- Opowiadanie: Alosza - Na skałach Oceanowych…

Na skałach Oceanowych…

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Na skałach Oceanowych…

Od mojego przybycia do miasta minęło już całkiem sporo czasu. Nie podjąłem się jeszcze żadnego konkretnego zajęcia, jednak niemałe stypendia gwarantowały mi życie wystarczającym poziomie, a bogate znajomości nie pozwalały się nudzić. Nie zauważyłbym pewnie mijającego beztrosko czasu do momentu, w którym faktycznie podjąłbym naukę w jednej z miejscowych placówek, tudzież ruszył w jakąś szaleńczą tułaczkę po Europie i świecie, gdyby nie jedno spotkanie, mające odmienić mój dalszy los. Niech przeklęty, a błogosławiony zarazem, będzie ten dzień.

 

 

Przemierzając bez celu wąskie i szerokie uliczki i ulice stolicy powziąłem w myśli, iż powinienem częściej odwiedzać mego wuja, który długi czas już zamieszkiwał w mieście, a którego stan zdrowia pogarszał się w ostatnim czasie coraz bardziej. Dzisiejszy, niezbyt słoneczny, raczej smętny dzień, jakby idealnie wpasował się w nastrój choroby, uznałem go zatem za doskonałą okazję do złożenia wizyty. Ruszyłem żwawo w kierunku szarawego pasa kamienic, który wił się wzdłuż legendarnej rzeki. Stojąc przed drzwiami mieszkania wuja, począłem najpierw nasłuchiwać, aby upewnić się czy ktokolwiek jest w domu. Otwierające się drzwi zaskoczyły mnie, właściwie przeraziły, wzdrygnąłem się, serce załomotało, bowiem moim oczom ukazali się Mojżesz i Eliasz, Izajasz i Zachariasz, Micheasz i Nahum, i wszyscy prorocy Starego Testamentu, bo wszyscy oni w tej postaci się mieścili i zamykali. Gość mojego wuja, który przestępował teraz próg, ubrany był w czarny płaszcz, lśniący w migotliwym świetle bijącym zza jego pleców, jego twarz okrywała imponująca broda, równie czarna, ale dostojnie przyozdobiona białymi i szarymi nitkami pojedynczych włosów, a oczy jego były jakby natchnione. Ten wzrok mógł należeć tylko do szaleńca albo poety. Zrobiła ta postać na mnie ogromne wrażenie. Jak rażony piorunem cofnąłem się kilka kroków, ale opanowałem się w odpowiedniej chwili.

 

 

– Ja do wuja – krzyknąłem, chcąc wedrzeć się skokiem do mieszkania, a najlepiej i porwać do środka właśnie wychodzącego mężczyznę.

 

 

– Śpi. To nie czas na przyjmowanie gości! – usłyszałem. Stara gosposia nie siliła się na specjalne uprzejmości. Energiczne trzaśnięcie drzwi pozbawiło mnie wszelkich wątpliwości. W istocie wuj nie spał, dopiero pożegnał jednego gościa, ale mając na uwadze jego nie najlepszą kondycję, postanowiłem uszanować jego wolę i odstąpić od przedsięwziętego postanowienia odwiedzin. Uznałem za to za odpowiednie, by przedstawić się spotkanemu, co więcej – nie mogłem się powstrzymać przed próbą nawiązania nowej znajomości.

 

 

Podałem mu więc swoje nazwisko, skłaniając się przy tym lekko, nie na wyrost, żeby przesadnie się nie płaszczyć, ale też nie na tyle powściągliwie, żeby mógł to sobie odebrać jako obelgę. Na to wszystko on tylko skinął głową, nie odpowiadając mi ani słowem. Oto mój Poeta, z którego ust, jak widać, nie każdy był godzien spijać rozkoszny sok finezyjnej mowy. Nie zraziłem się tym, przecisnąłem niezgrabnie i zastawiłem ciałem przejście schodami.

 

 

– Właściwie skąd łaskawy pan zna naszego Fryderyka? – Ośmieliłem się zapytać, nie będąc do końca pewnym czy nie naruszam przestrzeni, w którą zapędzać się nie powinienem. Towarzysz mój zareagował jednak spokojnie, nie spojrzał co prawda na mnie, kierował bowiem wzrok gdzieś w nieokreśloną dal.

 

 

– Zetknęliśmy się dopiero tutaj, na miejscu. Zdecydowało o tym zrządzenie losu.

