- Opowiadanie: Bohdan - Nietoperz na słupie

Nietoperz na słupie

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nietoperz na słupie

– Czy ty nigdy nie zostawisz mnie w spokoju? – zapytał właściciel niskiego głosu. Stał schowany w cieniu drzewa. Prawie niewidoczny.

– Najwyższy czas to zakończyć – odrzekł mężczyzna odziany w długi, sięgający ziemi płaszcz. Ukrywał twarz pod szerokim rondem kapelusza, spod którego wystawały opadające na ramiona jasne włosy. Trzymał kuszę z bełtem skierowanym w ciemną postać. – Ścigałem cię przez całą Europę. Pomysł z ucieczką na Prusy miałeś dobry, wypada pogratulować.

– Dziękuję. Ale chyba nie dość dobry, skoro mnie znalazłeś. – Niewyraźny kształt poruszył się, by po chwili ponownie zastygnąć w bezruchu.

– Zostawiasz za sobą dużo śladów. – Kusznik skrzywił usta w ironicznym uśmiechu. Jego oczy przyzwyczaiły się już do ciemności. Coraz lepiej widział przeciwnika. – Krwawych śladów – dodał szeptem.

– Taka to już moja natura – roześmiał się diabolicznie. Po chwili wycedził przez zaciśnięte zęby: – Ale w jednym się z tobą zgodzę. Czas to zakończyć.

Obok drzewa rozbłysły dwa czerwone ogniki. A potem rozbrzmiał głuchy dźwięk i coś stłukło się o leżące w trawie kamienie. Na krótko rozbłysło jasne światło.

– Co, do diabła!? – krzyknął kusznik i nacisnął spust.

Bełt przeleciał ze świstem, a potem wbił się w pień drzewa.

– Gdzie on się podział? – zapytał siebie, bo na oświetlonej blaskiem księżyca polanie nie było żywej duszy. Odpowiedziała mu głucha cisza. – Gdzie on jest, do cholery! – zaklął wściekły.

Ostrożnie zbliżył się do miejsca, gdzie przed chwilą przebywał ten, na którego polował od tak wielu lat. Nie pozostał po nim żaden ślad.

Mężczyzna obszedł drzewo dokoła. W trawie, na jednym z kamieni, zauważył lśniące kawałki szkła. Podniósł jeden z odłamków i przyjrzał mu się.

– To pewnie jakaś kolejna szatańska sztuczka – mruknął niezadowolony, dodając: – A było tak blisko.

 

 

Wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna stał jeszcze przez dłuższy czas, kręcąc głową i narzekając w duchu na tak lichy koniec polowania. Z tego swoistego marazmu wyrwało go wschodzące, lipcowe słońce, którego pierwsze promienie zalały ciepłem nieogoloną twarz kusznika. Po chwili włożył broń do umieszczonego na plecach futerału, po czym ruszył ścieżką w dół niewielkiego wzniesienia. Z głębokiej kieszeni płaszcza wydobył jabłko oraz sztylet z zakrzywionym ostrzem. Kilkoma ruchami obrał owoc. Na rękojeści noża widniały inicjały: A.V.H.

 

***

 

Czternastoletni Robert nie miał zbyt wielu kolegów, co powodowało, że często spędzał wolny czas w samotności. W poniedziałek, zaraz po powrocie ze szkoły, chłopiec postanowił pójść na spacer. Wybór padł na niewielki pas zieleni nazywany przez miejscowych „wąwozem”. Miejsce to było położone o jakąś godzinę drogi pieszo od blokowiska, na którym mieszkał Robert. W niewielkim parowie rosło kilkanaście drzew otoczonych gęstymi krzakami, a ponadto przepływał płytki strumień. Poza weekendem nieczęsto można było tam kogoś spotkać, co w pełni odpowiadało chłopcu. Podczas spaceru często się zatrzymywał. Słuchał śpiewu ptaków lub kumkania żab albo patrzył z zachwytem na jastrzębia zawieszonego na tle bezchmurnego nieba. Obok rozciągały się bagna, po środku których jaśniał błękitem zalew. Miało tam swoje gniazda wszelkiego rodzaju ptactwo, zarówno pospolite jak i znajdujące się pod ścisłą ochroną. Teren był ogrodzony, a mogli tam przebywać jedynie ornitolodzy lub myśliwi. Na szczęście dla mieszkańców blokowiska nikt nie wpadł na pomysł, żeby „wąwóz” dołączyć do rezerwatu.

