- Opowiadanie: Grameir - [Ainaren] Sierp

[Ainaren] Sierp

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

[Ainaren] Sierp

Powietrze wypełniał gwar rozmów oraz zapach piwa i pieczonej dziczyzny. Stojący na niewielkiej scenie w rogu pomieszczenia zespół bardów przygrywał skoczne melodie. Energicznie uderzali w struny pięknie ozdobionych instrumentów i tupali do rytmu utworów. Jeden z nich śpiewał znaną na całym kontynencie „balladę o kochankach”, jednak po kilku kuflach nie szło mu to zbyt dobrze. Niemniej, nikomu to nie przeszkadzało. Kilka nietrzeźwych osób tańczyło do ich muzyki, reszta siedziała przy niewielkich, okrągłych stolikach, w skupieniu pożerając zawartość swoich talerzy. Typowa karczma.

W cieniu siedział samotnie młody mężczyzna odziany w długi, ciemny płaszcz z kapturem, ozdobiony insygniami Zakonu. Na plecach wyszyty miał symbol Zakonu. Błękitną tarczę, a na niej smok przebity mieczem. Na stole, obok resztek potrawki z dzika i pustego już kufla leżał do połowy wysunięty z pochwy miecz, pobłyskujący delikatnie w świetle naściennych lamp. Zdawało się, że emituje własne, zimne światło. Powietrze wokół niego zdawało się drżeć i załamywać, jak nad gorącymi piaskami pustyni. Młodzian przeciągnął się i rozsiadł wygodnie. Chwycił z talerza jedną z wielu drobnych kostek i zaczął dłubać nią w zębach. Przez sęk w ścianie mógł dostrzec zachodzące słońce. Światło padające na jego twarz ujawniało gładkie, młodzieńcze rysy i jasnoniebieskie oczy. Dłonią odgarnął z czoła grzywkę. Nie mógł się do niej przyzwyczaić. Od zawsze chodził w krótko ściętych włosach, a teraz postanowił zapuścić je po raz pierwszy. W palcach obracał srebrny pierścień ozdobiony tajemniczymi runami niezrozumiałymi dla przeciętnego człowieka. Za każdym razem, gdy zamykał oczy, a na jego twarzy pojawiało się skupienie, napisy rozjaśniały się delikatnym, błękitnym światłem. Artefakt ten otrzymał niegdyś od przyjaciela, czarodzieja któremu pomógł. Dzięki niemu może posługiwać się telepatią – sztuką zakazaną w Ainaren i, podobnie jak wszystkie przejawy magii, karaną śmiercią.

W pewnym momencie drzwi do karczmy otworzyły się, wpuszczając do środka nieco więcej światła. Przez próg przestąpił dobrze zbudowany mężczyzna. Długie blond włosy spływały mu na ramiona, a twarde, wyraziste rysy twarzy nadawały mu powagi i, w pewnym sensie, szlachetności. Na plecach targał wypchaną po brzegi, dużą i głośno grzechoczącą torbę, a w lewej dłoni trzymał tarczę z identycznym symbolem jak ten na płaszczu siedzącego w cieniu chłopaka. Przez pas przepasany miał sierp. Nie był to zwykły sierp używany przez chłopów podczas żniw. Był zdecydowanie dłuższy, przypominał umiejętnie wygięty długi miecz. Miecze mają klasę, niektóre są piękne, inne odzwierciedlają właściciela. Ta broń wyglądała groteskowo. Nie pozostawiała złudzeń odnośnie przeznaczenia. Nikt nie miał na tyle odwagi, by ją wyśmiać. A w każdym razie nikt o zdrowych zmysłach.

Oczy przybyszy spotkały się przez chwilę, rycerz jednak zignorował siedzącego w cieniu chłopaka i podszedł do lady. Sięgnął po sakwę i położył kilka srebrnych monet, prosząc karczmarza o jedzenie i picie.

– Sianokosy już się skończyły – stało za nim trzech pijanych osiłków, śmiejących się obleśnie. Łysi, brudni, i te świdrujące świńskie oczka. Rycerz ani drgnął, nie odwrócił nawet głowy. Zdawało się, że wszystko dookoła nieco przycichło. Ludzie zaczęli powoli zauważać rozgrywającą się scenkę. – Słyszysz, co do ciebie mówię? Nie lubimy tu takich jak ty. – Brak reakcji sprawiał, że wieśniak coraz bardziej się złościł.

– Patrz na mnie jak do ciebie mówię! – Wrzasnął. Rycerz odwrócił się powoli. Oparł tarczę o ladę i skrzyżował ręce na piersi. Patrzył pijakowi prosto w oczy.

– Twój oddech powaliłby demony piekielnych czeluści – odpowiedział spokojnie. – Byłbyś łaskaw odsunąć się na kilka kroków?

– Ja ci dam! – wrzasnął wściekły pijaczyna i zamachnął się na rycerza. Ten lewą ręką zablokował cios, a wolną dłonią od góry uderzył z niezwykłą prędkością w łokieć napastnika. Ręka osiłka wygięła się nienaturalnie z głośnym trzaskiem, a ten padł na ziemię, zwijając się i krzycząc. Jego towarzysze bez namysłu rzucili się na mężczyznę. Ten chwycił tarczę i uderzył nią pierwszego atakującego, po czym zręcznie uchylił się przed ciosem drugiego i wyprowadził prosty cios prosto w brzuch. Zdarzenie trwało raptem kilka sekund. Cała trójka pijaków leżała na ziemi, zwijając się. Szynkarz dostarczył przybyszowi jedzenie, po czym wygonił obitych wieśniaków z gospody, przepraszając nowoprzybyłego gościa za problemy. Rycerz skierował się z jedzeniem w stronę stolika zajętego wyłącznie przez chłopaka w płaszczu.

– Jestem Roland zwany Sierporękim – przedstawił się, zanim usiadł. – Jesteś Łowcą, prawda?

– Tamir zwany Smokobójcą – skłamał Dorian, zdrajca Zakonu. – Tak, jestem Łowcą.

– Znajdziemy więc wspólny język! – Uradował się rycerz. W ułamku sekundy wyparowała z niego cała ta powaga, szlachetność, pozostawiając zmęczonego samotnością człowieka szczęśliwego z towarzystwa. Spojrzał na pusty kufel Łowcy, po czym zawołał – piwa, karczmarzu! Nie wypada, żebyśmy rozmawiali o suchym pysku – dodał, po czym zabrał się za pałaszowanie jedzenia.

– Co sprowadza tu Łowcę? – zapytał Roland, gdy tylko znalazł czas między kolejnymi kęsami i przeżuwaniem. – Demony? Wampiry? Wilkołaki? A może… – nachylił się nad stołem i dokończył konspiracyjnym szeptem – smoki?

– Jestem tam, gdzie akurat mnie potrzebują.

– To tak jak i ja – odparł rycerz. – Odkąd wyruszyłem na pielgrzymkę, pomogłem już wielu osobom, zabiłem wiele potworów, zdobyłem cenne doświadczenie. I wszystko to w imię Zakonu! Jeśli osiągnę odpowiednio wiele, arcykapłan Roderick przyjmie mnie do osobistej gwardii! Już teraz mam przed oczami wszystkie te zaszczyty, bogactwa które na mnie spłyną.

– Długo już podróżujesz? – Zapytał zaciekawiony chłopak.

– O tak, ładnych parę lat! Byłem już w Agenbardzie i w Pantarall, na demony, doszedłem nawet do granic El’Faime. Teraz zmierzam na Wichrowe Wzgórza. Tak wiele o nich słyszałem, podobno wyglądają niesamowicie, mimo iż są anomalią magiczną! Ale starczy już o mnie. Musisz mi powiedzieć, kiedy zdobyłeś swój przydomek! W końcu nie jesteś jedynym Łowcą, a tylko ty posiadasz taki przydomek!

– To był zwykły smok, nic specjalnego. Przyleciał nad wodopój, to ja go odpowiednio potraktowałem – pokazał rękoma gest ukręcania karku. Roland zdawał się wciąż nie rozumieć. – Po prostu nie sprawiło mi to problemów. Zrobiłem to z taką łatwością, że jego łaskawość Roderick postanowił mnie uhonorować – z całej siły starał się, by nie zabrzmiało to sarkastycznie.

– Jesteś naprawdę skromny, szczególnie jak na osobę posiadającą taki przydomek! – W tym momencie Roland skupił wzrok na leżącym na stole mieczu.

– Twoja broń – wskazał palcem – to nie jest Ostrze Pustki, prawda?

– Nie jest – odparł Dorian, po czym delikatnie wysunął miecz z pochwy i podał go rycerzowi. Ten gładził jego powierzchnię z namaszczeniem i oglądał z każdej strony. – Kiedyś nim był, jednak po nasączeniu krwią Strażnika Pustki zmienił się.

– Niech cię sukub! Walczyłeś ze Strażnikiem? – Rycerz zachłysnął się piwem.

– Pokonałem go. – Dorian odebrał broń, po czym wskazał palcem groteskowy sierp. – Używasz dość ciekawej broni.

– Jest wykuty z mithrillu. Tego metalu nie naruszy nawet ostrze pokryte Woalem Pustki, takie jak broń Łowców! Niesamowity, prawda? – Rycerz wyłożył swój sierp na stół, jednym haustem opróżnił swój kufel, po czym ponownie zawołał o napój. Rycerz rozlał go do kufli, po czym rozsiadł się wygodnie i przyjrzał dokładnie Tamirowi.

– Tak właściwie – zaczął – to dlaczego Łowca, w dodatku taki jak ty, włóczy się bez celu po świecie, w dodatku samotnie? Z tego co pamiętam, to zawsze działacie w grupach i opuszczacie cytadelę tylko na wezwanie.

– Nie lubię dzielić z kimś sławy – odpowiedział Dorian. Rycerz roześmiał się.

– To tak jak i ja! Ale nie masz chyba nic przeciwko kompanowi, przynajmniej na najbliższych kilka dni?

– Myślę, że możemy cieszyć się swoim towarzystwem do rana. Potem nasze drogi się rozejdą.

W milczeniu dokończyli wino. Kiedy tylko rycerz opróżnił swój kufel, huknął ręką w stół.

– Ja mam już dość tego karczemnego gwaru. Chodźmy do obozu, tam mam dzban prawdziwego miodu, nie to co serwują tutaj i nazywają winem.

– Nocujesz poza miastem?

– Tak, wystarczająco dużo czasu spędziłem w murach cytadeli Zakonu. A gdzie ty masz zamiar spędzić noc?