 

 

– Ach tak, rozumiem. Ja zawdzięczam tę znajomość mojemu ojcu, który z kolei poznał pana Fryderyka w Bad Reinertz, w 1826… – nie mam pojęcia dlaczego zacząłem męczyć mojego Poetę opowieścią. Wiedziałem doskonale, że nie ma najmniejszej ochoty jej słuchać. Mówiłem dalej coś o wspólnych wakacjach mojego ojca i Fryderyka, o tym, jak nieco później znowu mieli okazję się spotkać. O tym w końcu, że tak naprawdę nie jesteśmy spokrewnieni, a jest on zaledwie dobrym znajomym mojej rodziny. Mężczyzna, oczywiście na mnie nie spoglądając, zdobył się tylko na wymuszone „pan wybaczy”, bez żadnego gestu pożegnalnego po prostu odszedł. Nie zatrzymywałem go. Na koniec było dla mnie smutnym zaskoczeniem, że tak mnie potraktował. Nie mam mu tego za złe, a nawet przeciwnie, fascynacja moja tą dziwną postacią jeszcze przybrała na sile. Wiem, że muszę mojego Eliasza odnaleźć i dokładnie przepytać na wiele okoliczności.

 

 

*

 

Tamtego dnia, który nie zachwycał co prawda pogodą, ale wyglądające raz po raz zza mlecznych chmur słońce, opierając się na brukowanych, szerokich ulicach, dawało odczuć dotyk przyjemnego, fascynującego ciepła… Tamtego dnia zdecydowałem się odwiedzić znowu mojego wuja pod pretekstem rozeznania sytuacji przed rychłą przeprowadzką, i oczywiście troski o jego zdrowie, chciałem wypytać delikatnie o tę frapującą postać, będącą przecież również jego gościem. Wuj był osobą, która ceniła sobie bardzo prywatność, oczywiście w stopniu zgodnym z wyobrażeniem osoby sławnej i popularnej. Kierował się tym poglądem również w stosunku do innych. Nie miał zatem w zwyczaju opowiadać o jakichkolwiek kwestiach dotyczących obcych nawet bliskim. Tym trudniej było mi zebrać się na odwagę rozmowy wprost. Mimo całej naszej wzajemnej sympatii, nie pozostawaliśmy ze sobą w zażyłej relacji, zawsze serdecznej i przyjacielskiej, ale nigdy zanadto zażyłej. Krępowałem się więc tego spotkania. Czasem tylko wuj dawał się wciągnąć w ckliwy, melancholijny wir wspomnień, z którego łatwo było go ciągnąć za język o wszelakich sprawach. Szczególnie ostatnimi czasy, schorowany, dawał się tak omotać zadziwiająco często. Stanowiło to dla mnie swoiste światełko w ciemnym tunelu, jakąś niewyraźną iskrę nadziei.

 

 

– Cóż to? – zwróciłem uwagę na rozsypany niedbale na stoliku plik kartek. – „Genesis. Traktat duchowy” – głosił napis na pierwszej stronie. Wuj popatrzył na mnie, odgarniając niedbale z czoła gęstą czuprynę.

 

 

– Rękopis nowego dziełka naszego Julcia. On sam jest nim zachwycony – mówił. – Ja tam tego jego zapału nie podzielam, ale nie mam też serca tak brutalnie go potraktować. Miałem dać mu recenzję w najbliższych dniach, nie wiem sam cóż by mu odpowiedzieć. Wuj jął przechadzać się ciężkim, sprawiającym mu trudność krokiem od oszklonego regału z palisandrowego drewna do nieznacznie uchylonego okna, z którego roztaczał się widok na okolicę, szeroko płynącą rzekę, a na niej most, po którym przechadzały się o tej porze jesiennie ubrane panny, często prowadzone pod rękę przez równie sympatycznych młodzieńców. Obserwowanie tego spektaklu witalności, radości i koloru miało, jak się domyślam, pewne walory terapeutyczne dla doświadczonego i schorowanego człowieka. W końcu odezwał się.

 

 

– Może weźmiesz, przeczytasz? – zapytał. – Potem opowiesz mi, co też ciekawego wyczytałeś i razem jakoś przechytrzymy Julesa. Co ty na to? Nie mogłem się nie zgodzić. Wymówić się brakiem czasu czy innymi obowiązkami byłoby niegrzecznie. Z jednej strony byłem ciekaw nowych refleksji, bądź co bądź, uznanego już w wyższych kręgach myśliciela, z drugiej natomiast miałem poczucie, że ciekawsze w bliskiej przyszłości czekają mnie rzeczy, wiążące się – rzecz jasna – z tą szczególną postacią, o której ciągle rozmyślałem. Oczywiście przytaknąłem wujowi. Zebrałem starannie wszystkie kartki, zamieniłem jeszcze kilka nieistotnych zdań, przechyliłem filiżankę, ażeby nie została w niej żadna kropla, nie miałem odwagi już o nic zapytać, więc niedługo potem schodziłem drewnianymi schodami wadząc się sam z sobą w myślach, mając do siebie duże pretensje, że sprawa poszukiwań mojego Proroka nie posunęła się ani kroku.

