- Opowiadanie: marcin1323 - Taal - kosmiczne zadupie

Taal - kosmiczne zadupie

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Taal - kosmiczne zadupie

 

 

Świtało. Wszędobylska ciemność ustępowała brzaskowi. Taalowie już od ponad godziny siedzieli w ukryciu. Cierpliwie czekali. Cierpliwość – to jedyna zaleta jaką posiadały te stwory. Potrafiły godzinami wyczekiwać odpowiedniej okazji aby zaatakować. Właśnie zbliżała się jedna z takich chwil. Ci znienawidzeni najeźdźcy mieli tędy przeprowadzać swój konwój. Stwory siedziały cicho. Żadnego ruchu ani niepokoju. Gdyby ktoś nie znał ich sposobu odżywiania, wziąłby je za przerośnięte misie koala; pluszowe misie – przytulanki. Jednak żaden z przedstawicieli gatunku ludzkiego, który przybył na tą – zdawałoby się z początku gościnną planetę, nie pokusił się o taką nazwę. Można było za to usłyszeć dziesiątki innych określeń, stworzonych pod adresem tych istot. "Sierściuchy" i "pieprzone małpoludy" to jedne z lżejszych.

Konwój zbliżał się do Wąwozu Śmierci. Miejsce to zyskało obecną nazwę piętnaście lat temu. W roku 2023 cała pierwsza ekipa lotu załogowego na planetę Taal została zagryziona w tym miejscu przez wyżej wspomniane „pluszaki”. Członków tamtej misji załogowej zgubił niewinny wygląd tubylców. W końcu kto by się bał misia Yogi…?

Opancerzone transportowce mijały kolejne odcinki niebezpiecznej trasy z bazy ALFA do położonej zaledwie o siedem godzin drogi bazy GAMMA. W skali tej planety to naprawdę jest rzut beretem. Równik Taal wynosi "zaledwie" 160 tysięcy kilometrów, co stanowi z grubsza poczwórną wartość tego co ma "w biodrach" matka ziemia. Czas obrotu wokół własnej osi to pięćdziesiąt dwie godziny. Te ostanie dane cholernie dawały się we znaki ludziom. Przyzwyczajeni do ziemskiego podziału doby, nie umieli początkowo żyć wedle nowych reguł nowej natury. Z ratunkiem przyszła jak zwykle… armia i jej instrukcje. Tak to już jest na tym świecie (na innych planetach też, jak zresztą widać na załączonym obrazku), że wszystkie problemy dzielą się na te objęte już instrukcją i na te, które dopiero w tej instrukcji sie znajdą. Problem zbyt długiej doby rozwiązano tez instrukcją. Co bardziej tępogłowi sztabowcy mieli różne chore pomysły, nie wykluczając ustawowej zmiany definicji doby, lecz na szczęście dla wszystkich pozostano przy bardziej pragmatycznym rozwiązaniu tej kwestii. Wszyscy kolonizatorzy zostali podzieleni na grupy. Zobligowane one zostały przez dowódcę misji generała Marka Aliza do pracy na zmiany dwunastogodzinne. W konsekwencji wyglądało to tak, że jedni pracowali od taalskiego ranka do południa, drudzy od południa do wieczora, trzeci od wieczora do północy, a ostatnia grupa od północy do rana. Pomiędzy zmianami wyznaczono godzinne przerwy. Początkowo pomysł przyjęto niezbyt entuzjastycznie. Z biegiem czasu wszyscy zobaczyli, że im szybciej zaakceptują nowy podział, tym łatwiej przyjdzie im spędzić tych kilka cholernych lat na tym kosmicznym zadupiu. Planowane dwa lata zamieniły się w kilkanaście. Nowe złoża i pierwiastki "starożytnych" taali przekonywały Radę Bezpieczeństwa ONZ do przedłużania mandatu na sprawowanie misji kolonizacyjnej. Przysyłano coraz to nowe oddziały, najpierw wojskowo – naukowe, potem już tylko wojskowe. Nowe technologie wykorzystywano głównie do coraz szybszej eksploracji kosmosu. Słowo "człowiek" stało się synonimem najeźdźcy. Oglądaliście kiedyś taki stary film o kosmitach…? …jak on się nazywał…? Już wiem! "OBCY – ósmy pasażer nostromo". Cóż, ludzkość teraz

wcielała się w rolę tego kolesia z przygłupim wyrazem paszczęki i stanowczo za długimi zębami. Każdorazowe pojawienie się któregoś z flotylli ziemskich statków w przestrzeni kosmicznej innej rasy wywoływało panikę u gospodarzy. Najpierw kolonizowaliśmy inne światy (robiliśmy w bambuko tubylców), a potem eksplorowaliśmy złoża (kradliśmy tyle, ile mogliśmy, a mogliśmy sporo…). Na Taal eksplorowaliśmy diamenty. Nawet nie musieliśmy się bardzo starać. Planeta sama dawała nam to czego chcieliśmy. Co jakiś czas przechodziła swoisty cykl jajeczkowania. Faceci zapewne wiedzą o co chodzi – to wtedy kiedy pod żadnym pozorem nie mogą zrozumieć swoich samiczek. Wracając do diamentów – powstają pod powierzchnią planety (podobnie jak na ziemi) tyle, że tutaj planeta sama nam je oddaje. Raz na dwa miesiące przeżywamy globalne trzęsienie ziemi. Nieduże – raptem jakieś dwanaście stopni w skali Rychtera, i po tym zdarzeniu na powierzchni planety wyłaniają się diamenty. Najczęściej można je spotkać w tych samych miejscach. Oczywiście władze dostrzegły tą zależność i bardzo szybko z niej skorzystały. Na tych miejscach powstały bazy wojskowe. Proste i logiczne, nie? Pozostał jedynie problem transportu pomiędzy tymi strefami. Przy takiej masie "naszej" planety mamy trochę większą grawitację. Transport lotniczy jest w znacznym stopniu utrudniony, a już na pewno nie opłacalny. Na drodze stanęły również same diamenty. Posiadają dziwną właściwość – rozlatują się na małe kawałeczki, jak tylko zostaną uniesione na dużą wysokość i poddane dużym prędkościom. Pozostaje więc jedynie sztuczna grawitacja, a ta jest montowana na pokładach statków kosmicznych i stacji orbitalnych. Trudno sobie wyobrazić żeby we wszystkich bazach budować kosmodromy. Pozostają nam jedynie samochody. Jeździmy w konwojach po dwa transportowce i dwa samochody zabezpieczenia. Mamy też wsparcie z powietrza. Nie pamiętam jeszcze "czystego" przejazdu. Dowodzę tym konwojem i wcale nie jestem z tego dumny. Zdecydowanie wolę masować zgrabny tyłeczek mojej ukochanej, niż bić się z jakimiś włochatymi przygłupami. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Taalów zacząłem śmiać się w głos. Szybko mi to jednak przeszło, gdy chłopak stojący obok został oblepiony przez te cholerne małpy. Skoczyły na niego jak na jakąś gałąź. Wgryzały się w każdy kawałek jego ciała. Nie mogliśmy nic zrobić. Każdy strzał mógł zabić również jego. Pierwszy zacząłem tłuc je po łbach kolbą mojego M86. Reszta chłopaków poszła w moje ślady. Niestety nie udało nam się uratować nieszczęśnika. Metoda obrony była delikatnie mówiąc do dupy. Kolby naszych karabinów przeciwko ich ostrym jak laser zębom. W takim starciu nie mieliśmy szans. Początkowo traktowaliśmy je jak dzikie zwierzęta, które atakują żeby coś zjeść. Nic bardziej mylnego. Te cholerne stwory wiedziały, że przylecieliśmy tu po te ich cholerne świecidełka. Każdy uziemiony konwój tracił oprócz personelu, również diamenty. Pojemniki z diamentami wracały na miejsca skąd te kamienie pochodziły! Taalowie nie są tylko tępymi owłosionymi barbarzyńcami. To również strażnicy swej planety. Trzeba je poznać, żeby nabrać do nich respektu. Im szybciej to zrobisz, tym masz większe szanse przeżycia. Powrót z każdego konwoju to jak obchodzenie urodzin. Cieszysz się z nich, ale nie masz pewności, czy będą następne.

