- Opowiadanie: victor_d - Świetliki

Świetliki

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Świetliki

Jak daleko sięgam pamięcią, nie było jeszcze roku, w którym nie odwiedziłem Zarzycza. Nawet teraz, tuż po śmierci rodziców, ciągnęła mnie do tej spokojnej wioski na obrzeżu Mazowsza jakaś niezbadana siła. Nie wiem, może to chęć powrotu do czasów, gdy jedyne, czym musiałem się martwić, to żeby odmówić paciorek przed snem. Może Inga, która na lato wracała do rodzinnych stron z Krakowa. Może to samo Zarzycze; zburzony dom mieszkającego tu niegdyś dziedzica, pojawiająca się każdego wieczora gęsta mgła, stwarzająca wrażenie muskania po kostkach. W samym klimacie wioski było coś, co przyprawiało mnie o szybsze bicie serca.

 

Lecz bieżącego roku po raz pierwszy miałem znaleźć się w Zarzyczu sam. Dziadkowie zginęli dobre kilka lat temu, rodzice zaś – pierwszego czerwca. Uderzył w nich tir, którego kierowca zasnął za kółkiem. Citroen ojca dachował kilkunastokrotnie, odbijając się od przydrożnej barierki, by ostatecznie wylądować w rowie. Po wszystkim samochód wyglądał jak puszka do konserw. Reszty łatwo się domyśleć…

 

Marika nie chciała jechać ze mną. Mówiła, że woli pobyć sama, pozamykać pewne sprawy, inne przemyśleć. Nie uważałem tego za dobry pomysł; siostra ewidentnie popadła w depresję, o czym świadczyła oblana sesja, rok przed obroną magisterki.

 

– W razie czego, zadzwonię – powiedziała, siląc się na uśmiech.

 

– Wpadnij chociaż na kilka dni. Samemu się zanudzę.

 

– A Inga?

 

– Na pewno się za tobą stęskniła.

 

– Gdybym była o trzy lata młodszym mężczyzną o imieniu Jacek, może i przyznałabym ci rację – odparła z przekorą.

 

– Wal się.

 

– Sam się wal. – Uściskaliśmy się mocno. – Przyjadę niedługo, Jacek. Może w przyszłym tygodniu.

 

Do domu dziadków zawitałem po dwudziestej, gdy słońce chowało się już za horyzontem. Ledwie wysiadłem z samochodu, a już poczułem, jak pozytywne wibracje tego miejsca wsiąkają w moje ciało, wypełniając je energią. Rzuciwszy walizki w przedpokoju, uznałem, że pójdę do Ingi i sprawię jej niespodziankę. Przyjaciółka nie wiedziała, że tak szybko pojawię się w Zarzyczu. Ciekawe, co powie, gdy ujrzy mnie w progu, z bukietem mleczy w ręku.

 

Okazało się jednak, że Inga nie wróciła jeszcze z Krakowa. Musiała zostać na jakieś dodatkowe zajęcia. Pani Jutrzeńska upewniła mnie, iż powiadomi córkę o mojej obecności, zaraz gdy ta przyjedzie do domu.

 

Wracając piaskową drogą, przysłuchiwałem się koncertowi sów, który w rzeczywistości brzmiał jak jeden dźwięk, powtarzany z różnych stron. Choć księżyc i gwiazdy tonęły pod kołdrą chmur, a noc należała do jednej z ciemniejszych, przekręcałem głową to na lewo, to na prawo, jak gdybym naprawdę mógł dojrzeć coś więcej, niż czarne zarysy domów, kamieni czy drzew. Z tego wszystkiego zapomniałem o latarce, którą ze sobą zabrałem. Nie wiedzieć kiedy, ogarnęła mnie taka melancholia, że ledwie powstrzymałem się od płaczu. Zdałem sobie sprawę, że jestem sam. Sam, w miejscu, które traktowałem jako antonim odosobnienia.

 

Najpierw dziadkowie, potem rodzice, teraz – kto?

