- Opowiadanie: sesi19 - Kulturwa

Kulturwa

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Kulturwa

Kulturwa

 

Mój ojciec zawsze pieprzył jak potłuczony.

 

Właściwie nie było w tym nic złego. Mieszkaliśmy w zapadłej dziurze, jakich wiele na Mazowszu, a ojciec do pewnego czasu nie odróżniał się od innych wieśniaków. Te same wścibskie charaktery, zanikająca ochota do pracy oraz zamiłowanie do wódy sprawiały, że czułem się otoczony mentalnymi bliźniakami. Szczerze mówiąc, moim ojciec mógł być każdy. Gdyby nie pewność, co do prowadzenia się matki, nie byłym pewien, czy moim ojcem nie jest przypadkiem pleban albo menel, któremu się poszczęściło.

 

Teraz mogę sobie narzekać, ale wtedy nie było mi tak źle. Luz był niepodzielnym władcą tej wsiowej krainy. Wprowadził swe rządy w tempie prac polowych, sposobie bycia i last but not least, że pojadę z angielska, między nogami dziewuch. Każdy w tych strefach żył jak chciał i robił, co chciał. Plebana, który pragnął wprowadzić tłamszące ludzi ograniczenia, wywieziono na taczkach.

 

Nie wiem jak teraz żyłoby mi się w takich warunkach, ale wtedy było fantastycznie. A może po prostu zatapiałem się powoli w tę bezrozumną masę? Nie mam pojęcia.

 

Niestety, ale tak to jakoś już jest, że niektóre rzeczy zmieniają kolor, najczęściej blaknąc. Mój ojciec ostatecznie też się zmienił. Wyjaskrawił, gwoli ścisłości. Świecił tak mocno, że odbił swój ślad na każdym mieszkańcu wioski. Mój ojciec w wieku pięćdziesięciu lat skończył studia.

 

– Darwinowska ewolucja nie znosi marnotrawstwa – powiedział do swojego kolegi od kieliszka. Akurat szedłem do sklepu, naszego wiejskiego centrum informacji, i były to pierwsze słowa, które usłyszałem w jego pobliżu. Rozmowa wydawała się ciekawa, więc przycupnąłem za małym płotkiem i podsłuchałem dyskusję trwającą w małej altance, którą wybudowali właściciele w trosce o swych klientów. – Drobne tkanki, czyli my, ludzie, budujemy narząd, jakim są wsie. Albo nie, inaczej. Stanowimy jedną z zewnętrznych kończyn państwa. No to powiedz Kaziu, którą? I dlaczego właśnie tę?

 

Ojciec bawił się wyraźnie świetnie.

 

– Ę, ę, ę – obruszył się Kazik. – Wcześniej tak żeś nie godoł.

 

– Więc?

 

– Fiut.

 

Chciałem zaraz wyskoczyć i walnąć gburowi za takie traktowanie człowieka wykształconego, ale spokojny i rzeczowy ton ojca uspokoił mnie zupełnie.

 

– Nie masz racji, Kazimierzu – powiedział. – Nasza wieś nie jest jak penis.

 

Faktycznie, nie jest. To przecież kompletne zadupie – pomyślałem.

 

Właściwa odpowiedź nie padła, więc ojciec ulitował się nad znajomkiem.

 

– Ręka, Kazimierzu, ręka! Przecież jesteśmy rolnikami, karmimy to państwo swą pracą. Rozumiesz?

 

Tryby w mózgu rozmówcy przesuwały się wolniej, niż koła w jego zdezelowanym traktorze.

 

– Pleciesz – odpowiedział wreszcie, waląc pięścią o stół. – Że co, my karmim ludzi z Polski całej? Przecie dlo nos ledwo co na liter czystej styknie. A gdzie tu tyla gąb zapchać?

 

– Nie unoś się Kazimierzu – powiedział szybko ojciec.

 

– Toć nigdzie nie leze.

 

Po tych słowach między rozmówcami zapadła chwila milczenia, dzięki której usłyszałem brzęczenie much latających przy końskich zadach, skrytych gdzieś przed moim wzrokiem. Był to znak, że stary Kośnik jest w sklepie. Ostatni tradycjonalista, właściciel dwóch klaczy, wychudłych chabet niewolniczo orzących pola. Był też inny znak jego obecności.

 

– Nie daje na kreche, nie daje i chuj! – krzyczał sprzedawca, zazwyczaj całkiem miły facet.

 

Wiem, mówiłem, że zawsze panował tu luz, jakby wszyscy hodowali na polu marychę zamiast zboża. Cóż, jesteśmy do siebie podobni – wszyscy jednakowo walczymy o swoje.

 

Zawsze.

 

– No dobrze, przejdę do meritum – powiedział wreszcie ojciec. – Muszę powiedzieć, że masz po części rację, Kazimierzu. Produkcja rolna w naszej wsi, jak w ogóle wszystkich wsi pozostawionych w niezmiennym stanie od czasów pradziadów, jest niewystarczająca, przez co niedługo tę niepotrzebną rękę organizm zwyczajnie odrzuci. Staniemy się jak śledziona. Zwykła pozostałość po czasach, w których ten narząd do czegoś się przydawał. Tak samo i my, pozostawimy po sobie marne zgliszcza, butwiejące deski chat i wiatr hulający między ścianami. Nic więcej.

 

– Aaa… – odpowiedział Kazik, po czym za jednym zamachem wypił litr czystej. Smarowanie jako tako działało. – No to jak, skiela ludziska bedom żarcie broły? No, tak bez nos?

 

Cholerne mądrości ludowe. Bo faktycznie, kiedy poznałem miejskie życie, dowiedziałem się, że dla znacznej części ludzi wciąganie przez nos było równie ważne jak jedzenie.

 

– Ale nie, rolnictwo nie zginie, a tylko wyewoluuje. Przemieni się – wyjaśnił ojciec. – Zwiększona wydajność zostanie osiągnięta poprzez rozwój technologii. Ta sama, a nawet większa produkcja zostanie osiągnięta przy mniejszym nakładzie ludzkim. Postęp, Kazimierzu, postęp.

 

– I bedzie po nos? – spytał Kazik, jakby wcześniej spodziewał się nieśmiertelności.

 

Werbalna odpowiedź nie padła, ale doskonale wiedziałem, jak ojciec ostatnio polubił smętne kiwanie głową. Szkoda, że wiedza i wykształcenie wyparły z niego najdrobniejsze ślady poczucia humoru.

