- Opowiadanie: JanSamos - Przedsionek wszechświata

Przedsionek wszechświata

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Przedsionek wszechświata

Poniżej tekst i prośba, może trochę dziwna, aby ktoś z Was znalazł chwilę czasu, przeczytał i porządnie schepał. Że głupie i nudne, że przecinki i dialogi, że „było” i inne powtórzenia. Co będę podpowiadał. Jesteście w tym dobrzy i przeważnie zgadzam się z Wami.

Ciekawe, czy to pod spodem ma w ogóle jakiś sens? Sam siebie nie potrafię zlinczować.

Z góry dziękuję za przychylne ustosunkowanie się do mojej prośby.

 

 

KV17-41, ostatni krążownik dumnej, Siedemnastej Floty Dalekiego Zasięgu liczącej, zaledwie przed paroma godzinami dwadzieścia trzy tysiące czterysta dwanaście jednostek bojowych, szedł ciasnym łukiem, daleko przekraczającym dopuszczalną trajektorię lotu, wychodząc na czystą pozycję do strzału, który miał rozstrzygnąć losy zmagań, nazwanych później bitwą pod Mu Velorum. Obiekt wyznaczony – statek klasy, co najwyżej korwety, słabo uzbrojony, stanowiący kluczowy element w rozproszonym systemie łączności i dowodzenia wroga. Przez to najzacieklej broniony. By oddać hołd należny żołnierzom, którzy walczyli o czyste przedpole, atak musiał przynieść oczekiwany rezultat. Mściwy los bezwzględnie karał, gdy darowana szansa została zaprzepaszczona. Krążownik trzeszczał, protestując głośno przeciw traktowaniu, mogącym przerazić najbardziej zarozumiałych jego konstruktorów.

Potworne przeciążenie na ułamek sekundy pozbawiło mnie wzroku. Utrata kontroli trwała jedno mgnienie, lecz wystarczająco długo, by wydarzenia przybrały zaskakujący bieg. Meldunki przestały spływać. Brakowało obsady siedmiu pozostałych stanowisk dowodzenia, mimo iż natrętny sygnał alarmu bojowego wzywał wszystkich do walki. Znowu zaspali, przemknęła mi przez głowę, wbrew woli, niesforna myśl. Właśnie w tym momencie całą uwagę winienem był skupić na wykonywanym zadaniu.

Manewrując olbrzymim cielskiem machiny niczym małym myśliwcem, wypracowałem dogodną orientację do strzału. Promień lasera wszedł w nieprzyjaciela jak w masło. Żadnych zniszczeń, aczkolwiek znacznie masywniejszy obiekt uległ by dezintegracji od pochłoniętej wiązki. Poprawiłem z antymaterii. Każda struktura atomowa powinna przestać istnieć. On nadal trwał. Pozostała jeszcze strumieniowa wyrzutnia mezonów, nowa broń, którą mieliśmy dopiero sprawdzić w boju i na użycie której, zgodę mógł wydać tylko dowódca. Wrogi statek rósł w oczach pędząc na spotkanie z zatrważającą prędkością. Czasu pozostało naprawę niewiele.

Jednakże zostałem sam.

Wówczas, jak zbawienie, usłyszałem dobrze znany wszystkim, rytm sprężystych kroków. Porucznik Jindřiška Novak, pierwsza po Bogu na naszej jednostce, doskonale znała swoje powinności. Tuż za fotelem donośne staccato, wybijane twardymi zaczepami jej butów, zamarło.

– Zlikwiduj ich żołnierzu! To rozkaz! – wrzasnęła mi wprost do ucha, zdartym od wydawania komend głosem.

Zaskoczony, pokonując lekki opór obejmującego mnie siedziska, obróciłem głowę i spojrzałem za siebie. Pusta kabina, gdyby mogła, wzruszyła by ramionami, zdziwiona. Popełniłem kardynalny, nieodwracalny błąd. Błyskawiczny powrót na pole walki okazał się spóźniony. Zaprzepaściłem jedyną, nadzwyczajną szansę, by przechylić szalę zwycięstwa. Łącznościowiec tkwił bliziutko przede mną, niemalże na wyciągnięcie ręki. Dość zaskakujący fenomen zważywszy, iż mostek kapitański zajmował najbezpieczniejszą, centralną część krążownika. Monstrualnych rozmiarów Jindřiška, prawie całkiem goła, siedziała okrakiem na wrażym statku. Jedyny przyodziewek, szeroki pas wojskowy opinający biodra, podtrzymywał kaburę z pistoletem. Wyjątkowa uroda wycisnęła piętno na jej ciele, lecz pozostała tylko wspomnieniem dawno minionych, młodzieńczych lat.

Bitwa wkroczyła w ostateczną fazę, charakterystyczną dla tego typu zbrojnych konfliktów. Resztki zwaśnionych armii zachowały zbliżoną siłę ognia. Szczątkowa łączność, uniemożliwiła taktyczne działania. Precyzyjny plan zniszczenia wroga zastąpił profesjonalizm i determinacja żołnierzy. Pokonanego od zwycięzcy dzieliła cienka, jak ścianka bańki mydlanej granica, zbudowana z refleksu, doświadczenia, a przede wszystkim ze szczęścia. Zaklęty w ciszy kosmos przecinały niezliczone, jaskrawe strumienie uwolnionej energii, tworząc widowisko piękne i zarazem przerażające niszczycielską potęgą. Obszar zmagań gwałtownie nabrzmiewał, zajmując coraz większą przestrzeń, by w końcu eksplodować uciekającymi niedobitkami wroga.

Umilkły odgłosy dobiegające z wnętrza statku. Przerażony nachodzącymi zdarzeniami wstrzymał oddech.

Uwodzicielski uśmiech wykrzywił twarz zalotnicy w szkaradnym grymasie.

– Choć do mnie żołnierzyku – powiedziała sięgając po pistolet – albo zginiesz.

Powoli uniósłszy rękę, skierowała wylot lufy prosto między moje oczy. Znałem tą broń i jej zabójczą skuteczność. Makarow IJ70-17AS. Sentyment do starożytnego oręża umożliwił bezbłędną identyfikację egzemplarza, aliści nie podpowiedział jak uciec z matni. Zamarłem, sparaliżowany raczej beznadziejnością sytuacji aniżeli strachem. Nawet wzrok mój ugrzązł w lepkich ślepiach ropuchy. W których płoną ogień pożądania.