 

Doszedłszy pod furtkę, postanowiłem jeszcze trochę pochodzić. Nogi same zaczęły nieść mnie w stronę starego mostu kolejowego, po którym, wraz z Mariką i Ingą, biegaliśmy, będąc dziećmi. Maszerowałem przy akompaniamencie żabiego rechotu, dochodzącym z niewielkiego jeziora, znajdującego się kilkadziesiąt metrów na zachód od torów. O latarce przypomniałem sobie akurat po wpadnięciu po kolana w błoto, tuż przed samym mostem. Ubrudzone spodnie skutecznie zniechęciły mnie do dalszego spaceru. I pewnie wróciłbym do domu, gdybym, po włączeniu latarki, nie ujrzał siedzącego na torach mężczyzny.

 

Na początku byłem pewny, że to zwidy. Dopiero spostrzegłszy, że pomimo kilkukrotnego przetarcia oczu, facet wciąż znajdował się na szynach, siedząc nieruchomo niczym posąg, z nogami zwisającymi nad urwiskiem oraz twarzą skierowaną ku tafli jeziora, zrozumiałem, iż to nie może być halucynacja.

 

– Przepraszam? Proszę pana?

 

Ani drgnął. Tak jakby mnie nie słyszał, a przecież stałem nie dalej, niż dziesięć metrów od niego.

 

– Halo? Proszę pana? – ciągnąłem nadaremnie, czując na ciele nieprzyjemny dreszcz.

 

Zaaferowany jego skamieniałą postawą, wszedłem na most i, zważając na przerwy pomiędzy kolejnymi belkami, stanąłem obok mężczyzny, świecąc nań latarką. Wciąż brak reakcji. Jego łysa głowa, na której ostały się pojedyncze włosy, wysuszona skóra oraz, wyglądające nocą jak srebrne, wąsy zdradzały podeszły wiek, lecz smukłej postury mógłby mu pozazdrościć niejeden nastolatek.

 

– Zgaś latarkę, proszę.

 

Starzec odezwał się tak niespodziewanie, że na dźwięk jego głosu omal nie wypadłem poza szyny. Na szczęście w porę przykucnąłem, chwytając się krańca jednej z belek. Latarka wypadła mi z ręki, z cichym stuknięciem spadając na znajdujące się pod mostem kamienie.

 

– Przepraszam – powiedziałem, uspokoiwszy nieco oddech – myślałem, że coś się panu stało.

 

– Jest taka piękna…

 

– Słucham?

 

– Siadaj, chłopcze. Siadaj.

 

Posłusznie usadowiłem się obok starca, nie posiadając się tak z ciekawości jego przyszłych czynów, jak ze strachu.

 

– Spójrz – rzekł, wskazując palcem na jezioro.

 

Tymczasem chmury przerzedziły się, odsłaniając księżyc, którego jasny krawat odbijał się na tafli wody. Obecność wiatru można było stwierdzić tylko po niewielkich zmarszczkach na gładzi jeziora. Skupiłem wzrok na wskazanym przez starca miejscu, nie zauważając nic, prócz gromadki świetlików, tańczących w promieniach księżyca.

 

– Widzisz ją? – spytał starzec.

 

– Kogo?

 

Zwrócił na mnie swe zmęczone, podpuchnięte oczy.

 

– Elżbietę.

 

Jeszcze raz spojrzałem na lustro wody. Może przybyło trochę świetlików. Nic więcej.

 

– Przykro mi. – Pokręciłem głową.

 

Starzec jeszcze przez chwilę wpatrywał się we mnie, po czym z powrotem odwrócił głowę w stronę jeziora.

 

Poszedłem za jego przykładem, zastanawiając się, o co też może mu chodzić. Czy on przypadkiem nie oszalał? Przecież niemożliwe jest, by widział kogokolwiek na środku jeziora, w dodatku o tej porze. W ogóle, to ten gościu zachowywał się dziwnie…. Moja obecność nie wywarła na nim żadnego wrażenia, podczas gdy ja o mało się nie zabiłem. Do tego siedział tak nieruchomo, jakby ktoś sparaliżował mu wszystkie kończyny. Nawet jego klatka piersiowa wydawała się nie unosić. Coś z nim nie tak, myślałem, wpatrując się w gładź wody. Coś musi być z nim nie tak…

 

Gromadka świetlików na środku jeziora zaczęła się powiększać. Raz za razem przylatywały kolejne, malutkie, ledwie z mostu widoczne, kropki. W niespełna piętnaście minut było ich już tyle, że intensywnością rzucanego światła, śmiało mogłyby konkurować z latarniami miejskimi. Ze zdziwieniem oglądałem robaczki, które wreszcie, skupiwszy się w kształt czegoś w rodzaju ogromnej elipsy, przestały się gromadzić. I wtedy nastąpiła rzecz niesłychana.