 

 

*

 

Była jesień. Duszna atmosfera mojego niewielkiego lokum nie pozwalała skupić mi się nad kartką papieru, a krzątająca się po mieszkaniu Albina już zupełnie mnie rozpraszała. Nie miała w sobie za grosz gracji. Kiedy sprzątała, robiła to hałaśliwie. Starałem się przyciągnąć jej wzrok, ale ona, nie zważając nawet na moje wymowne chrząknięcia, pochłonięta była bez reszty swoimi obowiązkami. Właściwie jej nie potrzebowałem, w tak małym pokoju świetnie sam radziłbym sobie z porządkami, ale dziewczyna bardzo przypominała mi matkę, ta przemiła twarz była dla mnie lekarstwem na jesienną melancholię.

 

 

Chciałem teraz chwili skupienia i spokoju. Mogłem ją wyprosić, odesłać do domu, ale wolałem sam wyjść. Przechadzając się wzdłuż rzeki, która nie wydawała zupełnie żadnego odgłosu, zastanawiałem się czy kasztany, leżące na moim biurku, na tyle wzruszą Albinę, że pozostawi je na miejscu? Może powinienem nazbierać nowych, tak dla pewności. Doszedłem ponadto do wniosku, że to nie ona rozpraszała moje myśli. Tak naprawdę, z czego dopiero teraz zdałem sobie jasno sprawę, przed oczami stał mi ciągle obraz owego nieznajomego, spotkanego u wuja Fryderyka. To oblicze proroka dziurawiło mi duszę, a raczej zostawiło w niej prawdziwą czarną otchłań, która niewypełniona zapewne pochłonęłaby mnie w całości. Był wprawdzie niemiły, nawet nie był uprzejmy się przedstawić, jednakże, jak myślę, uczynił to celowo, nie z roztargnienia. Zaplanował. Chciał poznać czy jestem godzien usłyszeć jego nazwisko. Poeci to ludzie szaleni. Jeślibym starał się odkryć tajemnicę, znaczyłoby, iż w jakiś sposób mnie zafascynował, a więc owładnął mną. Nie przyjmuje ludzi, poza swoimi wyznawcami. Choć może to po prostu typ samotnika, spokojny człowiek nielubiący zgiełku i gwaru salonowej gry. Tak zwyczajnie, nie przedstawił się, a jednocześnie przedstawił niechęć do następnego spotkania. Bardzo to proste.

 

 

– Jak to przyjemnie ujrzeć znajomą twarz – rozległo się naraz za moimi plecami. – Dzień dobry panu, panie Malczewski. Nie nazywałem się tak, dla hecy podawałem często fałszywe nazwisko co mniej znaczącym osobistościom. I oto Paryż czasem wybuchał nowiną, iż autor takiego a takiego dzieła czy traktatu przebywa w mieście. Większą niźli ja uciechę miał z tego wuj Fryderyk, ale już mniejsza o to… Rozpoznałem głos pana Antoniego Michałowskiego. Jego charakterystyczna fizjonomia wykluczyła pomyłkę, przywitałem się zatem najuprzejmiej jak potrafiłem i z miejsca zapytałem, czym uprzedziłem rozległą rzekę słów, która miała wylać się z nieutwardzonych wałów na wargach jegomościa.

 

 

– Tak się zastanawiam, czy nie poznaje pan, drogi panie, pewnej postaci o obliczu starotestamentowego proroka, z bujną czarną brodą, poprzetykaną gdzieniegdzie siwym włosem, choć człowiek to nie stary? Zapewne poeta, wypowiada się wszak w sposób niecodzienny i intrygujący (nie było wszak wątpliwości, że człowiek o takiej fizjonomii po prostu musi wypowiadać się w sposób niecodzienny i intrygujący, mimo że z jego ust usłyszałem ni mniej, nie więcej jak dwa krótkie, pospolite zdania!).

 

 

– Och, poeta? Według najnowszego poglądu, ci czarujący poeci najczęściej, jeżeli nie jest to regułą, dość marnie rymują – oświadczył mój rozmówca wyniośle.

 

 

– Nie mam odwagi zaprzeczyć – podjąłem grę. – Jednakże nie o sama poezję tu chodzi, a raczej o pewien dyskretny interes. Pan Michałowski wyszczerzył zęby w dzikim uśmiechu, nie mam pojęcia co też sobie pomyślał. Nie zważając na to, kontynuowałem. – Miałem okazję spotkać go nieopodal mieszkania naszego Fryderyka, wnoszę stąd, iż u niego bywa. Rozmówca mój brwi zmarszczył, powłóczył wzrokiem od swoich stóp, po najwyższy punkt nieba, po czym opuścił go na mnie.