 

Nie rozumiałem, dlaczego ojciec zadaje się z ludźmi tego pokroju. Byłem pewien, że z intelektualnych szczytów, na których się znajdował (oczywiście biorąc pod uwagę mazowieckie ukształtowanie terenu), nie będzie zauważał tych malutkich mróweczek.

 

Ale tamtego dnia dowiedziałem się wszystkiego.

 

– Kazimierzu – powiedział mój ojciec, klepiąc przyjaciela po barku. – Wiem, że rękę masz ciężką, cięższą od każdego mężczyzny we wsi. Zrób z niej użytek i jakby twój syn mówił coś o wyprowadzce czy sprzedaniu ojcowizny, to pieprznij mu tą ręką przez łeb. Ja ze swoim zrobię to samo.

 

Głośno wciągnąłem powietrze. Dobrze, że pojazd starego Kośnika przy ruszaniu strzelił z rury wydechowej, bo byliby mnie usłyszeli. Czułem, jak wokół moim nadgarstków zaciskają się niewidoczne kajdany. Lepiej dla mnie, żeby się nie zatrzasnęły.

 

– Toć to bedzie jego, mnie do tego nie lza – obruszył się Kazik.

 

– Brawo, właśnie zdałeś ostateczny egzamin z głupoty – warknął ojciec. – Musisz patrzeć na świat i czas w ujęciu całościowym. Jak Bóg! Jak ja!

 

– Ty mi sie tu Władek do Boga nie przyrównuj.

 

Odgłos otwierania rozporka i oddawania moczu były jednymi z naturalnych dźwięków wydawanych przez skąpaną w słońcu wioskę. Właśnie wybrzmiały, jeden po drugim.

 

Zaryzykowałem, zerkając przez dziurę w sztachecie. Kazik, cały czerwony na obrośniętej gębie, w skupieniu patrzył na mojego ojca. Jedną rękę trzymał na blacie stolika, a drugą, nie wstając z ławki, przytrzymywał wyzierającego mu ze spodni padalca. Wściekle żółta struga trysnęła, że hej! W sumie nic dziwnego, nie takie dziwy przywoływano w seansach spirytusowych. Inna sprawa, że cały napromilowany mocz wsiąkał w pantofelki mojego perorującego ojca. Nic nie zauważył.

 

– Kultura, głupcze! – krzyczał. – Podstawa cywilizacji! Bez nas, naszej tradycji, fundamentu, to wszystko jebnie z hukiem i nie będzie czego zbierać. Musimy być tu, na miejscu, rok rocznie jeść karpia i te obrzydliwe uszka. Żeby nasze dzieci, wnuki i prawnuki wiedział, że mają być razem. Ba!, żeby telewizja mogła im to zapewnić, wyjaśnić, wytłumaczyć. Ale nie! Tam tylko jest hip-hop i rozpusta, zero wartości, tego kleju spajającego ludzi. Myślisz, że co bez naszej kultury spoi ten rozjeżdżający się naród? Chyba tylko notoryczne narzekanie.

 

Kolejna pora umysłowej sjesty nadeszła. Gdy Kazik z bólem trawił to wszystko, ojciec czekał cierpliwie, niczym realizujący pasję umysłowy żarłok.

 

– Dlatego nie możemy pozwolić, aby wyjechali, sprzedali ziemię czy w ogóle się zdemoralizowali. Dla całego kraju, ba!, dla całego świata.

 

Kazik najwyraźniej się udobruchał, bo powiedział spokojnie:

 

– Może jo.

 

Niemal puste flaszki stuknęły o siebie.

 

– Tylo co inni na to bedo godoć.

 

– Powinieneś użyć tu czasu przeszłego. Zobaczysz, my ich tu jeszcze wychowamy.

 

Dopiero od tego momentu zaczęło robić się naprawdę dziwnie.

***

 

Gdy tamtego pamiętnego dnia włączyłem stojący w moim pokoju telewizor, obraz był czarno-biały. No dobra, zawsze był. Tylko że wcześniej brakowało mu życia wyłącznie w barwach, jakby cierpiał na paskudną depresję. Ale to dopiero za sprawą mojego ojca i jego bandy, stał się kompletnym psycholem, niezdolnym do koegzystowania ze społeczeństwem. Czyli ze mną.

 

Białe i czarne punkciki wariowały po ekranie, wydając wściekły ryk stłoczonych w pomieszczeniu ludzi. Ściszyłem ten dźwięk szaleństwa, który był nie do wytrzymania dla mych przyzwyczajonych do spokoju uszu.

 

Wtedy nie miałem pojęcia, co jest przyczyną buntu mojego super wsiowego sprzętu. Skoczyłem czym prędzej i wytargałem go za wejście anteny, trzepnąłem parę razy w ekran, a na końcu, w akcie desperacji, ścisnąłem za zasilacz. Nie pomogło.

 

Rytm życia – właśnie te dwa słowa powtarzam zawsze, gdy ktoś odchodzi. Na wsi, gdzie żyje się w rytmie narzuconym przez pory roku, nie robi się tragedii z powodu śmierci, która jest oczywista jak żniwa. Wiadomo, trzeba zrobić miejsce dla nowych kłosów. Z drugiej strony śmierć dopada wszystkich, jak przymus opróżnienia kiszek. Dla niektórych może to być całkiem przyjemne.

 

Wyłączyłem telewizor i ubrałem się, bardziej dla przyzwoitości, niż z potrzeby ogrzania ciała. Piekło zesłane nam tu przez Boga sprawowało w Polsce swą ognistą politykę już jakiś miesiąc. Zbliżały się żniwa, więc miałem nadzieję, że do tego czasu zaborca łaskawie się wyniesie.

 

Krowy nawoływały mnie wspólnymi wysiłkami. Spokojnie mogły poczekać nawet godzinę czy dwie. Ja w tym czasie mogłem zająć się naprawą telewizora.

 

– Andrzej – wrzasnął ojciec, jakby to jemu rozsadzało pęcherz. – W twoim dobrze pojętym interesie jest, aby mleko nie wsiąkło w ziemię.

 

Wykształcony ojciec był straszny, jak wszystko, co nieznane. Zanim wybrał się na uczelnię, krzyczał tylko: Andrzej, kurwa!

 

Wybiegłem z pokoju. Ojciec stał przed moim pokojem, obuty w ufajdane gumiaki.

 

– Ojciec, do cholery, patrz jaki syf – krzyknąłem.

 

– Nie wyrażaj się – odpowiedział. – Krowy czekają.

 

Szybko myknąłem do kuchni, żeby złapać ze dwie kanapki, zawsze szykowane przez matkę na śniadanie. Ale śniadania nie było.