– Myślałem o rozbiciu obozu w lesie.

– Ha! Mamy więcej wspólnego, niż mogłoby się wydawać! Ruszajmy!

Wyszli z karczmy i ruszyli brukowanymi uliczkami w kierunku wyjścia z miasta. Blask pochodni rozświetlał bezksiężycową noc i wydłużał cienie. Odgłosy kroków niosły się daleko, odbijały od ścian domów i wracały do nich. Przeszli przez otwartą jeszcze bramę do miasta, ominęli podgrodzie i wkroczyli do lasu. Nocą drzewa przybierały kształty, które przestraszyły już niejednego śmiałka. W posępnej ciemności rozchodziły się mrożące krew w żyłach odgłosy. Pohukiwanie sowy, trzaski, odległe wycie wilków. Roland nic sobie z tego nie robił i maszerował dziarsko przed siebie, a Dorian zaraz za nim. Młodzian co jakiś czas zamykał oczy i próbował wyszukać myślą towarzysza, ten jednak nie odpowiadał. Kupię mu magiczną smycz, zaśmiał się w myślach.

Doszli do wartkiego leśnego strumienia. Tu drzewa i krzaki były przerzedzone, tworząc dogodne miejsce na obóz, co Roland zdążył już wykorzystać. Dorian dostrzegł rozbity namiot i pasącego się kawałek dalej, przywiązanego do drzewa białego konia.

– Zostawiłeś wierzchowca w stajni? – Zapytał rycerz.

– Podróżuję z karawanami kupieckimi, nie potrzebuję konia.

– Jesteś naprawdę ciekawą osobą, Tamirze Smokobójco.

Rycerz pochylił się nad przygotowanym wcześniej miejscem na ognisko i przez dłuższą chwilę rozpalał zmoczone przez rosę gałęzie, wyklinając przy tym wszystkie demony świata i okolic. W końcu udało mu się rozniecić ogień. Gdy tylko płomienie rozjaśniły obozowisko, a przyjemne trzaskanie ogniska zagłuszyło odgłosy nocy, Roland wszedł do namiotu i wyniósł z niego dużą butelkę po brzegi wypełnioną gęstym napojem. Otworzył ją szybko i dosiadł się do Doriana, po czym przyciągnął do siebie leżącą obok torbę i wyciągnął z niej zbroję, szmatkę i pastę do polerowania pancerza. W skupieniu raz po raz nakładał na materiał pastę i porządnie szorował metalowe elementy.

Opowiadali sobie różne przygody, popijali miodu, a po kilku godzinach zasnęli przy ognisku.

 

***

 

Wiatr szumiał cicho w zielonych koronach. Żar w ognisku tlił się jeszcze delikatnie. W oddali słychać było pohukiwanie sowy, muzykę świerszczy i wołanie wilków. Blade, szare światło poranka oblewało leżące w trawie sylwetki. Jedna z nich rozbudziła się, uniosła cicho i ruszyła obmyć się w pobliskim strumieniu. Był to Roland. Dorian przewrócił się na drugi bok i chrapał dalej. Gdy rycerz doszedł do brzegu strumienia, zrzucił z siebie ubrania i powoli zanurzył się w lodowatej, orzeźwiającej wodzie. Uświadomił sobie, że słyszy narastający, charakterystyczny dźwięk. Z początku go nie zauważał, lecz teraz ten przebił się przez barierę odgłosów lasu i wody. Roland jeszcze nigdy go nie słyszał, lecz zdawał sobie sprawę, że jego źródłem są skrzydła. Kilkumetrowe, błoniaste skrzydła. Smocze skrzydła. Zamarł w milczeniu, wypatrując bestii. Z początku ujrzał jedynie jej fragmenty prześwitujące przez korony drzew, a dopiero gdy była bezpośrednio nad nim ujrzał ją w pełnej krasie. Wielki, szmaragdowy smok. Jego łuski wyróżniały się spośród szarości poranka, mieniły się w słabym świetle. Po chwili złożył się odpowiednio w powietrzu i wylądował zgrabnie kilka metrów od rycerza, po drugiej stronie strumienia i schylił się, aby sięgnąć paszczą do wody. Roland stał w całkowitym bezruchu. Bestia na niego nie reagowała, przez chwilę jednak miał wrażenie, że obserwuje go uważnie. Najwolniej jak tylko potrafił zaczął wycofywać się w kierunku brzegu, na którym zostawił ubrania i sierp. Serce waliło mu jak młotem. Wiedział, że nie pokona łuskowatej bestii w pojedynkę i będzie potrzebował pomocy Smokobójcy. Spojrzał w stronę swoich ubrań, następnie obozu. Nie spostrzegł, że smocze oko wciąż śledziło jego ruchy.

Kim właściwie jesteś? – Usłyszał głos, który przeszył jego umysł niczym bełt i pozostawił po sobie wyraźne echo. Odruchowo rozejrzał się dookoła, jednak jego wzrok szybko spoczął na wpatrującym się w niego uważnie smoku.

– Wyjdź z mojej głowy demoniczny pomiocie! – Krzyknął w stronę leżącej bestii i przyspieszył przedzieranie się przez wartki strumień. Był już wynurzony od pasa w górę.

Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, człowieku.

Rycerz złapał się za głowę, po czym odwrócił plecami do smoka i biegiem ruszył w stronę broni.

Nie tak szybko – smok jednym susem przesadził całą szerokość strumienia, lądując wprost na rzeczach Rolanda. Ten zatrzymał się, nie wiedząc co robić.

– Czego ode mnie chcesz, chowańcu diablich lordów?!

Przybywam w imieniu demona tysiąca czeluści.

Rycerz zastanawiał się przez krótką chwilę.

– Kłamiesz, bestio! – wypalił.

A więc się domyśliłeś… Jesteś inteligentniejszy, niż myślałem. Jeszcze trochę i zacznę odczuwać wobec ciebie szacunek. – W tym niskim, ale dźwięcznym głosie odbijającym się w myślach rycerza ten natychmiast wyczuł złośliwość. Smok spojrzał na przygniatane łapą rzeczy rycerza. Ubrania i sierp.

Masz piękną broń – usłyszał Roland. Bestia chwyciła przedmioty w szpony i uniosła je w powietrze, a następnie pojedynczym, szybkim ruchem cisnęła je do strumienia. Ostrze z pluskiem przecięło powierzchnię wody i wylądowało na dnie, podczas gdy ubrania opadły powoli i popłynęły z prądem. – Ojej… Tak mi przykro… Niezdara ze mnie – smok wyszczerzył kły.

– Walcz, siewco demonicznego ognia! – Rycerz uniósł pięści. Bestia wzdrygnęła się i wydała dziwny odgłos, jakby się zachłysnęła. Mężczyzna szykował się do szarży na smoka. Bez zbroi, bez broni. Mocniej zacisnął pięści, po czym wystrzelił w stronę kilkunastokrotnie większego przeciwnika. Ten wyprostował się i zamarł w bezruchu, nie wiedząc jak zareagować.

– Mawren! – Krzyk Doriana przerwał to przedstawienie. Zarówno smok, jak i Roland odwrócili się w stronę stojącego kawałek dalej Łowcy, rycerz jednak nie zdążył wyhamować i wpadł prosto na przeciwnika. Odbił się od wielkiego cielska i skończył leżąc na ziemi. Dorian szedł hardo w stronę bestii, grożąc jej palcem. – Miałeś mnie ostrzec, zanim wrócisz!

Tak słodko spałeś, nie chciałem cię budzić – odparł Mawren protekcjonalnym tonem, wzrok Doriana sprawił jednak, że zamilkł i spuścił wielki łeb, jakby w skrusze. Rycerz podniósł się z wolna i patrzył raz na malutkiego Łowcę krzyczącego i wytykającego smoka palcami, raz na gigantyczną bestię z pokorą przyjmującą te oskarżenia. Nie słyszał tego, co odpowiada towarzysz Doriana. Nie wiedział, co robić. Obserwował.

– I co to ma znaczyć? – Dorian wskazał stojącego nago Rolanda, wciąż patrząc Mawrenowi prosto w oczy.

Ja… Bawiłem się ofiarą…

– Miałeś zamiar go zabić? – Chłopak kontynuował tyradę – Od kiedy to jesteś jednym z tych „głupich, mordujących wszystko co się rusza smoków”? I gdzie są jego rzeczy?

Powietrze zadrgało od pomruku niezadowolenia, który dobył się z gardła bestii. Po chwili Mawren wkroczył powoli do wody i raz po raz zanurzał łeb, poszukując mithrillowej broni.

Roland zbliżył się powoli do Doriana.

– Jak ty to… – Zmarszczył czoło i zaczął dokładnie przyglądać się chłopakowi. – Nie jesteś Łowcą. Nie jesteś Smokobójcą. Okłamywałeś mnie! Kim ty właściwie jesteś? I skąd masz płaszcz i ostrze Zakonu? Kogo zabiłeś, żeby je zdobyć?

Nagle przysłonił ich cień. Roland ujrzał nad sobą smoczy łeb. W sekundę później u jego nóg upadł sierp, a Mawren oddalił się tak cicho, jak podszedł.

Rycerz schylił się po broń.

– Wiem, kim jesteś – rzucił, kiedy się wyprostował. Oskarżycielsko mierzył sierpem w stronę Doriana. Ręka wciąż mu jeszcze drżała. – To ty zdradziłeś Zakon. To ty krzyżujesz wszystkie plany arcykapłana Rodericka. Oswoiłeś piekielnego smoka i uciekłeś niczym tchórz! Walcz, lub niech pochłonie cię czeluść! – przybrał postawę bojową.

Dorian nie reagował.

– Dobądź broni, nie będę walczył z bezbronnym! W przeciwieństwie do ciebie wciąż posiadam honor i godność!

Z miejsca w którym rozłożył się Mawren dobiegło ironiczne parsknięcie.

Lawina myśli zasypała umysł Doriana. Rycerz był doskonale świadom zagrożenia, wciąż jednak chciał walczyć. Jego kodeks nie pozwalał mu odpuścić. Młodzian mógł pozbyć się go zaledwie jednym słowem. Mawren tylko czekał, by usmażyć Rolanda i wbić zęby w ciało. Chłopak wiedział jednak, że potem zniszczyłoby go sumienie, przeżerając się powoli przez psychikę. Potrafił zabijać, był do tego szkolony od dziecka. Teraz jednak nie wybaczyłby sobie tej ofiary własnego miecza. Roland, mimo iż mający zdecydowanie więcej lat na karku, miał w sobie dziecięcą wiarę i naiwność. Kierował się ideałami i moralnością dyktowaną mu przez Zakon. Widział świat w dwóch barwach – czerni i bieli. Nie był w stanie dostrzec odcieni szarości. Dorian postanowił odwlekać tą walkę tak długo, jak tylko mógł.

