– Earven dysponuje niezwykle rozbudowanym mózgiem. – Jack Tagarth, naczelny lekarz ośrodka badawczego w El Paso, popukał palcem w sztywną okładkę raportu z badań. – Tego można było się spodziewać – ciągnął – biorąc pod uwagę posiadanie trzeciego oka przez tego, jak się określa, czarodzieja.
– I maga – dodał, uśmiechając się, Chris Wharton. – Tak twierdzi.
Tagarth prychnął. Pokręcił głową.
– Obraz z siatkówki musi być w jakiś sposób odbierany i odczytywany przez centralny ośrodek nerwowy – kontynuował Tagarth, nie zwracając uwagi na Whartona.
Chris miał wrażenie, że siedzący za biurkiem lekarz zachowuje się tak, jakby prowadził akademicki wykład.
– Poza tym twój niedawny gość na „Koziorożcu” niczym nie różni się od ludzi. Jest tak samo zbudowany. – Tagarth przerzucił kilka kartek z pokaźnego stosu dokumentów. – Ma takie same funkcje życiowe, jak my. Prawie taki sam układ krwionośny, identycznie się odżywia, trawi, wydala. Bakterie… – lekarz znowu wyciągnął kilka gęsto zadrukowanych stronnic. – Podobne do ludzkich i nie stanowią zagrożenia. U tego przybysza zmiany w budowie czaszki, ilości tętnic i żył są nieznaczne, związane z posiadaniem trzeciego oka. Stwierdziliśmy istnienie sporej ilości dodatkowych połączeń nerwowych, dość skomplikowane, kostne zabezpieczenie dodatkowego oczodołu – w sumie nic nadzwyczajnego. To wszystko wynika w sposób naturalny z dysponowania trzema źrenicami.
Klimatyzacja działała bez zarzutu i w gabinecie panowała przyjemna, chłodnawa aura. Powietrze nasycała odrobina wilgoci, pewnie, jak sądził Chris, efekt połączenia instalacji chłodzącej z układem nawilżającym. Lekko opuszczone, szerokie, drewniane żaluzje dawały sporo cienia, chroniąc rozlegle pomieszczenie przed palącymi promieniami słońca późnego popołudnia. Zasłony okienne rzucały płaskie, prostokątne cienie, czasami ogarniające twarz Tagartha, jeżeli się poruszał, znacząc ją pasami czerni i bieli.
Wharton pomyślał, że lekarz wygląda wtedy jak dawny, afrykański szaman, odziany w skórę zebry i dziwacznie pomalowany, odprawiający tajemniczy obrządek.
Chris uśmiechnął się lekko. Usłyszał to, co chciał usłyszeć. Wczoraj umówił się na dłuższą rozmowę z Tagarthem i podał przyczynę prośby – chciał wiedzieć, kiedy opuści ośrodek badawczy, a zarazem stację kwarantanny w El Paso.
Do tej pory z uwagą słuchał słów lekarza. Pobyt tutaj Chris początkowo traktował jak niespodziewany urlop, spędzany w bardzo dobrze wyposażonym pensjonacie wypoczynkowym. Już podchodząc do lądowania w Houston, zdał sobie sprawę, że będzie musiał przebyć okres odosobnienia. Spotkał się z przedstawicielem rasy dotychczas jeszcze nierozpoznanej, i zarówno on, jak i Earven, mogli stanowić źródła potencjalnego niebezpieczeństwa. Procedura postępowania w takim przypadku nie dopuszczała żadnych wyjątków.
Pilot miał teraz czas na codzienne przebieżki wygracowanymi ścieżkami, wijącymi się pośród wyrośniętych wiązów, akacji i klonów, odwiedzanie sali gimnastycznej i siłowni, basenu i biblioteki. Czytał systematycznie to, co go zawsze interesowało – pozycje z zakresu teorii prawdopodobieństwa, teorii gier, pamiętniki mistrzów gry w pokera. Studiował podręczniki sztuki aktorskiej i nawet ćwiczył mimikę przed lustrem.