 

Była za to matka, cicho płacząca nad bochnem chleba, kiełbasą i nożem.

 

– Ricardo, och, Ricardo… – mamrotała.

 

Nawet nie zdążyłem spytać, o co chodzi, czy w jakikolwiek sposób zwrócić jej uwagę. Ojciec wypchnął mnie z progu kuchni i wsadził w rękę pęto kiełbasy. Podwawelska, prawdziwy rarytas na naszej wsi. Tak jak chciał ojciec, zatkałem sobie nią gębę. Cholerna korupcja trafiła nawet tutaj.

 

Właściwie nie musiał podstępem mnie kneblować. Po tym, co zobaczyłem na dworze, i tak bym zaniemówił.

 

Wszystkie słupy, na których wisiały anteny telewizorów, gdzieś znikły.

 

Nasza rodzinna chałupka znajdowała się na niewielkim wzgórzu, z którego było widać tych trzydzieści domów, górnolotnie zwanych wsią. Potężne topole wyznaczały szlak jedno-ulicówki. Chroniły przed prażącym słońcem, jednocześnie strasząc swym potężnym ciężarem.

 

Sięgające do połowy drzewa maszty pozostawiły uszczerbek w tym sielskim krajobrazie, przyciągający uwagę jak przestrzał między dwójkami. Ojciec na pewno widział moją zdziwioną gębę, ale nie dał tego po sobie poznać. Maszerował jak zwykle, dwa kroki przede mną, a wiadro postukiwało o jego nogi.

 

Krowy już czekały. Wszystkie dziesięć krasul stało przed wejściem do obory, oczekując na dokonanie codziennego rytuału. Ojciec otworzył drzwi i zaprosił krówska.

 

– Na – krzyknął. Ten głos, fachowo dobierający ton i barwę, jakby hipnotyzował krowy. Tak było zawsze. Wszystkie wchodziły gęsiego, zajmując wyznaczone dla siebie miejsca. Ba! Gdy ojciec wołał krowy na dojenie, nawet nasz byczek, zwany Fernando, ustawiał się w wolnej przegródce, czekając na okazję. Jak na razie nie poszczęściło mu się.

 

Zjadłem kiełbasę i przysiadłem pod krową. Bicze mleczne chłostały wiadro raz za razem, a krowa wydawała się całkiem odprężona. Gdy źródełko wyschło, poklepałem krasulę po obesranym tyłku i powiedziałem:

 

– Mucias gracias.

 

Dobra to była krowa i spokojna.

 

Ojciec nie wyglądał na tak potulnego. Ze złością targał wymiona, a krowa przestępowała z nogi na nogę. I dobrze jej tak, pomyślałem wtedy. Pewnego razu prawie mnie znokautowała.

 

Wydoiłem swoje pięć sztuk, zlałem wszystko do chłodziarki. Mogłem sobie pójść, na razie nie było innej roboty. Zamiast tego zebrałem się na odwagę i podszedłem do ojca.

 

– Ojciec, gdzie podziały się wszystkie anteny? – spytałem. – Jeszcze rano tam były.

 

– Nie wiem – odpowiedział, patrząc na krowie cycki. – Może Jurasik zbiera drzewo na zimę. Jego pytaj.

 

– Jasne. – Moja dyskusja z ojcem jak zawsze była treściwa.

 

Przeprowadzenie śledztwa w tej sytuacji nie było potrzebne. Poglądy, które wyraził ojciec przed sklepem, były pijane jak on sam. Miałem nadzieję, że wszystko ostatecznie dojdzie do stanu trzeźwości, a planowany więzienie kulturowe pozostanie ciekawą anegdotą dla kumpli. Tak nie było.

 

Czas przeciwdziałać, uznałem.

 

Ale najpierw miałem do załatwienia kogoś innego. Kogoś bardzo niecierpliwego.

***

 

Telewizja to tylko Hip-hop i rozpusta. Tylko, że ja nigdy nie lubiłem tej murzyńskiej gadki, za dużych spodni i babskich wisiorów.

 

Co do tamtejszej rozpusty. Ojciec najwidoczniej uznał placebo za szkodliwe lub przynajmniej godne pożałowania. Musiałem przyznać mu rację. Cholercia, w czym my się nie zgadzaliśmy?, pytałem sam siebie.

 

Siano kłuło jak zawsze, ale nie przeszkadzało mi to zbytnio. Wszystko, co naprawdę intensywnie czułem, znajdowało się w jednym miejscu i było ekstra przyjemne. Szkoda, że na tak krótko.

 

Sołtysównie też się podobało. Wiła się raz pod, raz nade mną, rozrzucając siano po klepisku. Później musiałem wziąć widły i ogarnąć ten bajzel, żeby ojciec nie zauważył, jakie harce tu się odprawiają.

 

– Oj Magda, Magda – powiedziałem, gdy padła obok mnie, zziajana i mokra od potu. – Jeszcze kiedy mi coś urwiesz.

 

Zachichotała, jak to miała z zwyczaju.

 

– To co, jeszcze raz? – spytała.

 

Maszyna nie kobieta, pomyślałem i wziąłem się do roboty. Sił nie pozostało mi wiele, ale o reputację trzeba dbać zawsze. Szczególnie biorąc pod uwagę, jakie plany wiązałem z tą dziewczyną.

 

– Dobra, starczy na dzisiaj – wysapałem, gdy łasiła się do mnie po raz trzeci. Przyjemność przyjemnością, ale czas przejść do rzeczy ważnych dla społeczeństwa w wymiarze przyszłościowym, a nie plotkarsko-erotycznym. – Madziu, zauważyłaś ostatnio na wsi coś dziwnego?

 

Popatrzyła na mnie dziwnie.

 

– Co, koniom ktoś znowu warkoczyki pozaplatał? A może smerfy żeś znowu widział.

 

– Ani to, ani to – powiedziałem. Uznałem, że trzeba pójść w otwarte karty. Magda, moja rówieśnicza studentka, przyjeżdżała na wieś tylko w weekend, więc mogła nie zauważyć, co się powyprawiało. – Mój ojciec wpadł na genialny pomysł. Zlikwidował wszystkie anteny we wsi. Słyszałem jak gadał z Szymczykiem. Podobno kręcenie tyłkiem ma na nas cholernie zły wpływ, przez co cały świat zdechnie marnie. Czego oni was tam uczą w tej stolicy?

 

– Ooo… A ty żeś denaturatu ojcu nie podebrał?

