- Opowiadanie: demo85 - Manuskrypt

Manuskrypt

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Manuskrypt

Nikt nie wiedział skąd przybył. Może dlatego, że zjawił się po zmroku? Może tak na prawdę nikt nie chciał tego wiedzieć. Był niski, wątły i przygarbiony. Odziany w bury płaszcz z głęboko naciągniętym na twarz kapturem. Mógł uchodzić za kolejnego wędrownego bajarza, lub żebraka, jakich ostatnimi czasy coraz więcej można było spotkać na szlakach Imperium. Kiedy wszedł do stojącej w małej osadzie karczmy, niewiele osób zwróciło na niego uwagę. Podszedł do szynkwasu.

 

– Piwa! – Syknął mocnym, niepasującym do postury głosem.

 

– A pieniądze? – Spytał beznamiętnie gruby, łysawy karczmarz wycierając kufel brudnym fartuchem. Gdyby, choć podejrzewał, z kim do czynienia, oddałby całą beczkę za darmo. Melkolf Baker, bo tak nazywał się gospodarz, miał jednak szczęście. Przybyszowi zależało na zachowaniu tajemnicy.

 

– Mam. – Powiedział przybysz rzucając miedziaka.

 

– Więc służę – Rzekł karczmarz nalewając złotego płynu w czyszczone przed chwilą naczynie. Nieznajomy wychylił kufel jednym haustem. Nikły blask kaganka oświetlił na chwilę jego nienaturalnie bladą twarz.

 

– Czy podać coś jeszcze? – Mruknął nieco zmieszany karczmarz. Prowadził tę oberże od dobrych dwudziestu lat, od chwili, kiedy odziedziczyła ją jego żona Gudrun. Widział już wiele, ale ten zakapturzony przybysz wcale mu się nie podobał.

 

– Potrzebuje noclegu. – Rzucił nieznajomy kładąc na szynkwas złotego talenta.

 

– Każę przygotować najlepszą komnatę. – Wysapał zauroczony blaskiem monety Melkolf. Zawsze był chciwy. Złapał krążek z profilem cesarza i sprawdził jego autentyczność zębami.

 

– Podać również strawę? – Spytał z uśmiechem, niemal zapomniawszy zupełnie o wcześniejszych obawach.

 

– Strawę to i owszem. – Odparł przybysz. – Ale pokój chcę na poddaszu. Okno niech wychodzi na podwórze.

 

– Panie, poddasze zajmuje służba.– Zaprotestował karczmarz.

 

– To ją usuń. – Przerwał spokojnie nieznajomy.

 

– Oczywiście.

 

– Jeszcze jedno. – Wtrącił przybysz nachylając się nad szynkwasem. – Nie widziałeś mnie. – Szepnął, pokazując następnego talenta. – Jak się spiszesz, to dostaniesz go rano.

 

– Dobrze. – Odparł Melkolf.

 

– A tymczasem nalej jeszcze jedno piwo. – Spojrzał na sale. – Przysiądę i poczekam, aż przygotujesz komnatę. – Wziął kufel i wolnym krokiem poszedł w róg pomieszczenia, gdzie stało kilka wolnych krzeseł.

 

– Jadźka! – Krzyknął karczmarz na krzątającą się w kuchni młodą dziewuchę o rudych włosach. Ta wytarła ręce w utytłany fartuch i podeszła. – Dzisiaj z Kachną śpicie w stodole.

 

– Ale… – Zapiszczała cienkim, miłym głosikiem.

 

– Nie ma żadnego ale. – Przerwał beznamiętnie. – Przygotujcie pokój dla gościa. – Dokończył. Schody niemiłosiernie skrzypiały, kiedy dwie niepocieszone dziewczyny wchodziły na górę.

 

– Ściągnę sobie w końcu na kark gniew władz lub, co gorsza, Bogów. – Powiedział do żony Melkolf. Tęga baba, ubrana w kwiecistą suknie i białą koszulę spojrzała piwnymi oczyma na męża.

 

– Takie czasy. – Odpowiedziała nieco zachrypniętym głosem.

 

– Nie stać nas na wybieranie klientów. – Rzekł obejmując ją w pasie. Właśnie sobie pomyślał, że wpadnie dziś w nocy do stodoły.

 

 

 

***

 

 

 

Stojący na stole kaganek słabym światłem rozpraszał czający się w narożnikach komnaty mrok. Wątła, przygarbiona postać, o niezdrowo bladej twarzy i łysej czaszce zapamiętale studiowała leżący na blacie pergamin. Bury płaszcz leżał rzucony niedbale na rozpadającym się łóżku. Było już po północy. Na dole goście powoli opuszczali gospodę.

 

– Blisko, już blisko. – Wyszeptał przybysz. Czarne jak węgle oczy z obłędem chłonęły treść manuskryptu. – Bliżej, niż kiedykolwiek przedtem. – Zamruczał. Nagle zagrzmiało. Snujące się od kilku dni, ciężkie, sine chmury, z wściekłością wylały nagromadzoną wodę. Cała okolica w ciągu kilku chwil zmieniła się w trzęsawisko. Pochłonięty lekturą przybysz nawet tego nie spostrzegł. Zapomniał o całym świecie. Z transu wyrwał go dopiero potężny huk. Stary dąb, od wieków rosnący na wzgórzu tuż za osadą, został właśnie rozłupany na pół. Ryk grzmotu przetoczył się przez okolicę. – Bogowie chcą mnie nastraszyć. – Szepnął ironicznie przybysz. – Jak do końca rozszyfruje manuskrypt, będziecie mogli mi naskoczyć! – Warknął i zaśmiał się szyderczo. Miał już wracać do lektury, kiedy nagły atak lęku zmusił go do wytężenia wszystkich zmysłów. Na dole stało coś dziwnego. Coś niedobrego i niebezpiecznego. Intuicja kazała mu zrobić tylko jedno.

 

 

 

***

 

 

 

W chwili, gdy rozpętała się nawałnica, Karczmarz kończył sprzątać izbę. Z tłumu biesiadników pozostał tylko stary Jędrula. Spał zwinięty w kłębek na ławie w rogu. Od śmierci żony, zdarzało mu się to coraz częściej. Nigdy za kołnierz nie wylewał, ale gospodarstwo dbał jak mało, który, a i kobietę szanował. A teraz, biedaczysko nie miał dla kogo żyć. Nagły grzmot wyrwał oberżystę z zadumy. Dudniący huk poruszył ścianami budynku. Stojące na półkach butelki z brzdękiem poobijały się o siebie. Zwierzęta w oborze wystraszyły się, a psy na podwórku jęły wściekle ujadać. Melkolf szybko wykonał gest odpędzający demony. Jędrula zamruczał coś pod nosem i przewrócił się na drugi bok.

 

– Takiemu to dobrze. – Szepnął nieco wystraszony gospodarz. Nastała cisza. Słychać było jedynie krople deszczu rozbijające się o ziemie. W oddali niosło się jeszcze ciche echo grzmotu. W szumie wiatru dał cię słyszeć, z każdą chwilą wyraźniejszy tętent koni. Nagły lęk chwycił karczmarza za serce. Grupa kilku jeźdźców zbliżała się galopem. W pełnym pędzie wpadli między budynki zatrzymując się dopiero przed drzwiami oberży. Kilku z nich zeskoczyło z wierzchowców rozchlapując ciężkimi, wojskowymi buciorami błoto. Nagle drzwi karczmy rozwarły się uderzając z trzaskiem ścianę. Zwalista postać, schyliwszy głowę, aby nie uderzyć w ościeżnicę, przekroczyła próg. W półmroku gospodarz ujrzał odzianego w płaszcz wojownika. Jego ubłocone, wysokie buty zostawiały ślady na klepisku. Szerokie, lniane spodnie, całe mokre od deszczu, spięte były skórzanym pasem, przy którym dyndał, schowany w pochwie miecz. Tułów przybysza chronił płytowy napierśnik, a w słabym świetle kaganków lśniły stalowe naramienniki i karwasze. Nie było widać twarzy, ale postura przybysza mówiła sama za siebie, był Orkiem. Na klamrze jego pasa widniały, stylizowane na topory, dwie czwórki. Znak Czterdziestej Czwartej Kompanii Cesarskiej. Słuzyli w niej tylko nieludzie – Elfi renegaci, Krasnoludcy najemnicy i uwolnieni spod władzy Skyitów Orkowie. Czyli sama najgorsza hołota. Najokrutniejsi, ale i najwierniejsi żołnierze cesarza. Melkolf aż skulił się ze strachu. – Już zamknięte, Panie. – Wymamrotał gapiąc się w podłogę.

