- Opowiadanie: Fasoletti - Gideon

Gideon

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Gideon

Tym razem coś z innej beczki niż zwykle. Krótka próba zmierzenia się z weird fiction.

 

 

I

 

Starego Gideona bali się wszyscy. Oczywiście nikt się do tego nie przyznawał, ale kiedy tylko pustelnik pojawiał się w wiosce, najroślejsi nawet mężczyźni natychmiast przypominali sobie o niedojedzonym posiłku, czy innej rzekomo ważnej sprawie i znikali w swoich chatach. Kobiety, ciągnąc za sobą płaczące dzieci, pierzchały czym prędzej za najbliższe zabudowania, a Euzebiusz, wiekowy klecha, nerwowo dukając pod nosem modlitwy, niby spacerkiem kierował się ku kaplicy.

 

W człowieku tym było coś dziwnego, co sprawiało, że nawet psy uciekały przed nim z podkulonymi ogonami. Towarzyszyła mu aura grozy i tajemniczości. Dwumetrowy, milczący olbrzym, z sięgającą do pasa brodą, z której wystawały gałęzie oraz źdźbła suchej trawy, uzbrojony w przewieszoną przez ramię pordzewiałą fuzję, musiał wzbudzać lęk.

 

Ale nie chodziło tylko o wygląd. O Gideonie krążyły najróżniejsze opowieści. Pradziadek Anatola przysięgał na wszelkie świętości, że eremita żył w tych okolicach na długo przed jego narodzinami i jakimś niepojętym sposobem od lat unikał szponów kostuchy.

 

Barabasz, który często zapuszczał się w leśne ostępy w poszukiwaniu ziół, zaklinał się, że widział Gideona rozmawiającego ze zwierzętami.

 

Powiadano też, jakoby pustelnik miał żywić się robactwem, uprawiać nierząd z drzewami, palcami krzesać ogień oraz samym jedynie spojrzeniem wodzić młode panny na pokuszenie.

 

Większość tych historii, jeśli nie wszystkie, z czystym sumieniem wtykałem między bajki. Jedyne co wiedzieliśmy na pewno to to, że Gideon przychodził do osady raz na kilka tygodni, by zaopatrzyć się u miejscowego handlarza w gorzałkę.

 

Ciągnął wtedy za sobą drewniany wózek, skrzypiący niczym stuletnie drzwi i powolnym krokiem sunął w kierunku sklepu. Nie odzywał się ani słowem. Rzucał na ladę garść złotych monet, tłamszonych w potężnej dłoni, a spasiony sprzedawca, drżąc z przerażenia jak osika, wytaczał z magazynku antałki z wódką. Kiedy towar został załadowany, Gideon wracał do swojej chałupy, stojącej na polanie otoczonej gęstym lasem.

 

Osobiście nienawidziłem tego szalonego odludka całym sercem i życzyłem mu najgorszej śmierci, jaką tylko potrafiłem sobie wyobrazić. W snach widziałem jak kona, rozszarpywany przez stado wygłodniałych wilków. Upajałem się zapachem jego krwi, bryzgającej z przegryzionych tętnic i żałowałem, że w rzeczywistości to parszywe ścierwo nadal oddycha ziemskim powietrzem.

 

Zastanawiacie się pewnie, skąd tyle jadu w moich słowach. Śpieszę odpowiedzieć.

 

Wydarzyło się to kilka lat temu, gdy spacerowałem po borze z Wichrem – psem rasy Husky, otrzymanym od stryjka w prezencie z okazji dziesiątych urodzin. Zaczynało zmierzchać, a my zboczyliśmy nieco ze ścieżki. Chcąc sobie skrócić powrotną drogę, nieopatrznie zawędrowaliśmy w pobliże chaty Gideona. Niezliczoną ilość razy rodzice przestrzegali mnie, bym nie kręcił się koło jego domostwa, gdyż jest to człowiek nieobliczalny i mógłby uczynić mi jakąś krzywdę. Pomny na te słowa, z sercem podchodzącym do gardła, chyłkiem przemykałem między wiekowymi dębami, tak, by przypadkiem nie zostać wypatrzonym z okna.

 

Ciemność gęstniała z każdą chwilą i coraz zimniejszy wiatr poruszał konarami ogromnych drzew. Gdzieś w oddali rozbrzmiało pohukiwanie sowy, przygotowującej się do łowów. Ku mojej radości, jeże buszujące w ściółce czyniły tyle hałasu, że skutecznie zagłuszały trzaski gałązek, pękających mi pod stopami.