Chris Wharton należał do ścisłej czołówki amerykańskich graczy w pokera. Wziął już udział w wielu turniejach i coraz częściej je wygrywał. Wykorzystywał do tego obowiązkowe przerwy pomiędzy turami lotów „Koziorożcem”. Niedawno otrzymał zaproszenie na wielkie spotkanie mistrzów w Pekinie. Teraz miał czas – dużo czasu – na doskonalenie swoich umiejętności w grze, sprawiającej mu wiele satysfakcji i przynoszącej spory, dodatkowy dochód. Seria badań nie stanowiła przyjemności, a często Chris miał wrażenie, że jest dość upokarzająca. Lecz skończyła się szybko, a potem raz na kilka dni poddawał się zwykłym, rutynowym oględzinom lekarskim.
Posiłki oceniał jednoznacznie – jako pyszne.
Lecz pobyt się przedłużał, a na kolejne, coraz bardziej natarczywe pytania o datę opuszczenia stacji Wharton uzyskiwał wymijające, nic nieznaczące odpowiedzi – albo nawet ledwo wzruszenie ramion, rozłożenie rąk, kwitowane zdawkowym zdaniem: ”Nie możemy tego określić”. Wyglądało na to, że został stałym pensjonariuszem ośrodka, tak samo jak Earven.
Musiał położyć temu kres, tym bardziej, że istniał plan – pomysł zrodzony w umyśle Chrisa dwa dni po przyjeździe do stacji kwarantanny, coraz bardziej pociągający i coraz poważniej rozważany.
Tagarth nadal studiował kolejne dokumenty, tak, jakby widział je po raz pierwszy. Klimatyzator szumiał cicho. Jakiś obłoczek musiał przesłonić słońce, bo listwy żaluzji przestały rzucać foremne, prostokątne cienie.
– Jest też mężczyzną – zauważył Chris, sięgając po papierosa. Wiedział, że Tagarth też pali i nie będzie protestował. – Kilka razy byliśmy wspólnie w ubikacji – dodał, tłumiąc kolejny uśmiech, w odpowiedzi na zdziwione spojrzenie Tagartha. – Oczywiście, w kosmolocie.
W ośrodku Chris widywał Earvena tylko przelotnie, i to z daleka, podczas spacerów, przez wysokie, prętowe ogrodzenie, oddzielające sąsiedni blok mieszkalny. Czasami machali do siebie rękoma. Piękny, rozległy gazon pomiędzy dwoma budynkami przedzielał ażurowy, metalowy płot z furtką pośrodku, stale zamkniętą. Biała, wapienna linie, co jakiś czas pieczołowicie odnawiana, wyznaczała kraniec terenu spacerów w tej części stacji, i Chris nie mógł jej przekroczyć. Strażnicy na bocznych wieżyczkach mieli doskonały ogląd dobrze utrzymanego trawnika, często zraszanego przez polewaczki i kontrolowanego przez kolejnego nadzorcę – a Chris przypuszczał, że stalowa zapora jest podłączona do prądu. Wharton doskonale rozumiał, że odseparowanie potencjalnych nosicieli nieznanego niebezpieczeństwa jest konieczne. Często jednak miał ochotę na pogawędkę z magiem, lecz funkcjonariusze ośrodka nie dawali się do tego przekonać, polecając odsunąć się za białą linię.
– Niewątpliwie tak. – Naczelny lekarz pokiwał głową. Włączył przycisk wyciągu dymowego. – Ma dość ograniczony popęd seksualny, ale, być może, to po prostu kwestia wieku. Na pewno nie jest już młodzieniaszkiem. Słabnięcie aktywności płciowej przebiega normalnie, co przemawia na korzyść tego maga. Tak się określa. – Lekarz studiował kolejną kartkę. – Jednak mamy wiele wątpliwości. Nie potrafimy do końca zdefiniować pewnych procesów, zachodzących, jak przypuszczany, w organizmie tego czarodzieja, przybysza znikąd. Nie pojmuję też, do czego ma służyć trzecie oko.
Tagarth podsunął Chrisowi popielniczkę. Z westchnieniem sięgnął po leżącą na stole paczkę „Cameli”. Pilot uprzejmie pstryknął przyciskiem zapalniczki.
Ośrodek w El Paso stanowił tylko ogniwo wielu podobnych stacji, usytuowanych na planetach, będących sygnatariuszami „Ramowego układu gwiezdnego”. Porozumienie wypracowano z trudem, a jednym z wielu postanowień stał się nakaz stworzenia stacji, badających nieznane istoty, zwierzęta i rośliny. Lecz ośrodki, mające coraz mniej pracy, szukały sposobów zwiększania źródeł dochodów, w coraz większym stopniu przestawiając się na leczenie uzależnień.