Dojeżdżaliśmy do wąwozu. Byliśmy tuż przed wjazdem do niego. Przez kilkanaście lat grabienia świecidełek armia ONZ-tu nie mogła dopracować się bezpiecznych sposobów transportu. Wjeżdżając do wąwozu, każdy wiedział, że za chwilę nastąpi próba ataku. Nie było innej drogi. Niestety. Taal to bardzo górzysta planeta. Ponad sześćdziesiąt procent jej powierzchni to góry. W przypadku okolic wąwozu te proporcje wzrastają do prawie stu procent. Wiodła tędy najkrótsza i jedyna droga z naszych baz rozlokowanych w tej okolicy. Taalowie wiedzieli o tym. Każdy konwój przejeżdżający tą drogą narażony był na atak. To były najdziwniejsze potyczki, jakie kiedykolwiek widzieli moi ludzie. Ofiary (czyli my) defilowały przed oprawcą (czyli tymi włochatymi skurwielami). Wszystkie gady siedziały w miejscach widocznych – nie ukrywały się. Były zbyt pewne siebie. I tak nie moglibyśmy obrać innego kierunku. Ich metoda była zawsze taka sama. Dzisiejszy przypadek nie mógł różnić się od pozostałych. Liczyliśmy na to właściwie. Zresztą dlaczego w ogóle miałby być inny? Taalowie widocznie uważali nas za całkiem normalnych grabieżców swoich skarbów. Kiedy pierwszy samochód obstawy dotarł do dwóch trzecich długości wąwozu, włochacze nagle porwały się z miejsc. Brunatna lawina zalała zbocza. Stwory pędziły na złamanie karku z dwóch stron równocześnie. W tej samej chwili chłopaki wyciągnęli i załadowali swoje M86. Pruli jak do kaczek. Dwanaście i pół tysiąca pocisków na minutę przecinało przestrzeń z zaskakująco niską skutecznością.

Jeszcze tylko pięćdziesiąt metrów!

…Samochody nadal jechały z maksymalną prędkością

… Dwadzieścia metrów!…

Zacząłem wrzeszczeć do interkomu :

– "Świetlik" wzywa kawalerię! Powtarzam: potrzebna kawaleria!

Na ten sygnał czekali piloci plazmolotów kilkaset metrów wyżej. Normalnie nie odstępowaliby nas na krok i dawno było by już po krzyku, ale dziś to my chcieliśmy przechytrzyć tę kupę sierści.

Na razie plan działał bez zarzutu. Zgodnie z naszymi oczekiwaniami kilku napastników podczas karkołomnego rajdu pod pędzącymi wozami bojowymi podczepiło się pod środkowe pojazdy. Miał tam być nasz łup… i był. Dziesiątki szkatułek pełnych diamentów. Znowu punkt dla nas. Na nasze szczęście te włochate bydlaki nie czepiały się samochodów obstawy. Wiedzieliśmy o tym. Tym razem nie było inaczej. Kazałem zwolnić trochę kierowcy siedzącemu obok mnie. Wstrząs mógłby uszkodzić pancerne szyby. Kilka sekund po tym jak Taalowie skończyli bieg na przeciwległą stronę kanionu, powietrzem targnęła eksplozja. Podłożone przez nich w biegu żywe ładunki zadziałały. Jak zawsze zresztą. Nasze transportowce stanęły w płomieniach. Kilku włochaczy ukrytych w przydrożnych zaroślach tylko czekało na ten moment. Z wrodzoną sobie zwinnością dostały się do wnętrz palących się wraków. Żołnierzy już tam nie było. Niech by tylko spróbował tam który zostać! Jasno i bardzo bezpośrednio dałem do zrozumienia na odprawie, że jak który będzie strugał idiotę i zacznie walczyć z małpoludami to osobiście takiego delikwenta wykastruję.

Groźby zadziałały.

Teraz do boju weszły plazmoloty. Żeby sobie włochacze nie pomyślały, że łatwo skórę sprzedajemy. Kilka niskich przelotów i dwie salwy przed zderzaki palących się wraków zrobiły dobre wrażenie.

Następne punkty dla gości!

Gospodarze przegrywają! Zgodnie z naszymi oczekiwaniami kilka stworów stworzyło prowizoryczny krąg. Już od jakiegoś czasu dowodzę tymi konwojami, ale zawsze ten moment jest dla mnie zaskakujący, mimo to, że taki przewidywalny zarazem. Na wysokości kilku metrów nad ziemią tworzy się potężne wyładowanie elektryczne, które błyskawicznie (dosłownie) rozdziela się na kilkanaście mniejszych. Te z kolei robią coś na kształt kuli. W obrębie tego wszystkiego znajdują się oczywiście małpoludy i tlące się wraki. Po kilku sekundach następuje następne wyładowanie i znikają futrzaki i ich cholerne świecidełka. Samochody oczywiście nam zostawiają. Niby po co im parę ton bezużytecznego złomu ?!

Tym razem miałem nadzieję, że mój plan wypali. No i wypalił!

– Kapitanie mamy ich! Zniknęli na chwilę, ale już są! – meldował jeden z pilotów.

– Nie zgubcie ich, ale nie wałęsajcie się za blisko.

– Ok, wykonuję.

Wiedzieliśmy zawsze z jakich złóż pochodzą dane diamenty i wiedzieliśmy, gdzie mamy się zgłosić po ich odbiór. Dowództwo jednak interesowała droga przebyta przez "nasze" skarby pomiędzy wąwozem śmierci, a polem diamentowym. Mnie też to interesowało. Kilka razy próbowano coś z tym zrobić, ale na próbach się kończyło. Dziś jak na razie wszystko szło ok. Nadajniki umieszczone wewnątrz skrzyneczek działały bez zarzutu. Trzeba teraz tylko delikatnie i po cichu. Bardzo po cichu.

– Zobacz co z naszymi, czy nikt nie jest ranny – rzuciłem do kierowcy i wyskoczyłem z wozu, który był kopią puszki sardynek, tylko w trochę większej skali. Z przeciwległego końca wąwozu

dało się słyszeć świst. Cholernie nieprzyjemnie wędrował po moich małżowinach usznych. Plazmolot wyhamował i zrobił zawis kilkadziesiąt metrów przede mną. Opuszczał się teraz po niewidzialnej linie grawitacji na dół. Był odpowiednikiem "starożytnego" Harriera skrzyżowanego z Apachem. Cóż technika idzie na przód – pomyślałem filozoficznie – tylko jakoś klimatyzacji w wozach bojowych przez wieki nie mogą zamontować… !

