- Opowiadanie: Kalep - Ruiny domu bogów tych ziem (SŁOWIANIE2012)

Ruiny domu bogów tych ziem (SŁOWIANIE2012)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ruiny domu bogów tych ziem (SŁOWIANIE2012)

 

I

 

Za ciemnym pasem starodrzewu las zrzedł, a zakapturzony jeździec w podróżnym odzieniu ostrożnie zjechał do wilgotnego jaru. Zalegający tam dywan przegniłych liści skutecznie tłumił stukot kopyt ciemnogniadej klaczy.

 

– Głodnym jestem, koniku, więc nie radzę ci się śpieszyć. Jak nóżkę skręcisz, to koniną nie pogardzę – poradził człowiek z dziwnym akcentem.

 

Wierzchowiec chyba w mik zrozumiał owe słowa, kroczył jeszcze wolniej, zwiesiwszy łeb. Zbliżył się do płynącego w jarze strumienia. Zwierzę zanurzyło chrapy w wodzie, a mężczyzna zeskoczył z końskiego grzbietu i zaczął napełniać bukłak.

 

Wtedy klacz zarżała i poderwała łeb do góry. Podróżny nie przejął się tym zbytnio, nawet nie oderwał wzroku od napełnianego wodą naczynia ze skóry. Nie zrobiły na nim wrażenia ani hałasy dobiegające od strony drzew, ani też siedmioosobowa grupa ludzi uzbrojonych w łuki, siekiery i włócznie, która go po chwili otoczyła.

 

– Cóż to, tak teraz wygląda wasza słynna gościnność? – spytał zakapturzony.

 

– Nie tobie pytać, psubracie! Tobie odpowiadać! Coś za jeden?! – warknął łucznik.

 

– Uważajta, żelazo ma. – Drugi zwrócił uwagę na miecz u pasa właściciela klaczy.

 

– Pokaż gębę, bo mnie strzała świerzbi! Pewnikiem Niemiec, oni takie zdradliwe mordy mają, to nie dziwota, że pokazać nie chce – dorzucił trzeci.

 

Podróżnik nieśpiesznie ściągnął nakrycie głowy i spojrzał bez lęku na ludzi.

 

– Ki czort? – szepnął włócznik i splunął przez lewe ramię, tak na wszelki wypadek.

 

Pod kapturem skrywana była twarz niepodobna do miejscowych. Nieznajomy miał ciemną karnację skóry oraz brodę długą na połowę kciuka. Włosy utrzymywał w ładzie za pomocą warkocza.

 

– Przynajmniej nie straszydło jakie – westchnął najstarszy, opuściwszy siekierę. – Ojciec mi mówił, że takie ludzie mieszkają daleko na południe, dalej niźli Serbowie. Prawda to, tyś z daleka?

 

– Utrafiliście w sedno, jestem z dalekiego południa… bardzo dalekiego. Wołają na mnie Obieżyświat. Wspominaliście coś o jakimś straszydle, daje się jakieś we znaki?

 

– Ja się zwę Sobiesąd, syn Sobiemysła. Co będziemy tutaj gadać, Tarcza Swaroga niedługo ku zachodowi chylić się będzie, a wtedy o licho nietrudno. A u mnie w chałupie garniec miodu i cosik do jedzenia się znajdzie.

 

– Dziękuję, nie omieszkam skorzystać.

 

II

 

– Dziękuję za strawę. – Obieżyświat oblizał drewnianą łyżkę i włożył ją do pustej miski. – Dawno tak dobrze nie jadłem, gospodarzu. Zwłaszcza jajecznica była przednia, a w sprawie jajecznicy jestem znawcą.

 

Rozłożył się wygodnie na ławie przed chałupą i sięgnął po kubek z miodem pitnym. We wsi panował błogi spokój, a w pobliskich krzewach leniwie bzyczały pszczoły. Iście sielankowy obrazek.

 

– Nie mnie dzięki składać, jeno mojej Gniewce. Choć baba głupia się zlękła gościa, do duchów o pomoc wołać poczęła, to obowiązków dopełniła i strawę przygotowała – oznajmił rozbrajająco szczerze Sobiesąd.

 

– Pewnikiem nie co dzień gościcie kogoś zza Chorbatych Gór…

 

– A nie, bowiem od kiedy władyka nasz zaczął budować dziwne chramy, kościołami zwane, to przyjeżdżać zaczęli różni ludzie. Nawet zza Odry. Gościć, to się i ich gościło, a oni różne dziwy prawili. Był nawet taki, co bajał, że widzioł konie w paski, a takie bestyje pewnikiem daleko żyją. Ja też cosik widziałem, za młodu w Arkonie byłem, ofiarę dla Świętowita zanieść. Na Ślęży i w Wolinie też byłem. A wy dużoście już świata zjeździli, że się tak tym szczycicie?

 

– Com widział, to byś nie uwierzył, dobry gospodarzu. Już nie pamiętam, przez ile bram przechodziłem, z ilu rzek wodę piłem, a języków, którymi ludzie mówią, to więcej słyszałem… niźli jest gwiazd na niebie. Jedno rzeknę, długo podróżowałem. Bardzo długo. – Uśmiechnął się zagadkowo. – Gospodarzu, coś się rozgadałem, przecie o czym innym mieliśmy gadać. Co sprawiło, że gościnni Polanie zbrojnymi kupami po lesie łażą?

 

– Jacy my zbrojni? Nie róbta z nas jakiejś kniaziowej drużyny.

 

Sobiesąd sięgnął po niedokończoną figurkę woja. Gospodarz spokojnymi ruchami nożyka zaczął stopniowo formować tarczę wojownika.

 

– Zaczęło się to jakoś przy ostatnich żniwach… prawda, Gniewosądka?!

 

– Ano – przyznała rację Gniewka, musiała stać za drzwiami i przysłuchiwać się rozmowie. – Jakoś wtedy chram spalono. Ponoć w dzionek ładny można w jeziorze posągi zobaczyć, te co je wrzucono.

 

– Kto chram spalił? – zapytał Obierzyświat.

 

– Kniaziowi, przez kapłana ichniego Boga prowadzeni – odpowiedziała, podróżnik spodziewał się takich słów. – Perun pokarze ich piorunami, odechce się, psubratom…

 

– Babo, ty sprawdź przy palenisku, czy aby tam nie brakuje jednej wścibskiej kwoki.