– Nie możesz walczyć bez swojego pancerza – powiedział cicho. – Ubierz się. Przygotuj do walki. A wtedy się zmierzymy.

Rycerz zastanawiał się przez chwilę, w końcu jednak opuścił broń i, wciąż mierząc chłopaka wrogim spojrzeniem, ruszył w stronę obozu.

Dlaczego chcesz go oszczędzić? Jest taki sam jak reszta. Jak Cedrick. Jak Roderick.

– On jest inny.

Jak sobie chcesz. Dla mnie jest zwyczajnym robakiem. Nie licz na to, że pozwolę mu zniszczyć moją własność.

Dorian roześmiał się, wiedząc że to o nim mowa. Mawren zawsze potrafił rozładować atmosferę, w dodatku robił to zupełnie nieświadomie. Ruszyli w stronę obozu. Młodzian czuł na plecach gorący oddech powoli kroczącego za nim towarzysza. Szpony masywnych łap rozrywały leśną ściółkę, a łuski chroniące grzbiet zdzierały z drzew korę, gdy się o nie ocierał.

Roland siedział na pieńku obok ogniska. Grzebał patykiem w żarze, wyrzucając w powietrze kaskady szybko gasnących iskier. Zdążył już założyć kolczugę, a obok niego, na macie, leżały równo rozłożone elementy zbroi płytowej barwy mithrillu. Wstał i uniósł głowę, gdy tylko Dorian się zbliżył.

– Pomożesz mi nałożyć zbroję. Potem możemy walczyć.

– Nie potrafisz nałożyć jej sam? – Zapytał zaskoczony Dorian, zadziwiony naiwnością rycerza. Wystarczyłby jeden ruch, by go ukatrupić. Taka łatwowierność może znacznie skrócić życie…

– Wskaż mi kogoś, kto potrafi ubrać zbroję płytową bez niczyjej pomocy – poirytował się rycerz. Dorian spełnił jego prośbę. Chwycił nagolennik i zabrał się za jego mocowanie.

– Po co więc ją nosisz? Nie powinieneś mieć giermka?

– Miałem – Roland z powrotem siadł na pieńku. Młody Łowca odłożył trzymany element i usiadł po drugiej stronie ogniska. Chwycił garść leżących obok, wcześniej przygotowanych gałęzi i ułożył je na zwęglonym stosiku, po czym porządnym dmuchnięciem rozpalił żar. Ogień natychmiast pochwycił suchą rozpałkę i na powrót dał światło i ciepło.

– Co mu się stało?

– Zabiłem go – opuścił głowę. – Musiałem.

Dorian i Mawren spojrzeli po sobie.

– Nie chciałem tego robić! – kontynuował, a głos zaczynał mu się powoli łamać. – Dowiedziałem się, że para się magią! Gdy kazałem mu wyrzec się tych demonicznych praktyk, odmówił. Nie było dla niego nadziei. Potem spotkałem ciebie. Na nowo rozpaliłeś nadzieję w mym sercu, by następnie mnie zdradzić! – Uniósł się i podniósł swój sierp. – Nie możemy już dłużej tego przeciągać. Będę walczył bez zbroi, nie potrzebuję jej, wola Rodericka jest dla mnie najlepszym pancerzem.

Dorian uniósł się powoli. Wyciągnął miecz i ustawił się naprzeciw rycerza. Ten wystawił swoją broń do przywitania. Ich ostrza zderzyły się lekko. Zaczęła się walka. Zaraz po przywitaniu nastąpiła krótka wymiana ciosów. Sierp okazał się wyjątkowo trudny do sparowania. Jego kształt sprawiał, że Dorian musiał całkowicie zmienić sposób walki. Parowanie było o wiele trudniejsze, Roland przeciągał każde uderzenie zwielokrotniając jego siłę, a zakrzywiony kształt broni znacznie mu to ułatwiał. Rycerz parował obłą częścią sierpa. Każdy obroniony przez niego cios wytrącał młodziana z równowagi, znacznie ułatwiając szybkie i piekielnie niebezpieczne kontrataki rycerz. Po kilku sekundach odskoczyli od siebie i zaczęli się okrążać.

– Wiesz, że nie musisz tego robić – rzucił Dorian. – Nie powtórz błędu, który już raz popełniłeś!

– To nie był błąd! To była konieczność – krzyknął Roland i wyskoczył do przodu, zasypując chłopaka gradem ciosów. W pewnym momencie ten zdołał uskoczyć na bok i przejąć inicjatywę. Nie trwało to jednak długo, znacznie bardziej doświadczony rycerz szybko się odgryzł i ponownie przystąpił do agresywnego ataku. Mawren bacznie obserwował walczących. Gdy spostrzegł, że rycerz jest lepszym szermierzem od chłopaka, uniósł się i zbliżył, szykując do ataku. Dorian zauważył to. Nie mając zbyt wiele czasu do namysłu, z całej siły podbił zasłonę Rolanda i doskoczył do rycerza. W momencie, w którym na niego wpadł, chwycił wolną dłonią za wiszący na szyi amulet. Nastąpił błysk. W chwilę potem leżeli na ziemi, otoczeni rozpływającymi się powoli, cienistymi widmami lasu, w którym jeszcze przed chwilą się znajdowali. Atakujący smok stał się zaledwie tłem, a gdy dosięgnęła ich widmowa paszcza, rozwiała się niczym mgła podczas wichury. Dorian zerwał się na nogi i odsunął od wciąż leżącego rycerza, gotów by kontynuować walkę. Pozwolił wstać Rolandowi. Ten rozejrzał się szybko, po czym na powrót zaczął okrążać się przeciwnikiem.

– Gdzie jesteśmy? – Krzyczał ochryple – Co to za magia?

– To Pustka. – Mgliste obrazy świata, z którego przybyli zdążyły już całkiem zniknąć, pozostawiając nieskończoną, pustą przestrzeń. – Nie mogłem pozwolić, by Mawren cię zabił.

– Twój smok nie zna honoru!

– To mój towarzysz, nie należy do mnie. Próbuje mnie bronić.

W tym momencie rycerz ponownie zaatakował. Jego ciosy były coraz silniejsze, jednak wolniejsze. Mimo to Dorian nie mógł wyprowadzić żadnego kontrataku. Cofał się, parując wszystkie uderzenia. Szczęk ostrzy niósł się daleko i ginął gdzieś w tej nieskończonej otchłani. Jeden z ciosów minął odsłonięte udo chłopaka o włos, rozrywając spodnie i pozostawiając po sobie krwawą rysę na nodze. Nagle odgłosy walki ustały. Obydwoje ujrzeli, jak w oddali z Pustki materializuje się gigantyczna istota.

– Strażnik – szepnął Dorian. Nim Strażnik Pustki zdołał wykonać pierwszy krok w ich stronę, chłopak chwycił przeciwnika i ponownie użył amuletu, powracając do własnego świata. Natężenie dźwięków i kolorów lasu niemalże ich ogłuszyło.

– Kończmy to! – Ryknął Roland i rzucił się w stronę młodego Łowcy. Ten odbił pierwszy, potężny atak i wyprowadził szybką kontrę. Tym razem rycerz odbił cios wewnętrzną stroną sierpa, wykręcił ostrze i ściągnął je do siebie, wyrzucając Ostrze Pustki z dłoni przeciwnika. Miecz przeleciał kilka metrów w powietrzu i wbił się w drzewo po samą rękojeść. Roland kopniakiem powalił Doriana na ziemię i przyłożył sierp do szyi młodziana. Smok już szarżował w jego stronę. Rycerz spojrzał bestii prosto w oczy.

– Stój – rzucił, dysząc ciężko i mocniej przyciskając ostrze do szyi pokonanego. Mawren zatrzymał się. Stał nerwowo, nie wiedząc co robić. Kiedy zionie ogniem, jego przyjaciel może nie zdążyć zasłonić się płaszczem pokrytym Pyłem Pustki i spłonie razem z rycerzem, a gdy tylko podejdzie zbyt blisko, Dorian straci głowę. Wpatrywał się uważnie w rycerza, czekając aż ten popełni jakiś błąd. Jego pełne nienawiści spojrzenie sparaliżowałoby niejednego wojownika, jednak zdeterminowany rycerz skutecznie mu się opierał.

Dorian patrzył wzdłuż ostrza Rolandowi prosto w oczy. Rycerzowi wyraźnie drgała ręka. Chłopak nie był w stanie powiedzieć, czy ze zmęczenia, czy ze zdenerwowania. Trwało to kilka ciągnących się w nieskończoność sekund. Milczenie przerwało przybycie kobiety z podgrodzia.

– Ludzie, pomóżcie! Naszych zabierają!

Dorian dostrzegł kątem oka Mawrena zbliżającego się powoli, korzystającego z nieuwagi rycerza. Aby zapobiec atakowi, telepatycznie kazał mu czekać. Smok przysiadł, zły.

– Co się dzieje? – Rycerz odjął broń od szyi chłopaka i zwrócił się całym ciałem w stronę kobiety. Wystarczyłby jeden ruch, by powalić go i zabić. Zamiast tego Dorian uniósł się powoli i podszedł do drzewa, bez trudu wyciągając z niego swoje ostrze.

– Nie ma czasu! – Odkrzyknęła kobieta i pobiegła, skąd przybyła – za mną!

– Dokończymy walkę, kiedy już będzie po wszystkim – rzucił Roland w biegu. Dorian był tuż za nim, podczas gdy Mawren wzbił się w powietrze i szybował nad nimi.

– Co tam się dzieje? – Zawołał Łowca telepatycznie.

Ktoś zniszczył wioskę.

– Widzisz kogoś?

– Już jest po wszystkim. 

Nie zatrzymywali się. Już po chwili prześcignęli zmęczoną kobietę i biegli sami.

Wciąż nie rozumiem, dlaczego nie pozwalasz mi go zabić. Jest dla ciebie niebezpieczny.

– Roland jest całkowicie przewidywalny. On nie jest zły, po prostu brnie przez świat po omacku, oślepiony przez ideały.

– Jeśli jeszcze raz uniesie miecz, źle skończy. Tym razem nie powstrzymasz mnie tak łatwo, człowieczku.

– Zapewniam cię, że nie podniesie.