 

Niestety, była to radość przedwczesna. Gdy wydawało mi się, że odszedłem już dostatecznie daleko, pustelnik niczym upiór wychynął z mroku. Stał na szeroko rozstawionych nogach, z fuzją wymierzoną w mą pierś i przeszywał mnie hipnotyzującym spojrzeniem czarnych oczu. Śmierdział torfem oraz czymś jeszcze, przypominającym fetor padliny.

 

Osłupiałem. Z przerażenia zaschło mi w gardle, a ciałem wstrząsnął lodowaty dreszcz. Nie mogłem krzyczeć, ani się poruszyć.

 

Nagle, jak spod ziemi, wyrósł przede mną Wicher. Zwykle łagodny niczym baranek, teraz warczał i szczerzył kły, starając się odstraszyć napastnika. Gideon położył go jednym strzałem prosto w głowę.

 

Do dziś pamiętam uśmiech satysfakcji na parszywej gębie eremity oraz demoniczny rechot, który odbijał się echem po lesie i ścigał mnie, gdy zbryzgany krwią najlepszego przyjaciela z płaczem pędziłem w kierunku domu.

 

Po tamtym zdarzeniu wylałem w poduszkę morze łez, a kiedy podrosłem, poprzysiągłem sobie, że zemszczę się na Gideonie bez względu na wszystko.

 

 

 

II

 

Sposobność do wyrównania rachunków z pustelnikiem nadarzyła się pewnego wiosennego wieczoru. Ze snu wyrwały mnie niepokojące krzyki za oknem, lamenty kobiet i płacz dzieci. Zaciekawiony, co też wywołało w osadzie takie poruszenie, naprędce wyskoczyłem z łóżka i wyszedłem przed dom. Moim oczom ukazał się makabryczny widok. Dwóch mężczyzn prowadziło, a raczej wlokło, trzymając pod ramiona, potwornie okaleczonego Barabasza.

 

Ktoś, lub coś, zdarło mu skórę z połowy twarzy, odgryzło dłoń i rozszarpało brzuch tak, że wnętrzności wyszły na wierzch. Początkowo pomyślałem, że został zaatakowany przez jakieś dzikie zwierzę, wygłodniałego leoparda albo sforę wilków, ale gdy ułożyliśmy go na ziemi, z jego ust wydobył się ledwie słyszalny szept.

 

– Gideon… ten szatan…

 

Wypowiedziawszy owe słowa jęknął żałośnie, wyprężył się, targnięty przedśmiertnym skurczem, po czym zastygł bez ruchu.

 

Ksiądz Euzebiusz od niechcenia uczynił nad zwłokami znak krzyża. Następnie, tłumacząc się koniecznością odprawienia modłów w intencji zmarłego, zniknął w kaplicy. Nigdy nie żywił sympatii do Barabasza. Twierdził, że jedynie Bóg ma moc uzdrawiania, a ziołowe napary oraz nalewki, to wymysły pogan i ignorantów.

 

Dalej wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Śmierć zielarza okazała się być iskrą wpadającą do baryłki prochu. Tłumiony od lat strach w ciągu kilku chwil przeistoczył się w furię, która wypełniła serca mieszkańców wioski. Zapłonęły pochodnie, błysnęły zęby wideł, kilku młodzieńców uzbrojonych w siekiery ruszyło biegiem w stronę lasu. Dołączyłem do nich i ja. Zaślepiony nienawiścią, podsycaną dodatkowo wspomnieniem doznanej za młodu krzywdy, przedzierałem się przez gęstwinę.

 

Wykrzykując obelgi pod adresem eremity, parliśmy naprzód, zupełnie nie zwracając uwagi ani na zapadający mrok, ani na smużki mgły, nieśmiało pełzające przy ziemi.

 

Po pewnym czasie opar zgęstniał tak bardzo, że ciężko było dostrzec nawet wyciągniętą przed siebie dłoń i uświadomiłem sobie, że nie widzę towarzyszy. Wytężyłem słuch, jednak do mych uszu nie dotarło nic, co świadczyłoby o ich obecności w pobliżu.

 

Zostałem sam, jak palec. Usiłowałem przypomnieć sobie, kiedy oddaliłem się od grupy, ale moje wysiłki spełzły na niczym. Zacząłem krzyczeć i klaskać, choć podświadomie czułem bezcelowość tych działań. I tak jak przypuszczałem, nie odezwał się nikt.