 

 

Kiedy chłopiec dotarł do celu, usiadł na wielkim głazie i rozejrzał się. Jego uwagę przykuły pozostawione puszki po piwie, foliowe torebki i porozrzucane resztki jedzenia, nad którym kołowały roje much. „Widać, że ktoś tutaj niedawno był. Czemu oni nigdy po sobie nie sprzątają?”– pomyślał.

 

 

Nudził się i nie miał żadnego konceptu jak zmienić ten stan rzeczy. Wziął do ręki nieduży kamyk i cisnął w kierunku krzaków. To samo zrobił z następnymi. Robert zawahał się na moment, kiedy namacał w trawie większy kamień.

– Eee tam – roześmiał się, po czym mocno cisnął znaleziskiem w rosnącą w gęstych zaroślach brzozę.

Kamień odbił się od pnia i zniknął w krzakach. Rozległ się dziwny dźwięk, jakby głaz wylądował na czymś metalowym.

– O mein der Gott. Was ist das? – Z zarośli dobiegł zachrypnięty głos, a potem ktoś ciężko człapiąc, począł przedzierać się przez zielony zagajnik.

Chwilę później chłopiec ujrzał tego, który wypowiedział te słowa. Jego oczom ukazała się brodata postać w częściowo przykrytej białym płaszczem rycerskiej zbroi. Na jasnym okryciu widniał wyszyty czarny krzyż.

„Krzyżak! Jakiś bałwan przebrał się za Krzyżaka”– przemknęło przez myśl Robertowi.

– Pan dokąd? – zagadnął chłopiec, szybko i ironicznie dodając: – Pod Grunwald?

– Was? – Mężczyzna wydawał się być zaskoczony. Otarł rękawicą spoconą twarz i poprawił przekrzywiony hełm, spod którego wystawały długie, czarne włosy. Spojrzał szarymi oczami na rozmówcę, po czym zapytał: – Ty Polak? Żmudin?

Chłopca rozbawiła rozgrywająca się scena. Zaciekawiony postanowił ciągnąć dalej rozmowę.

– Polak. A kim ty jesteś, jeśli można wiedzieć?

– Jestem Zygfryd z Rastemburga – odpowiedział. – Ja nic nie rozumieć. Jechać na mój koń z Barthen do zamku. Pamiętam. Ja, naturlich.

– Co takiego pamiętasz, rycerzu? – Robert po wypowiedzeniu ostatniego słowa z trudem powstrzymał wybuch śmiechu. „Pewnie koleś z Bractwa Rycerskiego. Nachlał się wczoraj piwa, zasnął w krzakach, a teraz rżnie głupa” – dodał w myślach.

– Zbóje napadli nas. Ja mówi, na mnie i moja służba – tłumaczył, machając rękami. Przy każdym jego ruchu zbroja cicho popiskiwała jak stara furtka. – Któryś w łeb mnie palnął, a teraz znowu ja w łeb dostał. Nawet ta metalowa rzecz nie ochronić. – Zdjął przyłbicę i zaczął masować skórę głowy. – Wielki guzy ma.

„Czub, albo coś przeniosło go w moje czasy”. – Pewność Roberta, że przybysz nie był tym, za kogo się podawał, malała wraz z każdą kolejną wypowiedzią rycerza.

– Gdzie ja jest? – zapytał, rozglądając się wokół. – Daleko do Rastemburg?

– W zasadzie to jesteś w Rastemburgu – odpowiedział chłopiec. – Tylko, że od dawna używamy innej nazwy. Teraz to jest Kętrzyn.

– Jak używa? Kto? Nie może od dawna, bo jeszce wczoraj była inna name – dziwił się Krzyżak.

– Wczoraj, to znaczy kiedy?

– W sonntag.