 

– Milcz i siadaj! – Warknął przybysz. Jego żółte ślepia zabłysły z wściekłości. Karczmarz klapnął na krzesło. Dwóch innych Orków weszło do izby.

 

– Z upoważnienia jego ekscelencji, cesarza Ragnara II. – Zaczął wojownik, z wolna okrążając oberżystę. – Ja, Sag gro-Gehn, ścigam pewnego człowieka. – Kontynuował wolno, obserwując gospodarza. – Jest to mężczyzna o drobnej posturze, prawdopodobnie odziany w bury płaszcz. Jest bardzo niebezpiecznym magiem. Zdradził Kapitułę i zbezcześcił świątynię Trójcy. – Wyjaśnił. Melkolf zbladł. – Czy widziałeś go może? – Spytał patrząc karczmarzowi w oczy.

 

– Skąd, Panie!- Odparł karczmarz. – Nikogo podobnego nie widziałem. – Spojrzał w klepisko. Nie był w stanie wytrzymać świdrującego spojrzenia żółtych ślepi Orka.

 

– Jak się nazywasz? – Spytał gro-Gehn.

 

– Melkolf Baker.

 

– Wiesz, Melkolf, że nie umiesz kłamać? – Wycedził przez zaciśnięte kły wojownik. Choć wydawało się to już niemożliwe, karczmarz zbladł jeszcze bardziej. Jego twarz przypominała teraz bardziej posąg z białego marmuru, niż ludzkie oblicze.

 

– Mogę kazać przeszukać ten budynek moim żołnierzom. – Kontynuował nieco spokojniej Sag. – Nie będzie to przyjemne. – Uśmiechnął się krzywo. – Chłopcy od dawna nie mieli kobiety. – Szepnął. Karczmarzowi z przerażenia rozszerzyły się źrenice. Pomyślał o swoich trzech nastoletnich córkach.

 

– On jest na poddaszu. – Powiedział łamiącym się głosem.

 

– Trzeba było tak od razu. – Uśmiechnął się wojownik podając prawą rękę Bakerowi. Melkolf z wyrazem ulgi na twarzy uścisnął mu dłoń. Ork szarpnięciem podniósł go na nogi. Lewą ręką dobył sztylet i szybkim ruchem wbił go gospodarzowi w brzuch. Karczmarz spojrzał w zimne ślepia wojownika. Jeszcze nie wierzył w to, co się stało. Tysiące myśli przepływało mu przez głowę. Nagle poczuł przerażającą słabość i dziwny ucisk w klatce piersiowej. Każdy kolejny oddech przychodził z większym wysiłkiem. W tym momencie uświadomił sobie, że to już koniec. Odpłynął w ciemność. Jego ciało upadło z hukiem. Drgało jeszcze spazmatycznie, kiedy Ork wycierał w fartuch zakrwawione ostrze.

 

– Słyszeliście? – Zwrócił się do stojących przy drzwiach kompanów. – Chodźmy na poddasze. – Powiedział obojętnie i wyciągnąwszy ochronny amulet wszedł po schodach. – Zachować ciszę. – Rozkazał, gdy byli już na w połowie drogi. Skradali się korytarzem. Drewniana podłoga lekko skrzypiała. Mieli nadzieje, że poszukiwany śpi. Najbezpieczniej byłoby go zaskoczyć i szybko obezwładnić. Bezpośrednia walka była bardzo ryzykowna. Mimo wątłej postury był bowiem potężnym magiem o wysokiej, jeszcze niedawno, pozycji w Kapitule. Dotarli pod drzwi. Sag wstrzymał oddech nasłuchując. Wewnątrz panowała cisza. Żadnego poruszenia, ani hałasu. Dowódca grupy mocniej ścisnął amulet. Dobył miecza i kopniakiem rozwalił drzwi. Z miejsca uderzył w niego żar płomieni. Jęzory ognia buchnęły aż na korytarz.

 

– W tył! – Ryknął dowódca.

 

– Co jest?! – Krzyknął jeden z żołnierzy.

 

– To Kula Ognia! – Powiedział z podziwem inny.

 

– Na mój rozkaz uderzamy! – Warknął wściekle dowódca, wycierając lekko oparzoną twarz. Nie miał już lewej brwi i części brody. Ścisnął rękojeść miecza. Wiedział, że będzie miał tylko jedna szansę. Jeśli się spóźni, zginie, a wraz z nim, jego drużyna. Płomienie nieco zmalały.

 

– Teraz! – Krzyknął i wskoczył do komnaty, gotowy zadać śmiertelny cios. Izba była jednak pusta. Płonęło łóżko, ściana, oraz spora część stropu. Okno było otwarte na oścież, a podsycony przeciągiem ogień buchał coraz mocniej.

 

– Umknął pieprzonym lufcikiem! – Wrzasnął wściekle Sag. – Do koni! – Ryknął. Wystraszeni podwładni zbiegli po chodach. Lament na dole świadczył, że zbudzeni domownicy znaleźli ciało Melkolfa. Gdy gro-Gehn zszedł na dół, czeladź z przerażeniem przyglądała się leżącemu w wielkiej plamie posoki ciału gospodarza, oraz płaczącej nad nim tęgiej kobiecie.

 

– Morderca! – Krzyknęła Gudrun, gdy tylko zoczyła Orka. Zerwała się na równe nogi i podbiegła do wojownika. Chciała chwycić go za płaszcz. Sag odwrócił się jednak i trzasnął na odlew kobietę. Ta upadła i zakrywszy oczy rękoma, jęła spazmatycznie szlochać.

 

 

 

– Milcz babo! – Syknął. Skierował się w stronę drzwi i wyszedł raźnym krokiem. Kiedy dosiadał konia, lwia część strzechy płonęła. Tłum gapiów zebrał się już przy budynku. O niedawnej nawałnicy świadczyły już tylko wielkie kałuże. Przez coraz rzadsze chmury prześwitywał sierp księżyca oraz co jaśniejsze gwiazdy.

 

– Za mną! – Rozkazał, ruszył traktem na południe. Mag od momentu ucieczki ze stolicy, czyli od jakiegoś tygodnia, zmierzał w tym właśnie kierunku. Musiał mieć w tym swój cel. A Sag gro-Gehn, zdążył się już przekonać, że ściga człowieka wyjątkowo upartego. Kiedy zagłębili się w las, wojownik nakazał zwolnić tempo. Nie musieli się już spieszyć. Dogonili uciekiniera, a konie, mimo, że były to silne bestie ze Stepów, musiały odsapnąć. Mag mógł kierować się tylko do Ardesh. Nie był na tyle głupi, żeby iść traktem, więc podróż lasem powinna zająć mu jakieś półtora dnia. Wojownicy, nie goniąc wcale wierzchowców, mogli stanąć u bram grodu rankiem. Trakt był wyjątkowo wygodny jak na te tereny, szeroki i ubity. Hosh gro-Zar, towarzysz broni Saga, jeszcze z czasów Wojen Skyickich, zrównał się z dowódcą.

 

– Gdzie teraz? – Zagadnął.

 

– Do Ardesh. – Odparł lakonicznie Sag.

 

– Skąd pewność, że zmierza właśnie tam?

 

– To najbliższe miejsce, gdzie można bezpiecznie przeprawić się przez Chays.

 

-Po co mag miałby pchać się na to pustkowie za rzeką? – Skrzywił się Hosh.

 

– Tego jeszcze nie wiem. – Westchnął dowódca. – Ale idzie na południe, za to ręczę honorem.

 

– Co takiego zrobił, że Prefektura rozpętała taką burzę? – Spytał po chwili milczenia gro-Zar

 

– Dlaczego pytasz?

 

– Zbyt długo przebywałem z ludźmi, i zrobiłem się ciekawski. – Podwładny pokazał w uśmiechu białe kły.