 

Uznałem za stosowne nie odpowiadać. Czekałem cierpliwie, patrząc na dziewczynę skrywającą pod ubraniem kolejne fragmenty ciała. Siano utknęło jej we włosach, ale nie powiedziałem o tym. Odkryje to sama, kiedy pójdzie się odlać.

 

– Przecież to niemożliwe – powiedziała. – A gdzie by te swoje mecze oglądali? To tak, jakby nagle wszyscy stali się abstynentami. Dobry dowcip.

 

– Na faktach autentycznych.

 

Sprawiła chwilę milczenia, patrząc na mnie pobłażliwie.

 

– I oczywiście nikogo nie pytałeś się, o co chodzi?

 

– Pytałem ojca, ale zbył mnie jak zawsze.

 

– I nikogo więcej?

 

– Jesteś pierwsza.

 

– No tak. Wiesz co, późno już. Jesteśmy zmęczeni. Ale to dobrze – dodała po namyśle. – Rodzice pewnie się martwią. Idę. Jak będę w domu, obejrzę sobie „R jak rozstanie”.

 

– Ale…! – krzyknąłem.

 

– Jutro o tej samej porze?

 

– Jasne.

 

Nawet bez telewizji życie na wsi może być super przyjemne.

 

Wyszła, bez zwyczajowego oglądania się za siebie. Drzwi stodoły zaskrzypiały cicho, cichuteńko, tak, aby nie zbudzić Burka.

 

Zostawiła mnie sam na sam z twierdzeniem, które nieopatrznie mi podsunęła.

 

Nikt z tych starych pryków nie mógł obejść się bez telewizora, szczególnie biorąc pod uwagę rosnącą koniunkturę na narzekanie: psy wisiały obecnie na piłkarzach, ale niedługo miały być wybory prezydenckie. No, zawsze można było obsmarować poprzedniego proboszcza, ale u niego też nie było anteny. Ten stary zbereźnik po raz pierwszy, odkąd go znam, zatroszczył się o nasze duszyczki. Nie bardzo mi się to spodobało.

 

Jak już wcześniej wspomniałem, widłami posprzątałem bałagan.

 

Był to początek wielkiego sprzątania, jakie miało odbyć się we wsi.

***

 

Tamten dzień był oczekiwaniem.

 

Jak zwykle obudziłem się za szybko i nie w pełni. Doba rozdęła się kilkakrotnie, a Magdy nigdzie nie było widać. Słońce stało w miejscu, jakby przyglądając się chatom, lasom i ugorom. I nam, przede wszystkim nam.

 

Po wydojeniu krów nie miałem co robić. Matka siedziała zamknięta w sypialni, a ojciec wsiąkł w jakiś traktat filozoficzny. Nie istniał dla niego gorszy moment na rozmowę. Nawet, jeśli było o czym.

 

Reszta mieszkańców była na polach. Maciak wynajął kombajn, który większość gminu oglądała w trakcie pracy. W miejscu, gdzie kosy i sierpy wciąż stanowią główne narzędzia mordu roślin, takie maszyny są witane jak fajerwerki na Nowy Rok.

 

Mój telewizor nadal powtarzał swój jedyny repertuar. Co ja bym dał, aby nie spać tamtej nocy! Chociaż…

 

Dopiero teraz przypomniałem sobie moją… hm… niepamięć. Matka dzień przed zniknięciem anten stała się właśnie taka, jak teraz: płaczliwa i zamknięta w sobie. Zrobiła obiad (jak zawsze jedliśmy bez mleka, bo mieliśmy go serdecznie dość), ale nie był to standard smakowy, w jakim nas rozpieszczała. Wszystko było przesolone do granic nieprzyzwoitości, jakby do garnka z zupą wpadła jej cała solniczka.

 

– Chyba dawno nie miałeś wykładu o kulturze, synu – powiedział ojciec, gdy nie chciałem tego zjeść.

 

No i przełknąłem parę łyżek. Reszty tamtego dnia nie pamiętam w ogóle. Film urwał mi się nagle i totalnie, nie pozostawiając nawet okruchów świadomości. Mocna to była zupka.

 

Uznałem, że warto by zobaczyć kombajn, ten wielki cud techniki. Jego i całą znajomą dzieciarnię, którą należało podburzyć przeciwko starym.

 

Wyszedłem z domu i zaopatrzywszy się kij do odgania od psów i ruszyłem przed siebie. Burek kroczył przy mnie, ale zniknął mi po chwili z oczu, gnając gdzieś na złamanie karku.

 

Ruszyłem przez moją ojczystą wieś, wyglądającą jak skansen, który kiedyś odwiedziłem. Po tamtej wizycie mogłem zażądać zwrotu pieniędzy, ale nie chciałem robić sobie wstydu. No bo jak to działa? Brać pieniądze za zobaczenie tego, jak żyję. Równie dobrze mógłbym zapłacić komuś, za przejrzenie się w lustrze. Chore.

 

Wieś była wyludniona, nawet kij mi się nie przydał. Ryk maszyny, skrytej za szpalerem drzew, słyszałem już z daleka. Mącił odgłosy walnego zgromadzenia tubylców.

 

Gdy pokonałem barierę drzew i wyszedłem na polanę, niczym pielgrzym podpierając się kijaszkiem, wszystko nagle ucichło. Na szczęście to nie ja byłem tego przyczyną.

 

– O ja pierdole! – krzyczał Maciak, łapiąc się za ostatnie włosy na głowie.

 

Ludzi było tu tak wiele, że czułem się jak na zabawie. Stłoczeniu w cieniu drzew, rozdziawili gęby i podziwiali widowisko. Byli przestraszeni czy zachwyceni? Chyba jedno i drugie. Chóralne westchnienie przetoczyło się po polanie wespół z podmuchem wiatru.

 

Paćka zmieszana z żytem wylatywała z ramienia kombajnu wprost na podstawiony obok wóz. Wyglądało to, jakby ktoś odkręcił kran z zupą burakową. Wiadomo, co to za zupa bez wkładki?

 

– Stój, kurwa, stój. – Nawoływania Maciaka utonęły w morzu dźwięków. Kierowca, odwrócony tyłem do gawiedzi, jechał przed siebie, pogwizdując i nie zważając na nic.

 

Co prawda nie mogłem słyszeć żadnego z tych dźwięków: melodyjki nuconej przez kierowcę i chrzęstu mielonych kości, ale były to odgłosy tak upiornie ze sobą harmonizujące, że automatycznie pojawiły się w mojej głowie. Jeszcze jedna myśl nie chciała dać mi spokoju: Burku, gdzie jesteś?