Gdy wybiegli z lasu, smok już na nich czekał. Szmaragdową bestię z daleka obserwowało z przestrachem kilku wieśniaków. Ruszyli w stronę przybyszów dopiero gdy zauważyli, że Mawren nie ma wobec nich złych zamiarów.

– Panowie, pomóżcie! – wysapał jeden z nich. – Ludzi porwali!

– Kto? – Zapytali w tym samym momencie Dorian i Roland.

– Giganci! Ze cztery metry mieli, jak nie więcej! Jak dom, panie! Wy z Zakonu, takie dziwactwa na śniadanie zjadacie, prawda to?

– Prawda – odparł rycerz. Wieśniak spojrzał na stojącego obok smoka.

– A tych tu, to nie tłuczecie? Panie? Bo ja tom słyszał, że Zakon cięty na smoki.

– Długa historia – rzucił Dorian.

– Tresowany? – Dopytywał wieśniak, jednak wrogie spojrzenie bestii zniechęciło go do zadawania dalszych pytań. – Musicie obejrzeć zniszczenia – wskazał ręką ruiny podgrodzia. Mieszkało tu zaledwie kilka rodzin, prawdopodobnie rolniczych. Osada wyglądała, jakby przeszło przez nią tornado. Część domów była zburzona do samych fundamentów, inne miały pokaźnej wielkości dziury w ścianach. W powietrzu unosił się czerwony, ceglany pył.

– Co tu się stało? – Zapytał Roland.

– Wpadli giganci z wielkimi maczugami, ot co! Panie, łapali ludzi z ulicy i wsadzali do klatek drewnianych, które na plecach targali. A kto się do domu schował, to łup! Chatę w pył a biedaka wyciągali! A my to byliśmy szybcy po prostu i hop, do podziemnej spiżarni. No ale Za duża toto ona nie była, czterech nas weszło i więcej nie upchało. Szczęście mielimy, panie. Szczęście.

– A gdzie strażnicy?

– Panie, boją się! Nam to zawsze jak coś stanie się, to czekać trza aż będzie po wszystkim, bo wcześniej nie przylezą. Zawsze gadają, że niby sprawy jakie pilne były i nie mogli. Bujda, panie.

Dorian przyglądał się pozostawionym na ziemi śladom. Gołe, ludzkie stopy, niemalże tak wielkie jak łapy Mawrena. Na szczęście nie było ich wiele. Trzech, góra czterech. Ze smokiem u boku bez problemu sobie poradzi. Skierował wzrok w stronę ściany lasu, gdzie prowadziły wszystkie ślady. Wyraźnie widać było, którędy napastnicy się przedzierali – pozostawili po sobie głębokie ślady i poniszczone krzewy i gałęzie.

– Ruszajmy – rzucił Roland. Dorian spojrzał porozumiewawczo w stronę łuskowatego towarzysza. Ten natychmiast wzbił się w powietrze.

Początkowo oślepiało go słońce, jednak po chwili jego oczy przywykły do niesamowicie jaskrawego światła. Szybował ponad bagnistą puszczą, co pewien czas uderzając powietrze skrzydłami. Z tej wysokości gigantyczne drzewa przypominały źdźbła trawy. Zniżył lot. W oddali ujrzał słup dymu. Jego źródłem okazała się osada gigantów. Postanowił sam się z nimi rozprawić. Najpierw oni, a potem ten wątły rycerzyk. Na samą myśl o Rolandzie miał ochotę coś zniszczyć. W zamyśleniu kołował nad wioską, odruchowo poszukując miejsca do lądowania. Nigdzie nie mógł dostrzec prześwitu na tyle dużego, by bezpiecznie zakończyć lot. Zrezygnował ze swoich zamiarów i wrócił do czekających na niego ludzi. Gdy tylko wylądował, natychmiast opowiedział co widział.

Wiem, gdzie mają osadę. Na wschód od was, dzień drogi w głąb podmokłego lasu.

– I co? – Zapytał Roland. Nie słyszał, co powiedział Mawren. – Co z porwanymi?

– Wiemy, gdzie są.

– Nie marnujmy więc czasu! Niech smok prowadzi.

– Ten „smok” ma imię. – Zaznaczył Dorian. Rycerz nie zareagował w żaden sposób.

Nie mam. – Natychmiast rzucił Mawren. – To, że ty mnie nazywasz nie znaczy, że posiadam imię.

W milczeniu przekroczyli granicę drzew. Roland maszerował z wysoko uniesioną głową, co jakiś czas oczyszczając sobie drogę sierpem. Dorian szedł kilka metrów od niego, bacznie obserwując cały teren. Mawren zaś z trudem przeciskał się między potężnymi drzewami, zdzierając z nich korę, wyłamując gałęzie i rozdrapując grube pnie szponami. Giganci byli znacznie zręczniejsi i nie tak masywni, tak więc mimo iż pozostawili po sobie wyraźne przejścia, smok i tak musiał je sobie poszerzać. Bez przerwy zasypywał towarzysza uwagami na temat Rolanda i podróżowania po lasach. Dorian dziwił się, że kiedy przychodzi do narzekania, smok staje się wyjątkowo gadatliwy. Śmiał się z wielu uwag rzucanych przez bestię. Rycerz nie zwracał uwagi na ten śmiech. Co jakiś czas rzucał jedynie wrogie spojrzenie, chętnie odwzajemniane przez smoka. Nie była to jednak już ta sama nienawiść. Czuł, że kryształ twardych idei Zakonu zaczyna powoli topnieć. Sam uśmiechnął się raz czy dwa, gdy wielki, dumny smok utknął miedzy drzewami, dopilnował jednak, by nikt tego nie widział.

Z każdą kolejną godziną marszu las stawał się coraz mniej przyjazny. Wilgoć była niemalże widzialna gołym okiem, przesiąkała ich wręcz do kości i mimo ciepłej i słonecznej pogody, tutaj marzli niemiłosiernie. Błoto chlupało pod podeszwami, a muliste podłoże zasysało ich, jeszcze bardziej utrudniając przeprawę. Zdarzały się miejsca, gdzie brnęli w brudnej wodzie po kolana. Gęste, kłujące krzewy przeszkadzały nawet Mawrenowi, który musiał wypalać wszystko na swojej drodze, by przejść. Znacznie utrudniało to przeprawę, gdyż w takich warunkach przeszkody wypalały się bardzo wolno. Smród palonej bagiennej roślinności wabił całe chmary denerwujących owadów, których nawet gęsty, czarny dym nie był w stanie odpędzić. Nikt się nie odzywał, nawet smok przestał narzekać i tylko co jakiś czas wydawał z siebie niezadowolony pomruk. Mieli ochotę zawrócić i jak najszybciej opuścić to miejsce.

W pewnym momencie Roland zbliżył się do Doriana.

– Jak myślisz, co mają zamiar zrobić z porwanymi ludźmi? – Zapytał. W jego głosie drgała nuta niepewności przeplatanej z niepokojem. Zdawał się być mniejszy, stracił barwy. Butność i pewność siebie bijące od niego niczym promienie słońca przepadły. Rycerz się bał.

Zjeść – rzucił Mawren, zanim Dorian zdążył odpowiedzieć. – To normalne. Królik zjada trawę, człowiek zjada królika, gigant człowieka, a smok zje wszystko. Jak miło jest być na końcu tej zależności – dodał złośliwie. – Wbrew temu co się o nas myśli, ludzie nam nie smakują. Są tacy… bez wyrazu. Mają zbyt dużo kości, a zbyt mało mięsa. – Roland stanął w miejscu, zaczynał powoli robić się zielony. Smok również zatrzymał się i napawał się jego reakcją. – Za to wasze móżdżki są całkiem smaczne. – W tym momencie telepatycznie posłał rycerzowi doznania smakowe. Ten pozieleniał całkowicie, a po chwili miał okazję obejrzeć swój ostatni posiłek. Dorian, z początku zdezorientowany domyślił się wszystkiego, gdy zobaczył satysfakcję malującą się na smoczym pysku.

– Przyzwyczajaj się – poklepał po plecach złożonego wpół rycerza. – On już taki jest.

 

***

 

Zapadł zmierzch, zrobiło się zimno.Znaleźli twarde podłoże, gdzie natychmiast rozłożyli się obozem. Z pomocą Mawrena rozpalili mocno kopcące, śmierdzące ognisko i usadowili się w pobliżu ognia. Tutaj przynajmniej nie kąsały owady, a chłód i wilgoć nie były tak mocno odczuwalne.

Dorian leżał na plecach szczelnie owinięty płaszczem, próbując dojrzeć przynajmniej małego fragmentu nieba poprzez korony drzew.

– Co on właściwie zrobił? – Przerwał panującą ciszę. Roland odłożył kijek, którym przed chwilą bazgrał coś na ziemi i spojrzał przez ogień na chłopaka.

– Nie rozumiem.

– Mawren. Co ci zrobił?

– Kwieciście opisał mi smak ludzkiego mięsa i radość, jaką sprawia mu mord. W dodatku piekielną magią sprawił, że poczułem to, co i on wtedy czuje.

Mawren leżał kawałek dalej, zwinięty w kłębek, z łbem ułożonym na łapach. Po słowach Rolanda na chwilę otworzył oczy i zmierzył go wzrokiem.

Kłamie – rzucił, po czym na powrót opuścił powieki. Młodzian milczał przez chwilę, wpatrując się w łuskowatego towarzysza. Ten jeszcze raz otworzył oko, dostrzegając spojrzenie Doriana. – ubarwia – rzucił.

– Chyba trochę przesadzasz… – Dorian bronił towarzysza. – Jest piekielnie złośliwy, ale nieszkodliwy. Stara się zrobić dobre wrażenie. – Dodał półszeptem.

- Na tym robaku? Nigdy…

– Myślisz, że zdążymy ich uratować? – Roland zmienił temat.

– Nie jestem pewny. Na pewno ocalimy większość…

– Marnujemy tu czas, nie powinniśmy rozbijać obozu. Wciąż mam siłę, by iść przed siebie i walczyć.

– Nie o to chodzi – Dorian ukrócił zapędy rycerza. – Bagna w nocy są wyjątkowo zdradliwe. Jeśli nie przeczekamy do rana, to zgubimy się po drodze, a wtedy na pewno nie zdążymy na czas. O ile w ogóle tam dojdziemy.

Rycerz ułożył się do snu, wzdychając ciężko i wyklinając swój los.

 

***

 

Jak myślisz, daleko jeszcze? – zapytał zniecierpliwiony Dorian.

Kilka godzin drogi.