 

– To nie dobrze. – Zaśmiał się dowódca. – Im mniej wiesz, tym krócej będziesz przesłuchiwany.

 

– Tak mawiają. – Odrzekł z rozbawieniem Hosh.

 

– Nie wiem dokładnie. – Spoważniał gro-Gehn. Sięgnął do torby, pogrzebał w niej trochę, po czym wyciągnął pognieciony zwitek papieru. Rozprostował go. Umiał trochę czytać, więc zaczął sylabizować. – Z upoważnienia… ble, ble, ble. To nie ważne. Dalej mamy, że: Za zdradę Kapituły, oraz zbezczeszczenie Świętego Przybytku Bogów, oraz kradzież manuskryptów ze świątynnej biblioteki…

 

– Czyli, że co? – Przerwał mu Hosh. – Zrozumiałem tylko, że coś ukradł. Oni tam wszyscy kradną, to, dlaczego ścigamy akurat tego jednego? – Zdziwił się.

 

– Czyli, że kumpli swoich z drużyny zdradził. – Przełożył Sag.

 

– To nie mogli tego tak napisać?

 

– Ich się spytaj. Dalej stoi, że musimy go zabić, a wszystkie jego rzeczy oddać Prefekturze.

 

– Jak zdradził, to trzeba go zabić. – Przyznał rację gro-Zar. – Ale po cholerę im jego rzeczy?

 

– Chcą odzyskać to, co podprowadził ze świątyni. – Wyjaśnił dowódca.

 

– Jak rozkaz, to rozkaz. – Wzruszył ramionami Hosh. Zamilkł na moment. – Ale, po co im w ogóle świątynie? – Wypalił nagle.

 

– Zamknij się! – Warknął znudzony pytaniami Sag.

 

 

 

***

 

 

 

Słońce wychylało się powoli zza horyzontu, kiedy wyjechali z lasu. Gęsta mgła snuła się tuż przy ziemi. Otoczone niewysokim, kamiennym murem miasto leżało na skałkach, przy samiutkim brzegu niepokornej rzeki Chays. Stary, krasnoludzki most, przerzucony nad wzburzonymi wodami, łączył gród z leżącą na drugim brzegu warownią. Był to wysunięty najdalej na południe posterunek cesarstwa. Za nim rozciągały się już tylko zniszczone wojnami pustkowia, obszary dawnego królestwa Skyim. Wojownicy zbliżyli się do jedynej bramy tego, bądź, co bądź niedużego miasteczka. Osady, która zawdzięczała swe istnienie okolicznym złożom złota, oraz potężnej, granicznej Twierdzy. Sag gro-Gehn podjechał pod obite żelazem wierzeje.

 

 

 

– Otworzyć bramę! – Krzyknął burząc ciszę. Przestraszone wrony kracząc niemiłosiernie głośno, wzbiły się w powietrze. W chłodnym, rannym powietrzu echo niosło się daleko.

 

– A kto idzie?! – Zapytał nieogolony wartownik wychyliwszy się przez blanki.

 

– Cesarscy! – Ryknął Ork.– Otwieraj!

 

– Chwila, Panie! – Powiedział i schował się. Nastała, niemiłosiernie dłużąca się chwila ciszy. Zniecierpliwiony wojownik miał już krzyknąć powtórnie, kiedy rozległy się donośne trzaski odsuwanych rygli. Gruby, wąsaty wachmistrz, o siwych skroniach wyszedł przed mur. Eskortowało go czworo cherlawych pikinierów. Przerażenie w oczach tych chłopców rozbawiło Saga. Widok uzbrojonych Orków otuchy raczej nie dodawał, ale mogliby chociaż udawać twardych.

 

– Z czym przybywacie? – Spytał oschle grubas. Widać było, że lepszy z niego wojownik niż pozostali. Starszy, doświadczony, pewny siebie. Bił od niego majestat dowódcy. Musiał pamiętać wojnę ze Skyitami. Z pewnością także w niej uczestniczył.

 

– Prowadzimy pościg. – Odpowiedział Ork zeskakując na ziemię. Podał pisemny rozkaz wąsaczowi. Ten wziął pognieciony świstek i przebiegł wzrokiem po literach.

 

– Witam w Ardesh. – Odparł po chwili, oddając dokument. – Nazywam się Gunnar Heszdorf, kapitan straży miejskiej. – Przedstawił się chłodno i wyciągnął dłoń do Orka.

 

– Sag gro-Gehn. – Powiedział wojownik ściskając prawicę człowiekowi.

 

– Jak wygląda ten uciekinier?

 

– Drobny człek w burym płaszczu z kapturem. – Oznajmił wojownik. Wąsacz podrapał się po potylicy.

 

– Nie widziałem nikogo takiego.

 

– Bo go wyprzedziliśmy ostatniej nocy. – Wytłumaczył Sag.

 

– Skąd pewność, że nie pójdzie gdzie indziej? – Drążył temat Heszdorf.

 

– To już nie jest twoja sprawa człowieku. – Syknął znudzony pytaniami Ork. – Gdzie tu jest jakaś stajnia? – Spytał oschle.

 

– Zaraz za bramą. Traficie na pewno. – Powiedział kapitan, po czym odwrócił się na pięcie i odszedł. Widać było, że nie jest zadowolony z wizyty. Sag wskoczył na wierzchowca i kiwnąwszy ręką wjechał do miasta. Podwładni pospieszyli za nim. Spory budynek stajni przyklejony był do murów zaraz na lewo od wierzei. Minęli wystraszonych strażników i zatrzymali się przy wejściu. Zszedłszy na ziemię, wprowadzili konie do środka. Młody stajenny, gdy tylko ich zobaczył, chciał dać nogę. Gro-Gehn szybko chwycił chłopaka za porozciągany wełniany kaftan i podniósł nieszczęśnika na wysokość swoich żółtych ślepi.

 

– Dokąd to? – Syknął. Wystraszony dzieciak nie był w stanie wydać z siebie jakiegokolwiek dźwięku. – Zawołaj mi tu właściciela. – Sapnął zdegustowany postawą stajennego i rozluźnił chwyt. Chłopak spadł na klepisko. Zerwał się na równe nogi i czmychnął niczym mysz, Orkowie ryknęli śmiechem.

 

– Jak te tchórzliwe stworzenia wygrywają wojny? – Zakpił Hosh.

 

– Bo mają nas! – Krzyknął, przezwyciężając śmiech, jeden z wojowników. W tym momencie, chuderlawy, łysy człowiek wychylił się zza winkla.

 

– Ty! – Krzyknął Sag wskazują na niego paluchem. Mężczyzna wylazł z kąta. – Podejdź tu. – Powiedział jeszcze się chichocząc. – Konie mają być napojone, nakarmione i oporządzone, – Dodał szczerząc białe kły w uśmiechu. – Nawet ci zapłacę. – Rzucił miedziaka. Chłopina złapał monetę w locie.

 

– Bo twój sługa nas rozbawił. – Oznajmił, trzęsąc się ze śmiechu Hosh.

 

– I tylko, dlatego! – Potwierdzili chórem pozostali. Żołnierze z czterdziestej czwartej kompanii nie mieli w zwyczaju płacić.

 

– Tylko się postaraj. – Sag spojrzał mu w oczy. – Bo inaczej spalę tę budę. – Dodał śmiertelnie poważnie. Pod mężczyzną, aż ugięły się kolana. – Nie obijać się! – Ryknął na podwładnych. Człowiek o mało nie zemdlał. Orkowie, pospiesznie rozjuczyli swe wierzchowce, ze szczególną pieczołowitością zajmując się swoim orężem – potężnymi, dwuręcznymi toporami. Wyszli na ulicę. Miasto dopiero budziło się ze snu. Z małych, drewnianych chałupek, jakich stała tu cała mnogość, wychodzili przygarbieni mężczyźni. Odziani w zniszczone spodnie i kaftany, z kilofami w dłoniach, i jedzeniem w torbach, kierowali się do bramy. Tam, brygadziści ustawiali ich w sobie tylko znanym porządku, po czym cała ta szara gromada wyruszała do pobliskich kopalń. Gro-Gehn rozejrzał się szukając, jakiejś tawerny. Niestety nic takiego nie zobaczył. Zwrócił jedynie uwagę na kilku, wyraźnie przyglądających im się, łuczników.