 

– W dupę z twoją kwoką, pacanie stary! A głupiś… żebyś ty w rzeczce stał i napić się nie mógł! – krzyknęła żona, ale posłusznie poszła do paleniska.

 

– Eh, dziwne to czasy. Kniaziowi chramy palą, baby pyskate są cosik przesadnie. Stare mija… – żalił się Sobiesąd.

 

– Coś się kończy, coś się zaczyna – podsumował Obierzyświat. – Kniaziowi pewnikiem nie w smak chram tak blisko Gniezna. A kobity pyskate były i dalej będą.

 

– Może to i prawda… cosik tyż się rozgadałem. Ano, po spaleniu chramu dziwy się zaczęły. Ongiś się zdarzyło, jeden człek widział kiedyś dziwożonę, inny znalazł ślady bytowania kłobuka albo pokucia w chałupie. Krzywdy wielkiej z tego nie było, jeno czasem psoty jakieś. Raz tylko śmierć sprowadziły, pono starego Wisza błędne ogniki na zgubę wywiodły. Wiedzieć jednak trza, że Wisz był pijok i rozumu mu brakło. Sam se zgubę mógł zgotować. On nawet z rzycią na wierzchu przez pole przebiegł, akurat kniaziowi drogę sobie tam wtedy obrali. Pono zlękli się, że to leszy jaki z dupą gołą lata i na nich nastaje. Innym razem z kozą…

 

– A gdy chram spalono? Źle się dziać zaczęło? – spytał gość, mając już dość tej opowieści.

 

– Ano, wtedy źle się dziać zaczęło. Pierwej młodego Sieciecha znaleziono przez rusałki zmordowanego. Później wodnik wciągnął Rzepichę, babę z osady sąsiedniej. Prała pono tedy. Południce po polach latały, aż strach wychodzić. Mamuny trzy dziecioki podmieniły. Strzygoń drwala zagryzł. Myślim, że na zimę spokój będzie…

 

– …ale nie było?

 

– Jo. Wąpierz grasować zaczął, ale go za dnia przydybali i kołkami przedziurawili. Po nim mary męczyć ludzi zaczęły. Nawet porońca los nam zesłał. Na wiosnę lepiej nie było i nadal nas straszydła męczą.

 

– Szukaliście pomocy?

 

– Pewno! Wołchw wędrowny pierwej próbował cosik poradzić. Z kości powróżył, po okolicy łaził, ofiary bogom składał, ale nic to nie dało. Mówił, żeśmy się odwrócili od bogów ojców naszych, więc teraz na nas nieszczęścia spadają. Wiarę mamy pogłębić, to frasunki odejdą i bogowie będą nam przychylni.

 

Sobiesąd odłożył figurkę woja, który podczas rozmowy zyskał puklerz ozdobiony wizerunkiem orła albo innego drapieżnego ptaka.

 

– Ładna robota – przyznał Obierzyświat.

 

– Dziękować, to dla syna mego najmłodszego. Umyślił sobie wojem zostać i żmija jakiego ubić. Jeden kapłan mu naopowiadał o jakimś chwacie, co z gadami wojował.

 

– Oby zwycięsko z tego wojowania powrócił! – Gość wypił za sukcesy przyszłego wojownika. – Gdy wołchw nie pomógł, to sami postanowiliście coś zrobić?

 

– Później tak, jeno wcześniej kapłana wiary nowej o pomoc poprosilim.

 

– Toś mnie zaskoczył. Co zrobił?

 

– Chałupy poświęcił, po okolicy łaził, ofiarę Bogu złożył, ale nic to nie dało. Mówił, żeśmy się odwrócili od Boga Ojca, w pogaństwie tkwimy, więc teraz na nas nieszczęścia spadają. Wiarę mamy pogłębić, to frasunki odejdą i Pan będzie nam przychylny.

 

– Niby wiary różne, a podobnie gadają.

 

– I podobnie nie pomogli. Tośmy zaczęli okolice przeszukiwać. Strzygonia ubilim, kilka straszydeł innych takoż. Bezpieczniej trochę, ale nadal strach nocą wychodzić. Podczas tych wypraw czterech ludzi już ubito, ludziska mniej się już garną i niedługo trza będzie zaprzestać.

 

– A wtedy może się jeszcze pogorszyć.

 

Sobiesąd nie rzekł ani słowa, milczał wpatrzony w ostatnie promienie Tarczy Swaroga.

 

– Pomogę wam – rzekł Obierzyświat.

 

– Chceta pomóc, to dobrze, ale cosik mi się widzi, że sami niewiele zdziałacie.

 

– Tu się mylicie, gospodarzu. Niby człek jeden, ale kamyczek mały lawinę może wywołać.

 

– Tyś taki chwat, aż na serduchu cieplej się robi. Zajmijta się tym, ale gdy Tarcza Swaroga znowu na niebie zawita, tera zapraszam na nocleg. U nas za pomoc się nie skąpi. – Gospodarz wstał. – Zapytać bym pierwej o coś chciał…

 

– Pytajcie. Kto pyta, nie błądzi.

 

– Jo. Dlaczego pomagać chceta?

 

Podróżnik przeciągnął się i wychylił ostatni łyk miodu pitnego.

 

– Bo to może być niezła zabawa.

 

III

 

Szeregi piechoty ogarniał strach. Wraże wojsko miało przewagę liczebną, a oni zmęczeni już byli przeprawą. Długie włócznie drgały czasem nerwowo.

 

Już dawno wojownicy poszliby w rozsypkę, ale wódz był z nimi. Ufali mu, dał im wiele zwycięstw. Miał on śmiały plan, który mógł zaowocować chwalebnym zwycięstwem, mówiono by o nim nawet za tysiąc lat.

 

Wróg uderzył z miażdżącą siłą. Żołnierze rąbali niczym drwale w lesie, tarcze dygotały od ciosów. Polała się obficie krew, krzyki ogarnęły pole bitwy. Zaczęli się cofać. Nagle walczący usłyszeli śmiech.

 

Śmierć zawirowała wśród napierających. Obrońcy poznali go od razu, to był zaufany człowiek wodza. Niewiele o nim wiadomo, przybysz z nikąd. Wyglądał na Persa, ale mówił płynnie ich językiem.

 

Ktoś zerwał mu hełm, ale Pers chyba się tym zbytnio nie przejął, bez oporów wkroczył w wir walki. Myślałby kto, że na pewną śmierć.

 

Śmierć jednak nie przyszła po niego dzisiaj, bowiem to on był tego dnia Śmiercią.

