- Opowiadanie: Szeptun - Szeptownicy: Zguba

Szeptownicy: Zguba

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Szeptownicy: Zguba

Od Autora: Opowiadanie stanowi pewnego rodzaju wstep do dłuższego tekstu z cyklu "Szeptownicy", ale może też funkcjonowac jako tekst samodzielny

 

Szeptownicy: Zguba.

 

Autor: Piotr Grochowski

 

 

 

– Nie do uwierzenia, psiakrew – warknął Logan Zolt, zatrzymując się i kręcąc głową. Pierścienie wplecione w jego długą czarną brodę zabrzęczały, uderzając o siebie – Mógłbym przysiąc, że dzisiaj już byliśmy wśród tych skał. Wygląda na to, że się zgubiliśmy.

 

– Nie może być, drogi przyjacielu – dobiegł go zza pleców niski głos.

 

Logan odwrócił głowę, zmrużył oczy i spojrzał na swojego towarzysza.

 

Potężny Solosjanin badał wzrokiem okolicę. Kręcił na boki prawie w całości wygoloną głową, a pozostawione na potylicy trzy długie warkocze obijały mu się o ramiona. Na jego skórze, kolorem przypominającej dębową korę, nie było śladu potu. A dzionek był wyjątkowo parny.

 

„Cholerny smagły dzikus z pustynnego, zapomnianego przez bóstwa kraju” – pomyślał o nim Logan, kiedy spotkali się pierwszym razem. Czas pokazał, jak bardzo się mylił. Czas potrafi zmienić wszystko. Amhar Idr Tyllos z krain oddających cześć Słońcu. Dla towarzyszy na cesarskich ziemiach po prostu Amarant. „Pewnie jest jakimś księciem lub co najmniej spadkobiercą potężnej starożytnej rodziny, a jego pojawienie się po północnej stronie Żelaznych Gór było zapewne jakimś kaprysem lub może honorową misją. Taa. I tak mi nigdy nie powie, jak jest naprawdę.”

 

Uśmiechnął się pod nosem i rzucił pogodnie:

 

– Cieszy mnie niezmiernie, że nabierasz naszych zwyczajów, ale drwiny nadal słabo ci wychodzą, Am.

 

Ciemnoskóry mężczyzna uniósł brwi, wyrażając zdumienie.

 

– Ależ chyba źle mnie zrozumiałeś. To nie był żart, ani nawet jego próba. Kroczę spokojnie, w ślad za tobą, wszak znajdujemy się w górskim terenie. Księgi wyraźnie mówią, iż krasnoludowie od zarania dziejów posiadają niezwykłą więź z Matką Gór, będąc jej najukochańszymi dziećmi. – Przy ostatnim zdaniu Amarant lekko się skłonił, jakby oddając hołd.

 

Logan parsknął:

 

– I założyłeś, że ja, „Dziecię Gór”, nijak nie zabłądzę? – Cmoknął i dorzucił: – Cóż, widać, jako kompan trafił ci się, drogi przyjacielu, krasnolud niepasujący do tego wzniosłego obrazu.

 

Solosjanin milczał, więc Logan kontynuował:

 

– Nie każdy z nas urodził się w Żelaznych Górach. – Mówiąc to, skierował swój wzrok na południe. Potężny łańcuch górski, zasłaniając połowę nieba wznosił się nad sosnowym lasem, w którym się znajdowali. – I nie dla każdego Matka Gór była szczodra w cudownych Darach. A opowieści, co to do was dotarły daleko na Południe, trzeba umiejętnie analizować i odzierać z legend.

 

Zapadła cisza. Krasnolud zamyślił się.

 

– Nie chciałem cię smucić, przyjacielu – zaczął Amarant.

 

– Ach, dajże spokój, Am. – Przerwał mu Logan, wyraźnie rozbawiony, a drobna cząstka nostalgii i wspomnień zniknęła w jednej chwili. – Nie gadaj głupstw. Nie jestem smutny – dodał i zmarszczył brwi – ale zaczynam być z lekka zaniepokojony. Pora już późna, a zbiera się na deszcz. Jak nie odnajdziemy szlaku, przyjdzie nam spędzić tutaj noc.

 

– Orkowie…

 

– W rzeczy samej. – Logan Zolt oparł dłonie na stalowej głowicy nadziaka. – To ich teren i ich ukochana pora. Zaklinaj swoje Słońce, by jak najdłużej stało na nieboskłonie, a ja spróbuję zasłużyć, choć w minimalnym stopniu, na miano „Dziecięcia Gór”.

 

 

***

 

 

Amhar Idr Tyllos był kontent. Nareszcie to, czego uczono go od najmłodszych lat w rodzinnych stronach, odnalazł tutaj, w kraju rządzonym przez cesarza.

 

„Promienie słoneczne potrafią dotrzeć prawie w każdy zakątek świata, by ogrzewać ludzkie ciało, duszę i serce. A tam, gdzie jest to niemożliwe, czyny ludzkie potrafią przenosić moc promieni słonecznych” – powtórzył w myślach słowa wędrownych mędrców.