 

– Zrobić z nimi porządek? – Spytał Hosh, który również ich zauważył. Orkowie pogłaskali topory czekając na rozkaz.

 

– Nie. – Powiedział spokojnie Sag. – Mamy ważniejsze sprawy. – Dodał przypatrując się grupce wojowników.

 

– Gdzie tu jest, jaka gospoda?!- Zwrócił się do nich. Odpowiedzieli milczeniem.

 

– Zadałem pytanie! – Ryknął zniecierpliwiony. Zaczęli szeptać między sobą.

 

– A czego się drzesz chłopcze. – Zaskrzeczał brodaty staruszek, który właśnie wyszedł z chaty. Odziany był w szary płaszcz przewiązany sznurem. Miał bielmo na oczach, a drogę wymacywał sobie długim kijem.

 

– Pytamy o drogę waszych wojowników dziadku. – Zwrócił się do chłopiny Hosh.

 

– A pies ich trącał. – Syknął starzec. Orkowie zanieśli się śmiechem. – I czego rżycie?! – Zganił ich. Umilkli zdziwieni butą dziadka. – Czego do cholery szukacie? – Zapytał zniecierpliwiony.

 

– Karczmy! – Ryknęli chórem.

 

– Ciszej! Nie jestem głuchy. – Powiedział dłubiąc w uchu.– Stoi na drugim końcu miasta, tuż przy moście do twierdzy. – Oświadczył wracając do domu.

 

– Dzięki starcze. – Skłonił głowę Sag.

 

– Nie ma, za co. – Machnął ręką nawet się nie odwróciwszy.

 

– Ustawić się patałachy! – Rozkazał podwładnym. Orkowie stanęli w dwuszeregu. – Za mną! – Krzyknął i ruszył w stronę mostu. Kiedy przechodzili przez niewielki rynek, rozstawiający kramy kupcy, przyglądali im się podejrzliwie. Ardesh prowadziło handel z przybyszami z dalekiego południa. To tu najtaniej można było kupić zioła, przyprawy, delikatne jak skóra dziewicy tkaniny oraz niewolników o czarnej jak noc skórze. Miasto jednak nie wyglądało zbyt okazale. Związane było to z nieprzyjemnym epizodem. Otóż podczas ostatniej wojny, kiedy nieprzyjaciel oblegał pobliską twierdzę, miasto zostało spalone. Szybko jednak postępowała odbudowa. W końcu na towary z południa mogli sobie pozwolić jedynie najbogatsi z tych obrzydliwie bogatych, co skrzętnie wykorzystywali miejscowi kupcy.

 

 

 

***

 

 

 

Gospoda stała na skale, tuż nad brzegiem rzeki. Wojownicy wychylili się przez barierki niewielkiego tarasu. Jakieś trzy metry poniżej piętrzyły się wściekle wody Chaysu.

 

– Prawda to, co o niej mówią. – Powiedział z podziwem Hosh.

 

– A co mówią? – Spytał jeden z wojowników.

 

– Że to czarcia żyła, a nie rzeka. – Wtrącił Sag. Umilkli na chwilę wsłuchując się w szum wody. Na drugim brzegu majaczyły we mgle baszty olbrzymiej twierdzy.

 

– Głodny jestem. – Oznajmił jeden z Orków, burząc nabożną ciszę.

 

– Ja też. – Poparł gro-Gehn. – Wchodzimy do środka. – Rozkazał. Gospoda, przez wzgląd na wczesną porę, była niemal pusta. Raptem kilku pijaczków spało pod stołami. Sam budynek nie był zbyt okazały. Ot cztery długie stoły z ławami stojące prostopadle do ścian z przejściem po środku. Kominek w lewym rogu, obok szynkwasu ustawionego naprzeciw wejścia, w zimne wieczory pewnie nie dawał za wiele ciepła. Natomiast drzwi prowadzące na zaplecze znajdowały się po prawej, zaraz przy schodach.

 

Wojownicy rozsiedli się na ławie, przy kominku, w którym dogorywały wrzucone poprzedniego wieczora polana.

 

– Jest tu kto?! – Warknął Sag. Z zaplecza wyszła młoda dziewucha wycierająca w niezbyt czystą szmatę kufel. Kiedy tylko ujrzała Orków, upuściła naczynie.

 

– Co ty wyrabiasz łamago?! – Wydarł się ktoś z kuchni.

 

– Zamilcz psi synu! – Krzyknął Hosh. Miał niezrozumiałą dla kompanów słabość do człeczych samic. A że jak każdy porządny Ork wyniósł ze swego klanu poszanowanie dla kobiet, często nie mógł zdzierżyć zachowania ludzkich mężczyzn. Równie często prowadziło to do burd, co akurat najmniej przeszkadzało pozostałym wojownikom.

 

– Kogo nazywasz psim synem koński szczylu?! – Ryknął poirytowany karczmarz wychylając się przez drzwi. Kiedy tylko zobaczył komu naubliżał, upuścił trzymaną tacę z kielichami. Tuzin drogich naczyń rozsypał się na kawałeczki. Orkowie zanieśli się śmiechem. Tylko gro-Zar miał kwaśno minę.

 

– Do mnie! – Ryknął wściekle. Dziewucha czmychnęła do kuchni, a blady jak ściana gospodarz podszedł nieśmiało do gości. Był absolutnym przeciwieństwem Bakera. Wysoki, chudy, w czystym fartuchu, co rzadko zdarzało się w tego typu przybytkach.

 

– Tak, Panowie? – Spytał nieśmiało zatrzymawszy się w bezpiecznej odległości.

 

– Bliżej! – Syknął Hosh. Karczmarz przysunął się nieśmiało o krok. Głośny plask poniósł się po komnatach. Wszyscy rechotali, kiedy oberżysta wstawał z klepiska rozcierając czerwony policzek.

 

– Dawaj piwa i jakiej dobrej polewki! – Rozkazał rozbawiony Sag.

 

– I możesz już zacząć piec wołowy udziec. – Dodał jeden z wojowników.

 

– Już biegnę! – Odparł gospodarz i uciekł na zaplecze. Złoty trunek przyniosły już dziewki służebne. Hosh odprowadził je pożądliwym wzrokiem.

 

– Jesteś nienormalny. – Syknął z niesmakiem Sag.

 

– No co?! – Prychnął gro-Zar.

 

– Nic. – Pokręcił głową dowódca. Zaraz przyniesiono drewnianą misę z parującą, gęstą zupą, słusznej wielkości łyżki i wielki bochen chleba. Skupieni przy naczyniu z polewką wojownicy zapchali się jadłem.

 

 

 

***

 

 

 

Tymczasem, w Rammani, cesarskiej stolicy wrzało. Na samym szczycie kryształowej wieży Kapituły, w Sali Spotkań, naradzała się grupa najpotężniejszych magów Imperium.

 

– Jak zlokalizujemy tego sukinsyna? – Syknął Balthasar, jedna z ważniejszych postaci w tym towarzystwie. Odziany w jasny płaszcz wyszywany złotymi haftami wyglądał dostojnie. Białe niczym śnieg włosy, jak zwykle miał gładko zaczesane do tyłu. Sięgały mu do połowy pleców i robiły niesamowite wrażenie. Liczył sobie grubo ponad czterysta wiosen, choć nikt nie mógł być tego pewien, gdyż mag strzegł tej informacji bardziej zazdrośnie, niż niejedna kobieta. Na dodatek miał twarz dwudziestolatka. Spiczasta bródka dodawała mu uroku. Znany był powszechnie ze swej pedantyczności, porywczości i… nazwijmy to, odmiennych nawyków łóżkowych. Już od dobrej godziny nie mógł usiedzieć w miejscu. Dreptał tylko wzdłuż dłuższej krawędzi wielkiego, marmurowego stołu, co i raz nerwowo przygładzając włosy na skroniach.