Huk wystrzału ostrym cięciem zakończył nocny koszmar.

Usiadłem gwałtownie na brzegu łóżka cały mokry od potu, bardziej zmęczony, niż kiedy szedłem spać. Znowu ten sen. Ilekroć przebywałem na Ziemi, powracał prawie zawsze, gdy tylko zmrużyłem oczy. Za każdym razem bez mała taki sam. A przecież od bitwy minęło już tyle czasu.

Rzeczywiście walczyłem pod Mu Velorum, jak w wielu innych miejscach i prowadziłem krążownik do decydującego starcia. Faktycznie, na chwilę mnie zamroczyło.

Późniejsze wypadki przybrały nieco odmienny obrót, niż te ze snu. Użyłem mezonu. Jedynie on pozostał z całego arsenału, będącego na wyposażeniu KV17-41, choć wiedza o skuteczności wynikała zaledwie z teorii i kilku poligonowych eksperymentów. Skasowałem łącznościowca, w dość nietypowych sposób. Wyrzucony strumień wypatrzył spoistość jego materii, która wniknęła w nasz statek. Aplikację ewakuacyjną odpaliłem, gdy dziób wrogiego okrętu niemalże dotkną mojej twarzy. Po chwili nowy twór, powstały z połączonych obiektów, przestał istnieć. Zniknął. Obserwowaliśmy unicestwienie, zapominając na chwilę o przenikliwym zimnie, panującym w, jak zwykle, niedogrzanych szalupach ratunkowych. Dwóch samotnych kapsułach.

Dramatyczne realia potwierdzały jeszcze jedną okoliczność ze snu. Podczas szarży na wroga towarzyszyła mi Novak i nikt inny poza nią. Chwilę wcześniej, inteligentny pocisk nieznanej generacji sforsował wszystkie osłony. Eksplodował wewnątrz kadłuba uwalniając jakieś, prawdopodobnie biologiczne, paskudztwo błyskawicznego działania i blokując równocześnie indywidualne systemy przetrwania. Mogłem go wymanewrować, lecz wstrzymała mnie obawa utraty kontaktu z nieprzyjacielem. Zignorowałem zagrożenie. Zginęli wszyscy. Dwustu siedemdziesięciu trzech żołnierzy załogi poległo. Cena zwycięstwa.

Mnie i moją szefową los oszczędził.

Porucznik Novak cechowała surowość obyczajów i rzadko spotykana kompetencja. Wzbudzała respekt, ale także szacunek wśród wszystkich, którzy trafili pod jej opiekuńcze skrzydła. Tym bardziej dziwną postać kreował Morfeusz w snach dla mnie przeznaczonych.

Złożyła raport o zaistniałych zdarzeniach i rozpętała burzę.

Sprawę nietypowych zjawisk towarzyszących użyciu mezonu naukowcy szybko wyjaśnili. Strzelając w zbyt ciasnym zakręcie spowodowałem interferencję fal wiązki, której maksymalny wektor trafił akurat na statek naszego przeciwnika. Spowodował odwrócenie potencjału na powierzchniach poczciwych elektronów i odpowiadających im kwarków górnych, a tym samym rozluźnienie uporządkowania molekularnego. Zgromadzony ładunek, dążąc do wyrównania poziomów, przyciągnął przeciwnie zorientowana masę… I tak dalej, i tak dalej. Na koniec oba obiekty zapadły w czarną mikrodziurę, która zwiała.1) Pozostaliśmy jedynymi dostępnymi relikwiami wspaniałego niegdyś KV17-41. Prócz szalup ratunkowych. Te jednak niewiele miały do powiedzenia.

Supertajne laboratorium zlokalizowane, dla bezpieczeństwa i dla wygody personelu, w samym jądrze Ziemi, skwapliwie otwarło swe podwoje i niezwłocznie zatrzasnęło wrota za nami, na niemalże sześć tygodni. Staliśmy się obiektem pożądania najtęższych umysłów. Pobrali próbki z każdego organu. Szukali wspólnego mianownika dającego nam odporność, której zabrakło reszcie załogi. Pracowali wytrwale, choć ich znój z założenia skazany był na porażkę. Różniło nas bowiem wszystko. Od wieku i płci począwszy, na ulubionych napojach i upodobaniach seksualnych kończąc. (Nowak preferowała mężczyzn, ja zdecydowanie kobiety). Półtora miesiąca życia, w charakterze królika doświadczalnego, wyczerpało cierpliwość Jindřiški. Samopoczucie pogarszała także świadomość bliskiego sąsiedztwa, tuż za ścianą, rozpalonej do osiemnastu tysięcy stopni Celsiusza nife, wypełniającej centrum globu. Trzymanej na dystans jedynie za pomocą pola siłowego, którego wyłączniki zapobiegliwi gospodarze rozmieścili w każdym dostępnym miejscu, nawet w ubikacji. Drugie tyle, bez wątpienia, ulokowali na powierzchni Ziemi.

Eksdowódca, sobie tylko znanymi kanałami, uruchomiła jakieś trybiki na górze, pamiętając również o mnie. Wypuścili nas, a zagadka nieumarcia powędrowała do archiwum.

– Żegnaj – powiedziała na odchodnym – pewnie nigdy już się nie zobaczymy – i dodała po chwili milczenia – chociaż wszystko jest możliwe. Żywot Ziemian jest taki pokręcony.

Słowa zabrzmiały trochę dziwnie, lecz przypisałem je wzruszeniu rozstania. Ja również ją polubiłem.

Tak dobiegła końca pierwsza ingerencja w moje zwykłe życie. Epizod bez znaczenia, jak wtedy sądziłem, wpisany jednak w sekwencję późniejszych wydarzeń, przywiódł mnie tam, skąd nie ma powrotu. Pewny, że kieruję swoim losem, w rzeczywistości szedłem wąską, wyznaczoną ścieżką.

Lecz do czasu.

 

1). Dokładny opis procesu można znaleźć w Biuletynie Naukowym MW-2123/4329 (odtajniony w 2173 roku)

***

Niewiele później Ziemia ponownie mnie uwięziła, bezpodstawnie i raczej przez przypadek.