 

IV

 

Zwykły człowiek po śnie pełnym krwi oraz walki zbudziłby się z krzykiem.

 

Obieżyświat spałby zapewne dalej, ale we wsi rozbrzmiał straszliwy wrzask. Chwycił miecz w pochwie, który przezornie położył obok posłania. Miał przeczucie, iż ta noc nie będzie spokojna, a on nie zwykł przeczuć ignorować. Wybiegł z chałupy Sobiesąda na środek drogi, odziany jedynie w spodnie. Blask księżyca oświetlił umięśnioną sylwetkę gościa, której nie powstydziłby się żaden wojownik.

 

Nagle zauważył starą kobietę o nienaturalnie długich ramionach, wychodziła ona z sąsiedniego domostwa. Miała owłosione całe ciało. Dostrzegł błysk zakrzywionych pazurów.

 

– Mamuna. – Zidentyfikował bezbłędnie demona.

 

Bestia spojrzała na niego złowrogim ślepiami, świecącymi niczym dwa klejnoty.

 

– Zechcesz może ruszyć ze mną w tany? – spytał, zginając lekko kolana.

 

Mamuna otworzyła paszczę pełną nierównych zębów. Nagle skoczyła, z miejsca, bez rozbiegu, pokonała w ten sposób cały dzielący ich dystans. Niechybnie zaskoczyłaby w ten sposób zwykłego woja, ale Obierzyświat odskoczył zwinnie na bok. Wykonał zamach mieczem, nawet nie wyciągając go z pochwy, uderzył w łeb bestii. Stwór stracił równowagę i runął na ziemię.

 

– Cóż to, tylko tyle? Droga momuno, jeno to potrafisz? Bom zaraz gotów przez kolano cię przełożyć i na gołą rzyć wlać. Jak dzieciakowi jakiemu, którego tak ochoczo podmieniacie na swoje. Aż tak parszywe są wasze pomioty?

 

Mamuna zaryczała potwornie, wypełniając wieś złowrogim echem.

 

Albo to głosy innych straszydeł, przyczajonych teraz w ciemnościach, pomyślał podekscytowany mężczyzna.

 

Demon wstał błyskawicznie i przykucnął. Nie śpieszył się z następnym atakiem, tym razem obserwował człowieka, który zaczął okrążać stwora. Mamuna wyszczerzyła kły, śliniąc się obrzydliwie.

 

– Aleś brzydka… – stwierdził Obierzyświat.

 

– Chyba ty, człeku przebrzydły – odpowiedziała niewyraźnie.

 

– Ach, raczyłaś przemówić głosem tak paskudny, że równać się może jeno twej brzydocie.

 

– Gadać umisz, mocnyś w gębie i troszku w łapie, ale ze mną nie zdzierżysz. Odstąp, a może pogonię cię jeno do strumienia.

 

– Nie w smak mi nocne bieganiny z panną tak szpetną.

 

– He, rusałki kawalerowi się zachciewa. A szpetna mamuna zasmucona, że jej wdzięki odtrąca.

 

– No, w końcu przyznałaś, żeś szpetna! Już bym wolał prosiaka pocałować od ciebie.

 

Mamuna skoczyła, spróbowała pochwycić Obieżyświata, ale ten w ostatniej chwili zrobił unik.

 

– Nawet maszkara, jeśli jest kobietą, nie zdzierży wybrzydzania w jej urodzie – powiedział rozbawionym tonem.

 

Nagle bestia zrobiła niespodziewany zwrot i zamachnęła łapą. Człowiek odskoczył odrobinę za wolno, mamuna musnęła pazurami jego ramię.

 

– Tyś taki chwat, ale widać skórę masz mięciutką – warknęła.

 

Obieżyświat uśmiechnął się, czym zaskoczył przeciwniczkę.

 

– Czego gębę szczerzysz? – spytała.

 

– W końcu walczysz ze mną na poważnie. Raduje mnie to, więc odwdzięczę się tym samym.

 

Wyciągnął miecz z pochwy, którą odrzucił następnie na bok. Blask księżyca oświetlił ciemną klingę, pokrytą na znacznej długości rzędami runicznych znaków oraz symboli.

 

– Chciałbym przedstawić miecz, który niechybnie pozbawi tej nocy jakieś straszydło głowy.

 

Ostrze zamigotało i zaśpiewało, a w śpiewie tym była złowroga nuta. Szybkie cięcie przecięło skórę na ramieniu mamuny, potwór nie zdążył uchylić się na czas.

 

– Nie tylko ja mam mięciutką skórę, droga maszkaro.

 

Potwór ryknął wściekle, rzucił się z pazurami na szyję wojownika. Ten zwinnie przemknął obok niej, jakby od niechcenia rozcinając lewy bok bestii. Zwaliła się na ziemię z donośnym hukiem. Obieżyświat opisał ostrzem półkole, zrobił krok w stronę demona.

 

– Mam kilka pytań. Odpowiadaj grzecznie, a skrócę twe męki. – Stanął nad pokonanym wrogiem.

 

Niespodziewanie mamuna skoczyła, w ostatnim, desperackim akcie. Nawet nie zauważyła błysku klingi, która odcięła jej głowę. Łeb potoczył się w krzewy przy chałupie Sobiesąda.

 

Obierzyświat przykucnął przy cielsku zabitego demona.

 

– Dziwne, żadnego dziecka nie niosłaś… – rozmyślał na głos. – Musi więc być…

 

Wykonał nagły przewrót w bok, a pazury drugiej mamuny uderzyły w ziemię. Zerwał się na równe nogi i ciął bestie zaskoczoną jego reakcją. Trafił w kark, zabijając niemal natychmiast wroga.

 

Obieżyświat ruszył do chałupy, z której wyszła bestia. Przed domostwem rosły gęsto maliny, właśnie w nich zobaczył poszukiwaną przez niego osobę.

 

Niemowlę spało spokojnie wśród liści, prawdopodobnie nadal było pod działaniem czaru mamunów. Bestie potrafiły usypiać małe dzieci, dzięki temu mogły je cicho podmieniać. Wojownik obrócił się szybko, zaalarmowany krokami. Opuścił miecz, bowiem zobaczył trzech mężczyzn uzbrojonych we włócznie.

 

– Zabierajta dzieciaka, ja idę przeszukać chałupę, bo jakieś licho nadal może tam siedzieć. Nie wchodźcie, choćby wam Perun włazić nakazywał. – Podróżnik nie oglądał się za siebie, bez wahania wkroczył do domu.