 

– Uspokój się. – Wolno powiedziała Nadia, Mroczna Elfka o zielonych włosach i wielkich, turkusowych oczach, w których już niejeden młodzieniec się utopił. Siedziała rozparta na krześle z jedną nogą założoną na drugą. Podkreślająca jej sylwetkę suknia, z pewnością nie należała do skromnych. Rozcięcie sięgające biodra i duży dekolt, wykraczały daleko poza ogólnie przyjęte granice przyzwoitości. Wesoło kręciła stópką, obutą w najnowszy krzyk mody – sięgające połowy łydki kozaczki. Kosztowały cztery wioski, ale zazdrość i wściekłość w oczach zgromadzonych tu kobiet, z nawiązką rekompensowała ten wydatek.

 

Byli najważniejsi w zgromadzeniu. Po niedawnej śmierci Arcymaga Chatuma, stanęli na czele dwu zwalczających się wzajemnie stronnictw, rozpoczynając między sobą bezpardonową walkę o władzę. Jednak ta wyjątkowo sytuacja zmusiła oboje do współpracy.

 

– Jak mam być spokojny?! – Żachnął się Balthasar. – Przecież straciliśmy Zwój!

 

– Prefektura wysłała oddziały we wszystkich kierunkach. – Powiedziała niemal flegmatycznie Nadia, oglądając swoje, pomalowane na krwisto-czerwono paznokcie.

 

– Nawet ja miałbym kłopoty z zatrzymaniem tego bydlaka, a ty mi wyskakujesz z tą cholerną prefekturą?! – Ryknął wściekle.

 

– Ale nawet ty, mając przeciw sobie grupę zbrojnych, musiałbyś użyć potężnych zaklęć. – Odparła unosząc brew.

 

– Przecież to jasne! – Fuknął. – I co z tego?! – Machnął rękoma. Żadna ze zgromadzonych w sali postaci nie miała odwagi wtrącać się w ten spór. Szczerze mówiąc, to większość magów po cichu liczyła, że afera ze zwojem ostatecznie podważy autorytet tej dwójki.

 

– Kojarz fakty! – Uderzyła w stół Elfka. – Przecież zaraz po takim zdarzeniu, namierzyłyby cię nasze czujki.

 

– No tak! – Walnął się w czoło Balthasar. – Jak tylko rzuci silniejsze zaklęcie będzie nasz. – Uśmiechnął się. – Jesteś wspaniała!

 

– Wiem. – Odparła wyniośle Nadia. – Najpewniej zmierza na stare ziemie Orków.

 

– No i co? – Spytał białowłosy mag.

 

– Portal do Ardesh już się rozgrzewa. – Uśmiechnęła się tajemniczo. – Skorzystamy z niego jak tylko się upewnimy, co do kierunku wycieczki naszego małego Hermunda. – Dokończyła i ostentacyjnie poprawiwszy piersi, wstała z krzesła.

 

 

 

***

 

 

 

– Do roboty panowie. – Powiedział Sag gro-Gehn, odchodząc od stołu. Było już po południu. Mag niedługo powinien dotrzeć do Ardesh, więc Orkowie musieli się na to przygotować. Poza tym, zadanie, jakie mieli przed sobą było bardzo delikatne. Jeśli nie zatrzymaliby tu Hermunda, wyszedłby on poza jurysdykcję imperium, a na to nie mógł sobie pozwolić nikt. Mogłoby polecieć wówczas kilka głów. A z pewnością kilka osobistości nie zachowałoby stołków.

 

– Ty, Hosh, wybierz siedmiu, obstaw bramę i mury. – Kontynuował dowódca. – Idź po pomoc do tego grubego kapitana, jak mu tam było?

 

– Gunnar Heszdorf. – Podpowiedział Hosh.

 

– Jeden czort. – Skwitował dowódca.

 

– A jeśli nie będzie chciał pomóc? – Spytał gro-Zar. Sag spojrzał na niego zimno.

 

– To powiedz, że spalimy mu to miasto. – Syknął jadowicie.

 

– Tak jest! – Przytaknął podwładny.

 

– To rozumiem. – Uśmiechnął się krzywo gro-Gehn. – Ja z dwoma wojownikami będę miał na oku ten stary, krasnoludzki most. – Oznajmił. – Mag będzie musiał z niego skorzystać.

 

– Tak jest! – Ryknęli chórem Orkowie, po czym wybiegli z karczmy.

 

Słońce powoli znikało za okolicznymi wzgórzami, kiedy Hosh gro-Gehn stanął przed drzwiami budynku straży miejskiej. Dalszą drogę zagrodzili mu odziani w pikowane, skórzane kaftany strażnicy.

 

– Odsunąć się padalce! – Warknął. Nie miał ochoty wdawać się z nimi w dyskusje.

 

– Kapitan zabronił wpuszczać. – Odparł hardo jeden z nich. Drugi, widać miał nieco mniej odważny, zbladł i cofnął się o krok. Żółte ślepia Orka zaiskrzyły się ze złości.

 

– Won do domu! – Ryknął. Nie ustąpili, choć widać było, że bardzo chcieli umknąć. – Mam wyciąć sobie drogę?! – Syknął łapiąc za miecz. Bladzi jak ściana młodzieńcy nie wytrzymali. Upuszczając broń, czmychnęli za budynek. Zdenerwowany Hosh, silnym kopnięciem wyważył drzwi. Wyrwane z zawiasów, z hukiem rąbnęły o podłogę. Wnętrze komnaty tonęło w półmroku. Rozpraszał go tylko ogień w kominku. Orkowi jednak to nie przeszkadzało. Widział niemal tak wyraźnie jak w dzień. Jego uwadze nie umknęły poprzewracane butelki po winie, oraz leżące tu i ówdzie części kobiecej garderoby. Nagle, z komnaty obok wyskoczył półnagi kapitan.

 

– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. – Rzekł jadowicie Hosh. Zauważył w ciemnościach, za gospodarzem, postać drobnej dziewczyny.

 

– Wypieprzaj z mojego domu! – Warknął wściekły człowiek.

 

– Milcz psie! – Uciszył go Ork. – Wydaj swoim żołnierzom rozkaz wypatrywania zakapturzonej, drobnej postaci. – Powiedział nieco spokojniej. Wyszczerzył kły w uśmiechu adresowanym do dziewczyny.

 

– Chcę rozmawiać z twoim dowódcą! – Wrzasnął kapitan.

 

– Mój dowódca kazał mi spalić to miasto, jeśli odmówisz! – Oznajmił grobowo zimnym głosem Hosh. Gunnar zawahał się. Wiedział, że ta garstka tchórzliwych strażników, jaką dysponował, nie poradzi sobie z dziesięcioma doświadczonymi w boju Orkami. A garnizon twierdzy leżącej po drugiej stronie rzeki nie zdąży z odsieczą.

 

– Niech będzie, kurwa twoja mać! – Ryknął czerwieniejąc ze złości.

 

– I o to mi tylko chodziło. – Uśmiechnął się wojownik. – Jak któryś zauważy poszukiwanego, niech natychmiast zawiadomi mnie, lub Sag gro-Gehna. – Dokończył, po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł z budynku. Zadowolony z siebie, wdrapał się na mury. Przerwanie Gunnarowi zabawy z tamtą dziewuchą, bardzo poprawiło mu humor. Przeszedł się po blankach, rozstawiając, co jakiś czas patrole. Kapitan szybko się uwinął ze swoim zadaniem. Już po kilku minutach strażnicy byli gotowi. Pozostało tylko czekać.

 

 

 

***

 

 

 

Gęsta mgła wolno snuła się uliczkami. Zapowiadała się zimna noc. Ostatnia grupa górników przechodziła przez bramę, kiedy Hosh poczuł dziwne mrowienie lewej dłoni. Znowu dał o sobie znać tatuaż. Gro-Zan miał go od zawsze. Nie pamiętał skąd się wziął. Był prawie jak znamię, część ciała. Przedstawiał trzy wpisane w siebie kręgi z dziwnymi znakami na krawędziach. Ork kilka razy miał ochotę dowiedzieć się od jakiegoś maga, co mogą oznaczać, ale jakiś wewnętrzny głos uparcie mu tego odradzał. Wojownik zresztą nie ufał magom. Byli oni wyniośli, bezczelni i chciwi, jeśli nie na pieniądze, to na wiedzę. W każdym razie byli nieobliczalni.

 

– Panie. – Szepnął strażnik wynurzając się z, gęstniejącej z minuty na minutę, mgły.