 

Dookoła zapanowała złowieszcza cisza. Najlżejszy nawet podmuch wiatru nie poruszył gałęziami drzew, nie odezwał się żaden ptak, żadne zwierzę nie przebiegło w pobliżu. Zadrżałem, a po kręgosłupie przebiegł mi dreszcz przerażenia.

 

Zorientowałem się, że przecież dzisiejsza noc jest nocą Walpurgii, podczas której złe duchy wypełzają ze swych nor i hulają do woli po świecie, uprzykrzając życie śmiertelnikom. Nigdy nie wierzyłem w te opowieści, lecz zważywszy na okoliczności, zdały mi się one tak prawdziwe, jak moja obecność w tym osnutym mgłą borze.

 

Strach dodał mi sił i zdecydowałem, że czekanie w miejscu niczego dobrego nie przyniesie. Powoli ruszyłem przed siebie. Choć starałem się iść jak najciszej, to i tak odgłos moich kroków musiał być słyszalny w promieniu wielu metrów.

 

Na widok żółtego blasku majaczącego w oddali o mało nie podskoczyłem z radości. Podbudowany na duchu, przestałem przejmować się hałasem i biegiem pognałem w kierunku, jak początkowo myślałem, pochodni jednego z kompanów.

 

Mój zapał opadł z chwilą, w której z mgły wyłoniły się niewyraźnie kontury chaty Gideona. Porośnięte mchem i grzybami, przechylone na bok domostwo, wyglądało upiornie. Światło w oknie świadczyło o obecności pustelnika, a ja, choć jeszcze niedawno z pianą na ustach pędziłem mu na spotkanie, teraz marzyłem tylko o tym, by nie stanąć z nim twarzą w twarz.

 

Ale pomimo grozy całej tej sytuacji, ciekawość zwyciężyła. Skulony niczym zając pod miedzą, podchodziłem coraz bliżej chałupy, aż znalazłem się pod samym oknem.

 

Na widok tego, co ujrzałem w środku, włosy na głowie stanęły mi dęba. W izbie, oświetlonej niezliczoną ilością świec, Gideon klęczał przed potworną, nagą kobietą. Jedna połowa jej ciała wyglądała normalnie, zaś druga przypominała rozkładającego się trupa – spod gnijącego mięsa prześwitywały kości, a kiedy gestykulowała, na podłogę spadał deszcz wijących się glist. Mówiła do samotnika w języku, którego nie znałem, a on kiwał potakująco głową.

 

Przypatrywałem się tej scenie strwożony i zafascynowany jednocześnie. Czy to ta obrzydliwa karykatura człowieka, z pewnością wcielenie jakiegoś plugawego demona, namówiła eremitę do zamordowania Barabasza? Wioskowi starcy wiele razy bajali o przybierających niewieścią postać zjawach, które mąciły umysły samotnych mężczyzn i wykorzystywały ich do własnych, niecnych celów.

 

Dopiero po chwili spostrzegłem, że oboje świdrują mnie wzrokiem. W ich oczach płonął dziwny, purpurowy blask, przywodzący na myśl ognie piekielne z wiszących w kaplicy obrazów.

 

Nagle Gideon zaczął się zmieniać. Dłonie, i tak już obficie zarośnięte, pokryła jeszcze gęstsza szczecina, a w miejscu paznokci, wyrosły pazury. Wykrzywiona grymasem bólu twarz wydłużyła się. Gdy otworzył usta, by wydać z siebie potworny ryk, zauważyłem, że zamiast ludzkich zębów, ma zwierzęce kły. Charcząc i wyjąc począł z dziką furią zrywać z siebie odzienie oraz skórę, obnażając ciało pokryte grubym, brązowym futrem. Nie stałem już naprzeciwko człowieka, lecz rozjuszonego niedźwiedzia grizzly.

 

Ogarnął mnie niewypowiedziany lęk. Wrzasnąłem na całe gardło i, wymachując rękoma niczym szaleniec, rzuciłem się do ucieczki. Usłyszałem za sobą brzdęk tłuczonego szkła, a w sekundę później gorący oddech bestii owiewał mi kark.

 

Kiedy już powoli żegnałem się z życiem, z mgły wychynęło dwóch chłopców z siekierami. Widząc co się święci, doskoczyli do Gideona. Nie wiedzieli oczywiście z kim, lub raczej z czym mają do czynienia. Walka była krótka i krwawa, a moi niedawni kompani legli wśród listowia, zmasakrowani straszniej jeszcze niż nieszczęśnik Barabasz.