 

Wewnątrz panowała ciemność, jedynie przez drzwi do wnętrza wpadało nieco księżycowego światła. To jednak wystarczyło, aby zobaczyć makabryczny widok. Gruby mężczyzna miał rozszarpane gardło, ale nadal trzymał w ramionach żonę. Ta miała dosłownie całe ciało poranione pazurami.

 

– Tak dużo krwi… – szepnął Obieżyświat.

 

Zauważył przy przewróconym stole jakiś czerwony przedmiot, podniósł go ostrożnie.

 

– Wstążka… kto ją zdjął?

 

Wtem usłyszał ciche łkanie, dobiegało z pogrążonej w mroku części izby. Wycelował w tym kierunku czubek ostrza.

 

– Pokarz się! – rozkazał władczo.

 

Nie musiał długo czekać. Z ciemności wyłoniła się osiemnastoletnia dziewczyna. Cała dygotała, przyciskając ręce do piersi.

 

– Spokojnie – rzekł i powoli wbił miecz w ziemię. – Nie bójta się.

 

Postąpił krok do przodu, uniósł ostrożnie ręce, by mogła je dokładnie widzieć. Przyglądała mu się uważnie.

 

Jest nawet ładna, stwierdził. Twarz trochę bladą, ale oczy jasne i ogromne. Ciemne loki kaskadą opadały na drobne ramiona, a sylwetki mogły jej pozazdrościć nawet rusałki.

 

– Jak cię zwą? – spytał.

 

Dygocąc spojrzała na zwłoki. Niespodziewanie skoczyła w kierunku Obieżyświata. Przypadła do niego i załkała głośno. On delikatnie ją objął, starał się uspokoić dziewczynę.

 

– Matulu… – lamentowała.

 

– Spokojnie, złe odeszło.

 

Stali tak razem przez chwilę.

 

– Odwiązywałaś dziecku wstążkę? – spytał, gdy dziewczyna się trochę opanowała.

 

– Gdzieżby tam, ona przed mamunami chronić miała.

 

– Słuchaj uważnie, wyjść musisz przed dom. Tam ludzie czekają, zajmą się tobą. Rozumiesz?

 

– Jo.

 

– Ja… muszę jeszcze coś tu sprawdzić. – Jego wzrok spoczął na wiklinowej kołysce, w której coś się niespokojnie wierciło.

 

V

 

– Stracham się troszku – przyznał Sobiesąd.

 

– Nie dziwota, przeto maszkary jakąś pomoc między sobą mają – stwierdził Bronisąd, dwudziestoletni syn gospodarza.

 

– Ktoś musiał zdjąć wstążkę dziecku, inaczej podmienić mamuna nie mogłaby – wyjaśnił Obieżyświat. – Gadaliście, że sąsiad wrogów nie miał. Jedynie od czterech wiosen tu mieszka z rodziną, ale ludziska go lubili.

 

– Jo, bo z Chwaliboga dobry był chłop – rzekł wnuk Sobiemysła.

 

We trójkę siedzieli na ławie przed chałupą. Jakiś spóźniony kogut zaczął piać, chociaż minęły dobre trzy godziny od świtu. Większość mieszkańców miała wrócić z pola dopiero tuż przed południem, bowiem gdy Tarcza Swaroga jest najbliżej zenitu, to łatwo o spotkanie z południcą. Mięli teraz dobrą okazję na spokojną rozmowę.

 

– Coście uradzili z odmieńcem, którego znalazłem w chałupie Chwaliboga?

 

– Zostawilim na rozstaju dróg, większość ludzi boja się podrzutka. Nie dziwota, że zatrzymać nie chcą – powiedział Sobiesąd.

 

– Niepotrzebnie. Dziecko nie jest groźne.

 

Z chałupy wyszła Milena, dziewczyna znaleziona w domostwie zaatakowanym przez straszydła. Gniewosądka postanowiła zająć się dziewczyną i jej młodszym bratem. Wyglądała już dużo lepiej, nawet zrobiła sobie wianek. Przyniosła im trzy kubki ze zsiadłym mlekiem. Podając naczynie gościowi uśmiechnęła się nieśmiało. Mężczyźni podziękowali.

 

– Cóż za młódka, najlepsza we wsi. Lepsza jest jakaś na świecie? – Bronisąd odprowadził wzrokiem wracającą do chałupy dziewczynę, skupiał się przy tym głównie na jej pośladkach.

 

– Głupiś, za dziewuchami byś się jeno oglądał. A w polu to nie ma komu robić. Nie waż się pod spódnice jej zaglądać, nie godzi się tak! – Sobiesąd bezceremonialnie skarcił syna.

 

– Niezłe skarby musi mieć pod tą spódnicą… tak by z nią w Noc Kupały…

 

– Że też moi starsi synkowie na wojowanie się wybrali i bogowie łaskawi dla nich nie byli. Ostałeś mi się jeno ty, nie czyń mi więc sromoty.

 

– A Krzesąda już nie liczysz?

 

– Dzieciok przeto jeszcze, zdrowie ma nienajlepsze. I umarzyło mu się wojowanie z gadami, a on po babce uparty jak kobyła. Tyś kiep, ale przynajmniej o dyrdymałach nie myślisz stale, jeno te dziewki…

 

– Musiałbym ruiny chramu zobaczyć – wyznał Obieżyświat, przerywając dyskusję ojca z synem.

 

– Chrobryś, nie ma co. Chram w świętym gaju się wznosił, nieopodal jeziora, Białym przez nas zwanym. A trzeba wiedzieć, że na wschód od wsi kilka jezior znajdziesz … – zaczął gadać gospodarz.

 

– Zapuścił się w te okolice niedawno Witosław, pono straszno tam tera – przerwał Bronisąd. – Przysięgał on na jakąś Najświętszą Panienkę, że leszego widział.

 

– Barnim gadał cosik, że drzewa tam dziwnie poskręcane, ruszają się one pono. Zgubić się łatwo, trzeba ci przewodnika.

 

– Przewodnika on już ma! – Milena stanęła w drzwiach, dumnie krzyżując ręce.

 

– Cóż gadasz, Milenka? Tam licho siedzi, nie lza, aby młódka…

 

– Nie bójta się, dobrodzieju. Idę wszak z wojem. – Spuściła głowę. – Ja pomóc chcę, aby ludzie bezpieczni byli, nikt losu z mymi rodzicielami nie dzielił.