 

Ktoś potrzebował pomocy, więc wyruszyli. Komendant nie wspomniał o żadnej zapłacie, i choć wielu kompanów z Roty mówiło o tym, że wynagrodzenie nie zawsze widać na pierwszy rzut oka, dla Amhara było to nieistotne. Ktoś potrzebował pomocy.

 

Szlachetnie urodzony Ingo z Geinriz, wasal Vernariosa von Hortz, zasiadającego na książęcym tronie Sudlandu, zaginął w skalistym terenie na północ od Żebraczej Połoniny. Rycerz ze swoim pocztem, liczącym prawdopodobnie pięć osób, odłączył się od sił prowadzących rajd przeciw orczym zwiadowcom. Nie znaleziono zwłok, a szlachcic był wysoko urodzony, więc zarządzono poszukiwania. Chętnych do nadstawiania karku było jednak niewielu, wszak w okolicy przemieszczały się spore siły wroga, a cesarscy szpiedzy wspominali ponoć, jakoby czarnoksiężnicy od Wrońca byli widziani w pobliżu.

 

Amhar nie miał w zwyczaju narzekać na zmęczenie, deszcz i duchotę, która następowała przed gwałtownymi górskimi burzami i po nich. Nocą bywało naprawdę zimno, ale ta zmienność temperatur była czymś, do czego przywykł.

 

Trzeci dzień poszukiwań zastał ich u wylotu małej skalistej doliny, pośród szczelin i przedziwnych kamiennych tworów przypominających stworzenia z bajek i koszmarów. Od poprzedniego dnia, gdy Logan stwierdził, że zgubili drogę, niewiele się zmieniło. Starali się wędrować na północny wschód, trzymając się planu, tyle że tak po prawdzie nie do końca wiedzieli, gdzie dokładnie się znajdują. Ostatniej nocy słyszeli granie tarabanów – orkowie byli blisko. Cały dzisiejszy dzień padało, wiatr niósł od gór ciemne, nisko zawieszone chmury.

 

Logan Zolt był doskonałym towarzyszem. Inni psioczyliby na pogodę i niewygody, on potrafił śmiać się w deszczu lub spiekocie i drwić z bolących nóg. Chociaż, jak Amhar podejrzewał, wytrwałych krasnoludów zapewne nigdy tak naprawdę nie bolały nogi. Jego kompan zmartwił się trochę zgubieniem szlaku, ale Solosjanin nie przejmował się tym. Przecież boginie i bogowie, którym wytrwale składa się podarki i których imiona wyśpiewuje się w modlitwach, koniec końców zawsze są przychylni.

 

Na ślad rycerza natrafili wieczorem. Znaleźli go w skalnej niszy. Rannego, ale umiejętnie opatrzonego przez giermka – jedynego sługę, który ocalał z całego pocztu.

 

Krasnolud odbył krótki zwiad i zaproponował pozostanie w tym miejscu na noc. Zagubieni przetrwali w kryjówce, wedle ich słów, dwa dni. Nocny marsz byłby samobójstwem, ale za dnia sprawy powinny wyglądać o wiele lepiej.

 

Wartowali na zmianę. Znów słychać było dudnienie bębnów. Po północy Amhar nie obudził Logana i trzymał straż aż do świtu, wiedząc, że jego przyjaciel musi być w pełni sił. O siebie się nie martwił – był wystarczająco wypoczęty.

 

Po prostu siedział plecami oparty o skałę, z dłońmi zaciśniętymi na drzewcu swojej scythe, i czuwał.

 

 

***

 

Logan Zolt odpalił kleur, błękitny znacznik przygotowany przez Zwierzomysła na takie właśnie okazje. Kolorowy dym uniósł się wąską strużką w górę. Myszołowy, których oczyma czarodziej potrafił śledzić górski teren, powinny bez problemu odnaleźć miejsce, gdzie przebywali. Władca chowańców był w tej sytuacji jedynym możliwym wsparciem.

 

Myszołowy wykonały swoje zadanie. Do skalistego wzniesienia, gdzie czatowali krasnolud, Solosjanin, rycerz i jego giermek, po około dwóch godzinach dotarł ptak. Duży, czarny kruk o imieniu Vincenzo przyniósł wiadomość. Krasnolud wydobył zwitek papieru ze skórzanego pokrowca przywiązanego do ptasiej nogi. Nie obyło się bez problemów.

 

– Widziałeś to, Am? – warknął Logan, gdy kruk dwukrotnie próbował go dziobnąć. – Mam nadzieję, że mnie wesprzesz, jak wezmę Zwierzomysła w obroty. Powinien lepiej się postarać w kwestii tresury. To pierzaste straszydło nie do końca chyba rozpoznaje przyjaciół i wrogów.

 

– Jasnym jest, że kruk nie jest niczemu winien – zawyrokował Amhar. – Jeszcze nie został nań wykonany rytuał. To po prostu zwykłe acz bardzo mądre i dosyć charakterne stworzenie.

 

– Oczywiście, że to nie jego wina – sapnął Logan i spojrzał na ptaka z wściekłością. – W innym przypadku już dawno skręciłbym mu łeb.