 

Maciak zatopił się w przerastające go zboże i wyprzedził kombajn. Machał swą brudną czapką z daszkiem, do czasu aż kierowca wpadł na niego wzrokiem i zatrzymał maszynę. I tak było już po sprawie.

 

Na wóz spadało wyłącznie czyściutkie, niezabrudzone krwawymi ochłapami ziarno. Rolnik wrzeszczał na kierowcę, ale byłem za daleko żeby usłyszeć, co dokładnie. Maszyny stały, a zniesmaczeni ludzie powoli zaczęli się wycofywać. Nawet nie zorientowałem się, kiedy zostałem sam na skraju polany. Maciakówna i jej syn, trzymając łopaty w dłoniach, ruszyli w stronę wozu. Cała trójka wskoczyła na niego.

 

Gdy do mojej nogi podbiegł Burek i pomerdał ogonem, ucieszyłem się cholernie.

 

– Zobacz synuś, twoje króliczki się znalazły – wrzeszczał troskliwie ojciec na syna. – Weź je sobie schowaj do klatki. Teraz ci chyba nie spierdolą.

 

Oparł się na łopacie wbitej w zboże i zapalił papierosa.

 

– Stara – warknął, gdy matka chciała pomóc synowi pozbyć się trucheł z wozu.

 

Chłopak, dziesięciolatek cały czerwony na twarzy, łopatą wyrzucał poćwiartowane kawałki zwierzaków. Było tego trochę, pewnie matka z młodymi. Parę główek, parę brzuszków, sporo porozrywanych łapek, których nikt nie zachował sobie na szczęście.

 

– Chodź, Burek, idziemy – powiedziałem. Całe szczęście, że nakarmiłem go wcześniej, bo nic by go nie zatrzymało przy mojej nodze. Popatrzył długo i tęsknie na samotne ochłapy, ale ruszył w ślad za mną.

 

– Władek chyba miał rację – usłyszałem na odchodnym – Trzeba było gówniarzy od razu pozamykać. Jak to on mówił? A, już wiem. Prezerwatywnie.

 

– Prewencyjnie.

 

– Cicho, stara.

 

Nie widziałem, w jaki sposób zareagował ich syn. Czmychnąłem czym prędzej w las. Wśród drzew i jagód czułem się znacznie bezpieczniej, niż w we własnym domu.

***

 

Do wsi wróciłem w towarzystwie księżyca. Trzymał się za moimi plecami, niczym reflektor oświetlając drogę. Cholernie mi to przeszkadzało. Nieraz miałem wrażenie, że ktoś mnie obserwuje, przemykającego po podwórkach i wyglądającego zza węgła. Świerszcze przygrywały, a żaby kumkały. Sielsko.

 

Burek na szczęście znudził się siedzeniem w lesie i pobiegł do domu. Jemu więzienie chyba nie groziło, najwyżej tymczasowy łańcuch i okazjonalny kopniaczek. Mi za to szykowało się prawdziwe getto, a nie chciałem być jego mieszkańcem.

 

Wszedłem do stodoły, która, nie licząc sina i narzędzi, była pusta. Ani śladu Magdy. Widłami sprawdziłem, czy przypadkiem nie chciała zrobić mi niespodzianki. Miewała takie pomysły. Zakopywała się w i krzyczała do mnie, żebym szukał igły w stogu siana. Ci miastowi (czy pół-miastowi) mają dziwne pomysły.

 

Oczywiście wtedy mogłem ją zwyczajnie zawołać, ale nie chciałem ściągnąć tu ojca i całej ferajny. Usiadłem z nadzieją, że Magda zaraz tu przyjdzie. Byłem pewien, że tym razem da mi się przekonać. Dowodów, co do zamiarów dorosłych, było aż nadto.

 

Do tej pory nie daje mi to spokoju, jak mogłem wcześniej tego nie zauważyć. Miałem rozwiązane sznurowadło w prawym bucie. W momencie, gdy schyliłem się, aby je zawiązać, zaskrzypiały drzwi stodoły.

 

– No nareszcie – powiedziałem, przeciągając jedną pętelkę pod drugą.

 

– Nareszcie – odpowiedź wpadła do mych uszu, a jakiś ciężki przedmiot uderzył w potylicę.

 

Dziwne, ale ten gruby, męski głos rezonował w mojej głowie bez udziału innych zmysłów. Nie pamiętam, co czuły moje palce, zapachów wyczutych przez nos, ani smaku w nieumytych ustach. Wiem tylko, że oczy nie miały wiele do roboty. Skryte pod przykrywką powieki czekały na znak do działania.

 

Gdy ostatecznie go dostały, pierwszym człowiekiem, którego ujrzałem, była Magda. Płakała.

 

Siedziała naprzeciwko mnie, ubrana w tradycyjny strój kurpiowski. Trzymanymi w dłoniach nożyczkami nacinała arkusz kolorowego papieru. Obracała go, a ostrza tworzyły piękny wzór.

 

– Krzywo, do kurwy nędzy, krzywo!

 

Na szczęście nie musiałem unosić głowy. Leżała ciężko na oparciu krzesła i łupała tylko trochę. Dopiero gdy poruszyłem gałkami ocznymi, zrobiło się naprawdę ciekawie. Zatrzeszczały, ocierając się w czaszce, niczym obracające się żarna.

 

– Witaj, śpiący królewiczu.

 

Patrzyłem tępo na stojącą nade mną matkę Magdy, żonę obecnego sołtysa i nauczycielkę plastyki. Ona również miała na sobie kurpiowskie fatałaszki. Co chwila zginała trzymane w dłoni witki, jakby rozgrzewając je przed pracą.

 

Czaszka zatrzeszczała mi w posadach, ale powiodłem oczami po pomieszczeniu. Wszyscy my, młodzi, siedzieliśmy w kręgu, obróceni do siebie twarzami. Stara Sołtysowa stała pośrodku. Uśmiechała się.

 

– Możesz podziękować mojej słodkiej córeczce za przybycie tutaj – powiedziała. – Zawsze była rozsądna i wiedziała, co jest dobre dla niej i dla innych. No, dziękuj!

 

Zbyłem to milczeniem. Wszyscy siedzący, jakaś trzydziestka ludzi, trzymali wzrok utkwiony w swoich wycinankach. Różowy papier Magdy był mokry od łez.

 

– Ty pieprzony bachorze, ja cię nauczę kultury. – Witka odznaczyła się pręgą na mojej twarzy.

 

– Dziękuję, Magdo – powiedziałem wreszcie, zza zakrwawionych warg.