 

– Będę zaszczycony, jeśli mam mieć taką przewodniczkę – powiedział podróżnik.

 

– To chodźmy, bez mitrężenia – rzekła uradowana.

 

VI

 

Runo leśne porastała gęsta, zbita masa jeżyn oraz paproci. Roiło się tutaj od ptactwa, zwłaszcza zięb, które zawzięcie ćwierkały.

 

– Zięby na deszcz dzwonią – stwierdziła Milena.

 

– Przecie na niebie żadnej chmurki nie ma – zauważył idący obok niej Obieżyświat.

 

– Głupiś, przeto każdy wie, że zięba lepiej pogodę przewiduje nawet od wróżbity. Chyba, że ten z ich zachowania właśnie wróży.

 

– Polanie to iście ptasi lud. Z ptaków wróżą i o ptakach legendy prawią – zaśmiał się wojownik. – Wracając zaś do mojej opowieści, to rzekłem tymi słowami do czarownika…

 

Nagle przytrzymał dziewczynę za ramię. Ta już miała się odezwać, ale mężczyzna przystawił palec do ust, nakazał milczenie. Wskazał krzaki oddalone o jakieś dwadzieścia kroków, zza których wyłonił się brodaty starzec.

 

– Toć to dziad zwykły… – szepnęła.

 

Gdy ów „dziad zwykły” przeszedł obok kilku wysokich brzóz, to nagle sam urósł dobre dwa łokcie. Spojrzał się wtedy w ich kierunku.

 

– Borowy… – rzekła zaniepokojona Milena.

 

Obieżyświat położył jej dłoń na ramieniu i odezwał się do demona lasu:

 

– Leszy, upraszam skromnie o możliwość przejścia przez las twój. Nie szukamy zwady, krzywdy żadnej wyrządzić nie chcemy.

 

Stwór nie odpowiedział nic, zaledwie skinął głową i ruszył w dalszą drogę.

 

– Możemy ruszać dalej – powiedział wojownik.

 

– Jak to, przecie straszydło gotowe nas zaskoczyć i ubić. Złe ono…

 

– Borowy nie jest jednoznacznie zły, podobnie jak inne stwory. Są jak ludzie, mają swoje cnoty i grzechy. Uczucia. Podobni są nawet do nas…

 

– Jakże to? Czy człek dzieci podmienia, niewinnych zabija? – spytała, intensywnie wpatrując się w niego swymi oczami w kolorze bezchmurnego nieba.

 

– Człowiek potrafi być gorszy nawet od tuzina biesów. Ludzie właśnie dla tego świat usilnie zaludniają demonami najróżniejszymi, w opowieściach często ze złem je utożsamiają. Wtedy sami wydają się sobie…

 

– …lepsi. – Milena dokończyła za niego.

 

– Łatwiej wtedy jakoś żyć.

 

Szli przez chwilę w milczeniu. Drzewa robiły się większe, pnie coraz bardziej były poskręcane w dziwnych pozach. Powietrze zdawało się inne, jakby przesycone pradawną magią.

 

– Zbliżamy się, bądź ostrożna – polecił wojownik, położył dłoń na rękojeści miecza.

 

– Nie bójta się, przecie borowy pozwolił nam przejść, a to pan tego lasu. Krzywda nam nie grozi.

 

– Teraz tak śmiała? Zaraz mi miecz zabierzesz i na wojowanie się wyprawisz.

 

– Jo, mogłabym. Tyś niby chwat, a chramu się lękasz.

 

– Lękam się jeno o bezpieczeństwo nadobnej Mileny.

 

– A głupiś ty. – Dziewczyna zarumieniła się. – Ja radzić sobie umim, bo kiedyś świat cały objadę. Nie w smak mi siedzenie w obejściu i kur doglądanie. Nie śmiej się.

 

– Godne pochwały – przyznał poważnie.

 

– Toś mnie zaskoczył. We wsi każdy gada, że tak się nie godzi, że przeciwne to obyczajom…

 

– Nie oni twoim życiem żyć będą, więc nie ich sprawa. Człowiek powinien robić wszystko, aby szczęścia i przyjemności zaznać… aby na końcu swej drogi był zadowolony z podróży.

 

– Mądrze gadasz… o, patrzaj tam! Tam chram już jest.

 

Wkroczyli na sporych rozmiarów polanę, cała była porośnięta dzikimi malinami, jeżynami, borówkami i innymi roślinami. Gdzieniegdzie rosły młode drzewka, widocznie las przejmował panowanie na terenie dawnego miejsca kultu bogów.

 

– Śladu nie widać po chramie – stwierdził Obieżyświat.

 

Zaczął przeszukiwać polanę.

 

– Tędy kniaziowi musieli posągi ciągnąć. – Milena wskazała podłużne ślady na ziemi.

 

Podróżnik natknął się jedynie na jakieś śmieci. Potłuczone dzbany, nadpalone belki, fragmenty zwierzęcych rogów. Kniaziowi dokładnie wykonali robotę.

 

– Ni tu po nas. Myślałem, że czegoś możemy się tu dowiedzieć. Czas na nas.

 

Milena stanęła, nie poruszyła się z miejsca, wzrok utkwiła w białych chmurach, które nadciągały od zachodu. Poprawiła wianek i spojrzała na Obieżyświata.

 

– Nie podziękowałam jeszcze za ratunek…

 

Rzuciła się mu na szyję, mężczyzna nie próbował jej powstrzymać. Znalazła ustami jego ust, przywarła do nich. On położył delikatnie dłoń na jej karku, pod ciemnymi lokami. Razem legli wśród malin i jeżyn, w ruinach domu bogów tych ziem.

 

VII

 

Przez pola pocięte mozaiką różnokolorowych upraw przebiegała piaszczysta droga. Wiodła prosto do wsi, a jej brzegi porastały polne kwiaty oraz zioła. Tarcza Swaroga już zaczynała się chować za widnokręgiem.

 

– Poczekaj na mnie chwilę – rzekł Obieżyświat do idącej obok niego Mileny i nachylił się nad przydrożną roślinnością.

 

Dziewczyna odbiegła kawałek i krzyknęła do mężczyzny:

 

– Jak nie chcesz samojeden być, to mnie złap!

 

Biegła w kierunku wioski, a on po chwili ruszył za nią, ściskając w ręku bukiet polnych kwiatów. Dogonił Milenę bez trudu, ta nawet nie starała się umknąć. Dzieliły ich zaledwie dwa kroki, patrzyli sobie w oczy. Nie dotykali się nawet, bowiem dotyk był tu niepotrzebny.