Minęło już południe. Tereny, przez które się przedzierali były zarośnięte przez gęste, kłujące krzaki. Smok kroczył powoli przodem, oczyszczając drogę, Dorian szedł zaraz za nim, a pogrążony w myślach Roland człapał kilka metrów za nimi. Nad ziemią unosiła się sięgająca im do pasa, nieprzyjemnie śmierdząca i zielonkawa mgiełka.

Łatwopalne – stwierdził Dorian. Smok mu przytaknął.

Raz po raz zauważali pełzające między gałęziami węże, obserwujące ich i jakby czekające na coś. W pewnym momencie coś śliskiego otarło się o nogę chłopaka. Wolał nie widzieć, co to dokładnie było.

– Nie podoba mi się to miejsce – rzucił Roland.

Nagle smok zatrzymał się i zaczął rozglądać uważnie.

– Co się stało? – Zapytał Dorian. Nie otrzymał odpowiedzi. Podążył swoim wzrokiem za smoczym spojrzeniem. Zauważył, że drzewa są oplecione czymś w rodzaju bluszczu. Niepokoił go fakt, iż rośliny powoli się przemieszczały. Zauważył wyrastające z pnączy, napęczniałe bąble. Emanowały czerwonym światłem. Otworzyły się powoli, odsłaniając wnętrze. Młodzian natychmiast rozpoznał je jako Iskrowniki.

Domyślając się co się stanie, niemalże odruchowo padł na ziemię i całkowicie zakrył się swoim płaszczem.

Usłyszeli cichy trzask towarzyszący serii słabych wyładowań. W ciągu ułamku sekundy cała mgła stanęła w ogniu. Dorian przetrwał wyłącznie dzięki pyłowi Pustki, którym pokryte są płaszcze Łowców Zakonu. Nie widział, co dokładnie się stało, czuł jednak ciepło i słyszał charakterystyczny odgłos zapłonu. Odczekał kilka sekund, zanim odchylił poły płaszcza. Wszystko w okolicy pokryte było czarną, zwęgloną warstwą. Po mgiełce nie został ślad, było jednak piekielnie duszno i gorąco. Dopiero po chwili zauważył zwiniętego w kłębek Mawrena. Ten podniósł się po chwili i wypuścił spod skrzydła zataczającego się Rolanda.

– Wszystko w porządku? – chłopak podbiegł do zataczającego się rycerza.

– Tak, po prostu daj mi chwilę… Twój smok… Chyba mnie uratował…

Pomogłeś mu?– Dorian był równie zaskoczony jak Roland.

Sam wbiegł mi pod skrzydło… – Odpowiedział natychmiast smok. – Myślisz, że uratowałbym tego nędznego robaka? Nigdy w życiu.

– Skoro tak twierdzisz… – Rozejrzał się uważnie. Na powierzchni błotnistych kałuż raz po raz pojawiały się pękające bąbelki uwalniające zielonkawy gaz. – Powinniśmy ruszać.

Teren się nieco przerzedził. Gdzieniegdzie natrafiali na pnie ściętych drzew i inne ślady działalności gigantów. Nagle ściana lasu po prostu się skończyła. Wyszli na wykarczowaną równinę. Na wzgórzu dostrzegli drewniane, potężne budynki zbudowane z całych drzew związanych ze sobą linami. Gdzieniegdzie przechadzali się giganci. Na pierwszy rzut oka widać było, że są to istoty posiadające niezbyt wyrafinowane umysły. Chodziły zupełnie nago, nie licząc przepasek biodrowych zlepionych z prostych włókien. Na ramiona często zarzucone miały wielkie maczugi lub nawet drzewa. Stąpały powoli, ociężale.

Mogłeś powiedzieć, że mają tu całą wioskę! – rzucił Dorian telepatycznie.

Dwa dni temu było tu zaledwie kilka szałasów i ognisko.

– Tak szybko wykarczowali taki obszar lasu? – Młodzian mimowolnie gwizdnął z podziwem.

Na uboczu osady znajdowała się gigantyczna klatka wypełniona ludźmi. Było tam dobre kilkadziesiąt osób.

– Na nich! – zakomenderował Roland i już chciał biec w stronę wioski, Dorian jednak przytrzymał go.

– Jest ich zbyt wielu, nie damy rady. Poza tym nie wiemy co zrobią ze schwytanymi, jeśli nas dostrzegą.

Macie mnie! Sam bym sobie z nimi poradził. 

Nie, stój! Ty zostań w lesie, my idziemy. Jeśli coś zacznie się dziać, wtedy przyjdziesz nam z pomocą.

Gdzieś z głębi smoczego gardła dobył się złowróżbny warkot.

Nie tym razem. Mam już dosyć chowania się po lasach jak wy, ludzie.

Dorian zagrodził Mawrenowi drogę. Smok w ułamku sekundy przyszpilił go łapą do ziemi.

Nawet nie próbuj mnie powstrzymać. Dziś poleje się krew. – Zakończył sprzeczkę. Jednym susem wyskoczył poza granicę drzew, po czym wzbił się w powietrze.

– Co się właśnie stało? – zapytał zdezorientowany Roland, gdy Dorian zebrał się już z ziemi.

– Instynkty wzięły nad nim górę. Lepiej się pospieszmy, inaczej nie będziemy mieli kogo ratować.

– Myślisz, że zabije też ludzi? – rzucił rycerz już w trakcie biegu. Odpowiedź Doriana zagłuszył smoczy ryk, po którym nastąpiła fala okrzyków gigantów.

Smok jeszcze kołował nad osadą, gdy Roland i Dorian dotarli do pierwszej chaty. Poczuli przytłaczające wrażenie mniejszości, słabości. Byli niczym mrówki w porównaniu z gigantycznymi, prymitywnymi i sklejonymi naprędce budynkami. Na zewnątrz wychodziło coraz więcej potężnych istot, wszystkie patrzyły w górę. Nagle zapadła absolutna cisza. Przerwał ją dopiero świst wiatru wywoływany przez pikującą bestię. W połowie drogi smok otworzył paszczę, wypuszczając z niej strumień ognia, całkowicie okrywając się jaskrawym światłem. Z dołu przypominał kulę ognia, meteor, który lada moment rozbije się o ziemię. Giganci rozbiegli się w przerażeniu. Nagle smok otworzył skrzydła i wyrównał lot, by po chwili ponownie wzbić się w powietrze. Na wioskę spadła ognista chmura. Rozpętał się chaos. Kilku mocno poparzonych gigantów padło na ziemię wyjąc z bólu, pozostali natychmiast chwycili za broń i przygotowali się na następny atak. Korzystając z zamieszania, Dorian i Roderick przedarli się do klatki wypełnionej przerażonymi ludźmi wpatrującymi się w niebo zamglonymi oczami bez iskry nadziei.

– Jesteśmy uratowani! – krzyknął ktoś, gdy ujrzał biegnącą dwójkę. Tłum zaczął wiwatować, szybko jednak zamilkł w obawie przed ściągnięciem uwagi gigantów.

– Wypuśćcie nas!

– Pospieszcie się!

– Żywo, no!

Przybywało coraz więcej głosów, aż w końcu nie dało się rozróżnić słowa. Dorian wyciągnął swoje ostrze i uniósł je nad głowę.

– Odsunąć się – zakomenderował głośno, a gdy tylko ludzie odstąpili na krok, zamachnął się raz – wysoko, potem drugi – przy samej ziemi. Miecz przeszedł przez drewno jak przez masło, wycinając w kratach otwór na tyle duży, by zmieściło się w nim kilka osób jednocześnie.

– Czegoś takiego nie zrobi nawet mój sierp – skomentował Roland, zanim ludzie zaczęli wylewać się z klatki przepychając i krzycząc.

– Uciekajcie do lasu! – Dorian próbował przekrzyczeć harmider.

Roland złapał za ramię mężczyznę, który jako ostatni opuścił więzienie.

– Przekaż innym, aby czekali na nas w lesie – rozkazał.

– Ale…

– To rozkaz! – przerwał rycerz, po czym wypuścił wieśniaka.

Dopiero teraz zauważyli, jaki chaos panował dookoła. Smok raz po raz pikował, spuszczając na osadę kule ognia. Duża część domów stała już w płomieniach, a wielu gigantów biegało od jeziora do osady, próbując ugasić płomienie. Wyglądali jak mrówki próbujące ratować mrowisko. Czuć było swąd palonego mięsa.

– Trzeba go powstrzymać – rzucił Roland.

– Tym razem zgadzamy się całkowicie – przytaknął Dorian.

Dość już zrobiłeś! Zawracaj! – Wołał młodzian telepatycznie.Mawren nie odpowiadał przez dłuższą chwilę.

Nie! – myśl miała potężną moc, czuć w niej było gniew, pewnego rodzaju szał, a także… szczęście. – Dziś to ja się zabawię!

– Nie możemy nic zrobić, dopóki nie zejdzie na ziemię – powiedział Dorian. – Kiedy to zrobi, wrzucę go do Pustki.

– A Strażnik?

– Zanim się pojawi, Mawren zdąży ochłonąć.

Smok pikował po raz kolejny. W pewnym momencie dostrzegli giganta trzymającego coś przypominającego włócznię. Gdy Mawren się zniżył, ten cisnął trzymaną bronią. Spudłował o włos, smok jednak stracił równowagę i ledwo zdołał wyhamować. Szybował przez chwilę tuż nad głowami olbrzymów, niezdolny do wzbicia się wyżej. Nagle jeden z gigantów wymierzył potężny cios trzymanym oburącz drzewem, zwalając smoka na ziemię i ogłuszając. Zanim ten zdążył chociażby unieść łeb, spadła na niego wielka sieć, oplątując skrzydła i krępując ruchy.

– Role się odwróciły – rzucił Roland, po czym obydwoje wystrzelili w stronę powalonego Mawrena. Smok ział ogniem w każdą stronę, nie pozwalając się zbliżyć gigantom, w porównaniu z którymi był wielkości kuca. Nie minęło wiele czasu, nim płomienie przepaliły sieć i uwolniły go. Było już za późno, by na powrót wzbił się w powietrze. Otoczony przez gigantów, miał na to zbyt mało miejsca. Wyskoczył do przodu, powalając jednego z wielkich wojowników. Wpił kły w jego szyję, a szponami rozdarł nagą klatkę piersiową. Jego szmaragdowe łuski splamiła krew wyraźnie odcinając się na tle ich koloru. Nim zdążył zaatakować drugiego giganta, ponownie otrzymał cios gigantyczną maczugą. Odskoczył i zaczął się bronić zalewając okolicę nieprzerwanym strumieniem ognia.