Służyłem wtedy w Dwudziestej Trzeciej Ekspedycyjnej. Wysłali nas do pobliskiego M29, na prośbę Nobiaś i Noheregaciw, dwóch zwaśnionych cywilizacji zamieszkujących tą gromadę. Jako siły pokojowe. Nasi politycy ponieśli sromotną klęskę i wkrótce walczyliśmy na dwa fronty. Ministerstwo Pozaziemskich Cywilizacji, Naczelnej Rady Zbiorowości Ludzkiej wymieniło dyplomatów, my pokonaliśmy podopiecznych i w krainie tysiąca słońc, gdzie wszędzie było cholernie jasno, lub jeszcze jaśniej, zapanował spokój, ład i prządek. Flota pozostała, pilnując siłą zaprowadzonego pokoju. Nuda przetykana tylko sporadycznymi potyczkami.

Dotarła mnie wieść, że na Jewel Box w Ramieniu Strzelca wystąpiły poważne problemy z wysoko wyewoluowanymi autochtonami. Złożyłem podanie o przeniesienie do Pierwszej Floty Super Dalekiego Zasięgu, która ponoć w tym rejonie toczyła ciężkie boje. Dowództwo ochoczo przystało na moją prośbę. Mało kto szedł tam na ochotnika, a wracali tylko nieliczni. Kusił mnie Strzelec. Pierwszy raz miałem okazję wyściubić nos poza Ramię Oriona. Droga z M29 do Jewel biegła przez Ziemię, gdzie Kwatera Główna Sił Zbrojnych ustanowiła swoją siedzibę. Przydział do elitarnej Super Dalekiego wymagał parafowania, bez mała, na najwyższym szczeblu. Załatwiłem formalności i niemal od razu załapałem się na małą fregatę, z numerem bocznym, nomem omen, „U.Ł.U.D. A. 6-9”. Leciała z zaopatrzeniem do najnowszego, siedemnastego punktu przerzutowego na obrzeżach U.S. (Układu Słonego). Stamtąd już tylko jeden skok do Jewel.

Kosmiczną bryczką powoził kadet, imieniem En li ke. Mundur Ekspedycyjnej wzbudził respekt u młodego adepta trudnej sztuki pilotażu. Zaprosił mnie do sterowni i gdy tylko zasiadłem w fotelu drugiego pilota, runęła lawina pytań. Chciał wiedzieć wszystko o służbie, ze szczegółami. Powiedziałem mu prawdę. Przeżyłem wspaniałe chwile, lecz wiele też pozostało wspomnień, które najchętniej wymazał bym z pamięci.

Głuchy na przestrogi, prowadził „Ułudę” z fantazją, nadrabiając brak doświadczenia, młodzieńczym zapałem. Śledziłem jego nieporadne poczynania, wspominając z rozrzewnieniem swoje pierwsze loty. Mijaliśmy Kalisto, zmierzając w kierunku Jowisza, by przyspieszyć statek wykorzystując grawitację gazowego giganta. Wojsko oszczędzało na każdym kroku, wykorzystując prawa rządzące kosmosem dla wspomożenia własnego budżetu. Przemknęły tuż przed nami giganty w rzadko spotykanej gromadzie dwunastu sztuk. Zapewne nastał czas godów, u zaprzysięgłych samotników i rozpoczęły taniec miłosny po porannym posiłku.

Giganty przywlokły się do nas za eksploratorami wracającymi z dalekich wypraw. Zacny system planetarny, jakby stworzony na ich potrzeby, zapewniał dobre warunki bytowania.

Odruchowo złapałem za stery. Wdusiłem gaz do dechy i pognałem za potworami.

Z natury ciekawskie, czy wręcz namolne, lubiły przebywać w pobliżu stacji, lub urządzać sobie wyścigi ze statkami. Niewielkie planetoidy jako danie główne i komety do popicia zadowalały mało wybredne bydlątka. Całkiem sympatyczni współlokatorzy, mieli niestety brzydki zwyczaj, który zraził gospodarzy do przybyszów z kosmosu. Podczas posiłku, przy okazji, wciągały w przepastne trzewia obiekty swoich obserwacji.

Całe uzbrojenie fregaty stanowiło jedno sprzężone działko krótkiego zasięgu, co trudno nazwać konkretną siła ognia. Dobre i tyle. Wyruszałem przecież tylko na polowanie, prawdziwa wojna czekała na końcu podróży.

Mimo, że natura obdarzyła je naprawdę gigantycznymi gabarytami, wytropienie sprawiało poważne problemy. Tylko na krótką chwilę, po przekąsce, traciły idealną przepuszczalność dla całego spektrum promieniowania. Olbrzymia przy tym prędkość maksymalna i zmiany kierunków lotu tak gwałtowne, jakby prawo bezwładności ich nie dotyczyło, dawały silne atuty w walce o przetrwanie. Ucieczka męczyła je szybko i wtedy zwalniały, stwarzając jedyną okazję na eliminację zagrożenia jakie niosły dla ludzi. Dobry wierzchowiec i spore umiejętności myśliwego determinowały próby wyeliminowania ich.

En li ke zrazu stanowczo protestował. Po chwili zdumiony, z coraz szerzej otwartymi oczami, tylko obserwował przebieg pogoni, zauroczony ukrytymi w jego stateczku możliwościami.

Komisja Bezpieczeństwa przydzieliła zadanie zlikwidowania gigantów Gwardii Planetarnej. Niedzielni żołnierze amatorzy, wyposażeni w przestarzały sprzęt i zbyt słabo wyszkoleni, ulegli przeważającej sile wroga. Problem pozostał. Wyznaczono więc nagrodę za każdy „skalp malucha”, jak środki masowego przekazu ochrzciły poważną przecież operację. Populacja zwierzaków rosła w postępie geometrycznym. Wkrótce zabraknie asteroid i komet i zaczną podgryzać planety, a wtedy nie będzie już żartów.