Ilość środków halucogennych i oszałamiających, dostępnych po upowszechnieniu się napędu nadświetlnego, okazała się oszałamiająco wysoka. Komory i posterunki celne planet, zasiedlonych przez różnorakie istoty rozumne, walczyły desperacko z przemytem i kontrabandą, lecz, jak sądził Wharton, z mizernym skutkiem.
Palenie tytoniu postrzegano teraz inaczej – jako dość niewinny nałóg, milcząco tolerowany i akceptowany.
Sześć wielkich pawilonów w stacji w El Paso wypełniały istoty, próbujące wyrwać się z okowów niewyobrażalnie ciężkich uzależnień – pośrednie ofiary rewolucji cywilizacyjnej, spowodowanej wynalezieniem turbiny ciągu nadświetlnego.
Przez chwilę obaj palili w milczeniu. Łopaty wyciągu obracały się leniwie.
– Magia – sprostował Wharton, przerywając ciszę. Strząsnął popiół. – Earven umie z niej korzystać, zdążyłem się o tym przekonać. Jak sprawdziliście aktywność seksualną Earvena? – zapytał z ciekawością.
– Eksperymentalnie – z wyraźnie brzmiącą w głosie niechęcią odpowiedział Tagarth. – Kilka razy. Oczywiście, ten przybysz nie wiedział, że uczestniczy w badaniu. Czasami takie metody są konieczne.
Wharton uśmiechnął się. Lekarz znowu zaczął wertować stosik luźnych kartek, zdjęć i gęsto pokrytych drobnymi cyframi wyników badań. Chris nie chciał mu przerywać. Wzmianka o seksualizmie niedawnego gościa „Koziorożca” przywiodła mu na myśl Kate Brown, fertyczną, szczupłą pielęgniarkę ośrodka, wyraźnie zainteresowaną nawiązaniem znajomości z nim. Opowiadał Kate o lotach i dziwnych zdarzeniach w kosmosie, tylko lekko je ubarwiając. Żywił niepłonną nadzieję osiągnięcia sukcesu we flircie z energiczną asystentką lekarską o cudownie długich nogach, chociaż z jej strony byłoby to poważnym naruszeniem regulaminu. Lecz pielęgniarka nie za bardzo się tym przejmowała. Znajomość z Kate miała dodatkowy, wielki walor i właściwie z tego powody Chris ją rozwijał – kobieta miała dostęp do telefonu.
Zaraz po przybyciu do stacji Wharton musiał oddać wszystkie posiadane rzeczy, zabrane z „Koziorożca’ – w tym specjalny komunikator, wykorzystujący wewnętrzną sieć łączności jego macierzystej kompanii. Miały stać się przedmiotem badań.
Początkowo brak telefonu nie przeszkadzał Chrisowi. Lecz szybko zorientował się, że w ośrodku świadomie wyeliminowano możliwość kontaktu ze światem zewnętrznym.
Wczoraj wykorzystał znajomość z Kate Brown i przeprowadził dwie rozmowy z przedstawicielami swojej firmy w Houston, w czasie, kiedy ta w głębi duszy romantyczna pielęgniarka przygotowywała kolację. Uzyskał w nich takie zapewnienia, jakich właśnie oczekiwał.
Czuł tylko lekkie wyrzuty sumienia.
– Wiem. – Głos Tagartha wyrwał Whartona z zamyślenia. Lekarz podrapał się po głowie. – Czytałem pańskie zeznanie. Stanowi załącznik do dokumentacji badań. To nie jest problem medyczny, wiąże się jednak z naszymi dociekaniami. Grał pan z nim jeszcze w pokera?
– Po tym, jak wyjaśnił mi istotę odnoszonych zwycięstw, tylko raz. – Wharton pokręcił głową. – Chociaż, przyznaję, bardzo tego chciałem. Z dość prozaicznych powodów nie kontynuowaliśmy gry. Wyjaśnienie zawierają moje zeznania.
– Przejrzę jeszcze istotne dokumenty, a potem dopowiem resztę, panie Wharton. – Lekarz zgasił niedopałek. – Chwilkę to potrwa.