– Pytam o rok – doprecyzował Robert. Zaczynał wierzyć, że brodacz jest naprawdę rycerzem zakonu. Przypomniały mu się opowiadania oraz filmy science – fiction, w których bohaterami byli ludzie przeniesieni w czasie. A wiadomo, że jeśli ktoś lubił taką tematykę, tym łatwiej mógł uwierzyć we wszystko co nieprawdopodobne. Robert uwielbiał fantastykę.

– W tys…ą w tys… – Rycerz jąkał się, a twarz zalały mu strużki potu. Zasapany machnął z rezygnacją ręką. – Ja w polski nie powie, to za trudne dla mnie.

Chłopiec podał przybyszowi patyk i powiedział:

– Napisz datę na piasku – wskazał palcem miejsce obok stóp Krzyżaka. Mężczyzna wziął kawałek drewna i napisał: MCDV.

„To jeszcze przed bitwą pod Grunwaldem” – uzmysłowił sobie chłopiec.

Chwilę później wziął do ręki drąga i wyrył w piasku następującą liczbę: MMVII.

– Taki mamy teraz rok – wyjaśnił.

Postać w zbroi patrzyła na Roberta z niedowierzaniem. Zygfryd tworzył szeroko usta i wybałuszył oczy. Zastygł bez ruchu. Wyglądał teraz jak figurka odlana z gipsu.

– Jak to mozliwe? – zapytał cicho, kiedy zmalało oszołomienie nieoczekiwaną informacją. – Jak to mozliwe? – powtórzył głośniej.

– Myślę – chłopiec podjął się karkołomnej próby wyjaśnienia – że to z powodu uderzenia w głowę. To mogło spowodować przeniesienie do moich czasów.

– Sie Gott. Kein. – Rycerz jęczał i zawodził pod nosem. – Ja chcieć wrócić, ja musieć. Robota czeka, mam dużo do skończenia. Ordnung muss sein. Jak to mnie zrobić teraz?

– Trzeba znowu palnąć cię w głowę – wypalił bez ogródek. – To może pomóc.

– Palnąć w łeb? Znowu? – Na twarzy Krzyżaka pojawił się cień przerażenia. – Nein. Ja może jednak zostać, tam wcale nie jest takie dobre. O! – zakrzyknął zadowolony. – Najlepiej to mi było do papieża. On zawsze stoi po naszej stronie.

– To można zorganizować, Zygfrydzie – pokiwał głową chłopiec. – Tym bardziej, że papieżem jest twój rodak.

– Ja, naturlich – odparł zadowolony. – To normalne.

– Nie takie znowu normalne. Przed nim papieżem był Polak.

– Maria! – Rycerz złożył dłonie jak do modlitwy. – Za co mnie kara taka? Za co mnie piekielne tortury?

– Uspokój się – zareagował błyskawicznie na lamenty Zygfryda. – Jak powiedziałem, można dotrzeć do papieża. Jedyną przeszkodą jest brak pieniędzy.

– Mam trochę. – Rycerz zakonu wygrzebał zza pazuchy niewielką sakiewkę i podał Robertowi. – Dobrze?

Chłopiec zajrzał do woreczka. Wyłowił wzrokiem kilka złotych monet.

– Dobrze – skinął głową. – A nawet pewnie za dużo.

– Chłopiec, jak ciebie zwą? – zapytał nagle Krzyżak. – Nie znam twojego name.

– Robert Młynarski – odpowiedział, wstając z kamienia.

– Polak z germańskim name. Dziwne. – Zygfryd kręcił z niedowierzaniem głową. – Za to zawód masz gut. Dobra mąka, dobry pieniądz.

Młodzieniec uśmiechnął się tylko, po czym wyjaśnił rycerzowi, że złoto sprzedadzą jubilerowi. A później zapłacą za autokar do Rzymu.

– Kierowcą jest znajomy mojego ojca, pan Jurek – tłumaczył Robert. – Powiem, że jesteś członkiem niemieckiej grupy teatralnej. Musimy kupić pół litra. Ojciec czasem mówił, że pan Jurek za flaszkę wódki to by przewiózł nawet członków Al-kaidy. To pewnie ciebie też zabierze.