Pot nadal ściekał mi po twarzy. Stalowe cielsko maszyny przyziemiło z delikatnością ważki. Gdy pył i piasek osiadły trochę i nie właziły już w odbyt przez spodnie, zbliżyłem się. Owiewka kabiny otworzyła się z sykiem. Pneumatyczne siłowniki obnażyły się do kresu swoich możliwości ukazując lśniące tłoki. Mnie tam to nie jarało. Znałem co prawda takich oszołomów, co potrafili godzinami gapić się w powietrze, ale ja byłem zdrowy. Bynajmniej takiego zdania był mój osobisty psychiatra. Nawiasem mówiąc czasem zastanawiałem się po kiego diabła mi go przydzielili. Na razie jednak nie miałem czasu na jakieś brednie medyczne. Miałem ważniejsze sprawy na głowie. Gdy siedziałem już obok pilota, ten zapytał mnie miłym damskim głosikiem : – Czy możemy już lecieć ?

– Naturalnie Cindy – odparłem niezbyt regulaminowo. Porucznik Cindy Weiss, to jedna z najlepszych pilotek i pilotów, jakich znam. Poza tym, ma najzgrabniejsze ciało, z nich wszystkich. Nawet Simon Remine, nasz bazowy playboy musiał przyznać, że on jest na drugim na miejscu. Hmmm może i na drugim, zależy jak dla kogo ? Dla mnie nie ma go w ogóle w klasyfikacji. Wracając zaś do tematu planu, to właśnie wkraczaliśmy w jego ostateczną i 

najdelikatniejszą fazę. Musieliśmy ustalić miejsce, do którego udali się Taalowie z naszym łupem. I to jeszcze tak, żeby te kosmate małpy nie miały o tym pojęcia.

– Masz odczyt?

– Tak, są 6 koma 7 kilometra na zachód od nas panie kapitanie – grzecznie i regulaminowo odpowiedziała Cindy.

– Poruczniku Weiss nie używajcie takich trudnych zwrotów w kontakcie ze mną, bo nie wiem, czy mnie obrażacie, czy może tylko podrywacie ?

Pilotka zaczerwieniła się. O to chodziło w sumie. Zawsze tak reagowała na próby podrywania. Taal miała też swoje dobre strony.

– Musimy tam dostać się niezauważenie – zmieniłem temat - najlepiej na dużej wysokości i powoli zniżać się. Mam nadzieję, że w taki sposób nie zostaniemy szybko namierzeni przez Taalów.

– Oczywiście, już wykonuję – zmieszanie w głosie Cindy pozostawiało jeszcze śladowe ilości. Byliśmy naprawdę wysoko. Dwa tysiące sześćset metrów. Przyrządy pokładowe pokazywały, że właśnie nadlatywaliśmy nad cel. Kazałem Cindy utrzymywać pozycję, bez zmiany wysokości. Zanim zejdziemy na powierzchnię, chciałem, mieć pewność co tam właściwie się znajduje. Włączyłem skanery. Podczerwień nic. Tak samo ultrafiolet. Została tylko jeszcze geotermika i test atmosferyczny. Po kilku sekundach dwa zielone światełka na pulpicie kontrolnym zapaliły się na stałe. Cholera, w ogóle was nie chciałem! To oznaczało, że pod nami nie ma nic żywego. W promieniu pięciu kilometrów nie ma nawet grama tych brązowych kłaków. Niebieski punkt na wyświetlaczu radaru nadal uparcie migał.

– Nie rozumie nic z tego kapitanie. Tam powinno coś być.

– Tam na pewno coś jest. Zacznij schodzić, ja jeszcze pomyszkuję. – Mój skaner wskazał, że obiekt znajduje się na głębokości nieco poniżej 6 metrów ! No, no całkiem fajnie się

zaczyna, nie ma co.

Plazmolot zaczął opadać. Dzięki systemom antyprzeciążeniowym, prawie nie czuliśmy tego ruchu. Wszystkie obecnie używane samoloty były tak wykastrowane. Do lamusa odeszły wspomnienia pilotów o przeciążeniach, które odbierały im przytomność. Ja tam na taką technikę nie narzekałem. Zawsze lepsze to niż te sauny w wozach bojowych. Mieliśmy pułap 500 metrów, gdy na radarze zobaczyłem grupkę czerwonych punktów.

– To nasi – wyrwała się nadgorliwie Cindy. Potwierdziłem tą rewelację zwykłym "uhmm" bo nic oryginalniejszego nie przyszło mi do głowy. Z prawej strony zobaczyłem szary dziób plazmolotu,

który zawisł niecałe dziesięć metrów od nas. Za nim były jeszcze dwie maszyny. W każdej było czterech moich ludzi plus piloci. Pod nami było nadal czysto. Nic, żadnego ruchu, nawet głupawej

wiewiórki.

– Siadamy – krótko poleciłem. Cindy zaczęła schodzić coraz niżej. Piloci pozostałych maszyn, dublowali jej ruchy z kilkusekundowym opóźnieniem. Niecałe pół minuty potem wszystkie cztery myśliwce transportowe siedziały na ziemi, a moi ludzie utworzyli szereg, przed jednym z nich.

– Wszystkie odczyty – zacząłem krótką odprawę polową – mówią , że tu ma nic żywego. Ale mamy też wyraźny sygnał, że dokładnie pod nami jest przynajmniej jedna szkatułka z naszego konwoju. Musi być tu jakiś korytarz podziemny, albo grota. Głębokość około 6 metrów. Znajdźcie to, tylko uważajcie, żeby żaden kudłacz was nie wypatrzył. Tym razem, to my mamy czuć się jak gospodarze.

Moja "płomienna" przemowa dobiegła końca. Szereg poluźnił się. Nie miałem w zwyczaju dawać komendy "spocznij", ani "baczność". Wychodziłem, z założenia, że w moim oddziale każdy wie co ma robić i kiedy. Czasami jednak musiałem to prostować nieco. Wszyscy się już rozeszli, został tylko jeden żołnierz, napięty jak struna, z zadartą głową ku bezkresnym przestworzom. Tak by pewnie ujął to jakiś poeta – po mojemu brzmiało to mniej więcej tak : gapił się przed siebie. Poprostu.

– Co wy do cholery wyrabiacie szeregowy Martinez ?!

– Melduję, że stoję, panie kapitanie! – jego logika powaliła by nawet słonia.

– No to dajcie sobie na spocznij i odmaszerujcie do reszty. – Miałem odejść, ale pomyślałem, że muszę zabezpieczyć się na przyszłość.

– Jak następnym razem skończę odprawę, a wy nadal będziecie się gapić przed siebie, potraktuję to jako złamanie regulaminu. Czy to jasne Martinez?

– Tak jest panie kapitanie!

Rozumiem, że można być nowym i czasem pomyśleć "pod prąd", ale to był już hardcore głupoty. Regulaminowej głupoty. Wszyscy na Taal wiedzieli, że bardzo elastycznie traktuję regulamin,

podobnie jak moi podopieczni. Pułkownik Mc Cain znalazł kiedyś nawet takie malownicze określenie na stan panujący w moim oddziale – "cholerne rozpiździe". Cóż, wrodzone poczucie sprawiedliwości i porządku panującego we wszechświecie, nie pozwalało mi się z nim nie zgodzić. Widać Martnieza te wieści poczty pantoflowej ominęły.