 

Horda robaczków świętojańskich poczęła formować kształt, którego efekt przez długi czas nie pozwalał mi na wznowienie oddechu. Oto na tafli jeziora, w miejscu wskazywanym wcześniej przez starca, stała moja mama. Oczywiście, nie mogłem stwierdzić tego ze stuprocentową pewnością, bowiem dzieliła mnie od brzegu zbyt duża odległość, jednak… wiedziałem, że to mama. Trochę jak dziecko, które przestaje płakać na rękach swojej rodzicielki, trochę jak dorosły, potrzebujący nie mniej ciepła – tak właśnie czułem się na widok uformowanego przez świetliki obrazu.

 

Obok kształtu matki, robaczki świętojańskie wytworzyły drugi, mniejszy. Zapamiętany w świetlistej projekcji mamy, która wydawała się wyostrzać wraz z czasem patrzenia, nie zwracałem jednak na niego uwagi. Z każdą minutą bowiem potrafiłem dojrzeć więcej, tak jakby to mój wzrok przyzwyczaił się do dalszych odległości. Wkrótce nie tylko byłem w stanie rozpoznać kształt mamy, lecz dokładnie mogłem rozróżnić rysy jej twarzy, jak mały nosek czy „elfie” uszy, wystające zza opuszczonych na ramiona włosów.

 

Od jakiegoś czasu zapomniałem o wszystkim; o starcze, niebezpieczeństwie z racji siedzenia nad dość głębokim spadem, o gęsiej skórce, powstałej na zmarzniętych rękach. Tylko mama, mama, która uśmiechała się do mnie ciepło, uwydatniając swoje kurze łapki pod oczyma. To takie dziwne. Z jednej strony potrafiłem dojrzeć już każdy szczegół jej twarzy, nawet najmniejszy ruch warg wydawał mi się doskonale widocznym, a jednocześnie wiedziałem, że zmianę obrazu tworzy przegrupowanie świetlików. Tak jakby to duch mamy komenderował robaczkami, nakazując im formowanie kształtu swojej osoby.

 

– Mamo – szepnąłem.

 

Wtem projekcja podniosła rękę na wysokość barku i zgięła dłoń w stronę jeziora. W następnej chwili usłyszałem ciche „chodź”, które na pewno nie było efektem nagłego podmuchu wiatru. Kilka centymetrów od oczu przeleciał mi świetlik.

 

Robaczek był kurierem. Mama chciała żebym do niej przyszedł.

 

Nie mogłem. Wiesz mamo, że nie mogę – mówiłem w myślach. Ale mama uśmiechała się jeszcze szerzej; kiwała zachęcająco głową, rozpostarła ramiona w ten sam sposób, co kilkanaście lat temu, kiedy wracała z pracy do domu, a ja biegłem po nią do furtki.

 

I jeszcze jeden głos, dostarczony tym razem przez trzy świetliki.

 

„Nie bój się.”

 

Przez jakiś czas toczyłem bój z myślami, próbując wybrać pomiędzy rozumem, a sercem. Tylko… czy racjonalność nie podpowiadała mi, że projekcja mamy, ba, nawet łysy starzec, w ogóle nie istnieje, a obraz na tafli jeziora, to nic innego, jak halucynacja wywołana jakimś nagłym wybuchem psychozy? Nie wiem. Nic już nie wiem.

 

Poczułem szarpnięcie. Jedno i drugie. Odwróciłem wzrok od jeziora i naraz rzeczywistość spadła na mnie niczym głaz. Inga ściskała mnie za koszulkę, próbując podnieść. W świetle księżyca ujrzałem strach na jej twarzy.