Chris pokiwał głową. Nie zamierzał od razu naciskać. Znowu miał czas na przypomnienie sobie przebiegu ostatnich tygodni – już wielu tygodni.
Zaraz po lądowaniu w Houston Wharton spotkał się z dwójką oficerów Agencji Bezpieczeństwa Kosmicznego.
Zwykle Chris parkował „Koziorożca” na orbicie okołoziemskiej, a promy towarowe dostarczały ładunek na Ziemię. Tak było szybciej i zdecydowanie taniej. Wymieniano też wtedy załogi. Wharton latał w parze z Johnem Eddingsem, lecz drugi pilot na Perseuszu się rozchorował, a kompania handlowa, użytkująca kosmolot, nie zapewniła zmiennika.
Lecz wielki statek kosmiczny Whartona wymagał okresowego przeglądu, uzupełnienia zapasów paliwa, wymiany niektórych podzespołów i czyszczenia turbiny, więc Chris skierował go od razu na Ziemię. To uprościło przekazanie Earvena do ośrodka w El Paso, a także nawiązanie kontaktu z pracownikami Agencji, Francisem Miliusem i Trevorem Simpsonem.
Obaj uprzejmie się przedstawili, podtykając legitymacje prawie pod nos Whartona. Potem Chris opowiadał im o spotkaniu z dziwną szalupą ratunkową Earvena, przypominającą wyglądem arkę, i pobycie maga na „Koziorożcu” – prawie minuta po minucie. Milius i Simpson słuchali w milczeniu. Następnie zdał relacje jeszcze raz, a potem po raz trzeci. Wtedy dwaj mężczyźni zaczęli zadawać pytania – dociekliwe i szczegółowe. Wharton wiedział, że pozostali detektywi agencji penetrują wnętrze „Koziorożca”, zabezpieczają ślady, kopiują nagrania kamer i zapisy modułów informatycznych. Oczywiście, zdeponowano natychmiast talię do gry i żetony. Cały popołudnie i następny dzień upłynęły Whartonowi na udzielaniu wyjaśnień.
Żaluzje trzasnęły cicho, a podłużne plamy światła i cienia zakołysały się lekko. Chris już dawno zrozumiał istotę tego zjawiska – nagrzane słońcem listwy po pewnym czasie nieco zmieniały położenie.
– Niepokoją nas trzy sprawy. – Głos Tagartha wyrwał Whartona z zamyślenia. Skupił się. Naczelny lekarz znowu zaczynał mówić o tym, co najbardziej go interesowało. – Pierwsza to jego oko. Nie rozumiemy celu istnienia trzeciej źrenicy. Earven doskonale widzi. – Twarz poszatkowana białymi i ciemnymi pasmami światła i cienia ożywiła się. – Jego wzrok jest nieporównywalnie lepszy od naszego. Ale to stwierdzenie nie oddaje istoty sprawy. Mam tutaj raport zoologów, same uznane sławy, o ziemskich, i nie tylko, zwierzętach i ostrości ich widzenia. Earven pod tym względem bije na głowę wszystkie dotychczas poznane gatunki stworzeń, ziemskich i pozaziemskich. Ale to jeszcze mało – z ożywieniem ciągnął Tagarth. – On fenomenalnie odróżnia kolory, ścisłej mówiąc, odcienie barw. Przekonaliśmy się o tym przypadkowo, kiedy Earven zaczął opisywać biały kitel jednej z pielęgniarek, poprzedniego dnia wyprany i przed chwilą założony. Umiejętność odróżnienia odcieni barw przez Earvena jest nieprawdopodobna i dla nas niepojęta.
Wharton miał chęć zapalić następnego papierosa. Powstrzymał się jednak – nie należało przesadzać.
– Rozumiałbym, gdyby posiadał źrenicę z tyłu czaszki. – Lekarz poklepał się po potylicy. – Prawdopodobnie chodziłoby wtedy o zapewnienie okrężnego, dookolnego widzenia. Na jego planecie mogłoby to być przydatne. Ale – po cóż tej wyraźnie humanoidalnej rasie trzecie oko na czole, przy takich możliwościach spostrzegania?
Tagarth rozłożył ręce.