 

Wzgórza, skały, jakaś pojedyncza roślinność. Nigdzie jednak żadnego śladu podziemi. Nawet małego kierunkowskazu dla zaginionego turysty. Dwunastu ludzi podzieliłem na dwie grupy. Jedna poszła na południe, druga na północ. Po osiągnięciu dystansu trzech kilometrów, muszą zrobić zwrot na lewo o czterdzieści pięć stopni i iść przed siebie trzy kilometry. Potem znowu czterdzieści pięć stopni i tym razem sześć kilosów. Procedurę powtarzać aż do skutku. Łatwo powiedzieć, gorzej zrobić. Żebym to nie ja był autorem tego rozkazu, na pewno znalazłbym z pięć powodów (albo i więcej, to by zależało od weny twórczej jaką bym miał danego dnia), żeby go nie wykonać, ale skoro tak… Trudno jest podważać własny autorytet i nie trafić do wariatkowa. Wolałem zdecydowanie piaski Taal.

Po sześciu godzinach łażenia po tym upalnym słońcu wszyscy byliśmy bogatsi o odciski na stopach i litry słonego potu na skórze. Podziemi jak nie było tak i nie było.

– Cholera jasna! – podzielił się swoimi wewnętrznymi przeżyciami sierżant Pounds. – Przecież gdzieś muszą być te pierdolone świecidełka!

– To tak, jakbyś sobie chciał znaleźć pchłę na dupie przy pomocy widelca. – zawtórował mu szeregowiec Biaggio.

Ich delikatność można było przyrównać, do logiki Martineza. Ale teraz myślałem już o całym stadzie słoni.

– Koniec wycieczki chłopaki – przerwałem im tą inteligentną konwersację – Tak niczego nie znajdziemy tutaj, no chyba, że jakieś rzadkie okazy żuczków.

Widocznie musiała ich ucieszyć moja decyzja, bo po raz pierwszy dziś mogłem oglądać ich niepełne uzębienie. Szczerzyli się wszyscy. Nawet jak wydawałem polecenia pilotom przez interkom na rękawie, to też miałem wrażenie, że tamci szczerzą się z radości. Nie dziwiłem się. Tylko co teraz? Sygnał nadal pochodził z tego samego miejsca. Czas działał na naszą niekorzyść. Najdalej jutro rano diamenty znikną bezpowrotnie. Czyli optymistycznie rzecz ujmując, mieliśmy co najwyżej kilkanaście godzin na doprowadzenie planu do końca. Pozostawało tylko jedno wyjście. Jeśli nie było wejścia do podziemi to musieliśmy je sobie wykopać. Znowu skorzystałem z interkomu. Tym razem łączyłem się z pułkownikiem Mc Cainem z bazy Alfa.

– Mamy wyraźny odczyt od kilku godzin, ale na powierzchni nie ma nawet śladu. Żadnego wejścia do podziemi też nie zlokalizowano.

– Wyślę do ciebie Michael chłopaków z korpusu inżynieryjnego.

– Właśnie miałem o to prosić panie pułkowniku.

– No to masz prezent ode mnie.

– Ok,czekamy. Współrzędne przekażą moi piloci.

Na przylot moich plazmolotów czekaliśmy raptem dwie minuty. Po dotarciu nad domniemany punkt ukrycia diamentów znowu przyszło nam czekać. Tym razem trochę ponad pół godziny. Po tym czasie pojawiła się na niebie gigantyczna sylwetka transportowca korpusu inżynieryjnego ONZ-tu C-680 HEKTOR. Ich maszyna była z grubsza 20 razy większa od tej, jaką leciałem z Cindy. Na całym swoim plazmolotowym cielsku miała okienka, wypustki, wgłębienia, otwory serwisowe i Bóg raczy wiedzieć, co jeszcze. Jak każdy plazmolot, nie posiadała tak rozbudowanych powierzchni nośnych, jak stare samoloty transportowe. Zresztą wszystkie plazmoloty miały zredukowane powierzchnie nośne do minimum. Ważniejszą rolę odgrywały powierzchnie sterowe. Jak sama nazwa mówi sterowano nimi kierunek lotu, prędkość zaś uzyskiwano przez silniki plazmowe, którym obojętne były siły nośne. One po prostu dawały kopa maszynie.

Hektor, na oko potrzebował dużo kopa.

Sama procedura lądowania trwała tez dłużej. Silniki manewrowe syczały i gwizdały. Trudno było utrzymać kilkaset ton w powietrzu 5 metrów nad ziemią. Z troski o własne tyłki staliśmy wszyscy dwieście metrów od lądowiska, ale i tak czuliśmy podmuchy silników manewrowych. C-680 w końcu wylądował. Wiry piasku wciąż krążyły nam nad głowami. W uszach, zębach, nosach i oczach, zresztą też. Pierwszy dobiegłem do maszyny.

– Kapitan Michael Moore – przedstawiłem się wysiadającemu mężczyźnie w brązowo – złotym uniformie z symbolem klucza francuskiego na rękawie. Resztki dobrego wychowania mi zostały,

chociaż plotki chodziły, że takowego nigdy nie posiadałem.

– Inżynier Jacob Smer – uścisnęliśmy sobie dłonie

– Węgier? – rzuciłem inteligentnie

– Blisko – moja odpowiedź widocznie rozbawiła Jacoba – Norweg.

Po tej krótkiej pogawędce przeszliśmy na tematy zawodowe.

– Jak głęboko są Taalowie? – bezpośrednio zagadnął gość

– W przybliżeniu 6 metrów. Ile wam zajmie dostanie się tam? – niecierpliwie dopytywałem się. Jacob najwyraźniej miał od dzieciństwa zadawane takie pytania, bo nie zrobiło to nim żadnego wrażenia

  • Jak się dostaniemy, wy wejdziecie pierwsi. – po tej krótkiej i treściwej odpowiedzi odwrócił się na pięcie i poszedł na trap załadunkowy nadzorować wyjazd wózków ze sprzętem.

    No nieee !!! Tak ludzi to nawet ja nie olwam !

– Hej! – krzyknąłem i pobiegłem za nim – Poczekaj!

Jacob obejrzał się zdziwiony i oburzony. A może tylko oburzony?

Mamy niewiele czasu, chce wiedzieć, czy uporacie się z tym do następnej pełni księżyca ?! – a co tam? Ja też czasem jestem złośliwy. Jacob obrzucił mnie wrednym spojrzeniem. Jego ignorancja wobec otoczenia była większa od mojej. Rany! Już go kocham! Gdybym nie był obiektem jego olewania byłbym skłonny założyć jego fanklub.

– Posłuchaj mnie panie … – tu zrobił wymowną pauzę i spojrzał na moje ramię - … panie kapitanie, ja też mam swoje rozkazy i też będę rozliczony z ich realizacji. Niech pan tylko dopilnuje,

żeby pańscy ludzie nie przeszkadzali moim, jak ci będą pracować. Korpus inżynieryjny to nie komandosi. Nam do zwycięstwa nie wystarczą dwa wystrzały.

Ale skurwiel! Jak babcię kocham!

– Nie pozwalaj sobie mendo! Przysłali cię tu jako operatora koparki ręcznej, a nie do myślenia!

Nagłym zbiegiem okoliczności wszyscy w pobliżu HEKTORA zwrócili baczniejszą uwagę na nasze dwie skromnie dyskutujące o dziejach ludzkości osoby.

– Macie dokopać się do tych pieprzonych sierściuchów i gówno mnie to obchodzi jak to zrobicie. Tu liczy sie C Z A S !!!

Teraz się już darłem. Tak zdecydowanie darłem się, tak to można było nazwać. Czułem też rytmiczne pulsowanie w skroniach co niechybnie świadczyło, że mój guru jest na dobrej drodze żeby dostać ode mnie po swojej ogolonej mordzie.

Los chciał inaczej.

– Zamelduje o tym wszystkim co tu zastałem dowództwu. W takich warunkach nie mogą pracować moi ludzie.