Na samym początku łowów wychynęli, jakby spoza naszego wymiaru, aktywiści Blackwar w supernowoczesnym pomykaczu, ciągnąc długi na kilkaset kilometrów transparent z napisem: „RATUJMY NASZYCH WIELKICH BRACI. KOSMOS JEST DOMEM WSZYSTKICH ISTOT”. Zaraz za nimi podążał, zintegrowany jak na razie, transmitolot stacji US News. Musiałem na jednych i drugich bardzo uważać, aby ubić tylko zwierzynę, a życie jej obrońców i obserwatorów zdarzeń, oszczędzić. Statek kosmicznych ekologów, tylko trochę wolniejszy od mojego, zidentyfikowany przez kompa pod przekorną nazwaną Krypa, pozwalał zagorzalcom bez większego trudu wchodzić na strzał. Reporterzy rozpierzchli się na wszystkie strony szukając najlepszych ujęć. Utrzymywali w miarę bezpieczny dystans, jednak ich mnogość skutecznie zawężała pole manewrów.

Wycofana z działań frontowych staruszka Ułuda robiła co mogła, lecz nie zdołała sprostać wymaganiom. Milkły kolejno silniki, a koniec łowów nastąpił, gdy działko kategorycznie odmówiło dalszej współpracy. Wynik końcowy, osiem do czterech, uznałem za satysfakcjonujący, choć zamierzałem ubić wszystkie sztuki.

Zwycięstwo należało uczcić mocnym akcentem. Wykręciłem, na tym, co pozostało z napędu Ułudy, efektowną spiralę śmierci, celując prosto w Civitate Dei, metropolię na Kalisto, zanurzoną akurat w cieniu swojej planety. Trzy czwarte populacji Mrocznych, liczącej siedem milionów istnień śledziło, bez wątpienia, nasze wyczyny. Tak liczna publika wymagała szczególnej atencji. Rozwinąłem standardowy wzór akrobatyczny o kilka bocznych pętli z upiększeniami.

Mroczni, przezwani też Podglądaczami, pochodzili z samotnej planety, krążącej wokół masywnego, brązowego karła 2MASS J1047+21. Formą życia przypominali homo sapiens, z wyglądu jednak zupełnie człekoniepodobni. Zakontraktowali eksploatację ciemnej energii uwięzionej w Jowiszu. Odporni na kolosalne ciśnienia i zdolni przeżyć w atmosferze o wiele gęstszej niż wyziewy wulkanu, preferowali, mniej duszną próżnię. Osadę swoją, Miasto Boga, zbudowali zatem po sąsiedzku, na księżycu Jowisza. Tu także ulokowane zostały zakłady przetwórcze i magazyny. Część produkcji szła na potrzeby Ziemi, stanowiąc najczystszą, ze znanych w owym czasie, formę energii. Resztę eksportowali do swojej ojczyzny.

Ewolucja ofiarowała im, według ludzkich kryteriów, dar niewiarygodny. Mogli, bez użycia przyrządów, sięgać „wzrokiem” nawet do najdalszych zakątków naszego sytemu. Widzieli wszystko, z drobnymi detalami, nawet przez dachy budynków. Przybyli z kosmicznej wioski, sennej i zapyziałej. Toteż wrodzona aktywność tubylców zachwycała ich i frapowała. Gapienie się w niebo, podglądanie życia prywatnego gospodarzy, urosło do rozmiarów uzależnienia ogarniającego wszystkich Podglądaczy.

Zasłużyli na małą reprymendę, za brzydkie zachowanie, za przywarę powszechnie piętnowaną. Akrobację zakończyłem, zachowując wszak granice rozsądku, szaloną rotacją. Wnikliwi obserwatorzy bez wątpienia uznali, iż pędzący im naprzeciw pojazd utracił sterowności. Mroczni unikali blasku, który, w zakresie dla nas widzialnym, mówiąc delikatnie, szkodził im na cerę. Sama wizja wyzwolenia sporej porcji światła podczas wybuchu spadającego obiektu, a może i eksplodujących magazynów, musiała ciemnośćlubnych zdrowo wystraszyć. Fala energetyczna, dokonująca reszty zniszczenia, przeraziła by każdego

Aktywiści ruszyli w ślad za moim statkiem, chcąc dowieźć równie dobrego opanowania maszyny. Gdzieś w połowie figury pogubili kierunki. Statek wymknął się spod kontroli i w bezładnym locie pomknął w kierunku nieszczęsnego miasta.

Komputer pokładowy, zgodnie z wojskowym protokołem, ogłosił kurs kolizyjny cywilnej jednostki i zagrożenie życia w obszarze chronionym. Przystąpił do rozpracowywania procedur awaryjnych. Przemykające sekwencje możliwych opcji ratunku, zastąpił po chwili wariant optymalny. Bardzo nieciekawy, lecz również według mojej oceny, jedynie skuteczny.

Blackwarzy całkiem potracili głowy. Miast zaufać maszynie i oddać jej stery, popadłszy w panikę odpalili główne silniki i tym samym pieczętowali swą niechybną zgubę. Krypa, pozostawiona sama sobie, ocaliła by ich życie, jak również miasto z jego mieszkańcami. Uwolniona od wykonywania nadrzędnych rozkazów, ratowała by, po prostu, swoje rakietowe dupsko.

Obraz zbawiennego planu umknął w kąt kabiny. Jego miejsce zajął olbrzymi czasomierz, odmierzający wstecznie pozostałe do namysłu sekundy. Ponaglał, bym wreszcie podjął decyzję.

Permanentna loteria, w której każdy żołnierz frontowy brał udział, dawała nadzieje, że następny dzień nadejdzie. Po stokroć rozważałem kwestię życia i śmierci, by w końcu akceptować każdą przeżytą chwilę mimo, iż mogła być tą ostateczną. Właśnie taka nadeszła. Tym razem wylosowałem zapałkę bez łebka. Czyż mogłem przystać na to, aby Civitate Dei wyruszyło w podróż do krainy tytularnego patrona? Zbyt ostrą zadrą tkwiły we wspomnieniach zgliszcza unicestwionych miast, a nawet całych populacji. Choć chwilę wcześniej pełne witalności. Niejedną zagładę sam sprokurowałem. Byłem im coś winny, tym wszystkim obcym, których byt za moją przyczyną, dobiegł tragicznego końca. Oszukiwałem sam siebie, sądząc, że dostąpię pełnego godności, zbawiennego katharsis.