– A Earven nie chce tego wyjaśnić – i wcale nie musi tego czynić, bo, po prostu, może tego nie wiedzieć – zauważył Chris. Rozmowa zaczynała zmierzać do rozstrzygnięcia, choć, według oceny Whartona, lekarz jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy. – Zgodzi się pan ze mną, że ten ciekawy, anatomiczny szczegół nie stanowi zagrożenia dla mieszkańców Ziemi: I dla pozostałych rozumnych istot wszechświata? – z naciskiem podkreślił pilot.
Chris popukał głośno palcami w gładki blat stołu. Teraz Tagarth zbliżył się do ustalenia tego, na czym zależało Whartonowi – do decyzji o zwolnieniu Earvena z kwarantanny. Tego samego dnia, o tej samej godzinie brama ośrodka otworzyłaby się przed Whartonem. Jego stan zdrowia nie budził żadnych obaw, o czym Chris wiedział od Kate Brown. Ale zawsze lekarze z El Paso mogli twierdzić, że istnieje cień niepewności, coś niewyjaśnionego do końca, i pożądane, a nawet konieczne, jest przedłużenie okresu obserwacji.
Pozytywny werdykt lekarski w sprawie Earvena oznaczał ostateczne zamknięcie sprawy, wpisanie tego gatunku do „Wykazu rozumnych mieszkańców wszechświata” – bez żadnych dodatkowych uwag. Oznaczał też pożegnanie się Chrisa ze stacją kwarantanny.
Urywany, rozpaczliwy ryk zabrzmiał tak przeraźliwie donośnie, że Wharton zatkał sobie uszy. Po chwili powtórzył się znowu, z jeszcze większym nasyceniem bólu.
Tagarth przysunął do siebie tarczę interkomu. Palcami wystukał kod połączenia. Mówił coś cicho, odwrócony plecami do Chrisa.
– Mieszkaniec Atreusa – rzucił w odpowiedzi na pytające spojrzenia Whartona. – Rozpoczęliśmy proces jego odstawiania od „gwiezdnego koktajlu”. Mamy pierwszy efekt. Zaleciłem podanie czegoś łagodniejszego i nowoopracowanego antidotum, jeszcze znajdującego się w fazie prób. Może go z tego wyciągniemy.
Naczelny lekarz wolno pokiwał głową, tak, jakby sam siebie chciał w czymś upewnić.
– Czymże jest „gwiezdny koktajl”? – z ciekawością zapytał Wharton. Nie znał tego określenia.
– Mieszaniną najgorszych świństw, krążących po kosmosie – z niechęcią odpowiedział Tagarth. – Atreus zaś to kolejna siedziba istot rozumnych. Do tej pory nosiła oznaczenie literowo – cyfrowe. Dziwna nazwa, przyznaję to. Mógł pan o niej jeszcze nie słyszeć.
– Słyszałem – spokojnie odpowiedział Wharton. – Jedno prowizoryczne lądowisko dla promów, wielkie place składowe dla wydobywanych minerałów, występujących na Ziemi już w śladowych ilości, kilka podłych faktorii. Zaledwie dwa ziemskie połączenie komunikacyjne. Moja kompanie tam jeszcze nie lata, ale mam nieco wiadomości o Atreusie.
Wiedział, że mówiąc te słowa, ma spokojną, nieruchomą twarz, niewyrażającą żadnych uczuć – oprócz jednego: poczucia pewności siebie. Przybrał klasyczną maskę pokerzysty, walczącego o wysoką stawkę.
– Coś jeszcze jest niepokojącego w Earvenie? – z naciskiem w głosie zapytał Chris. Nie chciał, żeby główny wątek rozmowy rozpłynął się w pogawędce o nieistotnych sprawach. Ciągle jeszcze zdarzało się, że piloci kosmolotów sygnalizowali o nowych, zasiedlonych globach, i tak pewnie stało się w przypadku Atreusa. I to właśnie pilot nadal planecie te dziwnie brzmiącą nazwę, jako jej odkrywca.
Niektóre z nich brzmiały bardzo dziwacznie i szybko ulegały zmianie.
Teraz to nie miało znaczenia. Musiał się skupić i doprowadzić rozmowę do końca. Wiedział, że wyraz twarzy jest bardzo ważny.