 

– Inga.

 

– Wstawaj! Wstawaj, słyszysz?

 

Wstałem. Sprzed mostu dobiegło szczeknięcie. To spaniel dziewczyny, Kornik, dawał wyraz swojego niezadowolenia z powodu wejścia pani na tory.

 

– Inga…

 

Odwróciłem się do starca, który, niewzruszony, siedział niby skamielina, wpatrując się w jezioro.

 

– A on? – wskazałem przyjaciółce palcem na mężczyznę.

 

Inga przez chwilę milczała. Nie mogłem dojrzeć jej twarzy, ponieważ promienie księżyca ginęły w rosnącej przed mostem gęstwinie krzewów.

 

– Jacek – jej głos dziwnie zadrżał – nikogo tutaj nie ma.

 

 

Kornik krzątał się nam pod nogami, co i raz stawiając przednie łapy na krawędziach krzeseł i piszcząc, by go pogłaskać. Opowiadałem Indze historię z dzisiejszego wieczora, próbując niczego nie pominąć. Sam byłem ciekaw jej interpretacji. Jako przyszła matematyczka, przyjaciółka umiała wyciągać logiczne wnioski, czego w tym momencie głęboko potrzebowałem.

 

– I kiedy odchodziliśmy już z mostu, ciągle go widziałeś? – spytała, upijając łyk herbaty.

 

Kiwnąłem głową.

 

– Ale nikogo tam nie było, Jacek. Jestem pewna.

 

– Nie mniej niż ja swego wzroku.

 

Zapanowała cisza, przerywana wesołym sapaniem Kornika i ledwie słyszalnym rechotem żab znad jeziora.

 

– A co ty w ogóle tutaj robisz? – spytałem, przypominając sobie, że jeszcze przed dziewiątą pani Jutrzeńska powiedziała mi, że córka musiała zostać w Krakowie.

 

– Och… – Mógłbym przysiąc, że lekko się zarumieniła. – Daj spokój. Zadzwoniłam wczoraj do Mariki i dowiedziałam się, że dziś przyjeżdżasz. Uznałam, że zrobię ci niespodziankę. Poprosiłam mamę, żeby nic nie mówiła.

 

– Tośmy się nawzajem wykiwali.

 

– Na to wygląda… – Inga przez chwilę wyglądała na dumającą nad czymś, lecz zaraz z powrotem przeniosła na mnie wzrok. – A co z tym drugim kształtem?

 

– Nie wiem.

 

– Jak to, „nie wiesz”? Sam mówiłeś, że był jeszcze jeden.

 

– Bo był – przytaknąłem. – Ale, jakby… w ogóle mnie nie interesował.

 

– A co z wyrazistością?

 

– Słaba. Bardzo słaba. Ledwie mogłem rozpoznać w nim ludzką sylwetkę.

 

– Mężczyzna? Kobieta?

 

– Nie mam pojęcia.

 

– Może ojciec?

 

– Możliwe, ale wątpię. Tata i mama byli identycznego wzrostu. Inga…

 

– Hm?

 

– Wiem, co sobie myślisz. Myślisz, że wariuję.

 

Powolnym ruchem zaczęła mieszać herbatę, w której cukier już dawno się rozpuścił.

 

– Jacek, nie znam się na psychologii. Z jednej strony, to oczywiste, że śmierć rodziców wywarła na tobie (na was obojgu) silną traumę. Z drugiej jednak nie wydaje mi się, by takie, eee, „obrazy”, mogły pokazywać się tak późno po zdarzeniu, no i…

 

– I co?

 

– Jest ta historyjka. Jak byłam mała opowiedziała mi ją babcia. Ale to tylko głupia miejscowa bajka…

 

Wystrzeliłem z krzesła, co wystraszyło biednego Kornika tak, że aż umknął pod drzwi. Nachyliłem się nad przyjaciółką.

 

– Jaka bajka?

 

– Uspokój się – powiedziała Inga, z niewzruszoną miną, nie przestając mieszać herbaty. – Tak jak powiedziałam, to tylko opowiastka.