 

Ja pierzchnąłem, ale jeśli posądzacie mnie o tchórzostwo, to grubo się mylicie. W mej głowie zrodził się bowiem desperacki plan ostatecznego zgładzenia potwora, przy pomocy jego własnej broni.

 

Podczas metamorfozy, pustelnik razem ubraniem i skórą, pozbył się również fuzji, z której miałem zamiar ustrzelić go tak, jak niegdyś on ustrzelił mojego psa.

 

Wparowałem do chałupy żywiąc nadzieję, że na wpół martwej kobiety już tu nie będzie. Zamiast niej, ujrzałem coś o stokroć straszniejszego. Coś, co sprawiło, że serce omal nie pękło mi z żalu, a po policzkach spłynęły łzy.

 

Obok sypiącego się pieca, stał wypchany Wicher. Nie zważając na Gideona, który lada moment mógł wkroczyć do chaty, uklęknąłem przy martwym zwierzęciu i wtuliłem się w miękkie futro. Powróciły wspomnienia i odpłynąłem w świat marzeń, zupełnie nieświadomy tego, co się wokół dzieje.

 

Z odrętwienia wyrwał mnie dopiero ryk niedźwiedzia, przekraczającego próg domostwa. Rzuciłem się na niego z gołymi pięściami, napędzany trawiącą duszę nienawiścią.

 

Potężnym uderzeniem włochatej łapy Gideon rozorał mi tors i zgruchotał żebra. Krew bryzgnęła na ścianę, psa oraz resztki pieca, a ja, zatoczywszy się jak pijany, upadłem. Girzzly stanął na tylnych nogach i ryknął triumfalnie, gdy tamując ręką krwotok, próbowałem odpełznąć w bezpieczne miejsce.

 

Wtedy jakiś cień przemknął w powietrzu i ogromny zwierz wyrósł pomiędzy mną a niedźwiedziem. Z niedowierzaniem wytrzeszczyłem oczy, podejrzewając się o utratę zmysłów bądź zwidy. To był Wicher! Warcząc i szczerząc kły, zbliżał się do Gideona.

 

Odczołgałem się w róg pomieszczenia i obserwowałem, jak oświetlone wpadającym przez okno blaskiem księżyca zwierzęta, krążą naprzeciw siebie.

 

Ruszyli do walki niemal jednocześnie. Kły przeciw kłom, pazury przeciw pazurom. Jednak tym razem szala sprawiedliwości przeważyła się na stronę Wichra, ponieważ pustelnik nie był w stanie zabić powstałej z martwych istoty. Brocząc posoką z licznych ran, z trudem utrzymywał równowagę. Wicher, choć nie mniej pokiereszowany, kąsał napastnika z niesłabnącą pasją, aż w końcu powalił go na ziemię i zatopił zęby w jego gardzieli.

 

Ciałem Gideona szarpnęły gwałtowne drgawki, po których pierś eremity opadła i już więcej się nie uniosła.

 

Jeszcze przez chwilę w powietrzu wirowały zabarwione szkarłatem strzępy futra, opadające na deski posadzki niby płatki śniegu

 

Wicher podszedł do mnie i polizał po ręce. Gładząc go po karku, zamknąłem na moment oczy, a gdy je otworzyłem, znów był sztywną figurą, nie mającą w sobie ani krzty życia.

 

Sam nie wiem, skąd znalazłem w sobie jeszcze dość sił, by podpalić znienawidzoną chałupę, a potem dowlec się do wioski, gdzie przez kilka następnych tygodni, męczony koszmarami oraz gorączką, dochodziłem do siebie.

 

Mieszkańcy, po usłyszeniu mojej opowieści, uznali mnie za szaleńca. Jedyną pamiątką jaka pozostała mi po tamtych wydarzeniach jest potworna szrama na piersi oraz świadomość, że istnieje jeszcze inny świat, jakże tajemniczy i groźniejszy od tego, który znamy.

Koniec

Komentarze

Bardzo fajny --- jakże inny od wcześniejszych --- i klimatyczny tekst.

Z drobnych niedociągnięć --- zdaje mi się, że kilka przecinków źle stoi.

pozdrawiam

I po co to było?