 

***

 

Uciekinierzy zbili się w gromadę przy samej granicy drzew, obserwując batalię. Obawiali się, że gdy tylko smok skończy z gigantami, zaatakuje również ich. Wielu z ulgą odetchnęło, gdy bestia spadła na ziemię.

– Musimy iść! – ktoś krzyknął, wzbudzając szmer głosów.

– Nie możemy, ci dwaj którzy nas uratowali, kazali czekać – zaprotestował mężczyzna, którego wcześniej zatrzymał Roderick.

– Ci dwaj już nie żyją! – odkrzyknął ktoś inny. Przytaknął mu chór głosów.

– Nie ma na co czekać! – pierwszy głos się powtórzył. Teraz przedzierał się przez tłum, aż w końcu stanął twarzą w twarz z posłańcem. Już nie krzyczał, ludzie musieli zebrać się wokół nich, by cokolwiek usłyszeć. – Jak giganci skończą ze smokiem i tymi dwoma, to przylezą po nas.

– Dobrze, chodźmy! Ciekawe, jak daleko dojdziemy zanim zjedzą nas bestie z bagien.

Mężczyźni już szykowali się do bitki, gdy nagle do rozmowy wtrąciła się kobieta.

– Oni nie zginą – powiedziała spokojnie.

– A skąd ty możesz to wiedzieć, babo?

– Mieli na sobie symbole Zakonu. To Łowcy.

Przez tłum przeszła fala szmerów. Atmosfera nieco ostygła, napięcie pękło jak balon.

– A więc czekamy? – upewnił się ktoś z tłumu.

– Czekamy – jednocześnie potwierdzili kłócący się mężczyźni.

– Pochowajcie się, ludzie, bo stracicie głowy.

 

***

 

Dorian biegł między chatami, z całej siły zaciskając magiczny amulet w dłoni. Do perfekcji opanował skoki do Pustki i z powrotem, dzięki czemu artefaktu mógł używać nawet podczas walki. Rolanda już dawno zostawił w tyle, gdy drogę zagrodził im płonący dom. Rycerz musiał szukać drogi naokoło, podczas gdy on po prostu przebiegł przez ścianę, wchodząc do Pustki. Omijał w ten sposób każdą przeszkodę, po każdym skoku pozostawiając za sobą mglisty, szybko zamazujący się obraz.

Wbiegł w tłum gigantów, niezauważony przez żadnego z nich. W końcu zbliżył się do smoka. W dwóch susach doskoczył do szmaragdowozielonej bestii, po czym oboje zniknęli. Minęło kilka sekund, nim Mawren nieco ochłonął i przestał ziać ogniem. Wstał powoli i zbliżył się do przykucniętego kawałek dalej, szczelnie opatulonego płaszczem Doriana. Trącił go łapą, przewracając. Chłopak podniósł się i pogroził mu palcem.

– Nigdy więcej tak nie rób – powiedział groźnym tonem, po chwili jednak padł na plecy i leżał tak, wpatrując się w otchłań Pustki. Żaden z nich nie miał siły się sprzeczać. Mawren milczał. Po dłuższej chwili Dorian wstał, otrzepał się z popiołu i poprawił płaszcz. Założył amulet z powrotem na szyję.

– Następnym razem cię nie uratuję. A teraz lećmy. Zanim wyciągnę nas z Pustki, musimy wzbić się w powietrze.

Wdrapał się na smoczy grzbiet, a gdy tylko unieśli się dostatecznie wysoko, ponownie chwycił za artefakt.

Oślepiło ich słońce i błękit nieba. W dole widzieli ogień trawiący osadę i gigantów próbujących opanować powstały chaos. Czarny dym unosił się wysoko w powietrze, zasłaniając widok odległych gór. Ziemia wydawała się być pogrążona w ciemności i chaosie, podczas gdy tutaj, na górze było tak cicho, spokojnie. Dorian dostrzegł samotną sylwetkę idącą powoli w stronę lasu.

– To Roland – rzucił chłopak – ląduj.

Mawren wylądował posłusznie tuż obok rycerza.

– Na demony, myślałem że już po was! – uradował się Roland. – Kiedy usłyszałem krzyki gigantów, zdawało mi się, że wołają na triumf!

– Wygląda na to, że już po wszystkim – powiedział Dorian, gdy już zsunął się zgrabnie z łuskowatego grzbietu. – Jeszcze tylko pojedynek – dodał, bacznie obserwując rycerza.

– Jaki pojedynek? – zapytał rycerz. Twarz Łowcy rozjaśnił delikatny uśmiech.

– Na śmierć i życie, który mieliśmy stoczyć.

Rycerz zastanawiał się przez chwilę.

– Pojedynek nie będzie już potrzebny! I ty, i Mawren dowiedliście swojej wartości. Mimo że zdradziliście Rodericka i Zakon, jesteście dobrymi… – tu przerwał na chwilę, uświadamiając sobie, że słowo „ludźmi” nie do końca pasuje. – Istotami. Ale nie myślcie, że zmienię zdanie na temat magii.

Dorian i Mawren wymienili spojrzenia.

Mówiłem, że jest inny – rzucił chłopak.

Tym razem wygrałeś – odburknął Mawren.

I nawet zapamiętał twoje imię – podsumował Dorian.

– Ale to jeszcze nie koniec – kontynuował Roland. – Musimy przeprowadzić wieśniaków przez bagna.

 

***

 

Wieśniacy weszli nieco głębiej w las, tak by nikt nie mógł ich dostrzec, zostawiając na warcie młodego chłopaka. Ten wdrapał się na drzewo, dzięki czemu mógł obserwować wydarzenia. Komentował wszystko z góry, dopóki nie oberwał kamieniem od jednej z osób korzystających z chwili spokoju i próbujących się przespać, odpocząć. Ktoś rozpalił niewielkie ognisko, przy którym grzała się duża część porwanych. Było tam około trzydziestu osób, wszyscy zmarznięci, brudni i wyczerpani. Niektórzy spali, inni dyskutowali.

– Dlaczego nas porwali? – pytał jeden. – My przeca ludzie prości, nikomu nie wadzimy.

– Giganci zrodzili się z Błysku, jak i cała magia! Nie pamiętasz, co głosi Wielki Kodeks? – mówił to starszy mężczyzna. Był uważany za przesądnego i nazbyt posłusznego Zakonowi. Niektórzy nazywali go złośliwie „prorokiem”. Zawsze nosił ze sobą Kodeks, miał go nawet teraz, w kieszeni doszytej pod porwanym paltem. Wyciągnął go i kartkował przez chwilę, aż w końcu znalazł poszukiwany fragment i zaczął czytać głośno i wyraźnie.

– Jak mówi Kodeks, „Wszystko co z magii zrodzone lub co magią dotknięte zostało, złem emanuje i rodzi inne potworności.”.

– Co to znaczy?

– Porwały nas dla przyjemności, ot co! Zaszlachtowałyby każdego po kolei, obdarłyby ze skóry i zostawiły na słońcu, abyśmy sczeźli w męczarniach.

– A ja widziałem wielki kocioł do którego giganty wodę lały! – młody wartownik zeskoczył z drzewa, by móc wsłuchać się w rozmowę. Uchylił się przed kolejnym kamieniem ciśniętym przez Proroka, po czym dodał – zjeść nas pewno chciały!

– Wracaj na drzewo, chłystku! – odkrzyknął Prorok. Młodzik wystawił język i pobiegł w stronę drzewa. Po chwili już przyglądał się wszystkiemu z gałęzi.

– On ma rację, dziadku – ktoś włączył się do rozmowy. – Też widziałem ten kocioł. Pewnie chciały nas ugotować i zjeść, tak jak my jemy króliki.

– Przeklęte potwory, kierują nimi wyłącznie demoniczne instynkty!

– Myślicie, że oni jeszcze żyją? – siedząca przy ogniu kobieta zmieniła tor rozmowy.

– Kto?

– No Łowcy.

– Smok, giganci, żaden Łowca nie przeżyje czegoś takiego.

– Bzdura! – wzburzył się Prorok. – Łowcy walczą z błogosławieństwem Rodericka, nie takim wyzwaniom sprostają! Nic, co magiczne, nie może przebić ich zbroi, a ich mieczy nie powstrzyma nawet najtwardszy metal!

– Idą! – chłopak o mało nie spadł z gałęzi na której siedział. Po chwili przy granicy drzew zebrali się niemal wszyscy wieśniacy. Z ciemnej mgły powoli wynurzył się Roland.

– A gdzie ten drugi? – zapytał ktoś.

– Pewnie zginął – odpowiedział ktoś obojętnym głosem.

Wartownik z głuchym łupnięciem spadł z drzewa, a gdy tylko się podniósł, wskazał palcem na niebo.

– Smok! – wychrypiał.

– Kolejny?!

– Ten sam!

– Ale skąd on się tam wziął?

– Nie wiem, po prostu spojrzałem na niebo, a tu nagle… no ot tak… nie ma nie ma i nagle jest.

– Czarcie praktyki – odburknął Prorok.

– Jesteśmy zgubieni…

– Cicho, Łowca go zauważył!

Zapadła cisza. Wszyscy wpatrywali się w Rolanda, który zatrzymał się na środku pustej przestrzeni i spoglądał w górę, przesłaniając oczy dłonią.

– Na co on czeka?

– Pewnie chce z nim walczyć!

Napięcie powoli rosło. Nikt więcej nie pisnął chociażby słówka. Rycerz wciąż stał na środku pola. Nagle obok niego wylądował smok. Złożył skrzydła i pochylił się, pozwalając zeskoczyć temu drugiemu, młodemu Łowcy. Rozmawiali ze sobą.

– To nie Łowcy! To zdrajcy! Czarcie pomioty! Psie syny! – Prorok zaczynał krzyczeć coraz głośniej, ktoś jednak chwycił go i uciszył. Nawet ten stary dziadyga zamilkł, gdy domniemani Łowcy ruszyli w ich stronę wraz ze smokiem kroczącym powoli obok.

– Niemożliwe…

– Mogliśmy iść, nie czekać. Teraz nie wiadomo co z nami zrobią.

Prorok wciąż próbował coś krzyczeć przez chustę, którą go zakneblowano.

– Musimy czekać.

Po kilku chwilach doszło do spotkania. Wieśniacy kierowali nerwowe spojrzenia raz to na Doriana, raz na Rolanda, raz na smoka, nie wiedząc na kim powinni się skupić.

– Nie jesteście Łowcami, prawda? – zapytał w końcu najodważniejszy z wieśniaków, młody wartownik. Dorian już otwierał usta, żeby odpowiedzieć, rycerz jednak wyszedł krok do przodu i ukłonił się przed tłumem.