 

Usiadłem z powrotem, wiedząc, że to jedyna metoda, by usłyszeć w końcu treść bajki.

 

– Przepraszam – szepnąłem z niefałszowanym zawstydzeniem. Inga odchrząknęła.

 

– Podobno niegdyś mieszkał tutaj facet o imieniu Torczak. Torczak był z tych, co mimo ciężkich czasów, powodzi im się zawsze dobrze. Miał piękną żonę i córkę, która studiowała prawo w Warszawie. Ale po ponad trzydziestu latach związku, małżeństwo zaczęło się kłócić. Torczak rozwiódł się z żoną, a cała wioska śmiała się z niego, że rychło w czas, bo chłop miał pod sześćdziesiątkę. Elżbieta była już dorosła, więc mogła sama decydować, którego z rodziców odwiedzać częściej, którego rzadziej. Najwyraźniej wolała ojca, bo wracała do Zarzycza każdego lipca. I podczas jednego z tych powrotów, postanowiła sobie popływać w jeziorze. Uwielbiający swoją córeczkę Torczak, przyglądał się jej z mostu kolejowego, bijąc brawo i ciesząc się szczęściem Elżbietki. W pewnym momencie dziewczyna jednak zaczęła się topić. Torczak nie widząc z mostu dokładnie, myślał, że córka zanurkowała i zaraz wypłynie. Lecz tak się nie stawało. Facet, podbiegłszy bliżej, ujrzał nieżywe ciało na środku tafli. Z rozpaczy powiesił się jeszcze tego samego wieczora. Duchy nieszczęśliwej rodziny podobno wciąż znajdują się nad jeziorem, niektórzy twierdzą, że czasami na tafli wody pokazuje się piękna, młoda dama, odziana w białą woalkę, tańcząca na gładzi niczym łyżwiarka na lodzie. Ale tak, jak mówię, Jacek… Jacek?

 

Czułem się jak rażony gromem.

 

– I ty nazywasz to „historyjką dla dzieci”? – syknąłem, próbując nie wybuchnąć.

 

– A czym? – Inga skrzyżowała ręce na piersiach. – Byłam nad tym jeziorem miliony razy. o każdej porze. Zresztą ty też. Widziałeś tam kiedyś laskę ubraną w białe ciuszki, tańczącą na wodzie? No właśnie. Ta opowiastka ma się nijak…

 

– A facet na moście? To mógł być jej ojciec.

 

– O duchu Torczaka nigdy nie słyszałam. Jacek… – zatrzymała się niepewnie.

 

– No? Co?

 

– Wiem, że to drażliwy temat i nie chcę narzucać ci swoich przekonań, ale… nie wydaje mi się, żeby na świecie istniały jakiekolwiek byty niematerialne. Nie jestem filozofką, nie mogę przytoczyć ci jakichś mądrych cytatów czy sentencji, ale, po prostu… to byłoby nazbyt nienaukowe.

 

Słuchając przyjaciółki, uświadomiłem sobie, że mimo tak długiej znajomości, ani razu nie rozmawialiśmy na tematy duchowe.

 

– Ależ ja to samo, Inga! Ledwie zaliczyłem historię starożytną, bo nie chciało mi się czytać biblii. Tylko że teraz jestem pewien tego, co widziałem. Na moście kolejowym siedział stary Torczak, patrzący na swoją córkę. Ja zaś ujrzałem mamę, to znaczy jej figurę, stworzoną przez świetliki…

 

– Słyszysz ty siebie? – wtrąciła.

 

Zrozumiałem, że z tej rozmowy nic nie wyniknie. Oboje byliśmy przekonani do swoich racji i wyglądało na to, iż żadne nie ma zamiaru odpuścić. Westchnąwszy, schowałem twarz w dłonie.

 

– Chyba muszę się położyć – powiedziałem, ziewając sztucznie. – Może jutro będę widział to wszystko inaczej.

 

– Mam nadzieję – odparła Inga, całując mnie na pożegnanie w policzek. – Przyjdę po obiedzie.

 

– Dzięki.

 

– Jacek?

 

– Tak?

 

– Nic. Nic już. Dobranoc.