Spojrzałem z ukosa na En li ke; jakiż jemu kres został przeznaczony? Odpaliłem kapsułę ratunkową. Bez skrupułów wyprosiłem ze statku, byle dalej ode mnie. Bluznęły mocą silniki korwety i Ułuda runęła na swoją ofiarę. Eksplozja spowodowana kolizją dwóch statków, zbyt daleka by zagrozić miastu, wyzwoli krótki impuls świetlny, niegroźny dla Mrocznych.

Wtedy nastał prawdziwy cud. Aż dech w piersiach zaparło. Krypa zamarła, zastygła prawie w bezruchu. Ja poruszałem się normalnie, oni tysiąc razy wolniej. Ledwie wyhamowałem przed statkiem Blackwar'ów. Ktoś, ze znanych tylko sobie powodów, podarował mi szansę. Trzeba działać, puki trwał w przekonaniu, że na nią zasłużyłem. Pogodzony ze śmiercią, bynajmniej, jej nie pragnąłem.

Manewrując ostrożnie, okrążyłem kilkakrotnie Krypę. Szukałem punktu zaczepienia, od którego mógłbym rozpocząć akcję ratunkową. Bezowocnie. Obowiązująca doktryna wojen gwiezdnych uwzględniała jedynie walki na dystans i do realizacji takich zadań statki konstruowano i szkolono pilotów. Abordaż i taranowanie wroga przeszły do lamusa cale wieki temu. Komputer pokładowy uparcie powtarzał fatalną sekwencję. Dodał jedynie, abym zwiększył dystans dla nabrania rozpędu. Mijały sekundy i minuty, a ja tkwiłem w pułapce bez wyjścia. Los zadrwił ze mnie dając złudną nadzieje ocalenia, lecz teraz kategorycznie zażądał ofiary. Wycofałem nieco korwetę.

Zajęty gorączkowym poszukiwaniem ocalenia straciłem na chwilę z oczu towarzysza podróży. Dostrzegłem go ponownie, gdy cumował szalupę ratunkową do statku ekologów . Przeszedł do nich. Wymyślił banalnie proste rozwiązanie. Zbyt proste abym, w zaistniałych okolicznościach,.sam mógł je wykoncypować

Po chwili szybował już w moim kierunku. W samą porę, gdyż świat na powrót zaczął nabierać wigoru. W milczeniu patrzyliśmy, jak Krypa, z niemałym trudem, uwalnia się ze śmiertelnej pułapki i wypływa na bezpieczny przestwór. Chwilę jeszcze chłonąłem spokój, który nastał.

– Uwierzysz? – Ciszę przerwał En li ke. – We dwóch sterowali Krypą. Równocześnie. Ubezwłasnowolnili całkowicie bidusię. – Mówił o statku, jak o świadomej istocie, choć prawie wykluczone, aby taki przypadek zaistniał. Próbował zatuszować niesubordynację.

– Nie zameldowałeś o swoich zamiarach. Mało brakowało, a rozwaliłbym ich i przy okazji ciebie, zupełnie niepotrzebnie.– W wojsku graliśmy zespołowo. Dla solistów brakowało miejsca.

– Wiem, źle zrobiłem. Ale gdy uświadomiłem sobie, że mogę ocalić nas wszystkich, działałem jak automat. – Zwiesił głowę oczekując niepewny; pochwały?, czy nagany?

– Jak ją uwolniłeś? – Nade wszystko, największa wagę przywiązywano jednak do osiągnięcia celu, przy zachowaniu najmniejszych strat własnych.

– Po prostu, zdjąłem ręce pilotów ze sterów. – Wyraźnie mu ulżyło.

– Tam też czas stanął w miejscu?

– Mam problem. – Zbył moje pytanie. – Winienem poinformować przełożonych o dziwnych anomaliach. A wiesz co wtedy nastąpi? Koniec mojej kariery. Wyśmieją mnie, stracę zaufanie. – Zawiesił głos i dodał po chwili z wahaniem. – Czy możesz zachować wspomnienia dla siebie?

Doświadczywszy skutków nadmiernej rzetelności przy sporządzaniu raportów, zdecydowanie podzielałem taki punkt widzenia. Nurtowały mnie wszakże wątpliwości.

– Mrocznymi nas wsypią.

– Będą cicho siedzieć. Musieli by oficjalnie potwierdzić podglądactwo. Poza tym, sami prawdopodobnie nie wiedzą, co tak naprawdę widzieli.

Podobnie jak ja, pomyślałem w duchu.

– Ekolodzy wiedzą.

– Dla nich ten przedział czasowy trwał miliardową część sekundy. Zbyt krótko aby mogli cokolwiek zauważyć, lub zarejestrować przyrządami. Są przekonani, że sami sobie poradzili – perswadował, coraz pewniejszy siebie.

– A reporterzy?.

– Zmyli się jak tylko działko nawaliło. – Machną lekceważąco ręką.

Racja. Miał na wszystko gotową odpowiedź. Zaimponował mi, ale też irytował. Młodszy wiekiem i stopniem kadet, bez doświadczenia, traktował mnie jak uczniaka.

– Weź na siebie zlikwidowanie gigantów. – Obecność prasy zawsze oznaczała kłopoty.

– Chcesz mnie obrazić? – odparł oburzony – Przypisywanie sobie cudzych zasług jest zwyczajem ludzi słabych. Ziemianie mają mnóstwo wad, ale są przecież honorowi.

Spojrzałem w oczy faceta. Gdzieś głęboko skryty, promieniował żar uczuć, których nie potrafiłem zidentyfikować, tym bardziej nazwać. Odpuściłem. Uratował mi przecież życie. W rzeczy samej.

Na dwóch sprawnych silnikach dalsza podróż trwała nieskończenie długo. Rozmowa zeszła na typowe męskie tematy. Statków i kobiet. Sprawę dziwnej przypadłości czasu kurtuazyjnie omijaliśmy z daleka.

Złe przeczucia przybrały konkretną postać, gdy dotarliśmy do stacji przerzutowej. Oczekiwał agresywny i zróżnicowany tłumek polityczno-dziennikarski.

Notabl z Kalesto, wraz z orszakiem swoich urzędników powitał nas, jak bohaterów,. Wszyscy, roztropnie, ubrani w wytworne, światłoszczelne uniformy. Widok choćby skrawka gołego ciała Mrocznych powodował gwałtowne torsję, trudne do opanowania. Oficjel zachwycony sprawnością zabijania i że wymanewrowałem blackwar'ów i dziennikarzy, obiecał sowitą nagrodę. Giganty, najwyraźniej dopiekły im do żywego.