 

Amhar delikatnie dotknął dłonią głowy Vincenza. Ten najpierw zaskrzeczał, a po chwili wydał z siebie dziwny odgłos. Krasnolud nie był pewien, ale przypominał mu on jakieś niewyraźne słowa.

 

– Zwierzomysł uczy go gadać, zamiast wpoić mu podstawy. – Logan westchnął i obejrzał skrawek papieru, który chwilę wcześniej rozwinął. – Idealnie – mruknął z zadowoleniem. – Mam wskazówki, jak dotrzeć do naszego szlaku i do punktu spotkania.

 

– Orkowie? – Solosjanin zawiesił głos.

 

– Są w tamtej dolinie. – Krasnolud wskazał dłonią kierunek. – Jest spora szansa, że ich unikniemy. – Potarł dłonią bok wygolonej głowy. – Tylko szybko i sprawnie, i po robocie.

 

– Mam im coś odesłać?

 

– Tylko potwierdź, że wszystko jest dla nas jasne.

 

Kiedy Amhar zajął się pisaniem wiadomości zwrotnej, Logan zbliżył się do rannego. Ingo z Geinriz mógł chodzić i był przytomny, ale wyglądał kiepsko. Otrzymał paskudne obrażenia. Stracił prawe ucho, a rana ciągnęła się przez policzek aż do ust. Rycerz nie mógł mówić prawie wcale, wybełkotał tylko podziękowania, gdy się spotkali wczorajszego wieczora. Teraz porozumiewał się tylko ruchami głowy.

 

– Musimy iść. – Krasnolud powiedział to wolno, patrząc w oczy szlachetnie urodzonego. – Wiem, że dacie radę, panie, tylko żeby było łatwiej, słuchajcie, co do was mówię. Przez całą drogę. I wszystko dobrze się skończy.

 

Szlachcic ze zrozumieniem pokiwał głową, później ruchem podbródka wskazał na swojego sługę. Logan uśmiechnął się delikatnie.

 

– I jemu też nic nie będzie. Dobrze się wami opiekował. Nie minie go nagroda, jak mniemam. – Spojrzał na chłopaka. Miał z czternaście wiosen, piętnaście najwyżej. Na jego twarzy widać było zmęczenie, ale w oczach tliły się iskierki zawziętości. – Dobry materiał na rycerza.

 

Ingo z Geinriz odetchnął pełną piersią i pojaśniał na twarzy. Potaknął.

 

– Hm… – odezwał się Amhar, a kiedy krasnolud spojrzał w jego kierunku, dokończył: – Czy życzysz sobie sam odesłać naszego Vincenza?

 

– Ach, weź sprzed moich oczu tę pokrakę! – warknął Logan Zolt. Miał zamiar dorzucić jeszcze jakieś przekleństwo, wstrzymał się jednak, popatrzył na rycerza i jego giermka, po czym przeniósł wzrok na Solosjanina. Kruk przycupnął na ramieniu potężnego wojownika. Krasnolud dokończył spokojniej:

 

– Albo po prostu wypuść naszego przyjaciela. Niech bezpiecznie wraca do domu. Nas czeka trudniejsza przeprawa. Ale cel mamy ten sam.

 

– Prawda. – Amhar rozciągnął usta w uśmiechu.

 

 

***

 

 

Pod koniec dnia lało już niemiłosiernie. Vant do spółki ze swym ziomkiem Bluiusem zrzucali na świat i na swoich podopiecznych olbrzymie ilości wody. I na nic zdawały się modły i błagalne dary. Żeby być sprawiedliwym, Ivko zwany Bieluchem musiałby jednak przyznać, że zwracał się do Patronów poprzez modlitwę dawno temu. Zbyt dawno, widać. Ivko mókł w oczekiwaniu na czwórkę wędrowców. I przeklinał pod nosem. Sprawy układały się nie po jego myśli, właściwie nie po myśli wszystkich Szeptowników. Ich bitewny czarodziej Skwar udał się do stolicy, wykonując kolejną ze swoich tajemniczych misji. Ich drużynę zwiadowców, ludzi doskonale obeznanych z trudnym terenem, przejął na pewien czas rozenbroński możny. Przydaliby się podczas poszukiwań, oj, przydali. Ich…

 

„Ech, zamknij się – skarcił sam siebie w myślach – przecież poszukiwania zakończyły się sukcesem, a dobrą stroną cholernej całodziennej ulewy jest całkowity brak jeszcze bardziej cholernego słońca.” Słońca, które tak dotkliwie szkodziło jego mlecznobiałej skórze. Pokręcił głową i przeklął w duchu. „Cóż począć, z wiekiem wyłazi ze mnie zrzęda i pesymista.”

 

Stojący z lewej Zwierzomysł wydał jeden ze swoich dziwacznych, ptasich odgłosów, a gdy Ivko spojrzał nań, ten wskazał ruchem głowy na rząd drzew po przeciwnej stronie polanki. Wyszli spomiędzy nich czterej ludzie. Było jeszcze na tyle widno, że można było dostrzec malujące się na ich obliczach dobre samopoczucie. A przynajmniej na twarzach dwóch z nich.