 

– Pa, Inga.

 

Za oknem czerń nocy powoli jaśniała, dając znak zbliżającego się wschodu słońca. W ubraniach położyłem się na łóżku, nurkując we wspomnieniach sprzed kilku godzin. Czy to mogło być nieprawdziwe? Czy, tak jak niewątpliwe myśli Inga, naprawdę popadłem w chorobę psychiczną? Przecież to wydaje się wręcz niemożliwe. Owszem, śmierć rodziców odbiła się na pewnych aspektach mojej osobowości… lecz głęboko w środku wiedziałem, że najlepiej postąpię podnosząc się z kolan i dążąc ku swemu. Do tego dochodziła Marika, która potrzebowała otuchy, a kto może udzielić jej lepiej niż rodzony brat? Nie, problemy psychiczne należy z puli wyjaśnień wyrzucić.

 

Tyle że to, co spotkało mnie na moście kolejowym, można zamknąć w schemacie zero-jedynkowym. Albo urojenie, albo rzeczywiście widziałem starego Trockiego oraz stworzony przez świetliki obraz mamy. Nie ma alternatywy. A skoro halucynacje psychotyczne zostały już uznane za fałsz, pozostaje tylko jedna możliwość. Możliwość, którą, z racji odrzucenia poprzedniej, muszę uznać za fakt.

 

Tylko dlaczego? Inga miała rację, mówiąc, że tysiące razy mieszkańcy Zarzycza chodzili nad jezioro i most kolejowy, nigdy nie spotykając niczego nadzwyczajnego. Z jakiego powodu, akurat ja ujrzałem Trockiego? Czy coś szczególnego odróżniało mnie od reszty? A może to mama, poprzez duchy znajdujące się w Zarzyczu, chciała nawiązać ze mną kontakt? Może pragnie mi coś powiedzieć, dlatego prosiła, bym przyszedł…

 

Naraz zalała mnie fala złości do Ingi, która pojawiła się na moście w najmniej odpowiednim momencie. Po chwili jednak uspokoiłem się, uznawszy, że wrócę tam jutro. Będę tylko musiał odwrócić uwagę przyjaciółki, by znów nie przeszkodziła w rozmowie z mamą, albo, co gorsza, nie pozwoliła mi pójść na most.

 

Do jutra, mamo, powiedziałem, zapadając w sen.

 

 

Obudziłem się kawałek po dwunastej. Akurat zdążyłem wziąć prysznic i zjeść przywiezione z domu ziemniaki z mizerią, kiedy do drzwi zapukała Inga.

 

Oznajmiłem przyjaciółce, że faktycznie coś musi być nie tak z moją psychiką i muszę jakoś temu wskórać.

 

– Umówiłem się z psychologiem – rzekłem.

 

– Na kiedy?

 

– Dzisiaj. Na dwudziestą.

 

– W Warszawie?

 

– W Radomiu. Bliżej.

 

Przez chwilę bałem się, że Inga wykryje oszustwo, szczególnie, że przez pewien czas patrzyła na mnie bystro spod przymrużonych oczu. Jednak na koniec wyglądała na usatysfakcjonowaną.

 

– Wszystko się jakoś ułoży. Zobaczysz – powiedziała, kładąc dłoń na moim ramieniu.

 

– Tak. Inga…

 

– Słucham?

 

– Mam do ciebie prośbę. Mogłabyś nie mówić nic Marice? Wiesz, jak przeżyła śmierć rodziców. To znaczy, prawdopodobnie lepiej niż ja, ale… wiadomość o halucynacjach brata na pewno nie polepszyłaby jej humoru.

 

– Nic jej nie powiem.

 

– Dzięki.

 

Równo o siódmej wieczorem wyjechałem z Zarzycza. Oczywiście, zamiast skierować się w stronę Radomia, zostawiłem samochód na parkingu jednego z przydrożnych hoteli, skąd, odczekawszy godzinę, piechotą ruszyłem nad most kolejowy. Gdy dochodziłem do celu, było już ciemno. Nieprzyzwyczajone do tak długich spacerów nogi dawały się we znaki, lecz zapomniałem o nich w jednym momencie. Albowiem po oświetleniu latarką mostu kolejowego, ujrzałem postać Torczaka.