 

 

Zygfryd z Rastemburga uważnie słuchał, od czasu do czasu potakiwał i sprawiał wrażenie, że wszystko było dla niego zrozumiałe. Ale sprawa wyglądała zgoła odmiennie. Rycerz niewiele pojął z usłyszanych wyjaśnień.

 

***

Robert starał się prowadzić Krzyżaka rzadko uczęszczanymi przez ludzi chodnikami. Jednak pewnych sytuacji nie dało się uniknąć, bo zakład jubilerski „Władca złotych pierścieni” przyjmował klientów w ścisłym centrum miasta. Zygfryd zadawał mnóstwo pytań, a chłopiec cierpliwie udzielał odpowiedzi. Przybysza z przeszłości zainteresowały sunące po drodze samochody, choć nie omieszkał skrytykować hałasu oraz smrodu spalin. Próbował zaatakować człowieka prowadzącego na smyczy wilka, krzycząc, że to czarownik i powinien spłonąć na stosie. Przelewowi krwi zapobiegły dopiero zapewnienia Roberta, że zwierzę to pies rasy siberian husky. Natomiast obyło się bez jakichkolwiek przejawów agresji, kiedy Krzyżak ujrzał skąpo odziane kobiety. Przeżegnał się tylko i wyszeptał:

– Sodoma i Gomora.

 

 

Po wizycie u jubilera doszli na dworzec autobusowy. Po drodze kupili butelkę „Żubrówki” oraz trochę jedzenia na podróż. Autokar z polskimi pracownikami sezonowymi na pokładzie stał na przystanku. Włochy były jednym z najchętniej wybieranych krajów przez ludzi chcących podjąć pracę przy zbiorze owoców. Przyklejeni do szyb pasażerowie spoglądali z rozbawieniem na „członka niemieckiej grupy teatralnej”.

– Tutaj się rozstaniemy – oznajmił Robert. – Dalej pojedziesz sam. Z tego co wiem, autokar zatrzymuje się niedaleko Placu Świętego Piotra.

– Ja tym powozem do Roma dojadę? – zapytał Zygfryd, przyglądając się pojazdowi. – Nie wyglądać gut.

– Nie wyglądać gut, bo ma ze dwadzieścia lat – wyjaśnił chłopiec. – Ale dojedzie. W końcu tego merola wyprodukowali u ciebie, w Niemczech. Pojutrze wieczorem będziesz mógł się przywitać z papieżem.

– Alles gut. My zawsze dobrze budować – nie krył zadowolenia. – A ja od wieków w Italii nie był.

„To rzeczywiście prawda” – przemknęło chłopcu przez głowę.

– Ja chcieć ci coś podarować, młodzieniec – powiedział, po czym dobył miecza i podał go rozmówcy. – Zabierz ten dar, Robercie z młyna. Chciałbym w ten sposób danke za okazaną helfen.

– Dziękuję bardzo – odrzekł szczęśliwy i przyjął dowód wdzięczności.

– Żegnaj – powiedział Krzyżak i zniknął w głębi pojazdu. Na moment wychylił się jeszcze przez otwarte drzwi i dodał:– Jak przekona papieża o wyprawie na Żmudź, to może cię spotka.

– Do widzenia. – Chłopcu było trochę żal, że ich znajomość zakończyła się tak szybko. Zdążył polubić niebanalną postać Zygfryda z Rastemburga.

 

***

 

Średniowieczny miecz, prezent od niezwykłego gościa, zrobił na osiedlu prawdziwą furorę. Dzięki broni Robert zyskał uznanie w oczach rówieśników, przybyło mu kilku kolegów. Mimo to wciąż lubił samotnie przechadzać się po „wąwozie”. Kilka tygodni po spotkaniu Zygfryda usiadł na pniu w tym samym miejscu. Przypominał sobie wszystkie szczegóły tamtego wydarzenia. Wziął do ręki kamień i rzucił w kierunku krzaków. Potem ciskał coraz większe głazy, aż w końcu usłyszał zdziwiony głos:

– O bladź! Szto eta?