 

Niski i przysadzisty Logan Zolt człapał w ciężkich butach, a mokre kołtuny na czubku jego wygolonej głowy, zwykle zadziornie sterczące w górę, przyklapły i śmiesznie przywarły mu do lewej strony czaszki. Ivko prawie uśmiechnął się na ten widok. Krasnolud rechotał rozbawiony czymś, co usłyszał od idącego obok wysokiego i ciemnoskórego Amaranta. Uśmiechnięty Południowiec w lewej dłoni trzymał drzewce swojej broni, wyposażonej w dwa ostrza dziwacznej i śmiertelnie niebezpiecznej scythe. Prawym ramieniem wspomagał rycerza idącego obok ociężałym krokiem. Szlachcic był ranny, ale – jak wspomniał w swoim liście Amhar – rana nie zagrażała jego życiu. Był po prostu piekielnie zmęczony. Z tyłu za mężczyznami snuł się kilkunastoletni chłopak, zapewne sługa rycerza. Niósł na ramieniu tobołek i długi miecz w zdobionej pochwie.

 

Wyszli im na spotkanie, on i trzech tarczowników od Hagenduffa, chłopaków ubranych w skórzane bojowe kubraki. Spotkali się pośrodku polany obok dwóch potężnych omszałych głazów.

 

– Witam wesołą kompanię – odezwał się Ivko Bieluch, głośno, starając się przekrzyczeć deszcz szumiący pośród drzew. – Jak na jebanym radosnym letnim jarmarku, co?

 

Zolt zrobił głupią minę, a Amarant w momencie przestał się uśmiechać i pospieszył z wyjaśnieniami:

 

– Ależ, panie rotmajstrze, nie śmielibyśmy tracić koncentracji, gdyby w okolicy nie było bezpiecznie.

 

Tym razem to Ivko wykrzywił usta i zamrugał oczami, z niezrozumieniem.

 

– No tak, niezbyt jasno się wyraziłem – stwierdził Amarant. – Chodzi o to, że kilkadziesiąt kroków na północ spotkaliśmy Dantariego, a on zarzekał się, że teren jest bezpieczny…

 

– Więc – mruknął krasnolud – Am postanowił zabawić nas rozmową, bo przez cały dzień wędrowaliśmy w ciszy, coby nie wkurwić orków wałęsających się przed nami, za nami i obok nas.

 

Ivko odetchnął głęboko i nie odezwał się. Przeniósł wzrok na twarz szlachcica. Gestem przywołał tarczowników. Dwaj z nich ujęli rycerza pod ramiona.

 

– Witaj, szlachetny panie. – Ivko lekko skłonił głowę. – Szczęśliwy jestem, mogąc cię ujrzeć… żywym.

 

Szlachcic skinął, delikatnie przymykając powieki. Przemoczony opatrunek na jego twarzy wyglądał paskudnie.

 

– Jestem rotmistrzem Szeptowników, grupy najemnych, której przewodzi… Komendant. A zwą mnie Ivko Bieluch.

 

Kolejne skinięcie.

 

W międzyczasie ruszyli w stronę południowego krańca polany.

 

– Teraz już będzie łatwiej. Orkowie nie zejdą w dół doliny, nasz szlak jest bezpieczny. Jest nas także więcej. Mam w lesie strzelca i jeszcze dwóch chłopaków od tarcz. – Ivko zasypywał rycerza krzepiącymi, jak mniemał, informacjami, pamiętając słowa Komendanta. Szlachetnie urodzony Ingo z Geinriz był cenny dla swojej rodziny. Im lepiej się poczuje podczas ratunku i im więcej dobrego powie na temat swoich wybawców, tym więcej złota pojawi się w skarbczyku Roty. Rotmistrz pamiętał też, by uważnie wyrażać się w kwestii ich magika. Wszak szlachta sudlandzka, z której pochodził rycerz, była wierna cesarskiej władzy, a ta oficjalnie piętnowała sztuki czarodziejskie. Więc dokończył: – A tam, pod lasem, to nasz ptasznik i treser. Specjalista od łączności, by tak rzec.

 

Giermek delikatnie się uśmiechnął, słysząc to. Ivko mrugnął do niego okiem i ucieszył się w duchu: „Ha, nawet i chłopaka udało się rozweselić. Coś takiego… Może jednak nie czeka mnie, na starość, zgorzknienie…”

 

Trzask! Dźwięk gruchotanych kości.

 

Ivko Bieluch rozejrzał się zdumiony. Tarczownicy podtrzymujący szlachcica zachwiali się. Jeden z nich zatoczył się w lewo, chwytając dłońmi za czoło, drugi dziwacznie przylgnął do rycerza.

 

– Kurwa! – Rotmistrz zrozumiał, co się wydarzyło, ale nie potrafił pojąć dlaczego. Szarpnął za głownię miecza.

 

Zaatakował ich Ingo z Geinriz.