Cienie żaluzji na ścianach znowu się poruszyły.
– Ma bardzo rozbudowany ośrodek mowy w mózgu – sucho stwierdził Tagarth. Zerkał na zdjęcia. – Być może, służy on do jeszcze innego rodzaju komunikacji. Dziwi nas też metabolizm komórek Earvena. – Oczy lekarz błysnęły. – Nie może tego do końca zbadać. Wygląda na to – w głosie Tagartha zabrzmiało wahanie – że Earven raz na jakiś czas się odradza. Pierwszy raz spotykamy się z takim zjawiskiem. To przeczy wszelkim, znanym prawom biologii.
Twarz Tagartha nagle zaczęła pałać podnieceniem. Zacisnął usta, jakby bojąc się, że powie za dużo.
Wszystko, osądził Chris, zmierza w pożądanym przez niego kierunku. Tagarth nie dysponował mocnymi argumentami.
Po prostu – skonstatował w myślach Wharton – nie ma silnych kart.
– Podał pan, doktorze, wyjaśnienie, dlaczego mój przypadkowy gość tak szybko opanował standardowy angielski. – Zaśmiał się Chris. – Wyjaśnienie drugiego problemu jest też proste – Earven zmienia istotę rzeczy i zjawisk. I bytu. Sam mi o tym powiedział. Nie sądzę – ciągnął dalej, nie zważając na grymas zdziwienia na twarzy Tagartha – żeby pańskie obiekcje mogły spowodować dalsze kontynuowanie okresu kwarantanny. Earven przypomina raczej pociesznego jegomościa, może ostatniego Mohikanina wymarłego świata, a nie nosiciela ukrytej bomby biologicznej. Jego glob po zlokalizowanie zbadają archeolodzy. Pan wie, doktorze – głos Whartona zabrzmiał ostrzej – jak wielką wagę przywiązują wszystkie zasiedlone planety wszechświata do nieprzedłużania okresu badań. Na podstawie tego, co pan przedstawił, nie uzasadni pan dalszego przetrzymywania Earvena i mnie w zamknięciu. Nieomal pod kluczem – podkreślił Chris. – I nie ukryje pan niezrozumiałej izolacji dwóch istot rozumnych.
Chris przedstawił pierwszy, mocny argument.
Naczelny lekarz w milczeniu rozważał słowa pilota „Koziorożca”.
Wharton wpatrywał się w twarz Tagartha. Cienie znowu lekko się przesunęły, znacząc wyraźną plamą światła czoło i nos lekarza. W źrenicach kierownika ośrodka Chris dostrzegł dobrze mu znany cień – poczucie niepewności. Wahania, a może nawet zwątpienia.
Obaj dobrze wiedzieli, że sygnatariuszom paktu miedzygwiezdnego zależało nad tym, aby ośrodki kwarantanny nie stały się miejscami odosobnienia, gdzie przedstawicieli innych ras niż ludzka przetrzymywano by w nieskończoność. Sprawa Earvena, gdyby wyszła na jaw, mogłaby stać się podstawą do oskarżenia Ziemian o stosowanie niedozwolonych praktyk. Spowodować bardzo przykre retorsje.
Tagarth odchylił wieczko sporej, drewnianej szkatułki, Przesunął ją bliżej Chrisa. W środku leżały długie papierosy bez firmowych oznakowań.
– Persejański tytoń – wyjaśnił Tagarth. – Mocny i czysty, w tym sensie, że nie zawiera żadnych dodatków, uzależniających od palenia. Na Ziemi wszystkie wytwórnie dodają je do swoich wyrobów. Ekstrakt natury, można tak powiedzieć, gdyby nie brzmiało to nieco dziwnie.
Chris zakupił sporo jeszcze mocniejszych cygaretek podczas ostatniego pobytu na Perseuszu. Wszystkie zostały na ”Koziorożcu” – po prostu zapomniał je zabrać.
Z przyjemnością sięgnął do wnętrza pudełka.
– To ja podpisuje raport końcowy, a nie pan, Wharton – mruknął Tagarth, zaciągając się głęboko. – Tak panu zależy na opuszczeniu stacji? Stworzyliśmy tutaj doskonałe warunki do odpoczynku.
– To prawda – potwierdził Chris. – Niech pan jednak pamięta, że kompania nie będzie czekać na mnie w nieskończoność. Ktoś mnie w końcu zastąpi.