 

 

– To trzeba jego zapytać!

 

 

Mrugnąłem tylko oczami.

 

– Pana Fryderyka, ma się rozumieć. – Był przekonany o wielkiej odkrywczości swojej doniosłej myśli.

 

– Doskonale, zatem pozwoli pan, że go przeproszę… – już miałem nadzieję się go pozbyć, ale nie opanowałem sztuki znikania w tym stopniu, jakim pochwalić się mógł mój nieznajomy.

 

– Ale i ja idę w tamtą stronę, ponadto chętnie złożę wizytę panu Fryderykowi – oznajmił radośnie pan Antoni. Nie mogłem tam z nim pójść. Już nie dlatego, że Malczewskiego pewnie wuj nie znał, szybko połapałby się w sytuacji. Nawet nie dlatego, ze towarzysz był zwyczajnie irytujący. Ale dlatego, że w tle, w niedużej odległości, mijając właśnie uroczy lokal o wdzięcznej nazwie „Chataigner”, mignęła twarz mojego Eliasza.

 

*

 

Biegłem co sił, a paryski bruk jęczał pod moimi stopami. Wiedziałem, że nie mogę dać się zauważyć mojej ofierze, za wszelką cenę musiałem pozostać w ukryciu i dowiedzieć się gdzie też zmierza. Ludzie wysokiej kultury, jak mogę przypuszczać, zapraszają się po prostu na podwieczorek, gdzie mogą spokojnie porozmawiać, wymienić poglądy i poznać się. Moja jednak sytuacja miała znamiona zaplanowanej gry, w którą Poeta z powodzeniem mnie wciągnął, takie odnosiłem wrażenie. Szedł coraz szybciej, tak, że musiałem pomagać sobie truchtając, ledwo widziałem już jego sunący czarny płaszcz. Rzucił w pewnym momencie okiem za siebie, chcąc się jakby upewnić, że idę za nim. Nie sądzę, żeby mnie zobaczył, ale widocznie jakimś sposobem poczuł na sobie mój wzrok, ruszył więc do przodu zdecydowanie, nie oglądając się już więcej, a ja tym mniej dokładałem starań, aby pozostać niezauważonym.

Nie zatrzymał się nawet przed imponującym domostwem, którego bramę przekroczył, a kiedy zniknął za jego drzwiami, postanowiłem zaryzykować i spróbować się dowiedzieć, któż zamieszkuje w tym miejscu.

 

 

Dom był rozmiarów godnych podziwu, zupełnie nie przystawał do brudnego oblicza Paryża. Cały tak mienił się w bieli, że można było naiwnie przyjąć, iż zbudowano go z marmuru. Parapety zdobiły bogate ornamenty, przedstawiające nieznane mi symbole, z kolumn nabudowanych na ściany, które w rogach stykały się z dachem spoglądały parszywe szkarady, jakieś krogulcze postaci, którym z pleców wyrastały karłowate skrzydła. Kucały te potwory na brzegach, jakby gotując się do skoku.

 

Zauważyłem, że mój Eliasz nie zamknął za sobą drzwi wejściowych, co wziąłem sobie za zachętę. Zamyślałem początkowo zerknąć tylko przez okna, spróbować zorientować się czy to dom Poety, czy też przychodzi tu jedynie w odwiedziny do kogoś, pomieszczenia jednak osłaniały wielkie, purpurowe zasłony. Przekroczyłem zatem próg, byłem raczej spokojny, miałem świadomość, że jestem tutaj oczekiwany.

 

 

Ostrożnie stawiałem kroki, nie chcąc zabrudzić delikatnego dywanu, rozciągającego się do samych schodów, które znajdowały się po drugiej stronie dużego hallu. Ujrzałem go wtedy, mojego Eliasza, przyjaznym gestem zapraszał mnie do siebie, po czym wprowadził bez słowa do sąsiedniego pokoju i wskazał miejsce, pięknie zdobione, drewniane krzesło. W salce nie byliśmy sami, obok mnie, na podobnych siedzeniach, obecnych było kilka innych osób, mężczyźni i kobiety. Niektóre z twarzy, ku mojemu zaskoczeniu, były mi znane. Ta kobieta z grubym, czarnym warkoczem to chyba… ma na imię Maria, ale nazwiska nie jestem w stanie sobie przypomnieć. Mężczyznę, którego ma po swojej prawej ręce, też znam, z widzenia, tak, tak, kojarzę tę twarz. Często się gdzieś mijamy. Nie miałem odwagi odezwać się słowem. Patrzałem tylko na ludzi siedzących wokół, a oni wlepiali swój wzrok we mnie. Sytuacja była dość kłopotliwa. Krzesła ustawiono w kształt owalu tak, aby każdy z obecnych mógł obejmować wzrokiem wszystkich pozostałych. Zląkłem się w chwili, kiedy przyszło mi do głowy, iż może biorę udział w jakiegoś rodzaju rytuale! Potężne zasłony okrywały okna, figurki przerażających postaci z białego kamienia, podobne do tych na zewnątrz, stały gdzieniegdzie i jakby pilnowały zebranych. Naprawdę się przestraszyłem, w pewnej chwili słyszałem tylko bicie własnego serca i tykanie zegara, który wisiał naprzeciw mnie.