 

Starzec siedział w identycznej pozycji, jak poprzedniej nocy. Nieruchomy, wpatrzony w taflę jeziora. Tylko jego pojedyncze włosy falowały na dość silnym dziś wietrze niby postrzępiona chorągiewka. Bez słowa przysiadłem obok mężczyzny, zatapiając wzrok w pofałdowanej gładzi wody.

 

I już po kilku minutach przez moje ciało przelała się ciepła sensacja, dochodząca do każdej pojedynczej komórki. Potęgujące uczucie ulgi, szczęścia i nadziei zarazem, wydawało się za chwilę wytrysnąć ze mnie niczym lawa.

 

Oto zaczęły nadlatywać świetliki.

 

Jeden, drugi, trzeci i kolejne. Nadciągały z ciemni krzaków niby z innego wymiaru, zbierając się w coś na kształt kuli czy elipsy, powiększającej się z każdą minutą. Z gęsią skórką obserwowałem ich wolne i jakby dostojne ruchy, gdy poczęły się przegrupowywać, tworząc ostatecznie figurę mamy.

 

Na początku nie mogłem dojrzeć nic, prócz kształtu jej ciała. Dopiero z czasem odróżniałem kolejne cechy charakterystyczne, począwszy od długich włosów, zza których wystawały „elfie” uszy, po uwydatnione „kurze łapki” – tak, jakby ktoś przyłożył mi do oczu niewidzialną lornetkę, ze stale wyostrzającym się obrazem.

 

Mama patrzyła mi prosto w oczy. Uśmiechała się. Tak ciepło, jak wtedy, gdy kilkanaście lat temu przyniosłem jej własnoręcznie namalowaną laurkę, z napisem: „Koham ćę”. Jej wargi mówiły: mój synuś. Mój synuś. Och, żebym był w stanie się do niej odezwać… wylałbym pewnie z siebie cały żal, krzyczałbym na nią, pytał, jak mogła; jak mogła to zrobić? Jak mogła się zginąć, kiedy miało być zupełnie inaczej. To ja miałem umrzeć pierwszy. Coś ty zrobiła, mamo? Skomlałbym jak pies, bo jak odtrącony od wszystkich, pozbawiony szans na przetrwanie, kundel się czułem.

 

Lecz usta moje ani drgnęły, a emocje kłębiły się wewnątrz ciała. Patrząc na figurę mamy, chciałem rzucić się w jej stronę i porwać za rękę, by wróciła do rzeczywistego świata. Gdzieś poszła mamo? Wracaj, proszę. Wracaj…

 

Mama rozpostarła ręce, podobnie do księdza odprawiającego mszę. Następnie, mogę przysiąc, że poczułem, jak na krawędzi ucha siada mi gromadka świetlików, szepcąc każdy po jednej sylabie:

 

– Tu jest rzeczywistość.

 

Mama pogłębiła uśmiech. Na tafli jeziora nie widziałem już ani jednego robaczka świętojańskiego, prócz grupy tworzącej drugą, niewyraźną postać. Mama stała na wodzie, oświetlana blaskiem wstydliwe wyglądającego zza chmur księżyca. Żywa. Prawdziwa. Rzeczywista.

 

– Mamo…

 

– Chodź – powiedziała, tym razem samodzielnie, nie przez świetliki.

 

– Mamo…

 

Wyciągnęła ku mnie ręce. Jej twarz mówiła: wszystko będzie dobrze. O nic się martw, synku. Wszystko się ułoży.

 

– Chodź, synku. Ja żyję… Tu jest rzeczywistość.

 

A ja nie chciałem już dłużej bić się z myślami. Całe nasze życie polega na nieustannym podejmowaniu decyzji, z których rzadko istnieje ta właściwa. Miałem dość. Rodzimy się, cierpimy, giniemy. To jest rzeczywistość. Rzeczywistość, w której znajdowałem się w tej chwili. A mama? Mama nie umarła. Raj, sfera Sacrum czy Stumilowy Las – nieważne, jak to nazywać, lecz tam właśnie się znajdowała. Zapewne wszyscy tam są, śmiejąc się z ludzi, tkwiących w łańcuchach praw fizycznych, które tylko ograniczają istotę zrozumienia życia.