Po wygłoszeniu tego manifestu ludu pracującego miast i wsi, mój rozmówca na jednej

nodze odwrócił się ode mnie i wszedł na pokład plazmolotu.

– A melduj obie! Na zdrowie palancie!

 

Szedłem najkrótszą drogą od C-680 do miejsca, gdzie zostawiłem moich ludzi. Cały oddział siedział mniej więcej w jednym grupie. Jak zwykle poza naszą oddziałową parką – Bennym i Luizą. Pewnie zwiedzali pobliskie wydmy albo zarośla. Też tak chciałbym.

Właściwie to chciałbym już zostawić to cholerne zadupie i wrócić do mojej Martyny. Zaczynałem już widzieć na jawie jej kocie oczka, piękny uśmiech i boskie nogi. Coraz mniej znajdowałem

powodów, żeby dokopać się do tych pluszaków. No może poza jednym. Byłem bardzo, bardzo ciekawy co tu tak naprawdę się dzieje, a pan "Korpus Inżynieryjny" wcale mi nie pomagał w odkryciu prawdy. Z wściekłością kopnąłem kamień leżący na drodze. Nie drgnął. Nawet on sobie mnie olewał! Wiedziałem, że Smer musi mi pomóc. On o tym, też wiedział. Najdalej za pięć

minut rozkaże swoim chodzącym koparkom drążyć w ziemi szyb. Jeśli tego nie zrobi to ktoś jemu wykopie w dupsku dziurę. Czasu było coraz mniej, a góra się niecierpliwiła. Nikt nie odważyłby

się z nimi dyskutować. Nawet mi pasował mój własny tyłek i nie zamierzałem go wystawiać na działanie sztabu.

– Co robimy panie kapitanie? – zapytał Martinez, gdy podchodziłem do ich grupy

– Siedzimy na dupach i czekamy aż te buraki z Korpusu wezmą się do roboty.

– Jak pana nie było, to wpadliśmy na taki pomysł – wtrąciła Cindy, która wyraźniej coraz bardziej asymilowała się z moją grupą, a w szczególności z Martinezem

– Co to za błyskotliwy pomysł?

  • Mamy do dyspozycji cztery maszyny. Niech oni sobie kopią, a my poszukajmy z powietrza jakiegoś wejścia.

    Stałem jak wmurowany. Czasem nie wiedziałem, za co te baby dostają nominacje oficerskie. Napewno nie za intelekt.

– Cindy, dziecko drogie wiem, że chciałaś pomóc. Miło z twojej strony, niestety ta metoda jest nie-sku-te-czna … !

– Dlaczego? – jej oczy były teraz równie duże jak jej piersi

Powoli traciłem cierpliwość.

- Z tego powodu wszyscy odpażaliśmy sobie tyłki przez sześć godzin marszu w tym pieprzonym piachu a ty i twoi koledzy czekaliście w klimatyzowanych kabinach swoich maszyn. Po prostu z 

powietrza nie wypatrzysz tego tak dobrze jak z ziemi. Skoro my zawiedliśmy… – zawiesiłem głos i rozłożyłem znacząco ręce – ...wątpię żebyśmy coś znaleźli z powietrza. Ale miło z twojej strony, że chciałaś pomóc. Przepraszam za mój wybuch gniewu.

Wkurwił mnie ten baran z Korpusu. Zrobiło mi się żal biednej Cindy. Chciała pomóc. Zawsze dobre i to. Nie wiedziałem jednak, że zaraz zrobi mi się głupio. Bardzo głupio…

– Panie kapitanie … – nieśmiało zaczęła znowu Cindy – ale ja nie brałam pod uwagę obserwacji wzrokowej…

Odwróciłem się. Patrzyłem się na jej piersi, jak falują pod miarowym oddechem i nadal nic nie rozumiałem.

– A jaką miałaś na uwadze…?

– Chodzi o to, żeby latać po spirali od punktu, gdzie mamy sygnał i zrobić jeszcze raz test atmosferyczny. Wiem, że robił go pan, ale to było ponad 500 metrów wysokości. Jeśli jest to

grota o wysokości nie przewyższającej 2 metry, wątpię żebyśmy wtedy mogli ją namierzyć. Co innego na pułapie dwudziestu metrów. Wtedy określimy rozmiar pomieszczenia i skuteczniej określimy rejon poszukiwań. Prawda…? - dodała nieśmiało.

Rozbrajająco potwierdziła tym samym logikę swojego wywodu. Nadal patrzyłem się jak wmurowany. Wyglądałem, jakby mi mózg zresetowali. Wiedziałem to…, takie rzeczy się po prostu wie. Wtedy, kiedy wszyscy patrzą się na ciebie jakbyś miał czułki na głowie i trzy pary oczu, to znaczy, że albo masz głupi wyraz twarzy albo jesteś kosmitą. Ostatni test na bycie kosmitą dał

wynik negatywny, więc zostawało pierwsze wyjście.

– Do maszyny… – wydałem komende na bezdechu - Do maszyny! - teraz wyraźnie już krzyczałem na wydechu

– Tak jest panie kapitanie - zasalutowała uradowana Cindy, jej białe ząbki szczerzyły się do Martineza. Chwilę potem biegła do swojej maszyny.

– Mogę lecieć z Cindy…, tzn, z porucznik Weiss… ? – zapytał się prawie pocichu Martinez.

Chwilę patrzyłem się jeszcze przed siebie a jak już nawiązałem kontakt z rzeczywistością, odwróciłem się do mojego rozmówcy.

  • Pewnie że możesz! A lody i watę cukrową też może chcesz ?! – wróciłem do formy. Znowu wśród żywych.

    – To wojsko a nie ogólniak ! Podrywać laski możesz po służbie! Do oddziału i zbiórkę zrobić !!! Powiedz, niech Biaggio przejmie dowodzenie. Wszyscy macie być gotowi.

Pół minuty później siedziałem razem z porucznik Weiss za sterami plazmolotu. Niecierpliwie naciskałem pulit sterowniczy od aparatury badawczej. Wznieśliśmy się na wysokość piętnastu metrów. Na razie tylko poruszaliśmy się pionowo. Gdy Cindy (to znaczy maszyna) obróciła dziób w prawo ujrzałem jakieś dziwne urządzenia jadące od HEKTORA w stronę moich ludzi. Wyszczerzyłem się w uśmiechu.

– Szpadle na kółkach jadą - skomentowałem wesoło.

Cindy tylko usmiechnęła się. Widok zgiętego karku korpusu inżynieryjnego naprawdę napawał mnie dumą. Wcisnąłem klawisz przy małym wyświetlaczu. Nagle cały zapłonął kolorami. Wydałem komputerowi polecenie wykonania testu atmosferycznego na obecność tlenu pod ziemią. Obserwowałem dwie diody – te same, które wcześniej tak wrednie świeciły na zielono. Tym razem okazały więcej litości. Zamrugały czerwonymi impulsami.

– Jest! Kurwa jego mać, jest! Miałaś rację Cindy!

Cindy też cieszyła się, ale znacznie ciszej i na pewno bardziej kulturalnie. Robiła już któryś łuk z kolei.

– Niektóre kobiety dostają awans za intelekt, panie kapitanie. – ucięła krótko i nadal niewinnie patrzyła się na szybę przed sobą.