 

 

– Chyba nie zamierzacie, drodzy państwo, mnie zabić? – rzuciłem bezmyślnie i w jednej chwili dotarło do mnie, na jak wielką śmieszność się naraziłem. Zdemaskowałem swój strach i brak pewności siebie. Pomijając tę idiotyczną refleksję o morderstwie, to czy potencjalna ofiara zwraca się do swoich katów pełnym uprzejmości „drodzy państwo”? Zastygłem więc w bezruchu, nie ważąc się nawet na oddech, oczekiwałem na salwę śmiechu, od której miał zatrząść się pokój, ale… nic takiego nie nastąpiło. Ku mojemu przerażeniu. Zatoczyłem głową po zebranych, czułem na sobie wzrok tysiąca oczu. Wszyscy się we mnie wpatrywali. Pozwoliłem sobie, w tej chwili grozy, na lekki uśmiech. Po chwili pokracznie się roześmiałem. Niektórzy z otaczających mnie ludzi wykręcili usta w nieprzekonującym grymasie. Głośno przełknąłem ślinę, a owy spektakl śmieszności i rozpaczy przerwało wtem pojawienie się kolejnego tajemniczego jegomościa. Wsunął się niemal bezszelestnie do pokoju i stanął na samym jego środku. Powolnym i dumnym ruchem zsunął atłasowy kaptur, w którym skrywał twarz. Poznałem! Oczywiście od razu poznałem! Stał przede mną, przed nami wszystkimi, którzyśmy się tutaj zebrali – Jules! We własnej osobie. Poznałem od razu. Wszystko wydało mi się w jednej chwili gruboskórnym żartem, psikusem, jakim mój Prorok, pewnie w spisku z wujem Fryderykiem, postanowił odpłacić mi za wścibskość i brak ogłady, z którymi spotkał się z mojej strony! W tym momencie rozluźnienia poczułem, że cały ociekam potem, jego zimne krople spływają mi po plecach powodując dreszcze, a inne obierają drogę przez twarz, upadając gdzieś na lepiącą się koszulę. Ale fizjonomia Juliusza budziła jednak pewne wątpliwości. Przykuwała uwagę szczególnie jego twarz. Była jak potworna maska. Pokrywały ją popękane płaty skóry, spomiędzy których gdzieniegdzie spływała już ropa, mieniąca się ohydnie w jaskrawym świetle świec. Odzyskana pewność siebie rozpierzchła się w jednej chwili niczym kruchy mur rozbijany działem armatnim.

 

 

– Oto Duch – zwrócił się do mnie mój Prorok, wtórował sobie przy tym gestem, jakby przedstawiając Julesa.

 

– Oto Król – włączyła się młoda kobieta wstając z miejsca.

 

– Jestem Król Duch – odezwał się w końcu sam.

 

I przypomniałem sobie fragmenty tego niedokończonego traktatu, który zalegał teraz gdzieś w moim skromnym pokoju, przykryty kurzem, rzucony niedbale na podłogę przez Albinę. I kołysały mną myśli, targały i oszałamiały, szemrało coś na ścieżkach umysłu… który teraz przez krwawe i udręczane tłumy kształtów… w księgach tych odkryta leży śmierci tajemnica… I nie potrafiłem odzyskać równowagi, widziałem jakby przez mgłę i słyszałem jakby przez szum morza, słowa urywały się, Jules mówił coś do mnie… duchu mój, gdyś ty jeszcze w krzemieniach czynił ofiarę z kształtu i trwałości…

 

 

Wiedziałem już co się stanie. Mimo swojego stanu, dostrzegłem błysk żelaza w dłoni Julcia, tysiące oczu rozbłysło w sekundzie światłem jaskrawym jak światło piekielne, po czym zgasło uśpione, żeby nigdy się nie obudzić z wiecznego snu. Wyszeptano nad moim ciałem słowa modlitwy… Duchy więc, które wybrały za formę światło, odłączyłeś od duchów, które obrały objawienie się w ciemności.