 

– Czego? – Spytał ostro Ork.

 

– Ten mag, którego szukacie. – Oznajmił drżącym z przejęcia głosem. – Właśnie wszedł do miasta.

 

– I bardzo dobrze. – Uśmiechnął się krzywo Hosh. Miał dość tych podchodów. Chciał walczyć. – Zawiadom Sag gro-Gehna i moich wojowników. – Rozkazał poprawiając pancerz.

 

– Tak jest! – Zasalutował strażnik.

 

Wątły człowiek w burym płaszczu śmiało szedł główną ulicą Ardesh. Drogę wyznaczały mu słabe światełka lamp oliwnych. Nie niepokojony przez nikogo przeciął rynek. Miał jeszcze cień nadziei, że bez problemu uda mu się przebyć most. Ujrzał majaczące we mgle słupy wyznaczające wejście na przeprawę. Serce zabiło mu gwałtowniej. Pomyślał, że może faktycznie Orkowie nie zdołali go wyprzedzić. Raźniej ruszył przed siebie. Nagle, silny powiew wiatru przerzedził nieco mgłę. Na samym środku mostu stały trzy zwaliste postaci.

 

– Witaj magu! – Grzmiącym głosem powiedziała jedna z nich. Hermund Diores przystanął.

 

– Witaj Sag gro-Gehn! – Odpowiedział silnym, choć nieco chrapliwym głosem. Wojownik zdziwił słysząc swoje imię.

 

– Wiesz, po co przychodzimy? – Spytał opanowawszy zdumienie.

 

– Wiem! – Odrzekł najspokojniej w świecie Czarodziej.

 

– Jeśli oddasz to, co skradłeś puścimy cię wolno. – Zaproponował Ork.

 

– Wiesz, że odmówię. – Stwierdził Diores.

 

– Wiem. – Sag kiwnął głową. – Ale nie mogę cię przepuścić.

 

– Więc będę musiał przejść po twoim trupie.

 

– Twój wybór, twoje ryzyko, magu. – Odparł flegmatycznie wojownik, chwytając topór. W tym momencie, z bocznych uliczek wynurzyli się pozostali Orkowie, a Hosh odciął drogę ucieczki.

 

– Do ataku! – Rozkazał dowódca. Wojownicy natarli na czarodzieja. Ten wykonał delikatny gest dłonią. Pioruny zeszły z nieba zabijając na miejscu czterech Orków. Piąty dobiegł do człowieka. Zamachnął się toporzyskiem. Jednak Diores szybko uderzył go w pierś kulą ognia. Żołnierz przeraźliwie wrzeszcząc poleciał kilka jardów w tył. Na ziemię upadły już tylko jego prochy i oręż. Hermund tupnął. Głośny trzask w trzewiach ziemi oznajmił kłopoty. Potężny wstrząs zwalił z nóg pozostałych napastników. Popękana ziemia świadczyła o sile żywiołu. Czarnoksiężnik postanowił się trochę zabawić. Odcyfrowując manuskrypt, nauczył się nieznanego Kapitule, bardzo potężnego zaklęcia. Wiedział, że w chwili gdy go użyje, zostanie namierzony. Miał jednak nadzieje, że zdąży opuścić cesarstwo zanim magowie zdołają dotrzeć do Ardesh. Zanim napastnicy otrząsnęli się po wstrząsie, odwrócił się w kierunku północnym. Przyklęknął. Wyrysował kilka run na piasku. Rozłożył ręce w linii wschód-zachód zbierając energię ziemi. Począł szeptać magiczne formuły. Orkowie podnieśli się, tylko Hosh zwijał się w mękach, nadal klęcząc na ulicy. Piekący ból dłoni stał się nie do zniesienia. Wojownik miał wrażenie, jakby wypalano mu znaki rozżarzonym żelastwem. Mag złożył ręce na piersi. W chwili, kiedy napastnicy powtórnie ruszali do ataku, strząsnął dłonie wykrzykując ostatnie słowo zaklęcia. Powietrze zawirowało od skondensowanego eteru. Oślepiający błysk uderzył w wojowników. Zaraz za nim ruszyła potężna fala skumulowanej energii. Diores z satysfakcją obserwował swoje dzieło. Najbliżsi napastnicy wprost wyparowali. Rozerwane ciała następnych poleciały daleko w tył. Hosh, widząc, co się dzieje, uświadomił sobie, że za chwilę zginie. W tym momencie wszystko straciło znaczenie. Służba cesarzowi, jego rozkazy, przyjaźń Saga, nawet okropny ból dłoni. Fala gorąca nieubłaganie zbliżała się do niego. Czarodziej chłonął ten widok..

 

– Nie! – Wyrwało się gro-Zanowi. Zasłonił się bolącą dłonią. Wiedział, że to nie może pomóc. Co więcej, poczuł nawet wstyd, że nie potrafił godnie przyjąć śmierci. Nagle, potężna siła, niczym lawina uderzyła w jego ciało. Rękawica rozerwała się, ukazując tatuaż. Hermund nagle zbladł. Energia odbiła się od znaku wywołując gigantyczną eksplozję. Ostatnie, co zarejestrowała świadomość Orka to, że jest w powietrzu. Zaraz potem ogarnęła go ciemność.

 

 

 

***

 

 

 

W Sali Spotkań, piękny, kryształowy żyrandol zakołysał się wydając delikatne dźwięki. Zaraz potem do środka wbiegła blada niczym marmur Nadzorczymi.

 

– Potężna anomalia eteru wystąpiła w okolicach Ardesh! – Oznajmiła gapiąc się otępiale na zgromadzonych w pomieszczeniu magach.

 

– Jak potężna? – Spytał wyrwany z zamyślenia Balthasar.

 

– Nigdy przedtem czegoś takiego nie widziałam! – Odpowiedziała niemal płacząc. – Dwie czujki umarły, a większość jest ranna. – Dodała.

 

– Na bogów! – Krzyknęła Nadia. – Natychmiast teleportujemy się w to miejsce. – Rozkazała. Przejęty Balthasar, nawet nie zauważył jej władczego tonu. A jeśli nawet, to nie był to czas, na ustalanie tego, kto ma najwięcej do powiedzenia w Kapitule.

 

 

 

***

 

 

 

Harmider zbudził Hosha. W pierwszej chwili nie mógł sobie przypomnieć, co się wydarzyło. Krzyki i lamenty przyciągnęły jego uwagę. Chciał się podnieść, ale przeszywający ból przykuł go do ziemi. Przypomniał sobie walkę z czarnoksiężnikiem. Zebrał się w sobie i usiadł. Roztaczał się przednim wprost apokaliptyczny widok. Ze stojących przy moście budynków pozostały tylko ruiny. Chaty znajdujące się nieco dalej płonęły. Ludzie panikowali. Jedni próbowali gasić ogień, inni ratować rannych, lecz przeważająca większość tylko się gapiła. Okolica zasnuta była dymem i mgłą. Szczątki pozostałych Orków leżały porozrzucane tu i ówdzie. Gro-Zan nigdzie jednak nie zauważył, przyozdobionego oznaczeniami dziesiętnika, ciała Saga. Za to widział tego przeklętego Maga. Leżał on bezwładnie na samym środku ulicy. Nie ruszał się. Hosh przekręcił się na brzuch i podczołgał się do niego. Hermund Diores jeszcze oddychał. Kaptur nie zasłaniał już jego bladej twarzy.

 

– Kim ty kurwa jesteś?! – Warknął Ork łapiąc go za płaszcz. Człowiek tylko jęknął. Ork dopiero teraz zauważył, że żebra maga nie są ułożone tak jak powinny. – Mów psie! – Syknął wojownik.

 

– W torbie. – Wyszeptał czarodziej plując krwią. Hosh otworzył wskazaną sakwę. Znalazł w środku tylko manuskrypt. Ciekawość kazała mu go rozwinąć. Oczy rozszerzyły mu się ze zdziwienia, kiedy spojrzał na kartę. Z niedowierzaniem zerknął na swój tatuaż. Identyczny znak widniał na dole dokumentu.

 

– Co to ma znaczyć?! – Krzyknął na maga.

 

– Chciałem przechytrzyć Bogów. – Wysapał Diores. – O ja głupi. – Krew ponownie zabryzgała mu twarz. Zaczął już się trząść. Umierał.