Tagarth wzruszył ramionami. Chris znał już ten gest. Lekarz nie przejmował się losem pilota.
Wharton nie chciał mówić o innej, osobistej sprawie, choć domyślał się, że Tagarth o niej wie. Agencja na pewno dokładnie sprawdziła życiorys pilota „Koziorożca”, a informacje dostarczyła do ośrodka w El Paso.
Kilkanaście lat temu porzuciła go żona – odeszła nagle, niezapowiedzianie, bez słowa wyjaśnienia, zostawiając Chrisa z ośmioletnim synem i o rok młodszą córką. Dał sobie radę, a dzieciaki uczyły się wyśmienicie. Chłopak zaczął od niedawno wspominać, że też chciałby zostać pilotem kosmolotu. Chrisa napawało to dumą. Wharton nie miał zamiaru tracić pracy, w dodatku sprawiającej mu przyjemność, i rozpoczynać wszystkiego od początku.
Należało po prostu pokazać, jak silne ma karty. Udowodnić to.
– Jednakże jest to tylko rewers tej sprawy – ciągnął Wharton, lekko się uśmiechając. – Taki sam, jak wytarty, nieprzyciągający wzroku rewers zużytej monety. Istnieje jednak także i awers, Zaraz go pan pozna. – Chris wydmuchnął dym w stronę Tagartha. – Nie ma wielu ludzi, pilotujących kosmoloty. To bardzo dobrze płatna praca, ale trudna. Wymaga posiadania wielu umiejętności i jednak pogodzenia się z długimi okresami samotności. Niewielu jest chętnych. Wśród tej garstki ludzi nie ma też zbyt dużo naprawdę bardzo dobrych pilotów, gotowych latać na nie do końca rozpoznanych szlakach, przynoszących jednak wielkie zyski. A ja do takich należę. – Wharton zmrużył oczy. – Moja kompania tak łatwo ze mnie jednak nie zrezygnuje, bo jestem dla niej zbyt cenny.
Tagarth zacisnął usta. Chris wcale nie zamierzał skończyć, ale dal mu czas na przetrawienie informacji.
Smuga światła dobrze oświetlała ścianę za plecami lekarza, uwydatniając zawieszone na niej zdjęcia, oprawione w ładne ramki. Wharton rzucił na nie okiem.
Na centralnie umieszczonej fotografii młodszy o kilkanaście lat i znacznie szczuplejszy Tagarth, w krawacie z emblematem uniwersytetu w Princeton i z wyrazem dumy na twarzy, prezentował dyplom, potwierdzający uzyskanie tytułu doktora. Oprawiony w bogato rzeźbioną ramę naukowy certyfikat wisiał tuż nad kolorową podobizną lekarza.
Wharton nagle zrozumiał, o jaką stawkę gra Tagarth – zaskakująco wysoką. Nie miał jednak szans jej zdobyć, a na pewno nie w najbliższym czasie.
– Przynoszę mojemu kosmicznemu towarzystwu żeglugowemu wielkie zyski, i kompania tak łatwo z nich ni zrezygnuje. Wyszkolenie pilota trwa długo, a z pięciu nowych adeptów naszej sztuki trzech rezygnuje po paru latach – ciągnął Chris. – Jedna osoba z pozostałej dwójki po następnych kilku latach ginie, przeważnie w głupim, przypadkowym wypadku. Wiem, że mój stan zdrowia jest doskonały. Nic pani u mnie nie wykrył, choć, być może, bardzo tego pragnął. Mogę i chcę pracować jeszcze wiele lat, a kompania o tym wie. – Wczoraj – mówiąc to, Chris wolnym ruchem staranie zgasił papierosa – rozmawiałem telefonicznie z przedstawicielami towarzystwa żeglugowego. Jutro przyjadą tutaj i będą chcieli o tym więcej się dowiedzieć. W asyście kilku dziennikarzy – dodał Chris uprzejmie brzmiącym tonem.
Tagarth patrzył na niego w milczeniu, z zaciśniętymi mocno wargami.