Po chwili z zarośli wyłoniła się postać i zbliżyła do chłopca. Człowiek, który został trafiony kamieniem, miał na sobie szary mundur, a na głowie czapkę z wyszytą na przodzie czerwoną gwiazdą. Lewą ręką przytrzymywał przewieszony przez ramię karabin. Był wysokim mężczyzną o niebieskich oczach i czerwonej twarzy.

– Zdrastwuj, malczik – przywitał się. Zdjął czapkę, po czym zaczął masować głowę. – Łeb mienia bolit, kak po haroszym samogonie.

– Dzień dobry – odpowiedział chłopiec.

– Polak? Haraszo! – ucieszył się przybysz i dodał: – Ja dumał, szto ty germaniec. Kuda na Berlin?

– Osobowym do Olsztyna. Później trzeba się przesiąść na ekspres do Berlina – wyrecytował Robert. Jego ojciec pracował na kolei, więc niektóre połączenia pamiętał doskonale.

– Pamagi ty mnie? – poprosił żołnierz. – Menia zawód, Siemion. Kak ciebia zawód?

– Da się zrobić – odpowiedział chłopak. – Ale najpierw trzeba będzie coś sprzedać, żeby kupić bilet. – Uśmiechnął się na widok zakurzonej pepeszy dyndającej u boku czerwonoarmisty. – A na imię mam, Robert…

 

***

 

Chłopiec spędził w towarzystwie Siemiona zaledwie dwie godziny. Podczas wspólnego spaceru ulicami miasta żołnierz przyglądał się nowoczesnym autom.

– W Sowieckim Sajuzie mamy lepsze – skwitował.

Reakcja na widok skąpych strojów kobiet, była zgoła odmienna niż gościa ze średniowiecza.

– Fiu, fiu – zagwizdał. – Haroszyje pticy.

Nic go jednak jakoś specjalnie nie zainteresowało. Dopiero kiedy przechodzili obok sklepu monopolowego, nakazał zatrzymać się, a po chwili wszedł do środka. Nabył kilo słoniny oraz dwie butelki czystego spirytusu. Wydawało się, że zupełnie nie interesowała go cena; zapłaciłby nawet więcej byleby tylko otrzymać zamówiony towar.

– Nie budu na Berlin bez jedzenia jechał – tłumaczył.

Niedługo potem Robert odprowadzał wzrokiem odjeżdżający z peronu pociąg. W jednym z okien uśmiechała się twarz czerwonoarmisty, który machał ręką i krzyczał:

– Do wstriecienja, Robiert! Kak ja zdobudu Berlin, to prijadu nazad.

Kiedy peron opustoszał, czternastolatek obrócił się na pięcie, po czym skierował kroki w drogę powrotną.

 

***

 

Minął tydzień. Robert wpadł na pomysł, aby znowu pójść do „wąwozu”i porzucać kamieniami w krzaki. Stojąc w przedpokoju, schylił się po trampki, kiedy do jego uszu dotarł fragment rozmowy. Rodzice siedzieli na kanapie w salonie i głośno debatowali.

– Przed chwilą w telewizji pokazywali jakiegoś ruska – mówił podniesionym głosem ojciec. – To jakiś wariat! Obrzucał Bundestag koktajlami Mołotowa, a potem pobił dwóch policjantów. I jeszcze zwyzywał ich od gestapo! W telewizji mówili, że ruski podczas przesłuchania się odgrażał. Zeznał, że gdyby nie to, że sprzedał pepeszę jakiemuś polskiemu sojusznikowi, to by to lepiej rozegrał – przerwał na chwilę, a po krótkiej pauzie dodał: – Skąd się biorą tacy psychiczni ludzie?

– To jeszcze nic! – machnęła ręką matka, bagatelizując w ten sposób temat wydarzeń sprzed Bundestagu. – Na schodach spotkałam Walczakową. Powiedziała mi, że papież zwariował. Podobno wczoraj, podczas mszy w Watykanie, ogłosił z mównicy, że nawiedził go anioł i nakazał mu wysłanie krucjaty do Ziemi Świętej. Watykan wypowiedział wojnę Izraelowi i Palestynie!

– Co się z tymi ludźmi dzieje? – pytał pan Młynarski. – Chcą się cofnąć do średniowiecza, czy jak?