Na ułamek sekundy obrzuciłem czujnym wzrokiem mojego pilota. "Skąd ona to wie…? Nieee, na pewno strzelała. Postanowiłem zignorować tą uwagę. Teraz musiałem tylko ustalić mapę stężenia tego tlenu i wtedy będę miał ogólne zarysy tej nory. Jak jeszcze sobie zażyczę procent stężenia, na pewno będę mógł określić wysokość tego tworu. Wszystko zajęło mi nie więcej niż trzy minuty. Gdy mieliśmy lądować, na pokładowym interkomie zamigotał wizerunek dobrze ostrzyżonego oficera. Mc Cain! Niech go diabli! Co znowu sobie góra życzy?!

– Michael jesteś tam?

– Tak, jestem panie pułkowniku.

– Co ty do jasnej cholery tam wyprawiasz?!!! Wiesz kto do mnie dzwonił?!

"Święty Mkołaj…?"

Pomyśłlałem, że nie podzielę się jednak tym pytaniem z moim przełożonym, bo tym razem może też nie mieć poczucia humoru. Pozostałem wokół nieco bardziej staroświeckiego modelu prowadzenia dialogu ze swym, bądź co bądź – pracodawcą.

– Nie mam pojęcia Sir.

– No to ci kurwa powiem!!! – hmm… zdecydowanie te inwektywy w ustach McCaina nie wróżyły nic dobrego. – Właśnie skończyłem telekonferencję z Sekretarzem Generalnym Heironem.

O kurwa mać!

Naprawdę – o "wielkie kurwa mać!".

– Sam generał Chen z Korpusu Inżynieryjnego pofatygował się żeby mu na ciebie nakablować.-kontynuował moją mowę pogrzebową - Co ty zrobiłeś temu Smerowi?! Wiesz wogóle debilu, że "pan inżynier" to zięć generała?

– Nie panie pułkowniku…

– No to już wiesz … mendo…

Zbieżność wyrazów…?

– Zapewniam pana, że Smer…

– A co mnie obchodzą twoje zapewnienia?! – wyświetlacz nadal trząsł się pod wpływem krzyku pułkonika - A tak w ogóle to co osiągnąłeś poza obrazą współpracowników?

Dobrze jest. Zmienił temat, może do końca rozmowy mu przejdzie?

– Określiliśmy dokładnie położenie groty, w której znajdują się diamenty. Za chwilkę wyruszam z moimi ludźmi na rekonesans.

– Wiadomo coś na temat liczebności wrogich sił?

– Instrumenty pokładowe zaprzeczają, jakoby w okolicy były jakiekolwiek żywe organizmy.

– Módl się żeby tak było – głos był już spokojnieszy. Nazwałbym go nawet przerażającym. – Pamiętaj, że to misja o najwyższym priorytecie.

– Tak jest panie pułkowniku.

Pamiętałem. Gdyby misja miała inne zaszeregowanie nie doczekałbym się czterech plazmolotów i jednego transportowca. Co najwyżej na jednym lekkim myśliwcu by się skończyło.

– Koniec odbioru – jak zwykle sucho zakończył Mc Cain.

No to koniec. Z niekłamaną przyjemnością i ulgą odnotowałem zniknięcie sylwetki pułkownika z ekranu. Porucznik Weiss zachowywała się podczas mojej pogaduszki, jakby jej wogóle tam nie było. Trzeba przyznać, miała takt.

– Lądujemy? – zapytała lekko zdezorientowana

– Oczywiście.

Do czasu przyziemienia zdążyłem zrobić dwa egzemplarze wydruków aktualnej sytuacji z analizatora meteorologicznego. Jak tylko maszyna otworzyła swą paszczę, wyskoczyłem. Chciałem jak najszybciej wyruszyć w podziemia. Ciekawe, czy pozostali z mojego oddziału przejawiali podobne skłonności samobójcze? Nie znałem wroga, właściwie to nie wiedziałem o nim więcej niż

pozostali żołnierze. Nie miałem pojęcie co te podziemia kryją, ani w ogóle jakie one są. Zdrowo myślącemu człowiekowi nasunęłoby się w tym momencie pytanie – Jaki to ma sens? A chwilę potem przyszłaby odpowiedź – żaden. Nie posądzałem się o zdrowe myślenie. Chciałem tam się dostać. Czułem, że pomimo tych dwudziestu lat spędzonych na Taal bardzo mało wiemy o jej

mieszkańcach. A może w ogóle nic nie wiemy…?

– Pounds! – wezwałem go jak tylko dobiegłem do grupy – Przekaż te kwity Jacobowi Smerowi z Korpusu. Powinien zrobić z nich dobry użytek. Po drugie zaanonsuj mnie u niego.

Pounds, jak miał we swoim zwyczaju zasalutował do pustej mózgownicy i nie śpiesząc się wcale odszedł żółwim tempem we wskazanym kierunku. Miałem jeszcze z dziesięć minut. Musiałem

wymyślić co tak naprawdę mają robić ludzie z Korpusu. Niby widzimy kształt, ale nadal nie ma wejścia. Ponownie zacząłem gapić się na wydruki. Wiem, że nawet kształt, który tam widniał był bardzo, ale to bardzo umowny i przybliżony. Nie wiedziałem nawet, czy mam odczyt sufitu, czy podłogi. Jakaś różnica to zawsze jest, no nie? Moje nader filozoficzne rozmyślania przerwał dźwięk Jeepa. Zatrzymał się tuz za mną. Na fotelu pasażera siedział Pounds, za kierownicą zaś… Smer.

Mając w pamięci czułą rozmowę z McCainem nie skomentowałem stylu jazdy, inżyniera.

Ostatnio mówił pan, że każda minuta jest ważna. – zagadnął Jacob – Pomyślałem, że obaj powinniśmy naradzić się, jak ten pozostały zapas minut najlepiej wykorzystać.

Ale skurwiel! (Wiem, powtarzam się, ale na nim naprawdę leży to słowo jak ulał). Dostał pewnie większe zjeby ode mnie – pomyślałem z satysfakcją.

– Też mi to przeszło przez myśl. – udawałem lekkie zaskoczenie jego propozycją. – Planowałem to trochę później, ale skoro pan już tu jest, możemy pogadać.

Pounds w tym czasie opuścił siedzenie pasażera. Smer wskazał je ręką w geście zaproszenia. Wsiadłem. W końcu nie gryzł… chociaż zawsze nosiłem ze sobą ząbek czosnku. Tak na wszelki wypadek. Kto mi zagwarantuje, że przy jego międzynarodowych korzeniach jakaś odnoga nie sięga do Rumunii, albo innej Transylwanii? Trzęsło jak cholera. Cindy zdecydowanie była lepszym pilotem, niż on kierowcą. Za niecałą minutę siedzieliśmy już wewnątrz ładowni HEKTORA w zaimprowizowanym pokoju dowodzenia. Na stole leżały moje wydruki.

– Może po jednym?

Odwróciłem się, bo nie wierzyłem własnym uszom. Tak! Ten facet trzymał w ręku butelkę Heinekena.

– Jak zawsze w pracy – odparłem tonem pełnym grzeczności.

Musiał dostać duuuużo mocniejsze zjeby ode mnie

– Nie spodziewał się pan, tej propozycji? – zapytał podając mi płyn życia. Cholera, następny jasnowidz! Jeszcze trochę nie będziesz człowieku bezpieczny, nawet we własnym chorym rozumku.

– Nie, nie spodziewałem.

– Wracając do naszego problemu, jakie rozwiazanie pan proponuje?

Trochę za długo mu się przyglądałem, bo zrobił głupią minę. Naprawdę go nie poznawałem. Już wolałem Smera – świnię, niż Smera – wspólnika!