 

 

Skóra na twarzy Julesa poczerniała teraz, podłoga zbryzgana lepką mazią, ropą wypływającą z jego ciała wydawała z siebie odór zgnilizny. Kolejne płaty skóry wydzierały się z jego bestialskiego pyska, a wtórowała temu szatańska muzyka krzyków, jęków, wrzasków i nawoływań imion wszystkich znanych demonów. Miotał nim ból, rzucając w ściany i wijąc po dywanie, przewracając krzesła i zdzierając zasłony. Trwało to jeszcze przez jakiś czas, a co stało się z zebranymi ludźmi – nie wiem. Nie byłem już tego świadkiem. Stałem teraz wsparty na dębowej lasce, spoglądając ostatni raz w dół ze skalistego szczytu góry, po czym podążyłem za swoim przewodnikiem – Królem Duchem, ja – wieczny pielgrzym.

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Przeczytałem pierwszy rozdział i nie mam zamiaru wracać do tego tekstu. Jest chaotyczny, nudny i spisany w dziwacznym stylu. Nie przekonała mnie historia bohatera, który w wielkich słowach wspomina raczej nieciekawe spotkanie. Jego fascynacja spotkanym człowiekiem wydaje mi się zbyt słabo uzasadniona, to po pierwsze, po drugie, porównanie do kilku biblijnych postaci, to za mało, aby przyciągnąć uwagę czytelnika - tak chociaż było w moim wypadku. Może komuś innemu całość bardziej przypadnie do gustu.

Pozdrawiam

 

p.s Poniżej kilka uwag, do miejsc, które szczególnie rzuciły mi sie w oczy:

 

„jednak niemałe stypendia gwarantowały mi życie wystarczającym poziomie” – brakuje „na”

 

„a najlepiej i porwać do środka właśnie wychodzącego mężczyznę.” – chodzi o to, że wchodząc do mieszkania chciał ze sobą zabrać owego mężczyznę? Bo jeśli tak, wypadałoby troszkę zmienić to zdanie np. „ [a najlepiej – to wywalić] i porwać ze sobą do środka…”

 

„- Śpi. To nie czas na przyjmowanie gości! – usłyszałem. Stara gosposia nie siliła się na specjalne uprzejmości. Energiczne trzaśnięcie drzwi pozbawiło mnie wszelkich wątpliwości. W istocie wuj nie spał, dopiero pożegnał jednego gościa, ale mając na uwadze jego nie najlepszą kondycję, postanowiłem uszanować jego wolę i odstąpić od przedsięwziętego postanowienia odwiedzin. Uznałem za to za odpowiednie, by przedstawić się spotkanemu, co więcej – nie mogłem się powstrzymać przed próbą nawiązania nowej znajomości.” Ten akapit jest bez sensu: po pierwsze, kto mówi? Dziwny jegomość, czy gosposia? Jeśli gosposia, to skąd się wzięła przy drzwiach? Skąd bohater wie, że wuj nie spał? Wszak wychodzący jegomość mógł być znajomym gosposi, która znikąd zmaterializowała się, by trzasnąć drzwiami. Ten akapit jest dziurawy jak durszlak.

 

„skłaniając się przy tym lekko” – ‘skłaniać się’ to nie to samo, co ‘skłonić się’, bądź ‘ukłonić się’. Można ‘skłaniać się’ ku czemuś, a nie komuś.

 

„kierował bowiem wzrok gdzieś[,] w nieokreśloną dal.”

 

„- Ach tak, rozumiem. Ja zawdzięczam tę znajomość mojemu ojcu, który z kolei poznał pana Fryderyka w Bad Reinertz, w 1826… - [n – wielką literą]ie mam pojęcia dlaczego zacząłem męczyć mojego Poetę opowieścią”

 

Mam bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony widać, że umiesz posługiwać się językiem, ale styl tekstu jest tak niestrawny, że z trudem się go czyta (widać mocną inspirację E.A. Poe). Generalnie opowiadanie jest astronomicznie przegadane i ma zaburzone proporcje - rozwlekły początek nie przygotowuje na tak nagły i średnio zrozumiały finał opowieści.

Z kwestii technicznych:

- momentami zdecydowanie zbyt długie zdanie (x-krotnie złożone, a lepiej brzmiałyby podzielone w odpowiednich miejscach),

- przekombinowane metafory, np. "czym uprzedziłem rozległą rzekę słów, która miała wylać się z nieutwardzonych wałów na wargach jegomościa." - koszmarne...

 

Widzę duży potencjał, tylko trzeba popracować nad bardziej przejrzystym stylem.

 

Pozdrawiam.

Twoje zdania zabijają powoli, lecz skutecznie. Przez pierwszy fragment przebrnęłam, słabnąc z każdym akapitem. Starałam się być dzielna i czytałam dalej. Drugi fragment pokonał mnie jednak ostatecznie – przechyliłam się jak wspomniana przez Ciebie filiżanka, nie została we mnie nawet jedna kropla ciekawości, co dalej.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Po pierwsze dziękuję za komentarze:)

Postaram się jakoś odeprzeć niektóre zarzuty.