A --- zapomniałem dodać. Troszkę zgrzyta końcówka. Przy takiej prezentacji Gideona relacja narratora nie powinna dziwić mieszkańców osady. Chyba, że zaznaczyłbyś wyraźnie, że zabobonnie bali się go głównie wsiowi menele i dzieci, a porządniejsi się nim po prostu brzydzili. Konkretnie te zwroty sprawiają, że obraz robi się mętny:

Starego Gideona bali się wszyscy +

najroślejsi nawet mężczyźni natychmiast przypominali sobie o niedojedzonym posiłku, czy innej rzekomo ważnej sprawie i znikali w swoich chatach. Kobiety, ciągnąc za sobą płaczące dzieci, pierzchały


pozdrawiam

I po co to było?

Podoba mi się.

Mam wrażenie - ten nastrój, krwawe zbrodnie, ciemny las - jakbym przeczytała jedną z baśni braci Grimm.

 

…gdyż jest to człowiek nieobliczalny i mógłbym uczynić mi jakąś krzywdę.” - mógłby

 

„Wykrzykując obelgi pod adresem eremity, parliśmy na przód” – naprzód

 

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Stylistyka lekko basniowa wymusiła zapewne zmniejszenie ilości wulgaryzmów i zmiękczenie charakteru głównego bohatera, który odstaje nieco od kreowanych przez ciebie zazwyczaj postaci. Ale i tak fajne.

Pozdrawiam

syf, chodziło mi w sumie o to, że tak, eremity bali się wszyscy, ale nie uwierzyli w relację bohatera o jego przemianie w niedźwiedzia i ożywionym psie.

Coś na zasadzie, że każdy schodzi z drogi osiedlowemu bandycie, o którym krążą najróżniejsze pogłoski, a tu nagle przybiega jakiś koleś i gada, że bandzior jest w rzeczywistości demonem, ale udało mu się go utopić w wodzie święconej.I wszyscy się radują, że faktycznie znaleziono kolesia martwego, ale mającego się za zabójcę chłopaka, mają za świra.

Może nie opisałem tego zbyt dokładnie? Mam zagwozdkę do przemyslenia przy okazji kolejnego tekstu w tych klimatach. Tu już nie będę grzebał, bo jeszcze gorzej pogmatwam :)

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

O, tekst Fasolettiego, w którym nie występuje rżnięcie w dupę. Coś nowego.

Jak dla mnie to opowiadanie jest neutralne. Nie poczułem tego klimatu, o którym mówi syf. To chyba wina opisów, tak mi się wydaje – nie potrafiły stworzyć odpowiedniej aury. Sceny, które miały (chyba) z założenia budować klimat, były dla mnie zupełnie „obojętne klimatycznie”, stanowiły suchy opis.
Pewne rzeczy mi zgrzytają:
-- krótkie napomknięcie o półmartwej kobiecie, która znika i właściwie nie wiadomo jaki ma związek z samotnikiem, kim jest, itd. (inna sprawa, że kiedy napisałeś o „połowie jej ciała” to zastanawiałem się gorączkowo jak sobie ją wyobrazić – czy jest martwa od pasa w górę/dół, czy może martwa jest lewa/prawa strona jej ciała);
-- podobnie jak syf, zdziwiłem się, że mieszkańcy bojący się Gideona i produkujący tyle dziwnych opowieści (powiązałem te dwa fakty, wydało mi się naturalne, że większość ludzi wierzy w te historie) nie dowierzają chłopakowi. Inna sprawa, że właściwie to głupie z ich strony – cała wioska bała się jednego pustelnika, mimo, że wiedzieli, że żaden z niego demon.
-- szczerze mówiąc to trochę rozśmieszyło mnie to, że wypchany husky powstał z martwych, żeby zatłuc niedźwiedzia. Poza tym, przy opisie Gideona po przemianie, nie wiem czy nie lepiej byłoby się wystrzegać stwierdzeń w rodzaju „pierś Gideona” itd. - lepiej byłoby chyba napisać „pierś niedźwiedzia”.
No i nie podoba mi się to, że niedźwiedź ten to Grizzly. Ale to już chyba dosyć subiektywna uwaga. Grizzly to angielska (cóż, amerykańska) nazwa niedźwiedzia szarego. A że to pewnie wielu osobom wiele nie powie, można napisać „niedźwiedź brunatny” - bo niedźwiadki szare to podgatunek brunatnych. Pisząc o grizzly, raz, że przyczyniasz się do zachwaszczania języka ; ) dwa, że zawężasz miejsce akcji do części Ameryki Północnej, trzy, że to chyba niezbyt wskazana szczegółowość – to tak samo jakbyś opisywał konkretny gatunek sowy, która gdzieś tam w opowiadaniu pohukuje.
Dobrze, skończyłem, wybacz : )

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Dobrze napisana i ciekawa opowieść. Klimatyczna.