Chłopiec postawił trampki na podłodze i cichutko podreptał z powrotem do pokoju. Siedział z kamienną miną na krześle, patrząc na wiszący na ścianie miecz. Po chwili wstał, po czym zajrzał pod łóżko. Długie, kartonowe pudło wciąż tam leżało.

 

***

 

Tego wieczoru w „wąwozie” Drechu obchodził osiemnaste urodziny. Wraz z nim bawiło się kilku jego kolegów. Wszyscy mieli głowy ostrzyżone na zero, byli atletycznie zbudowani i ubrani w sportowe stroje. Wyglądali jak bracia, a różnili się w zasadzie tylko wzrostem. Młodzieńcy rozpalili ogromne ognisko, piekli kiełbaski i ziemniaki, a zapijali to wszystko sporą ilością piwa i wódki.

– A teraz zawody! – wrzasnął Drechu. – Kto trafi flachą w to drzewo! – wskazał palcem brzozę.

Zaraz po jego słowach butelki poszybowały w kierunku celu. Niektóre chybiły, jedna się stłukła, a ostatnia odbiła się od pnia i zniknęła w gęstych krzakach. A wszystko to przy akompaniamencie męskich śmiechów, krzyków, przekleństw.

– Kto jest bez wina, niechaj rzuci flachą – krzyknął jeden z gości zaproszonych na celebrację. Zadowolony ze zmyślnej parafrazy zarechotał niczym schizofrenik. Chwycił butelkę. I zamarł bez ruchu zapatrzony przed siebie.

 

 

Coś złowrogo syknęło. Potem krzaki rozsunęły się – jakby pod wpływem ogromnej siły – i przed zaskoczoną młodzieżą stanął wysoki mężczyzna. Opatulony czarnym płaszczem, na którego kołnierzu świeciły szkarłatne wypustki. Jego blada, pozbawiona włosów czaszka błyszczała niczym księżyc. Po twarzy dziwnego przybysza spływał strumień ciemnej krwi.

Kiedy mężczyzna przemieszczał się, nie wykonywał żadnych ruchów nogami. Płynął, wisząc kilka centymetrów nad ziemią. Zbliżył się jeszcze bardziej do rozdziawionego Drecha. Spojrzał zimnym wzrokiem na jubilata, po czym wskazał dłonią ranę na swojej głowie i warknął coś wściekle w obcym języku.

– Ja… nie rozumiem po angielsku – odpowiedział przestraszony Drechu. – Nie wiem, o co ci chodzi, człowieku.

 

 

Postać przekrzywiła bladą głowę i szybko obrzuciła wzrokiem pozostałych imprezowiczów. Mężczyzna rozwarł nierealnie wielką szczękę. Wyglądał teraz jak coś, co pozbawia ciała życionośnych soków. Coś, co wodzi na zatracenie duszy. Jak namacalne zło. Jego oczy zapłonęły ogniem czerwonym niczym krew. Ryknął tak głośno, że liście poczęły spadać z drzew, a przestraszone żaby zaprzestały koncertu i pochowały się pod wodą. Nagle z nieprawdopodobną szybkością skoczył ku najbliżej siedzącemu nastolatkowi.

 

 

Po „Wąwozie” odbiło się echo głośnych, histerycznych wrzasków. Nikt nie zdążył nawet pomyśleć o wykrzyczeniu trzysylabowego słowa. Paszcza szaleństwa powoli mieliła w zębach kolejne ofiary.

 

 

Wkrótce wszystko ucichło. Poza jednostajną muzyką świerszczy.

 

***

 

Po ledwie widocznej w świetle księżyca ścieżce szedł mężczyzna. Oblizał wargi, po czym mlasnął zadowolony. Patrzył z zachwytem na rozświetlone w oddali blokowisko, głośno węsząc i co jakiś czas nasłuchując.

– Nie wiem, gdzie jestem i jak się tutaj znalazłem. Ale z głodu nie umrę – powiedział w dawno zapomnianym dialekcie i wybuchł złowieszczym śmiechem.

Zwolnił kroku, a potem przeistoczył się w nietoperza. Wzniósł się w powietrze i odleciał w stronę betonowych zabudowań.