 

Obie kobiety kiwnęły głową. Najwidoczniej przyspieszony kurs savoir-vivru był skuteczny.

 

– Masz tutaj nożyce i papier. Wycinaj według wzoru. Powoli i dokładnie.

 

– Ale po co? – odważyłem się zapytać, mimo że znałem te idiotyczne powody.

 

– Szanuj starszych i nie pytaj o nic! O nic! – Chłopak Tomasików wpadł w słowo.

 

– Słuchaj kolegi, mądrze mówi – powiedziała. – A teraz do roboty. Wszyscy!

 

Wcześniej nie zauważyłem, że mam na sobie takie same stroje jak inni. Oczywiście takie, jak inni chłopcy. Pochylając głowę nad ręczną robótką, wysłałem obolałe oczy na zwiady. Znam to miejsce, uświadomiłem sobie. Chociaż w mojej pamięci zostało przykryte w grubą warstwą kurzu, byłem pewien, gdzie jestem. Podstawówka. Inna sprawa, że nigdy nie było tu lustra, które obecnie znajdowało się w miejscu tablicy.

 

– No co ty, kurwa, odpierdalasz!?

 

Krzyk wyrwał mnie z zamyślenia. Nawet nie zdałem sobie sprawy, że moje ręce non-stop pracowały, stanowiąc byt działający niezależnie od mózgu. Albo to mój mózg działał podświadomie?

 

Fallus, który trzymałem w dłoniach, na szczęście była z papieru.

 

– To tylko grzybek – broniłem się, rozkładając arkusz papieru. – A teraz są dwa.

 

Wszelka nadzieja na jak najszybsze porozumienie się z towarzyszami niedoli znikła. Sołtysówna złapała mnie pod ramię i wywlokła z sali. Wielkość i siła jej bicepsa była wielka, nawet w męskiej skali.

 

Wepchnęła mnie za drzwi, mieszczące się tuż obok wielkiego lustra, które oczywiście okazało się weneckie.

 

– Radź sobie z nim sam. Ciebie posłucha. Chyba.

 

Mój ojciec był ubrany jak nigdy wcześniej. Wystrojony w biały kitel i okulary, które zastąpiły szkła kontaktowe, wyglądał jak na wykształconego człowieka przystało. Złowieszczo. Odwrócił wzrok od młodzieży siedzącej w klasie i przerzucił na mnie całą uwagę.

 

– Zawiodłem się na tobie, synu. Nie rozumiem, jak takie coś mogło wyrosnąć z mojego nasienia. – Ze smutkiem pokręcił głową.

 

– Jak możesz – powiedziałem. – Ograniczasz nam dostęp do kultury masowej, zamykasz w więzieniu i oczekujesz, że ze spokojem przyjmiemy pranie mózgów. Oszalałeś!

 

– Idiota – skwitował. – Przecież nie to miałem na myśli. Chodzi o twojego fallusa z papieru. Oszczędzę ci wykładu o Freudzie, ale wiedz, że twoja psychika jest wywrócona na lewą stronę. Jesteś taki podobny do matki – dodał z troską.

 

Byłby tak mi wymyślał i wymyślał, ale potężny wybuch przerwał rozmowę. Lustro wytrzymało. Moje bębenki na szczęście też, ale później jeszcze długo piszczało mi w głowie. Z uszami ojca było znacznie gorzej – posoka lała się z nich, niczym woda z Niagary. Tatusiek, człowiek oświecony, biegał wzdłuż pomieszczenia, zatykając palcami dziurki w uszach.

 

Dziewczyny piszczały, jakby młody John Lennon zaczął robić striptiz na scenie. Chłopaki wrzeszczeli, jakby taki pomysł strzelił mu do głowy w wieku czterdziestu lat. Przez ten tumult przebił się tylko jeden gadający sensownie głos.

 

– To dla ciebie, Ricardo. – No tak, olśniło mnie nagle. Ricardo był głównym jebaką w „R jak Rozstania”

 

Padł strzał, jeden, potężny, niczym z armaty. Z zapadłej nagle ciszy słychać było tylko powolne stukanie buciorów o podłogę. Groza podchodziła coraz bliżej pod drzwi mojej kryjówki. Wśród dymu nie mogłem rozpoznać, czyją postać przybrała.

 

Potraktowane solidnym kopniakiem drzwi zostały niemal wyrwane z zawiasów.

 

To była moja matka. Stała wśród rozsypanego wszędzie gruzu. Jej rozświetlona ogniem twarz promieniała nienawiścią i żądzą mordu. Miała nawet pomocne w tym narzędzia: wyrzutnię rakiet w prawej i magnum kaliber .90 w lewej ręce.

 

– R jak Rozpierdalanie – krzyknęła, naciskając spust.

 

Gdy kula kalibru słoniowego trafiła w czaszkę ojca, mózg i palce stały się jedną, bezkształtną masą. Niebyło jak tego zatamować

 

– Wiśta la hasta – usłyszałem. Matka wytarła broń o fartuch i wskazała lufą wyjście. Miałem nadzieje, że zaburzenia w mojej głowie są wyłącznie krótkotrwałe. Do domu – przetłumaczyłem na mój jej słowa.

 

Pobiegłem za nią. W klasie stara sołtysówna leżała oparta głową o pulpit biurka nauczyciela. Dzieciaków, którzy patrzyli na nią z otwartymi ustami, nie poznałem od razu. Wszyscy posiwieli, męskiej części wyrosły nawet długie do pasa brody.

 

– Chodźcie – krzyknąłem. Byłem pewien, że ucieczka z obozu, który im tu sprawiono będzie to najlepszym dla nich wyjściem. Nie chcieli się ruszyć. Nieobecnym wzrokiem patrzyli na zakrwawione ciało. Gdy moja matka śmignęła obok nich, krzyknęli jednocześnie i zasłonili twarze.

 

– Nigdzie w wami nie pójdziemy, mordercy! – wykrzyczała mi w twarz Magda. W dalszym ciągu płakała.

 

Uciekłem jak najszybciej przed zmierzającą ku mej twarzy pięścią. Pobiegłem między porozwalanymi krzesłami i biurkami, gruzami i smrodem, a kamienie leciały za mną, jakbym to ja był tu wszystkiemu winien. Wybiegłem przez otwór w ścianie. Matka czekała na mnie, podpierając się o rakietę, którą najwidoczniej schowała gdzieś w zapasie.