– Nie, drodzy mieszkańcy podgrodzia. Jam jest Roland zwany Sierporękim, rycerz Zakonu w czasie pielgrzymki, a niedługo osobisty gwardzista arcykapłana Rodericka. To – tu wskazał dłonią na Doriana – jest Dorian… – Przerwały mu zduszone okrzyki Proroka. Rycerz spojrzał najpierw na niego, potem na wieśniaków. – Dlaczego on jest zakneblowany?

W tym momencie Prorok wypluł materiał blokujący mu usta i natychmiast zaczął swoją tyradę.

– Dorian! Ten zdrajca! Psubrat! Tańczący z elfami! Heretyk! Sługus magicznych sił… – tu po raz kolejny został zakneblowany. Roland milczał jeszcze przez chwilę, po czym odchrząknął i kontynuował.

– To, drodzy panowie jest Dorian, od dziś zwany Smoczym Jeźdźcem. Niegdyś był Łowcą, jednak jego poglądy nie zgadzały się z poglądami czcigodnego. Musiał więc odejść. Kraja mi się serce na myśl o tym, że Zakon utracił tak zacnego męża. Miejmy nadzieję, że Roderick mu przebaczy! – zamilkł na chwilę, a gdy wszyscy już myśleli, że skończył, raz jeszcze zaczął przemawiać gromkim głosem.

– A oto i pierwszy smok przyjazny ludziom, imię jego Mawren. Jego błyszczące łuski odbiją ciosy każdego miecza ani nie przepuszczą żadnej strzały, a jego dech spopieli wrogów Zakonu! To on jako jedyny wyrwał się z magicznej smyczy Lordów Tysiąca Otchłani. Mu również należy oddać honor, mimo iż jest istotą magiczną! – urwał.

Mogłem go zjeść, kiedy miałem okazję… – burknął Mawren. Usłyszał to tylko Dorian.

Zdawało się, że wieśniacy zaraz zaczną wiwatować, okrzykiwać ich jako swoich bohaterów, na co Roland wyraźnie czekał. Zamiast aplauzu jednak usłyszeli jeden, pojedynczy głos.

– Możemy już iść? – To jedno krótkie zdanie wypowiedziane przez stojącą gdzieś z tyłu kobietę spuściło z Rolanda całą dumę. Rycerz oklapł jak przebita piłka z koziej skóry.

– Tak, ruszajmy – westchnął. – Mawren pójdzie przodem.

Wieśniacy rozstąpili się, gdy smok ruszył do przodu. Wciąż się go obawiali i trzymali od niego bezpieczny dystans. Tylko jeden młodzik, ten który wcześniej stał na warcie, zdawał się z każdą minutą iść coraz bliżej powoli sunącego przed siebie smoka. W końcu, gdy nikt na niego nie patrzył, zbliżył się do Mawrena tak, że szedł z nim bok w bok.

– Rozumiesz ludzki język? – zapytał chłopak. Ze smoka powoli uszło powietrze. Przypominało to nieco westchnienie niechęci.

– Jeśli mnie rozumiesz, to mrugnij dwa razy, a jeśli nie to raz – młodzik nie ustępował. Wpatrywał się uważnie w oko szmaragdowej bestii. W końcu Mawren mrugnął. Raz. Chłopak zdawał się być wyraźnie zawiedziony. Już miał odejść, kiedy nagle przyszła mu do głowy myśl.

– Mrugnąłeś, czyli mnie zrozumiałeś! – Ucieszył się. – Kłamca z ciebie.

Po prostu zwilżyłem oko…

– Aha… – zawiedziony chłopak westchnął i zwolnił kroku, zostając za smokiem. Po chwili jednak znowu go dogonił.

– Ty mówisz!

Mawren nie odpowiedział. Odwrócił łeb, poszukując Doriana. Ten szedł na końcu, rozmawiając z Rolandem.

Pomóż… – zwrócił się telepatycznie do towarzysza. Dorian rozejrzał się, nie wiedząc o co chodzi. Dopiero po chwili dostrzegł chłopaka drepczącego obok smoka.

Radź sobie sam – odpowiedział.

Mogę go zjeść? – zapytał Mawren ze szczerą nadzieją. – Nikt nie zauważy – dodał.

Dorian mu nie odpowiedział. Jeszcze raz spojrzał na dzieciaka.

Zmiataj stąd, pisklaku – wlał w to zdanie całą swoją niechęć i złośliwość, nie dało to jednak żadnego efektu.

– Jak to robisz? – dopytywał dalej młodzik. Smok zaczynał na poważnie rozważać zjedzenie go. Dorian byłby zły, jednak szybko by mu przeszło, jak zawsze. – Mówisz, a nie otwierasz ust. Kiedyś byłem na jarmarku i tam byli tacy ludzie, nazywali siebie brzuchomówcami albo jakoś tak. Mieli takie dziwne lalki i też mówili bez otwierania ust. Ale potem zauważyłem, że to zwykli kłamcy. Nie mówili brzuchami, bo lekko ruszali ustami. A ty nie ruszasz. Jesteś brzuchomówcą?

Tak… – rzucił Mawren, licząc na to, że chłopak się wreszcie odczepi. Zastanawiał się, czy nie miałby po nim niestrawności.

– Jak to robisz? Też bym tak chciał. Można się tego nauczyć?

Kiedyś zjadł kilku ludzi. Nie smakowali mu zbytnio, byli strasznie żylaści. Ten jednak wyglądał całkiem smakowicie. Rozchodziła się wokół niego woń dobrego mięsa. Oblizał się.

Musiałbyś zobaczyć mnie od środka…

Można tak? Jak? Ale masz wielkie zęby – rzucił, gdy smok szeroko rozwarł paszczę. – A jak śmierdzą!

– Mawren! – krzyknął Dorian. Smok zamknął paszczę z głośnym kłapnięciem. Ten człowieczek znowu odebrał mu szansę na posiłek. Drugi raz w ciągu ostatnich kilku dni. Wciąż zastanawiał się, dlaczego upadł tak nisko, by zadawać się z prymitywnym gatunkiem.

– Nic nie widziałem – burknął chłopak. – Założę się, że też jesteś oszustem, jak ci inni brzuchomówcy.

Dzieciak nareszcie odszedł… Teraz może mieć chwilę spokoju. Uniósł łeb i przyspieszył tempo przedzierania się przez zarośla. Po chwili dobiegł do niego Dorian.

– Nie chciałeś go zjeść, prawda?

Gdzieżbym śmiał…

– Nie potrafisz kłamać.

Gdybyś był tak potężny jak ja, kłamstwa przestałyby być ci potrzebne. Wy, wątłe ludziki potraficie tylko oszukiwać, aż w końcu zaczynacie wierzyć we własne kłamstwa. Kłamstwa są filarami waszej kultury, wokół kłamstw tworzycie i obracacie się. Otaczacie się fałszem, a prawdy boicie się niczym ognia.

– Liczysz na to, że zacznę z tobą dyskutować i zapomnę o twoich występkach?

Tak.

– Przeliczyłeś się. Jeszcze raz spróbujesz kogoś skrzywdzić, to wylądujesz w Pustce. A wtedy już Strażnik nauczy cię dobrych manier. I zwolnij trochę, ludzie nie nadążają – zakończył Dorian.

 

***

 

Maszerowali tak przez dwa dni. Mawren przedzierał się przez najtrudniejsze zarośla, oczyszczając drogę idącym zaraz za nim mieszkańcom podgrodzia. Ludzie szli, zatrzymując się jedynie na niedługie odpoczynki. Im bliżej domu byli, tym szybciej chcieli zakończyć wędrówkę. I tak młodzi i silni pomagali starszym, kobietom, czy głodnym i wymęczonym dzieciom. Bagna okazały się nadzwyczaj spokojne. Nie atakowały ich żadne dzikie zwierzęta i nie licząc denerwujących owadów i wszechobecnego błota wędrówka poszła łatwiej niż zakładano. W końcu dotarli na ubity gościniec, często uczęszczany trakt handlowy. Smok odleciał, obiecując czekać na Doriana w miejscu, gdzie znajdował się pozostawiony samemu sobie obóz Rodericka, w pobliżu strumienia.

– Wioska już niedaleko, parę minut drogi. – Powiedział jeden z mieszkańców, gdy dotarli na trakt. – Słowa nie opiszą naszej wdzięczności. Powinniście zostać nagrodzeni.

– Nie robiliśmy tego dla nagrody – wyrwał się Roland. – Jestem rycerzem, walczę w imię Kodeksu Zakonu i własnego.

– Myślę, że nie powinniśmy was zatrzymywać. Dziękujemy za pomoc.

– Idźcie w pokoju – pożegnał ich Roland, po czym rozeszli się w przeciwne strony. Kilka minut później dogonił ich ten charakterystyczny młodzik, wartownik i ryzykant o mało nie zjedzony przez smoka.

– Patrzcie, co znalazłem – krzyczał już z oddali. Zatrzymali się, czekając aż do nich dobiegnie. Gdy tylko się zbliżył, przekazał im zwinięty w rulonik papier, sądząc po rozerwanym fragmencie – zdarty z muru lub drzewa. Rozwinęli go. Połowę jego powierzchni zajmowała starannie narysowana twarz Doriana, jednak nieco postarzona i z dodanymi złowrogimi rysami.

– List gończy – zauważył Roland, po czym zaczął na głos odczytywać wykaligrafowaną pod rysunkiem treść. – „Dorian, zdrajca Zakonu i czcigodnej osoby arcykapłana Rodericka poszukiwany jest za liczne wystąpienia przeciw prawom Zakonu, Ainaren oraz moralności. Dopuścił się niezliczonej ilości morderstw. Otruł najlepszego z Łowców, sprawiając iż ten postradał rozum. Wspiera elfi lud w jego imperialistycznych dążeniach. Para się magią i zadaje z magicznymi istotami. Jest wyjątkowo niebezpieczny. Ukarany zostanie każdy, kto wspomaga go w jakikolwiek sposób”.

Roland opuścił list gończy.

– To prawda? – Zapytał. Dorian zaprzeczył. Rycerz jeszcze raz zerknął na list. – Wyznaczono nagrodę za twoją głowę. Takie pieniądze wystarczą, by dożyć starości w przepychu.

Zgniótł papier i wyrzucił do kałuży, po czym odezwał się do młodzika.