Clod
[1] Faktycznie brakuje "na" - kiedy czytam, zawsze je tam widzę. Przeoczenie:)
[2] Być może, jednak wydaje mi się, że i tak jest zrozumiale.
[3] Tutaj już muszę się troszkę obronić. Opowiadanie to nie instrukcja obsługi sprzętu technicznego, nie wszystko musi być wyłożone czarno na biały, a uważam, że wręcz przeciwnie. Nie jest to na tyle skomplikowana sytuacja, że Czytelnik mógłby się pogubić czy nie domyślić o co chodzi.
Skąd bohater wie, że wuj nie spał? To już aluzja do autentycznego spotkania obu panów (tzn. wuja i "dziwnego jegomościa"), które opisuje w swoim sławnym utworze ten drugi:). Może jednak faktycznie sugeruję to tutaj zbyt delikatnie.
[4], [5], [6] Moje błędy, dzięki za zwrócenie uwagi.

Dzięki za poświęcenie czasu i krytykę. Pozdrawiam.


Eferelin Rand
Po prostu taki mam styl. Zgadzam się, że trzeba go ciągle dopracowywać. Być może uda się go kiedyś obrócić w atut;). Finał nagły, ale czy tak naprawdę średnio zrozumiały? Może zatem napiszesz jak go interpretujesz, wtedy będę mógł się ustosunkować:).

Długie zdania? Tutaj zgoda. Prawdę mówiąc część i tak poskracałem.
Metafory? Uwagę przyjmuję z pokorą, poezja to to nie jest:)

Dzięki za uwagi. Pozdrawiam również.


regulatorzy
Cóż, trudno mi się odnosić. Zero merytorycznych uwag. Po prostu się nie podobało:)
W każdym razie dzięki za wyrażenie opinii.

Pewnie nie wyraziłam się dość jasno. Pisząc, że Twoje zdania zabijają, miałam na myśli ich dość skomplikowaną konstrukcję i, moim zdaniem, nadmierną kwiecistość stylu. Musiałam się mocno wczytywać, by zrozumieć co chciałeś powiedzieć, a to dość męczące.

Odniosłam wrażenie, że ważniejsze było „jak piszesz” od tego „co piszesz”. Tak jakby forma przykryła treść. Dlatego lektura dwóch fragmentów zniechęciła mnie do poznania dalszego ciągu.

Niewykluczone jednak, że w wolnej chwili, z odpowiednim nastawieniem, powrócę tu i doczytam opowiadanie do końca.

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo podobal mi sie klimat twojego opowiadania. Rownież odnioslem wrażenie , ze dysponujesz ogromnym potencjałem twórczym. Przez tekst trzeba było się przedrzeć , ale ja zrobiłem to z prawdziwa przyjemnością.

A ja przeczytałem dwa rozdziały i mnie znudziło. Nie podeszło mi za specjalnie.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Regulatorzy napisała: (...) ważniejsze było „jak piszesz” od tego „co piszesz”. Tak jakby forma przykryła treść. Dlatego lektura dwóch fragmentów zniechęciła mnie do poznania dalszego ciągu.   

Dokładnie tak.

regulatorzy

W takim razie zachęcam do przeczytania całości w wolnej chwili. Za styl mi się dostało, ale bardzo chętnie przeczytałbym uwagi dotyczące treści, jakąś interpretację:)

jahusz

Dzięki za miłe słowo:)

AdamKB

Czy faktycznie styl jest aż tak tragiczny, że nie można przedrzeć się przez niego do treści?:) Przecież na opowiadania składają się oba czynniki tzn. styl i treść. Tymczasem nikt nie pokusił się nawet o krótki komentarz na temat tej drugiej, a właśnie na to bardziej liczyłem. Akcja dotyka bardzo konkretnych wydarzeń i znanych wszystkim postaci. Miałem nadzieję na jakąś dyskusję nad moim pomysłem rozliczenia się z poruszaną historią:).

Dziękuję za komentarze i pozdrawiam!

OK, postaram się, przeczytam --- ale już nie dzisiaj.  

A ja przeczytałem za drugim podejściem. I nie wygląda to źle. Normalnie bym skrytykował styl jako zbyt męczący, ale rozumiem, że stylizowałeś go na dziewiętnastowieczną prozę. Nie bardzo za to pojąłem aluzje literackie. Ten Jules to Słowacki? I o co chodziło w zakończeniu, to zupełnie do mnie nie dotarło.

Ale trzeba przyznać, że opowiadanie ma jakiś klimat.