 

– Idziem – warknęła. Słowa nie padały między nami gęsto, ale rozumieliśmy się nawet bez nich. Wiedziałem dlaczego, w przeciwieństwie do reszty wsi, była skłócona z ojcem. Oraz co chciała z tym fantem zrobić.

 

Pieśń niosąca się wśród mroku zwracała uwagę wszystkiego, co tu żyło. Łatwy cel. Matka przekazała mi magnum, które błyszczało niczym wyszczerzone groźnie kły. Księżyc świecił mocno i romantycznie. Idealnie.

 

– Chwała alkoholowi, wódce, spirytusowi. I wszystkiem pijakom. – Dochodziło z naszej chaty, prawdopodobnego centrum operacyjnego. Podobno alkohol sprowadza ludzi do takiego samego, niskiego poziomu, ale tu wszystkie głosy brzmiały różnorodnie, a o unisono można było tylko pomarzyć. Kobiety i mężczyźni fałszowali, dzieląc się zasługami po połowie.

 

Wyrzutnia przyjęła rakietę, szczękając z zadowoleniem. Tylko mi się coś tu nie spodobało.

 

– Stój – powiedziałem, gdy zarzuciła sobie broń na ramię i skierowała ją w kierunku naszego domu. – Nie możemy tego zrobić!

 

Wiem, może to dziwne, ale zawsze nosiłem przy sobie długopis i notatnik. Odkąd ojciec, ten cholerny kultuzista, zdobył wykształcenie, część jego zainteresowań spłynęła na mnie. Zawsze musiałem mieć przy sobie coś do pisania, aby pomysły nie rozsypały się w pył i uleciały z wiatrem. Ciężko je było potem złapać.

 

Matka patrzyła na mnie, czyniącego swe jak do tej pory największe dzieło – drobną kreskę, która zmieniła historię (przynajmniej tę kilkudziesięciu ludzkich żyć).

 

Lepszy byłby mazak, ale długopis, pisząc po śliskiej powierzchni, jako-tako zdał próbę. Tabliczka, którą zdewastowałem, stała nad głęboką na trzy metry rzeką, zwaną popularnie Kanałem.

 

– Daj. – Matka bez protestu oddała mi rakietnicę. – Chodź, musimy gdzieś się schować.

 

Patrzyła dziwnie, ale pobiegła za mną w kierunku krzaków.

 

Nigdy nie strzelałem z czegoś takiego. Ba!, do tamtej chwili strzelałem tylko ze stawów. Mimo to wycelowanie rakietnicą nie sprawiło mi problemów. Nacisnąłem spust.

 

Rakieta trafiła tam, gdzie chciałem, jakby została ściągnięta magnesem.

 

Potężny krater zionął zwałami ziemi, wzlatującymi hen daleko, gdzieś pod samo niebo. Tabliczka stała niewzruszona. Miastowi, którzy byli tu dawno temu, zakopali ją bardzo porządnie. Inna sprawa, że na darmo. Wszyscy i tak brali wodę z studni.

 

Wieśniacy wysypali się z chaty niczym broniący ulu rój pszczół. Krzyczeli, wrzeszczeli, a gdyby nas zobaczyli, chętnie gryźliby i kopali. Miałem ogromne szczęście, że mój ojciec ich doedukował.

 

– Aaaaaaa! – krzyknęli zgodnie, gdy przeczytali napis na tabliczce. Ruszyli w kierunku rzeki. Nie bawili się w omijanie zranionej ziemi. Zdeptali ją ubabranymi w gnoju buciorami. Kobiety i mężczyźni, biegli z bojowym okrzykiem na ustach.

 

Skoczyli wprost w otwarte ramiona czarnej toni. Jeden za drugim niknęli w głębokościach. Każdy miał uśmiech na ustach. Mimo wszystko cieszyłem się, że odchodzą szczęśliwi.

 

Nikt nie wypłynął. My z matką nie mieliśmy ochoty ich ratować, a dzieciaki, którym być może zależałoby na uratowaniu swoich rodziców, byli daleko stąd. Tak było lepiej.

 

– Synek, co żeś tamuj nabazgrolił? – spytała. Do tej pory nie nauczyła się czytać.

 

– Punk czerpania wódy – odparłem. – Dostawiłem tylko malutka kreseczkę.

 

Wróciliśmy do chaty. Starej, poczciwej kurpiowskiej chaty, którą udało mi się uratować.

 

Była tam satelita i wielki, pięćdziesięciocalowy telewizor.

 

Matka akurat zdążyła na sam początek serialu, cząstkę naszej ewoluującej kultury, która zmienia się, zmienia i zmienia, według naszego widzimisię.

Koniec

Komentarze

Ze skruchą wyznaję, że powyższy tekst "nie załapuje" mnie; po raz czwarty zaglądam, a to początek, a to zakończenie, a to kawałek ze środkowych partii, i nic. Ani drgnienia ciekawości, o czym to jest...  

Zawsze możliwe, że źle trafiałem.

Ten tekst uderza w ciekawy akord. Dziwię się, że pierwszy raz na coś takiego trafiam. Dziwię się, że o dysonansie kultur ciągle piszą pióra łagodne i polubowne, niezdecydowane lub z gruntu w poważnym tonie po prawej bandzie jadące. Fantastyka jest tu tandetna, ale taka chyba powinna być --- jak przejaskrawiony drugi biegun kultury, którą reprezentuje. Próby zmian uciekają w groteskę, a ostateczne zwycięstwo jest śmieszne i puste w swojej efektowności --- i takie chyba powinno być --- wszak na końcu zostaje tradycyjna kurpiowska chata z nowoczesnym wnętrzem (o to przecież niektórym chodzi), ale przecież odcina się od tego, ot tak, bandę tępych, zapijaczonych, starych i niepotrzebnych nikomu wieśniaków. Sam bohater pisze o sobie, że jest jedynym społeczeństwem dla swojego telewizora, i tylko on oraz przewrotnie postępowa matka otrzymują w końcu to, co chcieli. Ratunek. Wolność. Plazmę. Ulubiony serial. Poza tym nic się nie zmienia. Trzeba zrobić miejsce dla nowych kłosów, ale nowe kłosy są daleko stąd. Jednostka cieszy się ze zwycięstwa, ale jeśli się zastanowić, to to jedno zwycięstwo przypada na multum porażek. Spod tego przebija bardzo gorzka beznadzieja. Tak to odebrałem.

 

A tak poza tym to byków a byków... Żona sołtysa? Sołtysówna?? (kogo? czego?) Sołtysównej?? Super- oddzielnie się pisze?? Autokorekty nie lza zrobić przed wrzuceniem? Oj...