– Dziękujemy, że to nam pokazałeś. Jeśli możesz, poproś innych by zrywali takie rzeczy, gdy tylko je znajdą – chłopaczek przytaknął na to energicznie. – Tylko ostrożnie, nie chcemy żeby ktoś was za to ukarał.

Chłopiec zawrócił na pięcie i pobiegł tam, skąd przyszedł.

– Gdy tylko zakończę pielgrzymkę, poproszę arcykapłana Rodericka o ułaskawienie. Nie jesteś złym człowiekiem. Myślę, że po prostu chcesz coś zmienić. Mam nadzieję, że mój obóz jeszcze stoi – zmienił temat. – W pośpiechu zostawiłem w namiocie zbroję. No i konia żal… – zakończył, po czym przeskoczył nad rowem i zagłębił się w las. Dorian stał w milczeniu, patrząc na powoli rozkładający się w wodzie papier. Zarzucił na głowę kaptur i ruszył powoli za Rolandem.

 

 

Koniec

Komentarze

Co, u licha? To jest miejsce na dodanie tekstu w całości, a nie robienie zajawek...

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Jest już całość.

Tym razem rozdział nieco krótszy i nie wnoszący zbyt wiele do głównej osi fabuły, ale przeczytałam z zainteresowaniem i będę wypatrywać rozdziałów kolejnych :)

Nie czytałam poprzednich Twoich tekstów, ale ten sprawił na mnie wrażenie bardzo naiwnego - w kwestii konstrukcji postaci i prowadzenia narracji. Może się to sprawdzić, jeśli jest kierowane do czytelnika młodego, ale mnie przyjemności przy czytaniu nie sprawia.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Na początek informuję, że poprzednich tekstów nie czytałem.


Historia, którą można z całą stanowczością nazwać "sztampową". Ale w moich oczach to jeszcze nic nie przekreśla.

Właściwie, to widzę pewien potencjał, na fajną opowieść młodzieżową. Nie muszę podawać chyba konkretnych przykładów, przecież wszyscy wiedzą, że takie rzeczy są chętnie czytane. I tego na Twoim miejscu bym się trzymał. Chociaż trochę pracy czeka...
Tekst rzeczywiście wydaje się naiwny. Musisz coś z tym zrobić. Może i ma być to kierowane do tzw. młodszego czytelnika, ale to nie znaczy, że ten łyknie tak skonstruowane postacie. I narrację. Do tego ogólnie w tekście znalazło się całkiem sporo niedociągnięć. Mógłbym wymienić niektóre, jeśli wola.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Wola jak najbardziej jest, konstruktywnej krytyki chętnie wysłucham. 

Nie jestem doświadczonym pisarzem. Mój staż jest niedługi, jednak uczę się tak szybko jak mogę i staram doskonalić umiejętności. Sam zdaję sobie sprawę z ogólnej niespójności stylu wynikającej z tego, iż wciąż się uczę i próbuję wielu różnych sposobów, aby wreszcie chwycić ten który mi najbardziej pasuje i go się trzymać.

Nie zaprzeczam Waszej opinii, bo umieszczając opowiadanie na stronie byłem świadom tych uproszczeń i ułatwień. Zmiana charakteru i nastawienia Rodericka wobec duetu bohaterów głównych jest możliwa biorąc pod uwagę charakter tej postaci, jednak uproszczenia i "unaiwnienie" tej postaci bardzo tą odmianę przyspieszyły. Znajomi określają to jedno opowiadanie jako "lekka lektura do poduszki", mówią o "syndromie Zwiadowców - człowiek czyta czyta, denerwuje się na te uproszczenia, jednak oderwać się nie może". To jest ich opinia i po Waszych wypowiedziach widzę wyraźnie, że w dużej części pokrywa się z komentarzami osób zdecydowanie bardziej obiektywnych. To nie jest lektura dla fanów ciężkiego fantasy, daltego absolutnie rozumiem wypowiedź Joseheim. Mam jednak ogólne pytanie i piszących kolejne komentarze proszę na odpowiedzenie, czy udało mi się osiągnąć wyznaczony cel - napisać prostą, ograną, mimo to wciągającą historię. Czy mój znajomy faktycznie miał rację mówiąc, że mimo uproszczeń nie idzie się oderwać? 

Jeszcze jedno pytanie, tym razem do Beryla i Joseheim. Wspominacie o sposobie narracji. Możecie rozwinąć wątek?

Wszystkim wielkie dzięki za komentarze :)

Hm, przykro mi powiedzieć, ale ja nie poczułam się wciągnięta. Przeczytałam, bo to mój dyżur, gdyby nie to, prawdopodobnie zrezygnowałabym gdzieś w momencie ataku na wioskę.

 

A "narracja" to jest taka podła suka, którą trudno scharakteryzować. Chodzi ogólnie o wszystko, co robisz, żeby opisać wydarzenia. Począwszy od tego, że sam tok wydarzeń jest prosty, przewidywalny i naiwny, poprzez sztuczne dialogi, niewiarygodne zachowania bohaterów, po język, jakiego używasz. No, wszystko. Przepraszam, żaden ze mnie ekspert, chodzi mi o ogólne odczucie, jakie mam, czytając tego typu teksty. Najbardziej razi rycerz, ze swoimi przejaskrawionymi ideami i egzaltowanymi zachowaniami. Plastikowy jak tleniona blondynka spalona solarium na dyskotece. Albo to, że śmiertelny pojedynek, który już-już ma być wygrany przez jedną stronę, przerywa chłop, który woła pomocy - jakże dogodnie! I w ogóle wszystko.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Jeden z nich śpiewał znaną na całym kontynencie „balladę o kochankach”, jednak po kilku kuflach nie szło mu to zbyt dobrze.

Skoro to tytuł ballady, to dałbym „Balladę o kochankach”.

W cieniu siedział samotnie młody mężczyzna odziany w długi, ciemny płaszcz z kapturem, ozdobiony insygniami Zakonu. Na plecach wyszyty miał symbol Zakonu.

Powtórzenie „Zakonu”. Poza tym, skoro miał na plecach, ergo, na płaszczu symbol Zakonu, to po co wcześniej wzmianka, że płaszcz był przyozdobiony insygniami Zakonu?

Błękitną tarczę, a na niej smok przebity mieczem.

No, to zdanie fatalne. Może daj tak: „Smok przebity mieczem, na tle błękitnej tarczy”. A jeśli już wolisz na odwrót: „Błękitną tarczę, w (wewnątrz?) której znajdował się smok przebity mieczem”.

Zdawało się, że emituje własne, zimne światło. Powietrze wokół niego zdawało się drżeć i załamywać(...).

Zdawało się/zdawało się. I po co był na wpół wysunięty z pochwy?
Po co młodzian bawił się pierścieniem, skoro za jego posiadanie mógł zostać zabity?

 

Chwilowo na tym poprzestanę.

A teraz przejdźmy do odpowiedzi na Twoje pytanie: ponownie zgodzę się z Joseheim, z tym co napisała o narracji. Język jakiego używasz jest bardzo prosty. Nie powinien taki być. Tego typu historia współgra z lekką narracją, ale nie tak prostą, miejscami sprawiającą wrażenie, jakby czytało się szkolne opowiadanie. Tak samo niektóre scenki jako takie – aż się człowiek wkurza, że ktoś mu przedstawia tak sztucznie naiwny świat i bohaterów. Wystarczy, żebyś niektóre rzeczy lekko zmodyfikował, a możesz wyjść na tym o wiele lepiej.
Co do postaci rycerza, to rzeczywiście jest on przejaskrawiony. To razi.
Nie mam nic przeciwko wieśniakowi przerywającemu walkę w jej kluczowym momencie – ot, chwyt jaki nie raz był wykorzystywany. Nie mam nic, przeciwko temu, że rycerz jest zaślepiony ideałami – taka ta postać ma być i tyle. Ale jednak przegiąłeś. Od sceny w karczmie zaczęło mnie to wkurzać (swoją drogą bójka w karczmie na początku opowiadania to motyw tak stary, sztampowy i niepotrzebny, że naprawdę możesz sobie to odpuścić. Tym bardziej, że moim zdaniem źle wychodzą Ci opisy walki), no bo kto normalny z tak wielkim entuzjazmem odnosi się do nieznajomego? Potem, kto normalny aż tak bardzo nie myśli? I ten woj zabił wiele bestii, przeżył tyle wiosen? No dajże spokój, nie kupuję tego.
Moja rada: nie odstępuj od założeń, ale przemyśl co nieco budowę postaci, popracuj nad dialogami (są naprawdę bardzo sztuczne), wzbogać język, dla lepszej narracji. Jeśli napiszesz coś nowego, to chętnie zajrzę, aby zobaczyć czy są postępy.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Dzięki za szeroki opis, to już naprawdę coś. Zazwyczaj staram się nie ruszać tekstów po opublikowaniu w sieci, a błędy poprzednich poprawiam w kolejnych. A po tych rozbudowanych komentarzach odnoszę wrażenie, że w tym jednym opowiadaniu popełniłem masę błędów, których nie było we wcześniejszych (lub po prostu nie zostały wyłapane). 

Lepiej, jeśli zależy Ci na tekstach, jeśli zależy Ci na pomysłach - poprawiaj. Nie wszystkie opowiadania, ale niektóre tak. Cieszę się, że nasze uwagi mogą być pomocne.
Czekam na coś, o czym będę mógł orzec: "dobre!". Także: do roboty ; )

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Dzięki, obecnie siedzę nad kolejnym. Zarys fabularny skończony, teraz trzeba ubrać w słówka.

Jako, że czytałam wszystkie części od początku to się wypowiem - tę część uważam za najsłabszą z czterech, akurat pech, że ta się rzuciła w oczy czytelnikom najbardziej :) Ta akurat wciągnęła najmniej, jest jakby 'oderwana' od głównej fabuły, ale że czytam całość - no to czytam. Akurat prosty język i prosta konstrukcja niektórych bohaterów imo nie jest wadą, bo całość jest *długa*. Za długa, na bawienie się psychologią każdej napotkanej postaci, skomplikowanie narracji też raczej nie pomoże w czytaniu całości. To jest, zdaje się, najkrótszy i najprostszy z wrzuconych fragmentów i jeśli podchodzić do niego jak do 'całości' - to zgoda. Ale w kontekście całej powieści, komplikowanie imo nie wyjdzie na zdrowie (zwłaszcza, że fabuła nie jest prosta i mechanizmy świata też nie są takie oczywiste). Mnie wciągnęło, po pierwszym rozdziale wrzuciłam sobie w "śledzone" i patrzę, dokąd historia zmierza.

Nowa Fantastyka