 

Z niespodziewaną szybkością i niewytłumaczalną, biorąc pod uwagę okoliczności, siłą cisnął trzymanym tarczownikiem dobre kilka metrów w bok. Odwrócił się i wyszarpał ostrze miecza z pochwy trzymanej przez zaskoczonego giermka. Chłopak potknął się i runął na mokrą trawę.

 

Pierwszy cios spadł na ogłuszonego tarczownika, wciąż przyciskającego ręce do głowy. Rycerz odrąbał mu dłoń w nadgarstku i trafił go w szyję. Krew chlapnęła dookoła. Drugie uderzenie było wymierzone w Amaranta.

 

Południowiec przyjął cios na jedno z ostrz. I skontrował – grzmotnął przeciwnika drzewcem, celując w głowę. Łup! Ale trafiony nawet nie zwolnił, jakby nie poczuł uderzenia. Dwa kroki dalej dopadł krasnoluda.

 

Logan uniknął zamaszystego ciosu, odchylając się w lewo. W tym czasie Amarant wyprowadził kolejne trafienie w głowę Ingo z Geinriz.

 

I nic.

 

Krasnolud ustawił się odpowiednio i był gotów do śmiertelnego uderzenia młotem. Zamierzył się.

 

– Nie… zabijaj!!! – rozdarł się Ivko Bieluch.

 

Chrup! Nadziak trafił rycerza w okolice lewego kolana, a impet ciosu podciął mu obydwie nogi. Zolt wskoczył przewróconemu na pierś i trzymając broń za stylisko dwiema rękami, przytknął mu je do szyi. Amarant stanął butem na prawej dłoni pokonanego.

 

Ivko podbiegł i otworzył usta, pochylając się nad twarzą leżącego. Oblicze zupełnie bez wyrazu. I te oczy… Przeklęte oczy: puste, zimne i jakby pozbawione życia.

 

Nagle ktoś zawył nieopodal.

 

Rotmistrz przetarł mokrą twarz i odnalazł wzrokiem Zwierzomysła. Czarodziej wił się na ziemi, krzycząc z bólu. Próbował coś powiedzieć, ale nie był w stanie.

 

– Co? – Ivko ruszył w jego stronę. – Co się dzieje, do cholery?

 

Zwierzomysł jęknął, wyprężył się, z ogromnym wysiłkiem uniósł się na łokciu i wrzasnął:

 

– Czar… no… księż… nik!!! Kurwaaa!!!

 

Ivko zamrugał z niezrozumieniem, szukając niebezpieczeństwa. I nagle spostrzegł, że całą polanę zaczynają wypełniać kłęby czarnej mgły. Logan Zolt klął, któryś z tarczowników wrzeszczał, a Zwierzomysł nadal wydawał z siebie jęki bólu.

 

Zrobiło się zupełnie ciemno, deszcz wydawał się niezwykle ciepły, a nogi stały się niezwykle ociężałe.

 

„Myśl, Bieluchu. Albo módl się chociaż…”

 

Wtedy do uszu rotmistrza dotarł śpiew. Głos był niski, przy tym niezwykle czysty. I przywodził na myśl odległe, egzotyczne kraje. „Amarant?”

 

Przez ciemność zaczęło przebijać się światło o niezwykłych promieniach, jakby pośrodku polanki zrodziło się miniaturowe słońce. Niebawem dostrzec można było postacie. W centrum światła znajdował się rosły Południowiec. Śpiewał, zapewne modląc się. Krasnolud przycupnął obok, nadal unieruchamiając wijącego się na trawie szlachcica.

 

– Chłopak, głupcy… – Głos Zwierzomysł dobiegał gdzieś z oddali. – To ten cholerny gówniarz.

 

Ivko dostrzegł giermka na krawędzi światła i mroku. Młodziak wyglądał na wściekłego, twarz miał zaciętą, a jego oczy płonęły nienawiścią. Klęczał, a w dłoniach… W dłoniach ściskał pęki czarnych piór.

 

Rozrzucił je, wykonując szeroki ruch ręką.

 

W miejscach, gdzie pióra spadły na mokrą, pogniecioną murawę, pojawiły się przedziwne kształty, jakby stworzone z dymu. Wyginały się, raz w jedną, raz w druga stronę. Pośród oparów unosiły się drobinki czarnego pierza. Nawet Ivko, choć niewyuczony w czarodziejskiej sztuce, wyczuł w powietrzu niezwykle silną mroczną aurę. W następnej chwili widmowe postaci przeistoczyły się w ludzi – niskich i wychudzonych. Ich kończyny, tułowia i głowy owinięte były kawałkami czegoś, co przypominało czarne bandaże.

 

Ivko Bieluch zamarł. Jego całe ciało ogarniała dziwaczna niemoc, a deszcz tłukł niemiłosiernie. Rotmistrz pokręcił głową i przetarł oczy wierzchem dłoni.

 

Istoty rzuciły się do ataku.

 

 

***

 

 

Głowica młota bojowego z chrzęstem zagłębiła się w czaszce ostatniego ze straszydeł. Tak przynajmniej wyglądało. Logan Zolt splunął pod nogi i zdjął stopę z piersi istoty odzianej na czarno.Dotknął swojej twarzy, pokrytej licznymi ranami zadanymi przez przeklęte czarne pióra, i rozejrzał się.