 

***

 

Myśliwy Lutek wracał z pobliskich bagien w towarzystwie wiernego labradora. Mężczyzna nie miał wesołej miny.

– Do dupy z takim polowaniem – mówił do psa. – Żeby chociaż jedna kaczka, a tu nic! Dwie godziny czołgania się w błocie na darmo.

Pies odpowiedział mu cichym warknięciem. Skoro jego właściciel był niepocieszony, on również uznał za stosowne wyrażenie niezadowolenia.

Z trudem zauważalny, ciemny punkt pojawił się na nocnym niebie. Ze świstem przeleciał nad głową myśliwego, po czym wylądował na słupie telegraficznym.

– Pierdzielony nietoperz – szepnął Lutek. – Wkręca się to dziadostwo ludziom we włosy, a potem wyplątać trudno. – Jak każdy dobry myśliwy potrafił szybko znaleźć usprawiedliwienie dla swojego ulubionego zajęcia czyli zabijania zwierząt.

Lutek przykucnął za krzakiem dziko rosnących malin. Ściągnął z ramienia strzelbę. Ostrożnie i powoli przeładował magazynek. Zrobił to najciszej, jak tylko potrafił.

– Spokojnie, Bursztyn – poklepał pieszczotliwie labradora po grzbiecie. – Zaraz załatwimy to ścierwo.

Przybrał postawę do oddania strzału.

– Małe gówno – wyraził chwilowe wątpliwości, by po chwili dodać sobie otuchy: – Ale i tak trafię dziada.

Na chwilę powróciły wspomnienia, kiedy na strzelnicy sportowej zdobywał dla ukochanej Ani niemal wszystkie możliwe nagrody. Uśmiechnął się i nacisnął spust.

Padł strzał.

 

O dziwo, pies nie chciał pogonić za zdobyczą. Nic takiego nie zdarzyło się nigdy wcześniej.

– Wiem, piesku. Coś tu nie gra – wyartykułował cicho. – Jestem prawie pewny, że trafiłem nietoperza w sam łeb. Tyle tylko, że to co spadło, wydawało się dużo większe. – Zagryzł wargę, wstrzymał oddech i nasłuchiwał. Do jego uszu nie dotarł żaden podejrzany dźwięk. – Pewnie miałem jakieś przywidzenie. Zmęczony jestem i tyle. Obaj jesteśmy.

 

Nie będąc do końca pewnym, czy to tylko wyobraźnia spłatała mu figla, powoli ruszył w kierunku słupa. W ślad za nim i z nosem nisko przy ziemi skradał się Bursztyn. Lutek odniósł wrażenie, że ta krótka chwila trwała całą wieczność, jakby był bohaterem odtwarzanego w zwolnionym tempie filmu. Kiedy dotarł na miejsce, począł uważnie rozglądać się wkoło, szukając wzrokiem małego, włochatego stworzenia. Znalazł jednak coś innego.

– Cholera! – zaklął, a twarz błyskawicznie zalał mu strumień zimnego potu. – Faktycznie trafiłem go w łeb.

 

Lutek pognał sprintem do domu. Trzymając broń przed sobą, przypominał amerykańskiego żołnierza szturmującego wybrzeże Normandii. Biegł bardzo szybko. Nawet labrador miał trudności z utrzymaniem tak szalonego tempa.

Wkrótce pozostał po nich tuman kurzu.

 

I bezgłowe ciało. Znajdujące się w stanie zaawansowanego rozkładu.

Koniec

Komentarze

Drogi Kolego, nie potraktuję Cię z buta, tak jak Ty mnie, bo na to nie pozwala mi moje sprawiedliwe serce:

1. Temat zdarty jak stara winylowa płyta.

2. Rażące błedy w dialogach z obcym językiem. Dlaczego Rosjanin i Niemiec mieliby kaleczyć własny język?

3. Na północy Polski nie ma cykad.

4. Krzyżacy, jak i Polacy hodowali oswojone wilki i niedźwiedzie. Błedna scena. Zapytaj Świętomira.

5. "Pokład autobusu" - razi.