Wszystko co mogłabym powiedzieć o opowiadaniu napisał już Julius Fjord. Chciałabym się dowiedzieć, skąd i jak, zdesperowana matka bohatera zdobyła broń. Byki, istotnie, pojawiły się stadem ogromnym i rozbuchanym, nawet jak na warunki wsi kurpiowskiej.

 

Szczerze mówiąc, moim ojciec mógł być każdy.” – …moim ojcem mógł być każdy.

 

„Gdyby nie pewność, co do prowadzenia się matki, niebyłym pewien…” – …nie byłbym pewien…

 

„…zauważyłem brzęczenie much latających przy końskich zadach, skrytych gdzieś przed moim wzrokiem.” – Tu ciekawostka przyrodnicza. W jaki sposób bohater mógł zauważyć brzęczenie much, latających przy końskich zadach, które były skryte przed jego wzrokiem?

 

„Produkcja rolna w naszej wsi, jak w ogólne wszystkich wsi pozostawionych…” – Domyślam się, że miało być …jak w ogóle wszystkich wsi…

 

„Twoim dobrze pojętym interesie jest…” –  W twoim dobrze pojętym interesie jest… Lub: Twoim dobrze pojętym interesem jest…

 

„Podwawelska, prawdziwy rarytas ma naszej wsi.” – …rarytas na naszej wsi.

 

„Potężne topole wyznaczały szlak jedno-ulicówki.” – Potężne topole wyznaczały szlak jedynej ulicy.

 

„Tylko, że ja nigdy nie lubiłem tej murzyńskiej gatki…” – …tej murzyńskiej gadki

 

Sołtysównej też się podobało.”Sołtysównie

 

Sprawiła chwilę milczenia, patrząc na mnie pobłażliwie.” – Nie wiem jak się sprawia chwilę milczenia. Ja napisałabym: Chwilę milczała, patrząc na mnie pobłażliwie.

 

„Takie maszyny są witane jak fajerwerki na nowy rok.” – …fajerwerki na Nowy Rok.

 

„…ale były to odgłos tak upiornie ze sobą harmonizujące…” – …ale były to odgłosy

 

„…których nikt nie zachował sobie a szczęście.” – …zachował sobie na szczęście.

 

Nie raz miałem wrażenie, że ktoś mnie obserwuje…”Nieraz miałem wrażenie…

 

„Wszedłem do stodoły, która, z wyjątkiem sina i narzędzi, była pusta.” – …nie licząc siana i narzędzi…

 

„Skryte pod przykrywką powieki czekały na znak do działania.” – Nie rozumiem tego zdania. Jaką przykrywką skryte były powieki, i co miały zdziałać doczekawszy się znaku?

 

Stara Sołtysówna stała pośrodku.” – Żona sołtysa to sołtysowa. Sołtysowa i sołtysówna nie są nazwami własnymi.

 

„Dziękuję, Magdo – powiedziałem wreszcie, spod zakrwawionych warg.” – Ja napisałabym: …powiedziałem wreszcie zza zakrwawionych warg. Lub: …powiedziałem wreszcie zakrwawionymi wargami.

 

Obie sołtysówny kiwnęły głową.” – Nie było dwóch sołtysówien. Była jedna sołtysowa i jedna sołtysówna. Obie i tak nie mogły kiwnąć jedną głową.

 

„Fallus, który trzymałem w dłoniach, na szczęście była z papieru.” – Tak jak Kopernik była kobietą. …na szczęście był z papieru.

 

Sołtysówna złapała mnie pod rami…Sołtysowa złapała mnie pod ramię

 

Wepchnęła mnie za drzwi…”Wypchnęła mnie za drzwi…

 

„…posoka lała się z nich, niczym woda z Niagary.” – Z Niagary nie leje się woda. Niagara jest wodą – i jako rzeka i jako wodospad.

 

Niebyło jak tego zatamować…”Nie było jak tego zatamować… „W klasie stara sołtysówna leżała oparta…” – W klasie stara sołtysowa

 

„Dzieciaków, którzy patrzyli na nią z otwartymi ustami…” – Dzieciaków, które patrzyły

 

„Byłem pewien, że ucieczka z obozu, który im tu sprawiono będzie to najlepszym dla nich wyjściem.”Obozu chyba nie można sprawić. Ja napisałabym: Byłem pewien, że ucieczka z obozu, który im tu urządzono, będzie dla nich najlepszym wyjściem.

 

Podpierając się o rakietę, którą najwidoczniej schowała gdzieś w zapasie.” – O rakietę można się ewentualnie opierać. Ja napisałabym: Opierając się o rakietę, którą najwidoczniej schowała gdzieś na zapas.

 

„Odkąd ojciec, ten cholerny kultuzista…” – Nie wiem kim jest kultuzista.

 

„…pisząc po śliskiej powierzchni, jako-tako zdał próbę.” – …jako tako zdał próbę.

 

Punk czerpania wódy”Punkt czerpania wódy.  

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mnie tekst podobał się do momentu, w którym zaczęła się rzeźnia. Kompletnie nie pasowała mi do ciekawego i nostalgicznego początku, spoziewałem się raczej filozoficznej opowiastki z delikatnie tylko zarysowanym elementem fantastycznym.

Reasumując, początek był super, ale od połowy to już kiepściutko jak dla mnie.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

---> Julius. A Redlińskiego Ty czytawszy bywszy, a?  

Może dlatego mnie nie ruszyło. Wzruszanie się taką problematyką mam za sobą, pozostało wzruszanie ramionami.

Nie. Ten i jeszcze kilkuset musi-znaciów przede mną :(

 Opowiadanie nawet podobało mi się. Momentami jest trochę zbyt zagmatwane, ale i tak ciekawe. Niestety, wykonanie psuje ten tekst, bo błędów jest od groma. A szkoda.

Mastiff

Regulatorko, gratuluję spostrzegawczości i dziękuję za wytknięcie błędów. Co zdążyłem, to poprawiłem(neologizmów oczywiście nie uznaję za błędy).

Juliusie, sam nie napisałbym chyba lepszej interpretacji.

PS Ja też o Redlińskim słyszę po raz pierwszy.

Arsenał w rękach matki trochę popsuł wrażenie całośći, ale zapędzenie młodzieży do czynności folklorystycznych, to pomysłm ciekawy i godzień naśladownictwa :)

"- Co, koniom ktoś znowu warkoczyki pozaplatał? A może smerfy żeś znowu widział."

"- Gorzej. Śmierć się zabiła."

Hmmm... Czyli podobało się, czy nie?

Nowa Fantastyka