Czerwone Słońce zachodzi nad upadłym królestwem czarnych elfów, śląc ziemi swoje czerwoje refleksy i promienie. Na północy kończyło się ono Mroczną Puszczą, do której nikt nie chodzi, bo tam mieszkają dzikie orki i trolle. Zachodnią granicą jest Wielka Rzeka, a na południu Smocze Góry. Tam już nie ma smoków, bo one dawno zostały zabite przez dzielnych rycerzy, ale nazwa została. Na wschodzie jest morze.
Elfi król patrzył na swoje upadłe królestwo i pojedyncza łza spływała mu po gładkim policzku, bo było mu bardzo smutno. Był wysoki i szczupły, miał na sobie czerwoną szatę króla i koronę wykutą przez najlepszych krasnoludzkich kowali. Zrobili ją przed wiekami kranoludzcy kowale dla jego dziadka i udekorowali szafirami, diamentami i rubinami, tak że świeciła się w słońcu jak uniesiony w górę krasnoludzki miecz. Teraz krasnoludy już nie żyły, bo zabiła je wojna z trollami i pożar.
Był bardzo smutny, bo z wysokiej wieży swojego zamku widział orkowe wojska, zbierające się na pagórku między klifami, które były dwa kilometry na północ od jego zamku. Dowódca orków miał na sobie czarną szatę z kapturem i siedział w czarnym siodle na czarnym koniu, który stał koło samotnej brzozy. Widział to wszystko, bo miał oczy jak jaszczomb.
Wiedział, że za niedługo, za najpóźniej dwie a może trzy godziny rozpocznie się atak.
Król drgnął, słysząc kroki na marmurowych schodach wieży swojego zamku w stolicy królestwa czarnych elfów.
– Panie, orkijska armia stoi za samotną brzozą na pagórku pomiędzy klifami dwa kilometry na północ od stolicy twojego królestwa czarnych elfów! – krzyknął posłaniec, padając na kolana przed swoim królem.
– Wiem, posłańcze – odpowiedział król do czarnego elfa, który dopiero co wbiegł na wieżę zamku króla królestwa czarnych elfów. – Przecież widzę to moim wzrokiem ostrym jak wzrok jaszczomba!
– Generał pyta co robić, panie królu mój najłaskawszy!
Król zamyślił się ocierając pojedynczą stróżkę łzy, bo przerażała go wizja ataku orków na jego i tak już upadłe królestwo.
– Niech generał zbierze armię, musimy odeprzeć atak plugawych orków na nasze i tak już upadłe królestwo.
Generał Schi’vael’thor ibn Arath’ornos zum Vonkelsumbodumbo, syn zmarłego wielkiego wodza armii czarnych elfów dostał od króla rozkaz zebrania armii. Był wysoki i szczupły, miał długie czarne włosy, bo wszystkie czarne elfy miały czarne włosy. Jego szlachetną twarz zdobiła brzydka blizna biegnąca od czoła przez lewe oko do kącika ust, którą zrobił mu mieczem przywódca orkowej armi, Szalak-Muserat, ten sam, który teraz stoi koło samotnej brzozy na pagórku między klifami dwa kilometry na północ od stolicy upadającego królestwa czarnych elfów, kiedy starli się na epickim pojedynku podczas ostatniej bitwy w poprzedniej wojnie. Niestety wtedy podpisano pokój między rasami i nie dokończyli pojedynku, a generałowi Schi’vael’thorowi ibnowi Arath’ornosowi zumowi Vonkelsumbodumbowi została blizna. Ma nadzieję, że teraz uda mu się wyrównać rachunki i też zrobi bliznę Szalakowi-Museratowi, swojemu odwiecznemu wrogowi od tamtej pamiętnej nocy.
Tymczasem jednak musiał zebrać armię. Podchodził właśnie do kolejnej chatki w stolicy królestwa czarnych elfów i zapukał do drzwi. Wyglądał przy tym jak prawdziwy anioł śmierci, kiedy jego czarne włosy powiewały majestatycznie na wietrze, a pierwsze promyki wschodzącego księżyca odbijały się od jego czarnej, lśniącej zbroi i połyskiwały matowymi odblaskami na mieczu, który trzymał w prawej dłoni, stalową rękawicą lśniącej zbroi.
– Dzień dobry, w czym mogę panu pomóc? – zapytał mieszkaniec chatki.
– Jestem Schi’vael’thor ibn Arath’ornos zum Vonkelsumbodumbo, generał królewskiej armii. Czy chciałby pan może do nas dołączyć, bo atakują nas orki?
– Jestem Kobel i oczywiście z chęcią przyłączę się do armii – odpowiedział mieszkaniec. – Czy orki atakują nasze statki na morzu, z którym graniczymy od wschodu?
– Ależ nie – odpowiedział generał, choć nieco się zdziwił. – Dlaczego pan tak myśli, panie Koblu?
Mieszkaniec podrapał się po czarnych włosach, bo wszystkie czarne elfy miały czarne włosy.
– Ponieważ orki to takie ryby żyjące w wodzie – odrzekł w końcu przestając się drapać.
– Oj nie, nie o takie orki mi chodziło – roześmiał się Schi’vael’thorn.
– Wiem – Kobel również się uśmiechnął. – Tak sobie tylko żartuję. Wejdzie pan na herbatkę, generale?
– Ale z pana żartowniś! – wykrzyknął generał. – Będziemy mieli kupę śmiechu na tej wojnie z panem. Oczywiście, z chęcią napiję się cherbatki!
Wchodził do środka chatki. Nie była duża, była kwadratowa i miała czternaście na osiem na trzy metry. Kobel miał tam niezaścielone łóżko (trochę jak takie tanie łóżka z Ikei, tylko tam nie było Ikei), szafę z ubraniami i regał zapełniony książkami. Na środku strzechy była dziura, a pod nią paliło się ognisko, na którym czarnowłosy gotował wodę na herbatę, kiedy już weszli i rozsiedli się na jego krzesłach przy jego jedynym stole.
– Kiedy będzie bitwa? – zapytał mieszkaniec, kiedy zalewał kubki z herbatą.
– Chyba jutro – odpowiedział zum Vonkelsumbodumbo. – Jeszcze nie wiemy, bo dopiero wysłaliśmy posłańca do orków, który ustali miejsce i godzinę. Myślę, że koło czternastej będzie w sam raz.
– Ale czy orki nie będą wolały walczyć w nocy, kiedy nie boją się światła?
– Mam nadzieję, że o tym zapomną, kiedy będziemy ustalali godzinę bitwy.
– To byłoby naprawdę wspaniałe! – ucieszył się na tę myśl Kobel. – W takim razie choćmy po zbroję dla mnie!