Wszechobecni reporterzy stanowczo żądali zorganizowania konferencji prasowej. Transmisja z polowania zyskała największą, od niemal półrocza, oglądalność. Ustanowiłem, niechcący, nowy rekord ilości zgładzonych gigantów przy jednym podejściu. Pragnęli z bliska przedstawić swoim widzom chwatów.

Słowem nie wspomnieli, jedni i drudzy, o zagrożeniu i cudownym ratunku.

Niestety, pozaziemski polityk dotrzymał danego słowa. Jeszcze tego samego wieczora leciałem z powrotem na Ziemie, do Kwatery Głównej. Ze zwieszoną głową, oczekując niepewny; nagany?, czy pochwały? Zbawienna aberracja spowodowała, bez wątpienia, spore wahniecie ciągłości pola energetycznego przestrzeni wokołosłonecznej. Wystarczająco duży uskok, aby zarejestrowały go wszystkie czujniki w promieniu wielu jednostek astronomicznych. Mimo, iż pomysł zatajenia zdarzeń wydał mi się teraz naiwny, postanowiłem iść w zaparte, gdyby pytali. Obiecałem przecież En li ke, że zachowam je dla siebie.

Bardzo wysoko postawieni funkcjonariusze z generalicji, wręczając ośmiokrotną gratyfikację, pogratulowali udanej akcji. Również podczas uroczystości incydent spod Kalisto nie wypłynął. Dorzucili natomiast, trzy tygodnie urlopu na Ziemi. Uziemili mnie w dosłownym tego słowa znaczeniu. Pozaregulaminowy wywczas oznaczał wyjątkowy zaszczyt. Musiałem udawać wdzięczność i przyjąć wyróżnienie z zachwytem.

Zmowa milczenia przybrała doskonałą formę. Przejrzałem wszystkie ogólnie dostępne źródla informacji. Mając czas, pieniądze i jakie takie kontakty dotarłem do głęboko utajnionych materiałów. Nic! Żadnej wzmianki o akrobacjach, wygłupie Blacwar'ów, czy nieciągłości czasowej. Przepadł też gdzieś En li ke ze swoją Ułudą.

Wmówił bym sobie, w trosce o zdrowie psychiczne, że wszytko wyśniłem, lecz zjawiska jakich zakosztowałem, i których dopiero miałem doświadczyć, wyznaczyły wkrótce standardy nowego istnienia. Dwa szczególne zdarzenia, odosobnione w czasie od ciągłości późniejszych dziejów, były zapewne wstępem, przygotowaniem do zmian mających nadejść w moim życiu. A może egzaminem?

 

*************

Od dziecka marzyłem o lataniu, a kiedy pragnienia przybrały realną formę, kosmos zastąpił dom i ojczyznę. Został całym moim światem. Czułem go wszystkimi zmysłami; mroczną głębię, bezkresną pustkę i absolutną bezwzględność. Przystosowany do ziemskich warunków organizm, potrzebował ciepła, powietrza i ochrony przed zabójczym promieniowaniem. Strzegąc pełnych grozy tajemnic, wyrachowany drapieżcza nieraz chciał zniszczyć obcego w tym środowisku, aczkolwiek w nierównej rozgrywce, gdzie najmniejszy błąd oznaczał koniec tylko mojej egzystencji, musiał przegrać. Znałem go i rozumiałem. Wrogość zastąpiło przyzwolenie, a później nawet przyjaźń. Czas poza kosmosem był dla mnie stracony.

Toteż, gdy zostałem zesłany na urlop, od pierwszego dnia szukałem sposobności, by choć na chwilę wyskoczyć w przepastną otchłań przestrzeni bez granic. Ziemia pozostanie na zawsze najpiękniejszą planetą, którą każdy powinien zobaczyć. Miałem szczęście, że tutaj spędziłem dzieciństwo i młodzieńcze lata. Niemniej, stąpanie po twardym gruncie trudno porównać do ledwie wyczuwalnych wibracji niemalże żywego organizmu statku kosmicznego.

Okazja na lot zawitała w najmniej oczekiwanym momencie i miejscu.

Siedziałem na wysokim krzesełku, późnym wieczorem, przy barze, w mrocznej i zatłoczonej knajpie, o wdzięcznej nazwie Oskoma, pełnej młodych ludzi. Śledząc wzrokiem najładniejsze dziewczyny, leniwie sączyłem piwo. Usiadł obok starszy facet. Z wyglądu Chińczyk, a może Koreańczyk i tak jak wszyscy piloci latający samotnie, po chwili zaczął gadać bez umiaru, chcąc nadrobić czas, gdy mógł obcować tylko z komputerem pokładowym. Wkrótce wiedziałem, że na wczesne godziny poranne zabukował lot z towarem na Oberona. Z dumą i bez końca opowiadał o swoim fotonowcu. Podrasował go, by z pełnym ładunkiem przyspieszał, do parametru podróżnego w niecałą godzinę. Prędkość docelową zarejestrował, przy tym na 0,4c, co świadczyło o braku rozwagi lub sporej rozrzutności. Znaczenie powyżej rozsądnej wartości, jak dla transportowca, zważywszy na zakaz krzywienia przestrzeni obowiązujący wewnątrz U.S. Przy aktualnej stawce za każde 0,1c zabulił jak za woły.

Czas potrzebny do osiągnięcia wyznaczonego celu, z uwzględnieniem teorii względności , potrafił w myślach przeliczyć każdy dzieciak ze szkoły podstawowej. Mój wariant, optymistyczny z zasady, zakładał niezawodność maszyny i opieszałość służb utrzymania ruchu. Planowałem lot na skróty, poza wyznaczonymi trasami. Wynik gwarantował wystarczającą rezerwę czasową między testem porannym i wieczornym. Atrakcyjność mojego rozmówcy wzrosła niewspółmiernie. Z kategorii nudnego gaduły, w jednej chwili awansował do poziomu bardzo interesującego obiektu.