6. W sklepie monopolowym nie dostaniesz słoniny, chyba że po znajomości.

Poza tym czytało się gładko, prawie tak jak u Chmielewskiej.

Dziękuję, ryszardzie, że nie potraktowałeś mnie z buta:).

Mastiff

Przeczytałam i cóż by tu napisac. Pierwszy fragment był "smakowity", ale niestety im dalej wgłębiałam się w historię, tym wiekszy spotykał mnie zawód;/

Wogóle zastanawie mnie, kto tu jest głównym bohaterem ;p

Postać Roberta dla mnie mocno nagięta, poprostu nie wieżę w jego zachowanie w takich okolicznościach ;p W sumie to nawet nie rozumiem, czemu zwraca się jemu tyle uwagi, skoro w tekście oprócz pomocy "dwum przybyszom z przeszłości" nie robi nic szczególnego. A końcówka była dla mnie wyrwana z kontekstu ;p

Oczywiście całą chistorię możnaby było uznać za żartobliwą, ale niestety na to jest za bardzo przegadana.

i jedna uwaga

" Wkrótce wszystko ucichło. Poza jednostajną muzyką cykad." - o ile dobrze się orientuję, cykady może i wystepują w polsce, ale to dosłownie w kilku miejscach i nie przypuszczam by były obecne w Kętrzynie ;)

Ale żeby nie było, że jestem już taka wredna, to napiszę, że styl pisania jak najbardziej mi odpowiadał ;)

Dziękuję za opinię. Cykady wyrzuciłem:).

Mastiff

Pewnie wyjdę na niezbyt rozgarniętą, ale nie wiem co łączy właściciela niskiego głosu i kusznika z czternastoletnim Robertem i jego darczyńcami, z dresiarzami oraz z myśliwym Lutkiem na koniec. Domyślam się jedynie, że miało być śmiesznie, ale mnie nie rozbawiło.

 

„…wziął do ręki drąga…” – Ja napisałabym …wziął do ręki drąg

 

„Zygfryd tworzył szeroko usta…” – Zygfryd otworzył szeroko usta…

 

„Rycerz zakonu wygrzebał zza pazuchy niewielką sakiewkę…” – Jak, będąc w zbroi, mógł wygrzebać zza pazuchy?

 

„Włochy były jednym z najchętniej wybieranych krajów przez ludzi chcących podjąć pracę przy zbiorze owoców.”  „Kilka tygodni po spotkaniu Zygfryda usiadł na pniu w tym samym miejscu.” - Bardzo źle czyta się zdania pozbawione przecinków. Jest takich więcej, ale na tych dwóch poprzestanę.

 

„Potem ciskał coraz większe głazy…” – Moim zdaniem wystarczyłyby …coraz większe kamienie… Jakoś nie mogę sobie wyobrazić czternastolatka, który ciska coraz większe głazy.

 

„Z trudem zauważalny, ciemny punkt pojawił się na nocnym niebie.” – Myślę, że ciemny punkt na nocnym niebie, mimo najlepszych chęci, nie byłby zauważalny.

 

Pozdrawiam.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Byłem przeczytałem. Szału nie ma.

Watykan wypowiedział wojnę Izraelowi i Palestynie!  - Watykan nie wypowie wojny, choćby dla tego, że nie ma wojska. Gwardia Szwajcarska - to taka nasza Staraż Miejska i BOR w jednym - żadna siła militarna.

Coż, nie wyszło mi. Bardzo wam dziękuję za słowa konstruktywnej krytyki. Na przyszłość dwa razy się zastanowię, zanim coś napiszę. Jeszcze raz wielkie dzięki.

 

Pozdrawiam

Mastiff

Przyznam, że poległam przy wsadzaniu rycerza do autokaru. Zachowanie i Zygfryda, i chłopaka wydało mi się tak niewiarygodne i niemożliwe w przedstawionej sytuacji, że odpadłam. Domyślam się, że miało być humorystycznie, ale jednak brak wiarygodności mnie zniechęcił.

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Dzięki, joseheim. Tak, miało być humorystycznie. A z tą wiarygodnością, no cóż...

 

Pozdrawiam

Mastiff

Nowa Fantastyka