 

– Ucieknij ze mną – powiedziała niespodziewanie.

 

– Jak to, przecie znamy się jeno dzionek, a ty już chcesz ze mną w świat wyruszyć? Może ja zbój jestem, na takie panny czyham.

 

– Matula moja mawiała, że dziewczyna potrafi wybrać dla siebie właściwego męża po jeno jednym spojrzeniu. Ona tak z ojcem miała, zobaczyła go w noc kupalną i już zawsze byli razem. Ja czuję, że tyś mój. Ucieknijmy teraz, jeno konia swego weźmiesz.

 

– A co ze straszydłami?

 

– Co tam straszydła. Ludziska najwyżej się przeniosą. A wiedzieć musisz, że już innych o pomoc proszono. Dwóch takich było, wojami się zwali. Nie mówili wam ludzie we wsi, ale jednego znaleziono o brzasku na płot nabitego, a drugiego z jeziora wyłowiono. Ucieknijmy, świat razem zwiedzimy, a ja żoną ci będę. – Spojrzała na niego błagalnie.

 

– Ja tu jeszcze mam coś do zrobienia. Sprawę załatwię, z demonami się uporam… wtedy wyruszymy. Zobaczysz cuda, o jakiś nigdy nie śniła. Konie o szyjach długich, pustynie z soli, wieże wysokie niczym góry…

 

Dziewczyna uśmiechnęła się smutno.

 

– Nie martw się, Dola jest nam przychylna. Proszę, nazrywałem najładniejsze kwiaty, ale nie mogą się one z tobą równać. – Obieżyświat wyciągnął w jej kierunku bukiet.

 

Milena już miała go przyjąć, ale nagle zamarła. Spojrzała na niego zaskoczona.

 

– Coś się stało? – spytał.

 

– Jo – rzekła po chwili. – Ty za nic mnie sobie masz! A ja głupia myślałam, że tyś jest dla mnie przeznaczony! Sczeźnij!

 

Pobiegła w kierunku wsi, a on jej nawet nie gonił.

 

– Szkoda… – szepnął i wyciągnął spomiędzy kwiatów piołun.

 

 

VIII

 

Drakkar pruł dziobem fale spienionego oceanu. Woda zdawała się wybrzuszać w dziwaczny sposób, jakby jakieś morskie potwory toczyły w odmętach bitwy. Sklepienie stanowiły groźne chmury burzowe, które całkowicie przysłoniły gwiazdy na niebie. Pioruny rozświetlały niebo, ukazywały śmiałków walczących z niepowstrzymanym żywiołem. Cały okręt zdaje się trzeszczeć, wiatr rzucał nim z wielką siłą. Sztorm pokazywał ludziom całą potęgę i furię natury.

 

Ktoś zaczął krzyczeć, że widział Jormunganda, ale zagłuszył go świst wichury. Inny zaczął błagać Aegira o zmiłowanie. Nie pamiętali drugiego tak gwałtownego sztormu.

 

Przez potworny hałas rozgniewanego oceanu zaczęły przebijać się radosne okrzyki. Wydawał je jeden z ludzi na drakkarze, cudzoziemiec z południa.

 

On się nie lęka, a nas ogarnia trwoga, pomyślała jak jeden mąż reszta. Toż to nie godne prawdziwych synów północy!

 

Wstąpiły w nich nowe siły, wszyscy razem stanęli do walki z żywiołem. Wspólnie zaczęli śpiewać pieśń o mężnych czynach Thora. Wiatr zagłuszał słowa, ale muzyka rozbrzmiewała w ich sercach.

 

Sztorm w końcu ucichł, a oczom śmiałków ukazała się zieleń lądu.

 

IX

 

Obieżyświat nucił melodię, którą kiedyś usłyszał wśród wichrów potężnego sztormu. Rozkoszował się porannym słońcem, siedział ze skrzyżowanymi nogami pod starą lipą. Drzewo rosło na skraju wioski, miejscowi nazywali je Kocim Drzewem, bowiem te zwierzęta upodobały sobie szczególnie to miejsce. Koty lubiły podróżnika, wylegiwały się rozłożone wokół niego. Nawet jeden kocur znalazł sobie siedzisko na lewym ramieniu człowieka.

 

Wojownik zauważył idącą do niego Milenę. Wyglądała na nieco zdenerwowaną. Spodziewał się jej przyjścia oraz słów, które wypowiedziała:

 

– Głupio troszku wczoraj gadałam… gniewasz się?

 

Wstał, czym wywołał oburzenie kocura. Zwierzę zeskoczyło z ramienia i prychnęło rozgniewane.

 

– Nie – odpowiedział szczerze mężczyzna.

 

Przytuliła się do niego delikatnie, trwali tak kilka chwil.

 

– O brzasku we wsi zjawił się Niedamir, w polowaniu na bobry on się lubuje – powiedziała. – Gadał, że na bagnach widział straszydła jakieś. Pono one obrały tam gdzieś sobie miejsce na wiece ich potworne i w nocy się spotykają. Gdybym wcześniej cię znalazła, to byśmy mogli z Niedamirem się udać, a tak on zaczekać nie chciał, bo mitrężenie mu nie w smak. Mamy się z nim spotkać na wysepce na skraju mokradła. Rosła tam ongiś brzoza, tera już powalona. Ja twa przewodniczka, zaprowadzę nas tam. Niedamir wskaże miejsce wiecu i za dnia będzie można się bezpiecznie przypatrzeć.

 

– Bagna są niebezpieczne, nie powinnaś…

 

– Ty myślisz, że ja strachliwa? Beze mnie na zgubę pewną pójdziesz, bagien nie znasz i byle ognik zwieść cię może. Gadania nie ma, idziemy.

 

Obieżyświat skinął głową, poprawił miecz u pasa i ruszył w ślad za nią.

 

X

 

Nad bagnami zalegała mgła. Przedzierali się we dwoje, woda sięgała im do kolan.

 

– Mówiłaś, że wysepka jest na skraju, a już dobre sto kroków pokonaliśmy. Nie zgubiłaś się? – szepnął wojownik.

 

– Nie bójta się, przecie chwat jesteście. Błotko wam straszne? – powiedziała. – Cel nasz już tutaj, bez mitrężenia.

 

Dotarli do wysepki, która wystawała zaledwie łokieć ponad linię wody. Na niej leżał wielki pień brzozy, uschłe i połamane gałęzie przypominały sterczące z kory kolce.