– Pojutrze – kontynuował Wharton – wszystkie wielkie serwisy internetowe będą informować o znanym lekarzu, przetrzymującym, nie wiadomo, dlaczego, dwie istoty rozumne dla zaspokojenia swoich ambicji. Moje towarzystwo żeglugowe ma decydujące pakiety udziałów w kilku korporacjach medialnych i zadba o to, żeby odpowiednio nagłośnić tę wiadomość. To im się po prostu opłaci.
Wargi Tagartha zaciskały się coraz mocniej. Wyglądały teraz jak wąska, nikła szrama, przecinająca twarz.
– Nie uzyska pan, doktorze Tagarth, nagrody Nobla za zadziwiające odkrycie z zakresu metabolizmu komórek, przetrzymując Earvena w nieskończoność w El Paso, a mnie na przyprzążkę, w charakterze urokliwego kanarka uwięzionego w złotej klatce. – Wharton roześmiał się. Nie mógł się powstrzymać. – Może pan za to dużo stracić, jeżeli nie wszystko. Nie warto grać taka kartą.
– Rzeczywiście rozmawiał pan z ludźmi ze swojej kompani? – cicho zapytał Tagarth.
– Nie blefuję – spokojnie odpowiedział Chris. – Zresztą, to i tak wcześniej czy później musiało nastąpić.
Lekarz ospałymi ruchami dłoni zaczął układać porozrzucane na blacie biurka dokumenty – jeden za drugim.
Wharton już wiedział. Tagarth zrozumiał, że przegra. Po prostu spasował.
– Niebawem kwarantanna się zakończy. – Głos Tagartha brzmiał głucho. Nadal pieczołowicie układał w równy stosik wyniki analiz, zdjęcia i opisy. – To li tylko kwestia biurokratyczna – ciągnął – opracowania końcowych wniosków, zebrania podpisów, zatwierdzenia. Może się pan już dzisiaj zobaczyć z Earvenem, jeżeli pan chce. – Lekarz westchnął. – Choć do końca nie jestem przekonany, czy dobrze postępujemy.
W głosie Tagartha zabrzmiała gorycz. Tępym wzrokiem wpatrywał się w leżące przed nim papiery, jakby sprawiły mu niezrozumiały i niespodziewany zawód. Patrzył na nie tak, jak spogląda na pulę gracz, nagle rozumiejący, że ma słabe atuty, a karty go zawiodły.
– Dziękuję panu, doktorze. – Wharton wstał. Czuł przepełniające go zadowolenie – uzyskał to, co zamierzał. Wygrał. – Na pewno nie popełnia pan pomyłki.
Teraz – myślał Chris, z uśmiechem mocno ściskając dłoń Tagartha – będziemy mogli przystąpić z Earvenem do realizowania planu. Pomysłu zapewniającego jemu, mnie i dzieciakom przyszłość.
– Mogę zajrzeć do Earvena? – rzucił, stojąc już przy wyjściu z pokoju.
Chciał wykorzystać sukces. Wiedział, że chwila jest odpowiednia. Należało wyzyskać zwycięstwo aż do końca.
– Wydam odpowiednie polecenia. – Dziwnie znużonym gestem Tagarth nacisnął przełącznik interkomu. – Zna pan drogę do jego pawilonu. Przejście w ogrodzeniu zostanie otwarte.
Lekarz, kręcąc głową, ze zmarszczonym czołem nadal przyglądał się uporządkowanemu już pakietowi dokumentów, z powrotem umieszczonym w obwolucie. Biała, prostokątna smuga światła dobrze oświetlała jego nagle postarzałą twarz.
– Pocieszna figura… Dobrze byłoby, żeby okazało się to prawdą. Taka szansa… Miałem ją prawie w ręku…
Chris zdążył jeszcze usłyszeć pierwsze słowa Tagartha, wypowiedziane do siebie, zanim otworzył drzwi.
Kolejny, rozpaczliwy, pulsujący bólem ryk Atreusjanina zagłuszył resztę.
Chris nie zwrócił uwagi na głos, przypominający przedśmiertelne, nasycone trwogą chrapanie dobijanego bawoła.
Wygrał kolejną grę. Grę bez kart – ale grę.
Teraz myślał o spotkaniu z Earvenem – i o planie.
I o tym, że może przekroczyć białą, wysypaną wapnem linię. O kroku, mogącym zmienić jego życie.
21 sierpnia 2012 r. Roger Redeye