 

– O co w tym wszystkim chodzi! – Nie dawał spokoju Wojownik.

 

– Ten znak jest jak lustro. – Odpowiedział cicho czarodziej. – Odbije każde Orkowe zaklęcie. – Dodał krztusząc się posoką. – Myślałem, że nie ma już Strażników. – Kontynuował. – W końcu minęło już całe milenium… – Atak drgawek przerwał opowieść.

 

– Jakich strażników do cholery?! – Warknął Hosh.

 

– To ty nic nie wiesz? – Zdziwił się mag. Wzrok już miał mętny, powoli tracił świadomość.

 

– Mów! – Szarpnął go Ork. Człowiek nieco się otrząsnął.

 

– Jesteś jednym ze strażników głupcze! – Syknął.

 

– Strażników, czego? – Drążył wojownik.

 

– Starożytnej magii. – Odpowiedział czarnoksiężnik. – Najpotężniejszej, jaką poznałem. – Uśmiechnął się do swoich myśli.

 

– Nie rozumiem cię, magu! – Powiedział żołnierz.

 

– Posiadłem potęgę, na którą nie byłem przygotowany. – Mężczyzna ponownie zaczął odpływać. – Potęgę, na którą nikt nie może być przygotowany. – Mówił już bardziej do siebie, niż do Orka. – Kapituła nie może jej posiąść! – Syknął odzyskawszy na chwilę jasność umysłu. Złapał Hosha za ramę. – Musisz uciekać! – Krzyknął z przerażeniem w oczach.

 

– Niby dokąd? – Spytał wojownik

 

– Na południe. – Odparł mag opadając nagle z sił. Po raz kolejny plunął krwią.

 

– A pies cię trącał! – Warknął żołnierz. – Najpierw zabijasz moich kompanów, a potem dajesz dobre rady niczym ojciec?! – Spytał zajadle. – Zdychaj psie niewierny i daj mi spokój! – Krzyknął. Czarodziej chwycił go za dłoń.

 

– Nie pozwól by go zabrali. – Wysapał i umarł. Ork wyrwał rękę z uścisku.

 

– Zrobię, co uznam za słuszne – Powiedział do trupa. Po chwili namysłu zwinął manuskrypt i wsunął go w cholewę buta. Usiał, zbierając przez chwilę siły. Pokonawszy ból, wstał na nogi. Zakręciło mu się w głowie i mało nie upadł. Utrzymał się jednak w pionie. Rzucił jeszcze okiem na pole bitwy. Nie po raz pierwszy widział takie zniszczenia. Sam niejednokrotnie uczestniczył w burzeniu osad. Nigdy jednak nie spodziewał się, że jeden człowiek może dokonać czegoś takiego w przeciągu jednej chwili. Z niesmakiem pokręcił głową. Taka potęga nie mogła wpaść w ręce tych chciwych magów. Pokuśtykał w stronę mostu. Częściowo zwęglone zwłoki Saga leżały przy samiuśkim zejściu na przeprawę. Pochylił się nad nim.

 

– I na co nam to było, przyjacielu? – Spytał kładąc słoń na czole gro-Gehna. – Od kiedy pamiętam, walczymy dla tego padalca na tronie. – Kontynuował. – A on wysyła nas na pewną śmierć. – Skwitował. Na wspomnienie wielu lat wspólnej służby, łza spłynęła po policzku Hosha. – Pozwolisz, że zaopiekuje się twoim toporem? – Spytał retorycznie. – Spłynie krwią naszych wrogów jak za dawnych, dobrych czasów, przyjacielu. – Rzekł pociągając nosem, po czym zabrał oręż kompana. Przebijając się przez tłum mieszkańców, poszedł do stajni. W ciągu pięciu minut przygotował konia. Topory umieścił za siodłem, po obu stronach wierzchowca. Wskoczył na grzbiet zwierzęcia i pogalopował do mostu. Kiedy mijał ciało Saga, wspomnienia uderzyły ze zdwojoną siłą. Oczy Orka ponownie powilgotniały. Grube krople ściekły mu po policzkach. Ledwo widział przeprawę. Dotarł jednak pod samą bramę twierdzy nawet się nie obejrzawszy. Nagle wierzeje jęły się otwierać. Wojownik, szybko oprzytomniawszy, pogonił wierzchowca w bok. Skryła ich mgła i ciemność. Z twierdzy wynurzył się oddział piechurów. W pełnym porządku, maszerując po czworo w rzędzie, przekroczyli most. Za nimi wyszedł, odziany w błyszczącą, srebrną zbroję, dowódca twierdzy, w towarzystwie dwojga magów – mężczyzny o białych włosach, oraz skąpo odzianej Mrocznej Elfki. Nim wrota zdążyły się za nimi zamknąć, Hosh wślizgnął się do środka.

 

– Słyszałeś coś? – Spytała Nadia odwracając się w stronę twierdzy.

 

– Nie! – Odparł sucho Balthasar.

 

– Na pewno?

 

– Daj spokój! – Syknął mag. – Idziemy! – Rozkazał. Ruszyli na drugą stronę rzeki. Żołnierze już zabezpieczyli miejsce starcia korowodem. Czarodzieje obrzucili spojrzeniem okolice.

 

– Co tu się stało na bogów?! – Wyrwało się Balthasarowi. Nagle zbladł. Widok porozrywanych ciał najwidoczniej mu nie służył. Gdy potknął się o wciąż dymiące zwłoki Saga, nie wytrzymał. Wychyliwszy się za barierkę, zaczął wymiotować.

 

– Ależ ty jesteś delikatny. – Skwitowała Nadia, gwiżdżąc z podziwu. – Ethan, kochanie. – Zwróciła się słodko do potężnie zbudowanego dowódcy. Ten niemal zastrzygł uszami. – Znajdź, proszę, jakiegoś świadka. – Puściła oczko.

 

– Tak, pani! – Odparł szybko, salutując uderzeniem w pierś. W kilka chwil później dwoje rosłych wojowników przywlekło jednego z miejskich strażników. Rzucili go na kolana, przed obliczem Elfki.

 

– Witaj młodzieńcze. – Zaszczebiotała. Chłopak zaczerwienił się. – Opowiedz mi proszę, co tu się stało. – Uśmiechnęła się figlarnie. Strażnik jął opowiadać jak to Orkowie rankiem przybyli do miasta, rozstawiając wszystkich po kątach. Opisał jak wciągnęli maga w pułapkę. W końcu doszedł do walki.

 

– A jak to się stało? – Zniecierpliwiona Nadia zataczając dłonią krąg, wskazała zniszczenia.

 

– Ano ten drobny czarodziej rzucił takie zaklęcie. – Wyjaśnił młodzian.

 

– Ile osób przeżyło? – Wtrącił się Balthasar, opanowawszy nieco swa słabość.

 

– Tylko jeden Ork. – Odparł strażnik.

 

– Jak to Ork?! – Krzyknęli chórem. – A co z magiem? – Spytała z niedowierzaniem Nadia.

 

– Tam leży jego ścierwo. – Brodą wskazał środek ulicy. – Żeby je tak wilcy zeżarły. Tfu! – Splunął pod nogi. Czarodzieje dopiero teraz zauważyli drobne ciało odziane w bury płaszcz. Wcześniej było dla nich nie do pomyślenia, że Hermund może zginąć z rąk zwykłych żołnierzy. Jednocześnie rzucili się na zwłoki.

 

– Nie ma! – Ryknął wściekle Balthasar.

 

– Gdzie jest ten Ork?! – Krzyknęła Elfka.

 

– Musieliście minąć się z nim na moście, Pani. – Odpowiedział strażnik. Magowie spojrzeli na siebie. – Do Twierdzy! – Krzyknęli jednocześnie.