 

– No, tu przynajmniej jest w miarę sucho – stwierdził Obieżyświat. – Od tej wilgoci klinga gotowa zardzewieć.

 

Wtem dostrzegł we mgle jakąś niską postać ubraną w czerwone spodnie oraz białą koszulę. Podróżnik powoli dobył miecza.

 

– Aleś strachliwy, baby z ciebie urągać będą. Przecie to Niedamir. – Milena pomachała przybyszowi.

 

Ów Niedamir okazał się niskim mężczyzną o kasztanowej czuprynie, na której widać już było pierwsze ślady siwizny.

 

– Witojćie, dobrzy ludzie. Tyś pewnie ten chwat, co ze straszydłami wojuje? – spytał, zbliżywszy się do wysepki.

 

– Jo – odpowiedział Obieżyświat. – Gdzie te wiece straszydła urządzają?

 

– Widzicie tą gęstwinę młodych olszyn? – Wskazał palcem miejsce gdzieś za plecami podróżnika.

 

Wojownik odwrócił się i wtedy runęła na niego fala wody. Pchnęła go z wielką siłą na przewrócony pień brzozy. Bogowie nie byli dla niego łaskawi, bowiem nieszczęśnik został nabity na ułamany konar, który przebił jego serce na wylot.

 

XI

 

– Patrzaj, ładnie tego psubrata ubiłem. Pewnikiem nie wiedział nawet, że ja go ukatrupiłem. – Niedamir klasnął w dłonie, podziwiając swoje dzieło.

 

Zaczął się zmieniać. Skóra marszczyła się, nabierała odcieni gnijących roślin, a między palcami wyrosła mu błona. Wodnik spojrzał swoimi rybimi oczami na dłoń przeciwnika, która nadal ściskała rękojeść miecza.

 

– Jaki zawzięty, nadal żelazo w łapie trzyma – zauważył.

 

– Dałbyś spokój, zachowujesz się jak człek jaki – skarciła go Milena.

 

Zdawałoby się, że wśród ciemnych loków dziewczyny można dostrzec odcienie zieleni.

 

– Rusałce spodobał się młodzian i płakać po nim będzie. Był to chłop, ja bym tyż za niego poszła. – Usłyszeli za sobą drwiący głos.

 

Słowa te wypowiedziała pokraczna wrona, czarna niczym noc.

 

– Nie drwij, latawico, bom gotowa nauczyć cię pokory! – Milena zagroziła latającej maszkarze, ale ta zaśmiała się jedynie piskliwie. – Gdzie reszta?

 

– Już jesteśmy – rzekł ćmok, który właśnie wyłonił się z mgły. – Leszy nadal nie chce do nas dołączyć.

 

Za nim kroczyły trzy zmory, a pochód zamykało licho.

 

– Miałeś na nas czekać… – powiedziało z wyrzutem ostatnie straszydło do wodnika.

 

– Zmitrężyliście, wasza strata. – Demon wodny zaczął mocować się z ciałem wojownika.

 

– Dobrze robisz, na polu go ostawimy – rzekła zmora. – A się ludziska zlękną!

 

Wodnik zrzucił trupa na ziemię i dumnie postawił na nim swą żabią stopę. Odezwał się do zebranych, trzymając patyk niczym miecz:

 

– Jam wojownik niestrudzony, obrońca plemienia potwornego. Jeno wziąć dwa miecze i w świat ruszyć, ludzi przebrzydłych tępić. Jeden będzie żelazny, na człeka przygotowany, a drugi…

 

Niespodziewanie jego brzuch przebiła ciemna klinga, pokryta na znacznej długości rzędami runicznych znaków oraz symboli.

 

– Za dużo gadasz – stwierdził Obieżyświat, wyciągając ostrze z ciała wodnika. – Myślałem, że wasz druh na mnie się porwie, gdy tylko z wysepki zejdę. A on taki niecierpliwy!

 

Zrzucił potwora w wodę. Demony cofnęły się, wpatrzone w pierś wojownika. Poza krwią oraz rozdartym ubraniem nie było widać żadnego śladu zabójczej rany.

 

– Przyznam, że zabolało – rzucił niefrasobliwie podróżnik. – Warto jednak było w pułapkę wejść, teraz wszystkich was zgromadziłem.

 

– Cóż to za czary, z Welesem masz jakie układy? Przecie człek po takim ciosie winien skonać – wychrypiał zszokowany ćmok.

 

– Ja z bogami waszymi się nie układałem. Pewnikiem zauważyliście, że ukatrupić mnie nie można, a z wami to już inna sprawa. – Wzrok Obieżyświata zatrzymał się na Milenie. – Cóż to się stało, że straszydła się zmówiły? Ludzi też poczęły udawać, przecie to jest rzecz niebywała.

 

– Bo oni boją się ludzi. – Usłyszał głęboki głos od strony przewróconego drzewa.

 

Na pniu siedział brodaty starzec, nikt nie zauważył, od kiedy obserwuje całą sytuację.

 

– Leszy…

 

– Jo, to ja – przyznał borowy.

 

– Jak to się demony ludzi boją, przecie chyba z nich drwicie?

 

– My wiemy, co się w świecie dzieje – podjęła niepewnie latawica. – Ludzie święte lasy ścinają, bagna osuszają, zmieniają brzegi rzek. Nowa wiara nadciąga, nie ma już szacunku dla starych duchów, a nas wypiera się w niebyt. Nawet chram tutejszy spalono.

 

– Ludzie ogniem i mieczem świat na swoją modłę zmieniają – rzekł smutnie ćmok. – Dla nas niedługo jeno śmierć albo niewola zostanie. Samojeden demon nic nie wskóra, ale zjednoczeni… mamy możność coś zmienić.

 

– Jak młokosy zaczęli z ludźmi miejscowymi wojować – oznajmił leszy. – Przepędzić ich chcą, powrotu dawnych dni pragną. Głupi oni, bo potęga człowieka już zbyt wielka, aby otwarcie wojnę im teraz tu wydać. Zjednoczenie głupotą nie jest, łatwiej będzie przetrwać, ale już nękanie wsi…

 

– Nawet jeśli odstąpię, to inni po mnie przyjdą – rzekł Obierzyświat. – Jak nie najemnicy, to kniaziowi w końcu przybędą i lasy zaczną palić.

 

– Racje masz, ale robić coś musimy! – jęknęło licho.