Nieoczekiwanie zgadzam się z berylem - grizzly mi nie pasuje, bo ja chowana do pewnego wieku na westernach i opowieściach z "dalekiej pólnocy", tylko tak potrafię kojarzyć tego niedźwiedzia. Zwykły brunatny niedźwiedź kojarzyłby się bardziej neutralnie.

     Nie wiem dlaczego, ale przypomina mi ta opowieść dobrze napisane wypracowanie szkolne.

Byłam, przeczytałam, pozostaję chłodna i wyprana z emocji niczym białe prześcieradło. Jak dla mnie ten tekst jest o niczym. To, że umiesz poprawnie pisać, wcale nie pomaga, a wręcz przeciwnie, bo stać Cię na więcej, ale może za bardzo przywykłeś do dup i kutasów ; P

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

A mnie natomiast podoba się to opowiadanie. Jest dobrze napisane, dobrze się czyta. A najważniejsze, że przyjmnie spędziłem przy nim czas. No, ale - ten grizzly - troche nie w ten deseń... ale to już wiesz. Pozdrawiam

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

No ja przyznam, że też jakoś bez szczególnych wrażeń. Owszem, tekst naprawdę przyzwoity i miejscami bardziej wciągajacy, ale jakoś bez wiekszych zachwytów. Co mi się najbardziej podoba, to opisy, ale to zawsze w Twoich tekstach mi podchodzi:)

Pozdrawiam

Nurtuje mnie pytanie: co się stało z kobietą? 

Przywykłem do nieco innych klimatów w Twoim wykonaniu i jestem zaskoczony, ale pozytywnie.

Bardzo miłe, ciepłe i rodzinne opowiadanie o sympatycznych staruszkach zamieszkujących okoliczne zagajniki :)

Mi się podobało. Lubię takie klimaty.

No mnie rozczarowało. Głownie przez fabułę: prościutka i przewidywalna. 

O tak, o tak, o tak, bo baśniowe opowieści muszą być skomplikowane, psychologicznie spójne i absolutnie nieprzewidywalne;):)

Cóż, dobrze by było:) Nie lubię czytać opowiadań, w których wiem, co za chwilę będzie. Po prostu.

to opowiadanko miało niezły klimat, ale wskrzeszony (jakimś duesexmachinowskim cudem) pies zarżnął ten klimat jeszcze skuteczniej niż Gideona.

 

Ogólnie raczej średnie wrażenie wywarł na mnie ten tekst. Choć napisany jak zwykle bardzo dobrze.

 

Pozdrawiam.

Dobrze napisany tekst, świetnie się czyta. Ale jednak przewidywalny.

Pozdrawiam

Mastiff

Też bym dziada zabiła, najlepiej w jakiś długi i męczący sposób z innych opowiadań Fasolettiego.

Dla mnie niezrozumiała jest kwestia wyprawy mieszkańców wioski przeciw Gideonowi. Dlaczego zdecydowali się oni na zemstę dopiero po śmierci zielarza? Tak, w jednej chwili, mimo że od dawna byli nękani przez tego potwora, zabóstwo jednego faceta okazało się czynnikiem determinującym ową wyprawę? Dziwi mnie, czemu nie zdecydowano się na taki ruch wcześniej.

pustelnik nie był w stanie zabić powstałej z martwych istoty - czy narrator występujący w piewszej osobie jest wszechwiedzący, że wysuwa takie stwierdzenia?

Końcówka także do mnie nie przemówiła - duch psa raz-dwa rozprawił się z Gideonem, a chłopak mocno zraniony "doczołgał się" po nocy, poprzez gęsty bór, do swojej wioski. Troszkę naiwne, przez co i śmieszne.

Jednakże opek do poczytania się nadaje, gdyby dopracować pewne mankamenty, byłoby co najmniej ciekawie.

Pozdrawiam.

Domek, gdzie pisze, że on ich nękał? Przyłaził do wioski po alkohol, a dlaczego się bali, jest opisane dalej.

Co do wymienionego zdania, faktycznie, masz rację. Nieco się zagalopowałem i gdybym mógł, nieco bym je przerobił, ale czas edycji niestety minął, więc bida :(

Ale dzięki za uwagi, do uwzględnienia przy pisaniu kolejnych opowiadań :)

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Nowa Fantastyka