 

W tej samej chwili Hosh nie niepokojony przez nikogo, przekraczał pogrążony w mroku dziedziniec twierdzy. Nie potrzebował światła, żeby dobrze widzieć. Strażnicy nie wykonywali należycie swoich obowiązków. Co prawda lwia ich część wmaszerowała przed chwilą do miasta, ale wszyscy pozostali po prostu się obijali. Gdyby byli w "Czterdziestce czwórce", już by wisieli, ot tak, dla przykładu. Ork najspokojniej w świecie, podjechał do monumentalnej Południowej Bramy warowni. Przy mechanizmie unoszącym kraty smacznie pochrapywał wartownik. Jasne, kręcone włosy zdradzały, że pochodził z Północnego Wybrzeża. Wojownik musiał się spieszyć, magowie zaraz powinni zauważyć brak manuskryptu. Gro-Zan kopnął żołnierza.

 

– Czego! – Warknął zbudzony człowiek. W półmroku nie zobaczył, z kim ma do czynienia.

 

– Milcz psie! – Ryknął Ork. – Co to za spanie na służbie?!

 

– Ja… – Próbował tłumaczyć się zmieszany wartownik.

 

– Cisza! – Przerwał mu Hosh. – Otwórz mi bramę. – Rozkazał. – Wiedział, że takim postępowaniem wiele osiągnie.

 

– Nie mogę. – Odpowiedział strażnik.

 

– Nazwisko! – Warknął gro-Zan.

 

– Ale…

 

– Nie ma żadnego, ale! Wiesz, kto zda raport prefektowi południa? – Spytał retorycznie. Wydawało mu się, że słyszy już pokrzykiwania magów. Człowiek pokręcił głową.

 

– Ja padalcze! – Ryknął Ork. – I z wielką przyjemnością napiszę, że jakiś pajac przysypiał pilnując jednej z najważniejszych bram Imperium! – Syknął. – Potoczy się kilka głów. – Skwitował kręcąc głową. Pod wartownikiem aż ugięły się kolana.

 

– Ależ, Panie.

 

– Zamilcz i otwórz bramę! – Przerwał bezceremonialnie Ork. Człowiek posłusznie wykonał polecenie. Krasnoludzki mechanizm zazgrzytał. Wewnątrz grubych murów coś łupnęło, po czym krata uniosła się, a wierzeje rozwarły. W tym momencie, zza rogu wyskoczyły dwie postaci.

 

– Zatrzymać go! – Krzyknął Balthasar. Wartownik ogłupiał. Ork ogłuszył go silnym uderzeniem w głowę. Obrócił kona w stronę czarnoksiężników. Białowłosy człowiek z furią gapił mu się w oczy. W tym momencie wszelkie wątpliwości Hosha się rozwiały. Hermund to był kawał sukinsyna, ale co do jednego miał rację – zwój nie mógł trafić w chciwe łapska magów z tej pieprzonej Kapituły. Gro-Zan zawrócił wierzchowca i gnając na złamanie karku, umknął z twierdzy.

 

– Nieeeeee! – Usłyszał za sobą zawodzenie maga. W chwile później gęsta niczym mleko mgła przesłoniła warownię. Ork pogalopował na południe.

Koniec

Komentarze

     Zapis dialogów to istna masakra w dzień Święego Walentego. Błąd na błędzie i błędem pogania.

Nie przeczytałem do końca, ale już zauważyłem, że masz nieodpartą chęć pisania: "powiedział, odrzekł, rzucił, krzyknął etc. lub opisywania reakcji.

Skoro rozmawiają ze sobą dwie osoby, to po co to piszesz? Taki nadmiar naprawdę męczy. No i by się przydała pewna lekcja u Mortycjana odnośnie dialogów, bo jest problem z interpunkcją i nie tylko.

Zanim zamieścisz coś tutaj, odłóż swój "gotowy" tekst na kilka dni, a potem do niego wróć. Albo też daj komuś do przeczytania.

@Roger co ty tak z tym Walentym? :)

 

 

 

Jedna scena mnie szczerze rozbawił:

"- Z upoważnienia jego ekscelencji, cesarza Ragnara II. - Zaczął wojownik, z wolna okrążając oberżystę. - Ja, Sag gro-Gehn, ścigam pewnego człowieka. - Kontynuował wolno, obserwując gospodarza. - Jest to bardzo niebezpieczny mag. Zdradził Kapitułę i zbezcześcił świątynię Trójcy. - Wyjaśnił. Melkolf zbladł. - Czy widziałeś go może? - Spytał patrząc karczmarzowi w oczy."

 Skąd, panie. Nie widziałem nikogo, kto miałby napisane niezmywalnym mazakiem na czole, że jest magiem który zdradził Kapitułę i zbezcześcił świątynie Trójcy. Nie przydałby się jakiś opis, czy oberżysta miał obowiązek legitymować wszystkich gości?

" pospiesznie zdjęli torby z koni wypełnione swoimi szpargałami i dodatkową bronią - potężnymi, dwuręcznymi toporami" - kto trzyma dwuręczne topory w torbach? Żeby chociaż w jukach... Poza tym szpargały to inaczej papiery, a nie wmówisz mi że orkowie trzymali coś do poczytania po drodze.

"Ardesh prowadziło handel z przybyszami z dalekiego południa. To tu najtaniej można było kupić zioła, przyprawy, delikatne jak skóra dziewicy tkaniny oraz niewolników o czarnej jak noc skórze. Nie zmieniało to jednak faktu, że na te towary mogli sobie pozwolić jedynie najbogatsi z tych obrzydliwie bogatych." - wybacz, ale to się przysłowiowej kupy nie trzyma. Towary, na które pozwolić sobie mogą tylko najbogatszi, są sprzedawane w takiej dziurze, na takim zadupiu? Jakże to tak? Nawet jeśli z jakichś powodów (powiedzmy to mądre słowo - geopolitycznych) byłoby to konieczne, to miasto raz-dwa wzbogaciłoby się niemiłosierne, i zainwestowałoby w marmury, teatry, wille i takie tam. 

" Podkreślająca jej sylwetkę suknia, z pewnością nie należała do skromnych. Rozporek sięgający biodra" - Rozporek?! Nie chodzi czasami o wycięcie sukni?!

"Powiedziała niemal flegmatycznie Nadia, oglądając swoje, świeżo pomalowane paznokcie." - nie trzeba zaznaczać, że paznokcie nie są, powiedzmy, ot,  Balthasara.

" Byli oni wyniośli, bezczelni i chciwi, jeśli nie na pieniądze, to na wiedzę." - jeśli nie pieniędzy, to wiedzy.

"Czarnoksiężnik postanowił się trochę zabawić. Odcyfrowując manuskrypt, nauczył się nieznanego Kapitule, bardzo potężnego zaklęcia. Uznał, że nadszedł czas, aby je wykorzystać." - sędziwy i niezwykle utalentowany mag, jak to zwykle bywa, był kompletnym idiotą, nie zdającym sobie sprawy, że zostanie z łatwością namierzony po użyciu niezwykle potężnego zaklęcia.

Mimo wszystkich uwag i kulejącej przecinkologii, opowiadanie się... podobało. W zasadzie jest nie najgorzej napisane, a mimo swojej wtórności fabuła potrafi zainteresować. 


Dzięki za uwagi. To bardzo stare opowiadanie. Kiedyś je opublikowałem na innym portalu. Niedawno zarejesrowałem sie tutaj, a dziś przy porządkach na twardzielu znalazłem te opowiadanko. Przyznam, że dziś wrzuciłem je bez dokładnego przeczytania. Teraz dokonałem kilku poprawek (dzięx Lassar).

Litości!  Ten tekst jest tak najeżony błędami, że czacha dymi, oczy bolą. Interpunkcja leży i kwiczy. Zapis dialogów już nawet nie kwiczy, tylko leży i błaga o śmierć. Tragedia.

Przeczytałem fragment i było nawet wciągające. Niestety, nie na tyle, aby mnie zachęcić do przebijania się przez niechlujstwo. Jak porządnie poprawisz tekst, to z chęcią go w całości przeczytam.

pozdrawiam

I po co to było?

Pomysł niezły, ale po co tyle brutalności np: zabicie karczmarza, dlaczego? Dla przyjemności zabijania? Jakoś nie widzę uzasadnienia w fabule. Moim zdaniem jest to nielogiczne. Wbrew potocznemu mniemaniu zabijanie, nawet w czasach tzw. ciemnego średniowiecza, nie przechodziło bez echa. Można ludzi sponiewierać, ale od razu zabijać?

Mimo to całość wydaje się mieć potencjał.

Nowa Fantastyka