Agroelngu, mamy w "HP" dyskusję o dalszych zmianach w urządzeniu portalu. Zaprasam do oddania glosu w sprawie czasu edycji kmentarzy, a może zgloszenia nowych propozycji... Oto link:-> http://www.fantastyka.pl/10,7550.html

Strasznie... dziwne. Widzę zamysł: stylizacja na XIX-wieczną literaturę, na Hoffmana, na Poego, może na Lovecrafta (hcoć Lovecraft późniejszy) ale... ale nieszczeólnie wychodzi ani też nie ograniam, o co miałoby chodzić w tekście (i po co nawiązania do Słowackiego? Z tym, że ja Słowackiego znam słabo, może zbyt słabo, żeby w pełni zrozumieć odniesienie).

Nie wiem, co takiego było przykuwającego uwagę w "proroku" - bo brak mi w jego opisie czegoś, co by intrygowało. Narrator widzi faceta, facet go intryguje: ale dlaczego?

I co takiego przerażającego ejst w grupie ludzi siedzących po prostu w półokręgu? Autor miał pomysł na nastrój grozy i tajemnicy, a zabrakło mu umiejęntości opisanie, czym się właściwie ta groza i tajemnica objawiają.

Zamysł widzę, ale rozwiązanie nie wyszło i opowiadanie mnie kompletnie nie przekonuje.

Widziane z boku, czyli odpowiedź na Twoje pytanie.  

Widzę, ujmując treściwie, dwie możliwości. Tekst przeznaczyłeś dla miłośników grozy i niewyjaśnionych tajemnic, i w tym przypadku nie mam do powiedzenia nic poza tym, że miłośnikiem takim nie jestem i nie zostanę. Jeśli natomiast chciałeś swoim opowiadaniem zachęcić do poznawania literatury tego typu, jest jeszcze gorzej. Nie tylko nie osiągasz celu, lecz przeciwnie, zniechęcasz.

Sypiesz aluzjami do znanych postaci ze świata sztuki, ale nic z tego, jak dla mnie, nie wynika. Chopin nie mógł recenzować filozoficznego, czy raczej metafizycznego referatu Słowackiego. Przekazać ten rękopis komuś, kto pęta się po Paryżu i sam nie wie, czego chce? Bo tak rysuje się postać Twojego bohatera. Nieokreślony ktoś, tyle, że ze skłonnościami do mistyki. Otrzymuje stypendia — od kogo i na co? Uważam, że najbardziej nawet oderwana od rzeczywistości groza i tajemnica muszą mieć zakotwiczenie w realności, chociażby z potrzeby stworzenia punktu odniesienia i w następstwie kontrastu z zasadniczą treścią, tą nieprzeniknienie tajemniczą, tragiczną i mroczną.

Na domiar złego wkradają się do tekstu takie dziwne niezręczności, jak nagłe pojawienie się gosposi wuja, o której to gosposi wcześniej ani słowa (nawet, że wychyliła się zza skrzydła półotwartych drzwi). i jeszcze każesz je zatrzaskiwać drzwi przed nosem gościa po oznajmieniu, że wuj śpi, chociaż spać na pewno w tej chwili nie może. Rzecz dzieje się w dziewiętnastowiecznym Paryżu — takie tam wtedy panowały obyczaje w tak zwanych sferach? Jeszcze dziwniejsze jest wejście bohatera do cudzego domu. Wie, że ma wejść i już... Słabo rozegrana scena. Kompletny absurd na koniec — scena rozpoczęta zapytaniem, czy państwo mają zamiar mnie zamordować... Jeśli wszedł, prowadzony tajemnym wezwaniem, jeśli wskazano mu miejsce w kręgu już obecnych, a nikt z nich nie mówi i nie robi niczego, sugerującego zamiar natychmiastowego zamordowania go, pytanie to odbieram jako pytanie cymbała; sytuacja i otoczenie narzucają myśl o rytuale, zgoda, ale jeszcze trwa oczekiwanie na coś, na kogoś... Gość, który uznaje za Proroka, swojego Proroka, pierwszy raz ujrzanego brodatego typa w czarnym płaszczu, powinien lepiej orientować się w tych sprawach.

Tak to widzę, niestety, z boku niejako, bo jak napisałem, generalnie po pierwsze to nie moje podwórko, a po drugie nawet w tej odmianie literatury potrzebna jest odrobina porządku w przedstawianiu bohatera, świata i wydarzeń. Patrz wytłuszczenia...

Strona językowa Twojego utworu nie przedstawia się najlepiej. Ale pisali o tym inni, więc nie będę się powtarzał.

A ja o dziwo doczytałam, wiedząc, o czym będzie. Ale nie powiem, granitem ci rzucać... Za dużo Kirkegaarda?

Nowa Fantastyka