 

Deszcz jakby zelżał, ale padał nadal. Po magicznej mgle nie było śladu, ale światło dnia już dawno zniknęło. Nad okolicą zapanowała noc. Niezwykły czarodziejsko-modlitewny blask bijący od piersi Amhara bladł już, co uspokajało krasnoluda. „Znać, że wrogów nie ma w pobliżu, a zwycięstwo jest nasze.”

 

Bez Solosjanina mogło być z nimi krucho. Logan nie wierzył w żadne z bóstw, a każde nadnaturalne działanie uznawał za sprawkę czarodziei. Co prawda Amarant zarzekał się, że magiem nie jest, jeno sługą Słonecznej Bogini, ale krasnolud pozostawał nieprzekonany.

 

Pal licho jak, ale to coś jakby światło słoneczne przywołane przez Solosjanina, poważnie osłabiło czarnoksiężnika i spowolniło jego sługi. Dwóch nawet unicestwiło. Resztę musieli „zrobić” stalą i pięściami. Pokraczne, wychudłe stwory atakowały, wręcz rzucając przed siebie ostrymi jak sztylety piórami, próbowały pochwycić członków Roty w objęcia. Zrobił się niezły bajzel. Teraz dobre dwa tuziny pokonanych wrogów leżały na zrytej stopami murawie.

 

Krasnolud szybko zlustrował okolicę i ocenił sytuację. Ich rotmajster, Bieluch, oparł się plecami o jeden z głazów na środku polany – jego blada skóra zdawała się jeszcze bielsza niż normalnie. Był lekko ranny w lewą rękę, pomagał mu jedyny ocalały tarczownik. Amhar nie odniósł żadnej kontuzji – jak zwykle. Trzech pozostałych chłopaków od tarcz nie przeżyło, jednego dorwał wcześniej rycerz. „Psiamać.” Ten szlachetnie urodzony drań leżał kilka metrów od głazów – Logan trzasnął go porządnie, jak tylko zaczęła się przeprawa z mrocznymi.

 

Ciekawe, czy nie zrobiłem tego za mocno” – zastanowił się. Wściekłość, którą wtedy czuł, teraz wyparowała. Podrapał się po głowie. Prawie zaczął się tym martwić, kiedy jego wzrok padł na czarnoksiężnika.

 

Nad ciałem chłopaka pochylały się dwie postaci: ich mag Zwierzomysł – władca Chowańców, i ich strzelec – Dantari, pół-shaeid z Metinny. To łucznik załatwił sprawę. Z szyi mrocznego czarodzieja sterczała strzała.

 

Logan ruszył w kierunku dowódcy. W między czasie do omszałych kamieni zbliżyli się także Amarant i Dantari. Mag nadal badał ciało czarnoksiężnika.

 

Ivko Bieluch mrużył oczy i poprawił przemoczony kapelusz.

 

– Koniec?

 

– Na to wygląda – odezwał się Dantari.

 

– Czarny?

 

Strzelec pokręcił głową, a rotmajster wykrzywił usta.

 

– Nie było czasu, szefie – mruknął pół-shaeid, próbując się usprawiedliwić. – Zwierzomysł mówi, że to i dobrze, bo cholera wie, co jeszcze mógł na nas rzucić.

 

– Niby racja – odezwał się Logan.

 

– Stworzenia nocy. – Amhar kucnął, złożył dłonie i przytknął końcówki palców do czubka nosa. – Szybkie, zręczne i… niepokojące.

 

Krasnolud fuknął z niezrozumieniem:

 

– Chlastałeś je aż miło, Am. Zresztą ja też jakoś nie miałem problemów.

 

– Zamilcz, Zolt – rzucił Bieluch. – Inni nie mieli tyle szczęścia. – I dodał: – Lepiej mów, co z Geinrizem.

 

– Fakt, kurwa. – Logan zmarszczył brwi. – Trzepnąłem go, ale muszę sprawdzić, jak mocno.

 

– No to lepiej się dowiedz.

 

Logan westchnął i ruszył w kierunku miejsca, gdzie leżał rycerz. Nie siląc się na delikatność, odwrócił go na plecy i zaczął oglądać. Szlachcic oddychał. Krasnolud przerzucił mężczyznę przez ramię i zaciągnął go na środek polanki. Potem ruszył do ciał tarczowników i przeniósł je w jedno miejsce. Ze złością uderzył się kilka razy pięścią w wygolony bok głowy, patrząc na oblicza poległych.

 

„Inni nie mieli tyle szczęścia” – słowa rotmajstra zabrzmiały mu wewnątrz głowy. „Racja, psiakrew” – pomyślał. Kiedy wrócił pod kamienne głazy, z Bieluchem i Amarantem rozmawiał Zwierzomysł. Dantari i tarczownik oddalili się dokądś.

 

– Co z rycerzem? – zapytał. – Wyżyje?