Kilka godzin minęło nim kompletnie spiłem biednego Chińczyka. Jak na człowieka tak mizernej postury, głowę miał wyjątkowo mocną. Sam także wskazywałem na spore spożycie, gdy szliśmy przez puściutki o drugiej w nocy park, śpiewając sprośne piosenki. Dwudziesta któraś tam z kolei, mijana ławka, rzęsiście oświetlona uliczną latarnią, dostąpiła zaszczytu utulenia mojego kompana do snu. Urwał pieśń w pół słowa, złożył na niej z rozkoszą swe ciało i stanowczo oznajmił, że tutaj pozostanie. Próbowałem nakłonić go do dalszego marszu wizją miękkiego łóżka i ciepłej kołdry, lecz odpłyną, po przyjęciu horyzontalnej pozycji, prawie natychmiast. Czerech strażników, towarzyszących nam od wyjścia z knajpy, analizowało na bieżąco głośne zachowanie, pod kątem relacji społecznych, a konkretnie, czy aby nie przeszkadzamy komuś w wypoczynku. Prawie niewidoczni na tle czarnego nieba, zawiśli nad naszymi głowami. Uniemożliwiali dokonanie czynu nieprawego, jaki zamierzałem popełnić. Cisza, przerywana chrapaniem skośnookiego, uspokoiła ich nieco. Dwaj odlecieli, lecz reszta, wyczuwając moją agresję, nadal tkwiła na posterunku. Usiadłem na ławce, w nogach kompana. Przywołałem wspomnienia dobrych, aczkolwiek nielicznych uczynków i równie rzadkich, spokojnych chwil życia. Usiłowałem kreować myśli wytwarzające łagodne fale mózgowe. Odczytywane przez encefalografy nieproszonych towarzyszy nocnej eskapady, powinny przekonać o przyjaznych zamiarach emitera. Fortel przyniósł dwojaki rezultat.

Lekkie szturchnięcie wyrwało mnie z niezamierzonej drzemki. Mógłbym przysiąc, że ktoś mną potrząsną, lecz jedyny potencjalny sprawca, pozostający zasięgu wzroku, leżał tuż obok, a równomierny oddech zaświadczał, iż całkowicie utracił kontakt z rzeczywistością.

Strażnicy polecieli szukać bardziej aktywnych zakłócaczy nocnego spokoju.

Złych i niecnych uczynków zaliczyłem dość sporo i zawsze bez większych oporów. A teraz, gdy miałem ukraść banalną kartę przewozowa, zadrżała ręka wyciągnięta w pół drogi do kieszeni Azjaty. Otworzył oczy, w których, przez szklistą, alkoholową powłokę, ujrzałem odmienną rzeczywistość, okrutną i bezwzględną.

Dużo czasu minęło nim zrozumiałem, jakiej duszy były one zwierciadłem i wiele symptomatycznych zdarzeń musiało zaistnieć. Zdarzeń, które przesunęły tak bardzo granice wiedzy, że stałem się jemu podobny, i moje spojrzenie przybrało jednaki wyraz, bez wątpienia.

– Sumienie Ziemian nastręcza wiele kłopotów – stwierdził bełkotliwym głosem i po chwili chrapał ponownie, śpiąc snem sprawiedliwego.

Wsunąłem mu pod głowę zwiniętą kurtkę. Ciepła, letnia noc zastąpiła pierzynę.

Cichy, przytulny pokój hotelowy i rozścielone, szerokie łoże nęciły swoim komfortem, by choć chwilę odpocząć. Wspomnienie nocnych koszmarów pomogły przezwyciężyć narastającą pokusę. Mimo dużej dawki antydotum, alkohol dalej buzował w żyłach. Na zmianę zimny i gorący prysznic zaczął przynosić oczekiwany rezultat dopiero po kilkunastu cyklach. Rozum odzyskiwał sprawność działania.

Dźwięczały mi w uszach ostatnie słowa pijanego Chińczyka, a zwłaszcza jedno: „Ziemianie”. Żaden człowiek, myśląc o ludziach, nie użyłby takiego określenia. Podobnie mówiła Jindřiška i En li ke, w chwilach wzruszenia, gdy samokontrola słabła. Coś więcej ich łączyło. Czułem, że brakujące ogniwo mam w garści, lecz obrazy kolejnych układanek niezmiennie zawierały fałszywy element.

Osiągnąłem stan należytego przygotowania na poranny sprawdzian. Szkolenie pilotów wojskowych łączyło złożoną funkcję formowania psychiki i czynności motorycznych. Ukształtowana osobowość, osadzona głęboko w podświadomości, przez krótki okres czasu pozostawała niezmienna. Inaczej wyglądała sprawa z nabytymi reakcjami organizmu. Piloci musieli stale trenować i wykazywać wyuczone odruchy, nawet gdy wypoczywali. Podczas walki brakowało czasu na przemyślenia. Tylko automatyczne działania dawały pożądane rezultaty. Trening i sprawdzian zarazem, realizowany przy bezpośrednim połączeniu z centrum szkolenia, wymagał uprzedniego zlokalizowania pozycji symulatora. Obowiązujący protokół dawał gwarancję autentyczności transmisji. Umiejscowienie mojej osoby podczas testu musiało wykazać Ziemię, a konkretnie pokój hotelowy nr 139 na ulicy Grodzkiej 27 w mieście Krakowie, gdzie zamieszkałem na czas urlopu.

Pozbawioną jakichkolwiek szans powodzenia, próbę uzyskania legalnego pozwolenia na lot, z góry odrzuciłem.

Wepchałem się sporo przed czasem i po uzyskaniu, jak zawsze, pozytywnego wyniku, ruszyłem do portu. Wieczorny test zaliczę prawdopodobnie trochę później niż nakazuje regulamin, ale jakoś to będzie.

 

Koniec

Komentarze

Zaczęłam czytać, ale zmasowany atak liter pokonał mnie skoncentrowanym blokiem.

Nim padłam, zorientowałam się, że Autor pisze o rzeczach mało dla mnie zrozumiałych, a czytanie bez zrozumienia mija się celem.

Ponieważ i tak nie umiałabym właściwie ocenić jakości tekstu, rezygnuję z podjętej próby.

Autorze, wybacz. Pewnie znajdą się dzielniejsi i wytrwalsi.