– Musimy zlokalizować na wykresach możliwe drogi dostępu, a potem moi ludzie zbadają je szczegółowo.

  • Myślałem, że już to zrobliście wcześniej .

    Nie było aż tak źle. Resztki świni pozostały w nim nadal. Może będzie jeszcze z kim zadymę zrobić…?

– Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale naprawdę nie mamy czasu na poprawki, nawet na poprawianie samych siebie.

I znowu nabrałem przy nim odruchów maniakalno – depresyjnych. Ale na myśl przyszła mi od razu ojcowska rozmowa z Mc Cainem. Nie wolno Michael! Jeszcze nie teraz. Po wszystkim możesz go nawet zastrzelić, teraz masz się do niego uśmiechać.

No to uśmiechałem się.

– Co pana rozbawiło, Michael? Możemy mówić sobie po imieniu?

No, kurwa trzymajcie mnie, bo zabije gada! Menda zawszona jeszcze pół godziny wcześniej miała gdzieś Marynarkę Wojenną, a teraz bruderszafta chce pić?!

– Pewnie , że nie mam, Jacob. – kłamałem najlepiej, jak mnie nauczyli, a nauczycieli miałem dobrych. – Wracając do naszego planu, ja bym stawiał na to miejsce. Mój brudny paluch wylądował na skrawku czyściutkiego wydruku.

– Jestem tego samego zdania. Możemy zaczynać.

Już ci wierze Dracula. Normalnie chyba sektę twoich wyznawców założę.

– Ok, w takim razie idę w teren.

– Poczekaj, odwiozę cię, Michael.

Wiecie co? Nie chciałbym słuchać jego rozmowy z jego przełożonym. Przynajmniej mój pułkownik nie kazał mi włazić w dupsko Smera. Co zaś się tyczy rozkazów mojego "kolegi" nie

byłem pewnien. Zapobiegawczo usiadłem bliżej drzwi.

* * * * * * * * * * * * * *

Tym razem nikt nie narzekał. Nie zmieniło to faktu, że nadal nic nie znaleźliśmy. Trudno. Próbowaliśmy. Krócej, bo tylko przez godzinę, ale tym razem, dosłownie podnieśliśmy chyba z ziemi każde kacze gówno. Bez rezultatu. Kolega Jacob nie wydawał się tym faktem zmartwiony. Miał w zanadrzu ciężką, inżynieryjną artylerię. Świder, wielkości średniej ciężarówki zaparkował w naznaczonym laserem miejscu i zaczął odwierty. Równolegle zaczęto to robić w innym miejscu oddalonym od obecnego o jakieś sto metrów. Ostro się chłopaki brali do roboty. Nie powiem.

Wiertła polewane były specjalną mazią, która zastygając tworzyła naturalne studnie wzdłuż dziur. Jak pomyślałem sobie, że mam po tym czymś opuszczać się w dół na linach, to jakoś dziwnie

odszedł mi zapał poznawania tajemnic Taal. Niestety teraz na dezercję było za późno. Wcale nie wiem, czy Smer od swojego przełożonego oprócz wazeliny nie dostał dodatkowego magazynku do M86. Z dobrze poinformowanych źródeł wiedziałem, że postrzał takim cholerstwem diabelnie boli. Wolałem pozostać teoretykiem w tej materii.

– Ale gówno Mike – usłyszałem Biaggio z tyłu

– Ciebie też naszły takie prorocze myśli, Steve?

– Przecież my nic o tych bydlakach nie wiemy. Słyszałem, że co niektórzy pietrają. A widzieli pewnie nie jedno szambo.

– Ale nie mieli nigdy przyjemności pływać w gównie po uszy. Po drugie teraz na takie teksty za późno. Nikt im nie kazał tu przyjeżdżać. Na misję poszli tylko ochotnicy.

– Nie boisz się Michael? Ja trochę.

– Ja też, ale to nie powód, żebym miał zrezygnować z tej wyprawy. Chcę dowiedzieć się w co te kudłate karły z nami pogrywają. Jesteśmy na Taal ćwierć wieku i nadal wiemy o nich tyle co nic. – Z tego samego powodu tu jestem.

– Lepiej chodźmy Steve do chłopaków. Musimy podzielić zadania.

Kilkadziesiąt metrów i kilka sztachów papierosa dalej zacząłem się produkować.

– Mamy dwie dziury. Liczyć umiecie. Po sześciu do dziury.

– A co będzie robił ten jeden? – jak zwykle nadgorliwie zapytał Rene.

Część ludzi jeszcze przed odpowiedzią zaczęło się śmiać. Ja wstrzymałem się o kilka sekund.

– Będzie kopał oddzielną norę dla siebie łyżeczką do dżemu – skwitował Steve. Ta odpowiedź zdecydowanie podbudowała morale. Taka sytuacja była dla wszystkich jak wybawienie. Mimo śmiechu na ustach, w duszach i tak mieli strach.

Ten jeden to oczywiście ja – zacząłem – idę w pierwszym szeregu pod ziemię, tylko nie mogę się jeszcze zdecydować gdzie chcę być pożartym przez Taali. Jak się zdecyduje to wam powiem. Rene, Pounds, Martinez i Johnson! Łapcie się za mocowanie karabinków i lin. Odpowiadacie za umocowanie sprzętu. – wywołani wyszli przed szereg.

Koledzy zapewne będą wam dozgonnie wdzięczni za poprawne umocowanie tego całego bajzlu – dołożył od siebie Steve. Ta uwaga podtrzymała dobry humor mojego oddziału. Po niespełna pięciu minutach pierwsi ochotnicy schodzili w dół. Jeden koniec liny zaczepiono solidnie na górze, drugi (też na górze) trzymali wyznaczeni ludzie. Zrobiono tak, żeby za wcześnie nie ostrzec ewentualnych "gości". Nie miało to większego znaczenia w obliczu ciężkich wierteł, które przez poprzednie kilkadziesiąt minut wyły i warczały tak, że było je pewnie słychać na trzech księżycach Taal. Pierwszą grupą dowodziłem ja, drugą – jak nietrudno się domyśleć kapitan Steven Biaggio. Obydwaj, jako pierwsi poszliśmy na ogień. W końcu ten kto to wymyślił powinien też to realizować. Niestety, chłopaków ze Sztabu nie udało nam się ściągnąć. Tak więc pozostawaliśmy my. Po drugie jednoczesne zaskoczenie na dwóch frontach dla nas, mogło być również podwójnym zaskoczeniem dla wroga. O ile on tam był. Każda przewaga była na wagę złota.

Nawet gdyby miała trwać ułamek sekundy i tak była nieoceniona w obecnej sytuacji. Tak więc przekonany o rychłym nadejściu kresu mojego marnego żywota wisiałem na linie głową w dół, tuż przed górną powierzchnią jaskini. Nawet wysoka była. Mogła mieć pode mną tak z pięć, do sześciu metrów.

– Steve, gdzie jesteś? Ja właśnie wiszę na krańcu wylotu.

– Ja też - zatrzeszczał interkom w odpowiedzi. – Schodzimy?

– Na mój znak puśćcie liny – słowa te skierowałem do Martineza i Poundsa, którzy trzymali drugie końcówki naszych lin na górze. Wychyliłem się lekko poza obrys otworu i sprawdziłem pobieżnie

teren.

– Tylko nie posrajcie się ze strachu, bo sobie łby zafajdacie – udzieliłem ostatniej ojcowskiej rady – Gotowy Steve?

– Ok

– Puszczać liny!