 

Mag popatrzył na Logana krzywo. I odezwał się:

 

– Macie iście kamienną pięść, panie Logan. I z podobnego materiału, zdaje się, natura zbudowała wam rozum.

 

Amhar uśmiechnął się i po przyjacielsku klepnął krasnoluda w ramię. Logan chciał coś powiedzieć, ale Zwierzomysł powstrzymał go ruchem uniesionej dłoni.

 

– Ale od niewątpliwie istotnych kwestii finansowych ważniejsza wydaje się sprawa tego czarnoksięskiego szpiega.

 

– Że jak?

 

– A tak, szpiega. Bo wychodzi na to, że sprytny czarny mag udawał giermka po to, by dostać się do otoczenia szlachetnie urodzonych dowodzących kampanią przeciw Wrońcowi.

 

– Wysłali go doradcy Corvusa? – zdumiał się Ivko Bieluch. – Bo chyba nie sam Wroniec?

 

– Nie wiem nic ponad to. Dantari ustrzelił go szybko i precyzyjnie, tak jak był poinstruowany, kiedy idzie o zabijanie magów. – Zwierzomysł odetchnął głęboko i dodał: – Za co zresztą powinniśmy mu wszyscy mocno podziękować. Czarnoksiężnik miał dostęp do solidnej wiedzy i poważnego wsparcia: zastosował Cieniste Przejście, by sprowadzić sobie pomocników, nieźle mi przyłożył na początku, prawie mnie dopadł. – Zamyślił się. – Gdyby nie moje myszołowy, może nie stałbym teraz przed wami. – Pokręcił głową. – No i kontrola umysłowa.

 

– Rycerz… – Logan pokiwał głową ze zrozumieniem.

 

– Z tym może być związany jeszcze jeden problem, ale o tym później, bo i tak nie mamy na to wpływu.

 

– Wyrazisz się jaśniej, panie czarodzieju? – Krasnolud poczuł się nagle odpowiedzialny za szlachetnie urodzonego Ingo z Geinriz.

 

Mag skrzywił się z niezadowoleniem i otworzył usta, by odpowiedzieć, ale z lasu dobiegł właśnie wyraźny odgłos nocnego ptaka.

 

– Zbieramy się. Żwawiej. – Ivko Bieluch podniósł się, wspierając na ramieniu Amaranta. Chwycił swoją broń i zaczął wydawać rozkazy: – Zolt, ruszaj za Zwierzomysłem. Musisz zabrać ze sobą zwłoki tego czarnoksiężnika, obejrzymy go sobie dokładnie, jak wrócimy.

 

– Nasi tarczownicy…

 

– Cholera, Zolt, przecież masz świadomość, że nijak nie zdążymy ich pochować.

 

Krasnolud zacisnął usta.

 

– Trusso. – Rotmajster wskazał na tarczownika, a ten skinął głową. – I ty, Amarant, zabierzcie rycerza. Idę za wami, a Dantari zamyka. – Odetchnął i dodał: – Oby Trzynastu dało nam bezpieczny szlak.

 

Logan Zolt splunął. Odszukał zwłoki i zarzucił je sobie na ramię, po czym dołączył do wyruszających. Usłyszał jeszcze, jak Zwierzomysł ustala szczegóły marszu z Ivkiem Bieluchem:

 

– Będę z przodu – mówił magik. – Postaram się wybrać najlepszą, najszybszą trasę. Jest naprawdę mała szansa, że czarny mógł zawiadomić orków będących w okolicy.

 

– Był telepatą…

 

– Tak, ale chłopak był młody i spanikował, gdy stało się jasne, że mogę go zdemaskować. Pewnie bym tego nie zrobił, ale przecież nie miał pojęcia, jakimi mocami władam. Był sprytny, ale niedoświadczony. Stąd wniosek, że nie był bitewnym magiem wspomagającym okoliczne komanda. Jeśli miałbym obstawiać, to powiedziałbym, że to raczej jeden z wielu wysłanych, by zrobić rozpoznanie.

 

– Zdołał przesłać jakąś informację?

 

– Obawiam się, że zdołał… Gdzieś tam, w górach, jakiś jego opiekun lub mistrz postanowi, co zrobić z tą wiedzą.

 

– To nie brzmi dobrze – stropił się Bieluch. – Najpierw Wronie Bractwo zbierało siły, zbroiło orków… Teraz zbiera informacje… Rozpoznanie wykonuje się przed walką…

 

– Ano. – Zwierzomysł pokiwał głową i położył dłoń na ramieniu dowódcy. – Będę z przodu. – I szybkim krokiem ruszył w kierunku południowej ściany lasu.

 

Logan Zolt poprawił ułożenie ciała czarnoksiężnika na ramieniu i podążył w ślad za czarodziejem.

 

***

 

 

Do grafa Geinriz.

 

Szlachetny Panie, piszę do Was, by przekazać pomyślne nowiny. Syn Wasz, szlachetny Ingo z Geinriz został odnaleziony.

 

Pięć dni po jego bohaterskiej walce z silnym orczym komandem, stoczonej na północ od wzniosłości, którą miejscowi nazywają Żebraczą Połoniną, najemnicy przywiedli go do obozowiska wojsk sudlandzkich. Pospieszyłem z zorganizowaniem mu jak najlepszej opieki.