Pozdrawiam. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytałam mniej więcej jedną trzecią, bo nie miałam zbytnio czasu. Nie jestem jakoś specjalnie doświadczona w krytykowaniu cudzych prac, ale wychwyciłam parę szczegółów: po pierwsze, zdania są strasznie rozbudowane, co jest całkiem zbędne. Niech będą krótkie, a treściwe. To był podstawowy błąd, tak mi się wydaje. Po drugie, dla takich żółtodziobów jak ja mógłbyś też wyjaśniać bardziej skomplikowane pojęcia np. w przypisach, ale to chyba nie będzie stanowić problemu dla osób znających się na sf :P.  Zdarzyło się kilka literówek etc. Jeśli czytasz swój tekst po zakończeniu pracy, co zawsze powinieneś zrobić, poprawiaj niezwłocznie wszystkie błędy. No, tak poza tym, chyba nie wykryłam większych błędów. Jeśli chodzi o samą treść, to raczej nie mam się doczepić, bo na sf kompletnie się nie znam.  

Ależ tak, znajdą się tacy straceńcy, których długość tekstu nie odstraszy.   :-)   

Kreujesz bohatera póki co tajemniczego --- albo to będzie "agent" jakichś Nadistot, że zapożyczę od Snerga, albo Ziemianin z przyszłości, albo mutant bądź międzyrasowy mieszaniec. Takie odniosłem wrażenie.  

Kim by ten facet miał się okazać, warto nieco więcej uwagi przywiązywać do logiki. Wiem, space opera nie musi rozgrywa się we wyłącznie realistycznych dekoracjach, ale mimo wszystko... Primo: jaki dureń centralę łącznościową całej floty ulokuje na małej, słabo uzbrojonej korwecie czy fregacie? Secundo: jaki dureń kontynuuje bitwę do momentu utraty wszystkich, poza jednym krążownikiem, dwudziestu iluś tysięcy jednostek? Żeby było dramatyczniej? Taniutki chwyt, rodem chyba z gierek dla naiwnych. No i do kompletu tertio: jaki dureń wszędzie, nawet w kiblach, rozmieszcza wyłączniki pola, chroniącego tajne laboratorium w jądrze Ziemi? Żeby cały dorobek razem ze sztabem tęgich głów poszedł w cholerę, bo się ktoś potknął, poślizgnął, i trafił ręką na klawisz czy inny przycisk? Gdybyś chociaż o jakimś zabezpieczeniu hasłem napisał, no to jeszcze...  

Jest tego więcej, ale to już sam poanalizuj, gdzie i w czym "zajechałeś" ciut za daleko, by czytelnik bez oporów zawieszał niewiarę.  

Po pigułce o gorzkawym smaku coś na osłodę. Koncepcja, taka, jaką widzę, jaka mi się rysuje po przeczytaniu pierwszej części większej całości (bo taki masz zamiar; nieprawdaż?), nie jest zła i można wiele z niej wyciągnąć, zbudować na niej dość solidny gmach interesującej powieści.

    A  kto w tym opowiadaniu jest narratorem? Raz tak, a drugi raz owak. I dlatego tak ciezko czyta się tekst. Nigdy nie  należy mieszać podmiotów narracji. Do przerobienia, i to gruntownego, bo wyszło z tego wszystkiego bleblanie. 

- statek klasy, co najwyżej korwety ---  korweta to nie statek. Mozna pisać statki kosmiczne, ale jesli nadajesz im klasę to okręty. Poza tym zbędny przecinek.

 

Krążownik trzeszczał, protesując ---  trochę dziwne mi się wydało, by w próżni kosmicznej podczas skrętu krążownik trzeszczał. Ale powiedzmy, że z fizyki jestem lebiega.

 

Resztki zwaśnionych armii --- flot. Przecież nie dzieje sie na lądzie.

 

 

 

Promień lasera wszedł w nieprzyjaciela jak w masło. Żadnych zniszczeń, aczkolwiek znacznie masywniejszy obiekt uległ[zbędna spacja]by dezintegracji od pochłoniętej wiązki.

Po pierwsze: laser nie dezintegruje. Po drugie, skoro wszedł (...) jak w masło, to chyba coś jednak rozwalił, nie? Gdyby wiązka została odbita albo pochłonięta, nie byłoby zniszczeń. Ale piszesz, że wszedł jak w masło... Więc dlaczego następne zdanie kłóci się z tym opisem? Po trzecie: zniszczenia od wiązki laserowej nie zależą od masywności obiektu, tylko od ułożenia elektronów na powierzchn (czyli ewentualnego odbicia)i oraz zmiany energii wewnętrznej cząsteczek.


Pozostała jeszcze strumieniowa wyrzutnia mezonów

I jak taka wyrzutnia miałaby działać?

Autorze

Strzeliłeś sobie w stopę. Tekst na początko dotyczący treści i jakości samego opowiadania, a to  sugeruje wszystkim, że jest on słaby, bo ty jako Autor sam tak przyjmujesz.

Moim zdaniem jak chcesz prawdziwej oceny powinieneś po prostu pisać, pisac i wrzucać

 

P.S. Jeśli chodzi o sam tekst DLA MNIE konstruujesz zbyt długie zdania, co MNIE nieco męczy i czasami musze przeczytać je raz jeszcze.

NIE DAJĘ CI ZADNEJ OCENY, PISZ I CZYTAJ A KAŻDY NASTĘPNY TEKST BEDZIE LEPSZY.

 

Pozdrawiam

Ups...coś zjadło parę wyrazów

 

Raz jeszcze:

 

Autorze
Strzeliłeś sobie w stopę. Tekst na początko dotyczący treści i jakości samego opowiadania, nie powinien sie tam znaleźć, bo to sugeruje wszystkim, że jest on słaby, bo ty jako Autor sam tak przyjmujesz.
Moim zdaniem jak chcesz prawdziwej oceny powinieneś po prostu pisać, pisac i wrzucać

P.S. Jeśli chodzi o sam tekst DLA MNIE konstruujesz zbyt długie zdania, co MNIE nieco męczy i czasami musze przeczytać je raz jeszcze.
NIE DAJĘ CI ZADNEJ OCENY, PISZ I CZYTAJ A KAŻDY NASTĘPNY TEKST BEDZIE LEPSZY.

Nowa Fantastyka