 

– Więc… róbmy jak leszy radzi – powiedziała nieśmiało Milena. – Zjednoczmy się, ale otwarcie nie walczmy. Żyć będziemy obok ludzi, dostosować się musimy. Załóżmy tajne bractwo, co w interesie nam podobnych będzie działać. Coś się kończy, ale też coś się zaczyna

 

Spojrzała po zebranych straszydłach, żadne nie wyraziło sprzeciwu, więc zwróciła się do Obieżyświata:

 

– Tyś człek nieśmiertelny, tobie nic krzywdy nie zrobi. Ty szukasz w życiu jeno rzeczy ciekawych. A przyznaj, czyż takie bractwo nie jest ciekawe? Nie bądź nam wrogiem, przecie człowiekiem zwykłym być nie możesz…

 

– Mileno, czy twoi „rodziciele” wiedzieli… kogo w domu chowają? Ja się prawię zwiodłem, ale piołun cię zdradził. Nie mogłaś tknąć bukietu, bowiem to ziele przed rusałkami chroni. Czy prawdę mówiłaś, że mnie miłujesz, że uciec w świat ze mną pragniesz? A może to jeno gra była, która do pułapki mnie wiodła? Tych śmiałków dwóch też zwiodłaś? Im to samo mówiłaś?

 

Rusałka nie mogła znieść jego spojrzenia, spuściła wzrok. Obieżyświat uśmiechnął się i zwrócił do demonów:

 

– Prawda to, że lubuję się w rzeczach ciekawych, rozrywkach. Wasza sprawa jest interesująca ponad wszelką miarę. Odstąpię od was teraz, by później zobaczyć jak to się wszystko rozwinie, może być niezła heca. Nie zawiedźcie mych nadziei. – Schował miecz do pochwy.

 

Zrobił jedynie kilka kroków i zwrócił się do Mileny.

 

– Jeśli to prawda, że coś do mnie czujesz i świat pragniesz zwiedzić, to nadal możemy razem wyruszyć – zaproponował.

 

Dziewczyna nic nie powiedziała, głowę jedynie odwróciła.

 

– Szkoda. Bywajcie, ciekawe stwory!

 

Ruszył przez bagna, brodząc w wodzie po kolan. Nagle usłyszał głos, niestety nie rusałki.

 

– Bywaj, jeno zechciej powiedzieć rzecz jedną! – krzyknął leszy.

 

– Kto pyta, nie błądzi.

 

– Ktoś ty?

 

Nie widzieli twarzy Obieżyświata, nawet się nie odwrócił. Szedł dalej, ale jego głos słyszeli doskonale.

 

– Tysiące lat temu żył pewien król miasta Unug. Po śmierci przyjaciela wyruszył na wyprawę, której celem było zdobycie nieśmiertelności. Mimo licznych przeciwności odniósł sukces, więc dane mu będzie zobaczyć wszystkie ery tego świata, a gdy życie już przeminie, to czeka go samotna wędrówka po pustkowiach. Wieczny Obieżyświat.

 

Postać podróżnika była już ledwo widoczna wśród mgieł.

 

– Ludzie zapamiętali go pod imieniem Bilgamesz albo Gilgamesz, ale to już bez znaczenia.

 

Obieżyświat zniknął w mgielnych oparach.

 

XII

 

Podróżnik siedział na przewróconym posągu jakiegoś bóstwa. Szczegóły statuy zdążył już zatrzeć czas, a nieznany bóg nie oponował zbytnio w kwestii zostania siedziskiem. Noc królowała nad borem, więc Obieżyświat wybrał sobie tę polanę na nocleg. Grzał się przy ognisku i wspominał.

 

Nagle jego klacz, która pasła się nieopodal, zarżała zaniepokojona.

 

– Jeden dziad zwykły gadał, że tutaj sobie miejsce na nocleg znalazłeś – powiedziała nieśmiało Milena, wychodząc spomiędzy drzew.

 

Przygryzając wargę usiadła obok niego.

 

– Wiesz, przyda ci się przewodniczka. Ta kraina warta jest zobaczenia, a samemu łatwo się zgubić – wyjaśniła.

 

Tak, ta kraina rzeczywiście warta jest zobaczenia, pomyślał, kiedy obejmował dziewczynę. Zwłaszcza z kimś.

Koniec

Komentarze

Gdyby nie wrażenie, że opowiadanie napisał dziad niepiśmienny, byłoby nieźle. Pomysł niezły, ale wykonanie do bani. Tekst nadaje się do komletnej przeróbki.

Dlaczego piszący tak często chcą rozpaczliwie stylizować tekst na dawny, wrzucając milion cosików, pewników, mówta, chceta? Polszczyzny z tych czasów prawie w ogóle nie bylibyśmy w stanie zrozumieć. Dorzucenie kilku słów, które wydają się dawne, a tak naprawdę są raczej regionalizmami, tylko utrudnia czytanie i daje efekt w gruncie rzeczy komiczny. Styl neutralny byłby najlepszy. Unikanie słów pochodzenia łacińskiego, prosta składnia - to wystarczy.

W tekście chciałem też pokazać pewną specyficzność mowy w opisywanym regionie, więc obecność "cosików" uważam za umotywowaną.

Dziękuję za komentarze.

Wierzchowiec chyba w mik zrozumiał owe słowa - w mig, bo migiem, a nie mikiem

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Takiej maszkary nie wychwycić podczas korekty... dzięki za zwrócenie uwagi.

No nie jest źle... ale mogłoby być lepiej. Pomysł jest naprawdę niezły, ale mógłby być trochę lepiej zrealizowany. Przemknęło mi w tekście parę niezgrabności, a nawet kilka ortografów (ukarz się zamiast ukaż się i kilka razy obierzyświat). Jeszcze wracając do samego pomysłu --- przez chwilę wydawał mi się podobny do "we don't need another hero", ale na szczęście poszło nieco innym torem, choć pewne zbieżności jednak występują.

Jeśli są jakieś zbieżności, to raczej niezamierzone. Pewne podobieństwa w fantastyce są nieuniknione, taki urok tego bogatego gatunku. Wymienione przez Ciebie opowiadanie kiedyś czytałem (sądząc po moim komentarzu pod nim), ale szczerze mówiąc nie pamiętam zbytnio jego treści, chyba będę musiał je sobie przypomnieć (bo sądząc znowu po moim komentarzu musiało mi się podobać).

Dziękuję za komentarz.

Nowa Fantastyka