 

– Synku…

 

Nie znajdowałem się wcale na moście kolejowym. To nie było Zarzycze, nie Polska, nie Ziemia. Przede mną snuła się droga, na końcu której stała mama, czekając na mnie z otwartymi ramionami i ciepłym uśmiechem. Z każdej strony rosły rzędy drzew iglastych, pachniało ściółką leśną. Spojrzawszy w górę, zobaczyłem zająca, skaczącego po chmurach niby pasikonik z jednego źdźbła trawy na drugie.

 

To była prawdziwa rzeczywistość.

 

– Chodź, synku.

 

Odwzajemniłem uśmiech. Przed postawieniem pierwszego kroku, usłyszałem przeraźliwy krzyk. Czy to Inga? Nieważne. Nic już nie jest ważne.

 

 

– Dlaczego to zrobiłaś?

 

Elżbieta Torczak wyszczerzyła zęby.

 

– Spodobałeś mi się.

 

– Zabiłaś mnie.

 

– Wiedziałam, że trick z mamą nie zawiedzie. Gdy zobaczyłam cię na moście, poprosiłam tatę, żeby ci się ujawnił. Reszta to już formalność.

 

– Jak mogłaś zrobić coś takiego tylko z chęci…

 

– No już, już. Cicho, kochanie. Tata patrzy.

 

Chwyciła moją dłoń, obwijając ją wokół własnej talii. Położyła rękę na moim barku.

 

– Ty prowadź.

 

Przesuwaliśmy się po parkiecie jeziora niczym dwa szkielety, tańczące Dans Macabre. Rzeczywistość znajdowała się daleko w innym wymiarze. Tu, u nas, nie istniał czas ani cokolwiek innego. Była tylko Elżbieta. I ja, zwabiony w jej czar jak zając do klatki. Tańczyliśmy wtedy, tańczymy teraz i będziemy tańczyć już zawsze. Ona się uśmiecha, ja ronię łzy, zamknięty w więzieniu jej magii na wieczność. Na moście kolejowym siedzi Torczak, z zachwytem wpatrzony w córkę i jej towarzysza. Przez pewien czas przychodziła też Inga, łkając żałośnie, czy to nad moją śmiercią, czy swoją ślepotą.

 

Koniec

Komentarze

Dobrze się czyta, lekkie, aczkolwiek daje do myślenia, ciekawa historia, prawdziwa taka. Błędów nie będę poprawiać (to moja słaba strona) do przeczytania.

Wielkimi brawami tego tekstu nie nagrodzę, ale też ganić nie będę. Prosta, i chyba dlatego trafiająca do przekonania, historia, która przeczytałem nie bez zainteresowania.  

Prosiłbym Autora o więcej uwagi przy stawianiu przecinków. Oraz o zagladanie do słownika. Wskórać przeciw czemuś? Ojojoj...

Uderzył w nich tir, którego kierowca zasnął za kółkiem. Citroen --- tir + osobówka raczej skończy się mielonką w sprasowanej puszce,

jak pozytywne wibracje tego miejsca wsiąkają w moje ciało, wypełniając je energią. --- nie pasuje stylistycznie do opisu wprowadzającego lokację,

W ogóle, to ten gościu zachowywał się dziwnie… --- paskudztwo,


- I ty nazywasz to „historyjką dla dzieci”? – syknąłem, próbując nie wybuchnąć.
---reakcja wydaje mi się niezbyt naturalna,

Niezłe opowiadanie. Gdyby je odrobinę wydłużyć, dodać mocniejszą scenę żalu po stracie matki i może wprowadzić narrację trzecioosobową, to dostalibyśmy ciekawsze, bardziej dwuznaczne zakończenie --- czy to duchy czy stres pourazowy.

pozdrawiam

I po co to było?

Niezłe. Może nie przerażająco straszne, ale bardzo dobre fabularnie. Z drugiej strony mało... Hm. Zakotwiczone.

Nowa Fantastyka