Na ułamek sekundy świst lin rozwijających się po wnętrzu otworów rozwalał uszy, lecz gdy tylko końcówka minęła mnie i pomknęła ku "podłodze" od razu mi ulżyło. Niestety tylko mi . Ze strony sąsiedniego otworu dobiegło siarczyste "Kurwa mać!" Zrozumiałbym to nawet bez interkomu. No to w dupę w zasadzką. Odwinąłem się do normalnej pozycji i czym prędzej zacząłem zjeżdżać w dół. Biaggio postąpił podobnie. Będąc już w przestrzeni jaskini nerwowymi ruchami latarek na karabinach oświetlaliśmy jej ściany i podłogę. Na szczęście zaskoczenie nie było potrzebne. W środku ani śladu żywych istot.

– Czysto – zameldowałem tym na górze

– U mnie też – potwierdził Steve

Na naszą komendę pododdziały zaczęły zjeżdżać. Świadczył o tym świst tarcia lin o ich mundury. Zeskakiwali z sufitu, jak muchy, które odklejają się przy zbyt dużym upale. Szybko i prawie bezszelestnie. Tworzyli krąg najeżonych karabinami ciemnych postaci, w kaskach jak jakieś przerośnięte żuki. Można było dostać oczopląsu albo ataku epilepsji od tych cholernych

latarek! Obmacali nimi chyba każdy kawałek ścian, sufitu i podłogi tej jaskini. Duża była. Miała ze dwieście metrów długości i pięćdziesiąt szerokości. Na przeciwległych, krótszych

ścianach były wyjścia, korytarze, albo coś w tym stylu. Na skalnej powierzchni ścian były niezliczone pnącza, korzonki i tego typu pierdoły dla botaników. Natomiast nie było śladu

naszych diamentów.

– Spóźniliśmy się. – rzucił któryś z chłopaków.

– Gówno prawda – odwarknąłem, ale w głębi duszy bałem się, że on może mieć rację. – Podzielić się na dwie grupy i penetrować tę część! – wskazałem "nasz sektor" jaskini - Resztą zajmą się

ludzie Biaggio.

Nie wytrwało pół minuty, jak mój interkom zaskwierczał.

– Michael, mamy coś! Jesteśmy w korytarzu w mojej części jaskini. Jakieś dwadzieścia metrów od wejścia.

– Ok, idę – odpowiedziałem do mikrofonu umieszczonego pod brodą

– Zabezpieczyć wejście do jaskini i nasze odwierty! Reszta za mną! – wydałem polecenie.

Tak więc ja i trzech innych żołnierzy ONZ-tu gnaliśmy na złamanie karku kilkaset metrów w jakiejś małpiej grocie. I po co? Po jakieś kilka marnych skrzyń, jeszcze bardziej marnych

diamentów. Raptem kilkadziesiąt milionów Euro. Phi, też mi powód.

Ja byłem bardziej ambitny!

Biegłem po rozwiązanie zagadki. Gdybym wiedział co tam zastanę, na pewno bym się tak nie śpieszył. Nawet bym nie wlazł do tej pieprzonej nory!

– Popatrz na to… – z podnieceniem godnym prawiczka przed swoim pierwszym razem, Steve pokazał mi skrzynkę stojącą w zaułku przejścia. Na pewno pochodziła z naszego konwoju.

– Skurczysyny, nie zdążyli wynieść wszystkiego! Zaczekamy tu jak wrócą po to – ucieszyłem się, ale widziałem w oczach zebranych tam żołnierzy, że chyba nie rozpoznałem należycie sytuacji.

- Proszę zajrzeć do środka, panie kapitanie – powiedział Sasza, jedyny Rosjanin mojego zespołu.

Zajrzałem. Na dnie leżało dziesięć małych diamentów i jeden ogromny. Jak się miałem niedługo przekonać symulowały nasz układ słoneczny. W miejscu gdzie powinna być ziemia, leżał jeden z naszych nadajników. Na dnie dołączona była dodatkowo kartka z napisem w języku angielskim. Wziąłem ją i usiadłem przy ścianie. Oparłem się o skrzynię i zacząłem czytać na głos.

  • To był ostatni prezent od nas. Odejdźcie w pokoju, póki jeszcze możecie. Jeśli zapomnieliście drogi do domu, dołączyliśmy wam mapę. Macie dobę na opuszczenie naszej planety.

     

    Zapanowała cisza. Nikt nie odważył sie nawet głośniej śliny przełknąć.

    Czy takiej prawdy chcieliśmy?

    Czy tego tu szukaliśmy…?

    Autorami listu i "mapki" na pewno nie byli Taalowie, a bynajmniej nie ci, których dotąd za Taali uważaliśmy…

Marcin "1323" Frankowski

Koniec

Komentarze

Dlaczego wypowiedzi bohaterów swojego opowiadania wyróżniasz kursywą? Zabieg dziwny i zbędny.
Relaksowa, chwilami wywołująca uśmiech mikrospaceoperetka.
Pozdrawiam.

zastosowałem kursywę, by łatwiej było czytac . Ciesze sie, ze tak to przyjąłęs :) miało to być "lekkie, łatwe i przyjemne" :D

Dość problematyczne ułatwienie --- kursywę stosuje się w różnych celach, ale nie w tym...

Niezłe, naprawdę niezłe, ciekaw jestem jak się owa historia skończyła? Czy ludzie wrócili na ziemie? A może wybuchła wojna? Kto wygra? A jeśli ludzie przegrają to czy coś grozi ziemi?

Trzy fragmenty które podczas czytania mi nie spasowały:

"Faceci zapewne wiedzą o co chodzi - to wtedy kiedy pod żadnym pozorem nie mogą zrozumieć swoich samiczek."
Samiczek, ten kolokwializm w tym wypadku mi nie pasuje.

"Wiodła tędy najkrótsza i jedyna droga"
To w końcu jedyna czy najkrótsza? Bo jeśli jest jedyna to z założenia jest najkrótsza, a jeśli jest najkrótsza to nie jedyna.

"Wszystkie obecnie używane samoloty były tak wykastrowane"
To zdanie też bym poprawił.

Calmin - po pirwsze dziękuję za miłe słowa. Ciąg dalszy "tforzy sie" :) Już niedługo wstawię kolejną część.Co do "punktów", już się tłumaczę, mam nadzieję, ze teraz nieco przybliżę powody, którymi sie kierowałem :)

2-w pełni zgadzam sie, mae culpa :)

1- zapewne zauważyłeś, ze narrator (przy okazji dwódca) ma nieco sarkastyczne ale i szowinistyczne podejscie do życia i kobiet. Stąd zdegradowanie ich do roli "samiczek". Może być to równiez swoiste porównanie dwóch gatunków - ludzi i mieszkańców Tall i wtedy zasadne jest dzielenie płci na "samiec i samica" :d

3-" wykastrowanie" .... hmmm . lubiłem latać, bardzo lubiłem. Wiem co to przeciążenia i nie wyobrazam sobie samolotów o zredukowanych właśnie tych parametrach :D a jesli kiedyś takowe powstaną to zapwne "starzy piloci" beda tak okreslać ten zabieg :) to troche tak jak z samochodami z napędem na tylną oś (mustangi itd ) w porównaniu do nowych plastykowcyh przednionapędowców z masa systemów które myślą za kierowcę ... niby też to ma cztery kólka i kierak ale już nie ta frajfda :D

Co do pkt.3 to, mnie przekonałeś.

Czekam na ciąg dalszy.

podejrzewam, że za tydzień powinenienem kolejny rozdział dać :)

Nowa Fantastyka