienki, a seria powiązanych opowiadań bardziej mi pasuje, ale nie mam jeszcze ogólnego planu o czym cała historia miałaby traktować. W każdym razie wychodzi na to, że postapo odpada, bo nie umiem o tym pisać.

Ale będziesz umiał, gdy, powtórzę się, zamiast cudactw z gier typu "Stalkera" wykorzystasz twory jeszcze przyszłościowe, ale coraz wyraźniej rysujące się na horyzontach realnie prowadzonych badań i eksperymentów. Drony już mamy --- złap trop i do przodu.  

Poczytaj na przykład "Autobahn nach Poznań"...

Ziemiańskiego mam w planach, na razie męczę "Samotność Anioła Zagłady" Szmidta. Na razie chciałem tylko zorientować się czy ogólnie nie przynudzam, czy mogę mieć ten 1% szansy na publikację w bliżej nieokreślonej (zapewne dalekiej) przyszłości.:)

P.S.W "Stalkera" nie grałem.:P

 

Pozdrawiam :)

Nowa Fantastyka