 

W walce z siłami Mroku syn Wasz odniósł rany, co dodatkowo przysparza Wam, Szlachetny Panie, powodów do dumy. Wiedząc, że cenicie sobie, Panie, dokładne i szczegółowe informacje, spieszę donieść, iż syn Wasz ranny został w dłoń i twarz, a leczenia wymaga także jego noga.

 

Pragnę także donieść Wam, że zadbałem o jego szybki powrót do równowagi umysłowej, gdyż trudy walki i samotna tułaczka przez leśne ostępy nadwyrężyły stan jego zmysłów. Nie złamały jednak jego ducha i wiary w Trzynastu Spętanych w Błogosławieństwie. Z pomocą służących i kapłana odbywa codzienne modlitwy. I Was, Panie, proszę w jego imieniu o ofiary i modły do Albusa, Patrona Zdrowiejących.

 

Nie wiem, Szlachetny Panie, kiedy możliwy będzie transport Waszego syna do rodzinnego domu w Sudlandzie, gdyż uzdrowiciele nie godzą się nań jeszcze. O tym napiszę niebawem.

 

Z radością informuję Was, Panie, że syn Wasz zadbał, aby rodowy oręż, miecz Geinrizów, nie wpadł w ręce wroga. Wasz honor jest bezpieczny. Niestety, rumak jak i cały poczet Waszego syna zostały stracone.

 

Co do ustaleń dotyczących wynagrodzenia za pomoc w odnalezieniu Waszego syna, pragnę donieść, iż najemny oddział, pracująca dla księcia Rozenbronnu, nazywany tutaj Szepcącą Rotą, otrzymał wynagrodzenie według określonych wcześniej zasad. I oni również podkreślają bohaterstwo i hart ducha Waszego syna.

 

Na tym kończę, przesyłając pozdrowienia dla Was, Panie, i dla Waszej Małżonki. I pozostaję do Waszej dyspozycji, bezustannie trwając w modlitwie za Wasz Ród i przede wszystkim za pomyślne wyzdrowienie Waszego syna, szlachetnie urodzonego Inga z Geinriz.

 

 

Podpisano:

 

Baron Sillus z Ludemark, Wysłannik księcia Sudmaru

 

Koniec

Komentarze

Autorze, gubisz podmiot... i nie tylko.

" Nie do uwierzenia, psiakrew – warknął Logan Zolt, zatrzymując się i kręcąc głową. Pierścienie wplecione w jego długą, czarną brodę zabrzęczały, uderzając o siebie - Mógłbym przysiąc, że dzisiaj już byliśmy wśród tych skał. Wygląda na to, że się zgubiliśmy.

- Nie może być, drogi przyjacielu – dobiegł go zza pleców niski głos.

Odwrócił głowę, zmrużył oczy i spojrzał na swojego towarzysza. Potężny solosjanin lustrował wzrokiem okolicę. Kręcił na boki prawie w całości wygoloną głową, a pozostawione na potylicy trzy długie warkocze obijały mu się o ramiona. Na jego skórze, kolorem przypominającej barwę dębowej kory nie było śladu potu. A dzionek był wyjątkowo parny."

"  Nie do uwierzenia, psiakrew – warknął Logan Zolt, zatrzymując się i kręcąc głową. Pierścienie wplecione w jego długą, czarną brodę zabrzęczały, uderzając o siebie. - Mógłbym przysiąc, że dzisiaj już byliśmy wśród tych skał. Wygląda na to, że się zgubiliśmy.

- Nie może być, drogi przyjacielu – dobiegł go zza pleców niski głos.

Zolt odwrócił głowę, zmrużył oczy i spojrzał na towarzysza.

Potężny solosjanin lustrował wzrokiem okolicę. Kręcił na boki prawie w całości wygoloną głową, a pozostawione na potylicy trzy długie warkocze obijały mu się o ramiona. Na jego skórze, kolorem przypominającej barwę dębowej kory nie było śladu potu. A dzionek był wyjątkowo parny."

A co znaczy ...nie tylko?

 

Po " siebie" kropka. I - w tym passusie dodatkowy akapit. Powyżej, w moim poście, jest.

Przechodzisz do opisu czynności drugiej osoby. Należy to w tekście zaznaczyć. Wtedy --- czyta sie o wiele lepiej, a tekst jest płynny.  

Potężny solosjanin lustrował wzrokiem okolicę.   ---> jak widzę, postanowiłeś trwać w błędzie. Twoja sprawa, ale ja na Twoim i Twoich konsultantów miejscu trochę obawiałbym się pewnego rodzaju uśmieszków. Zastanowiłbym się też nad "wzrokiem"...   

lustrować ndk IV, ~ruję, ~rujesz, ~ruj, ~ował, ~owany
2. krytycznie, bacznie się czemuś, komuś przyglądać
Lustrować kogoś, coś niechętnym okiem, z ciekawością, bacznie.   

kolorem przypominającej barwę dębowej kory nie było śladu potu.   ---> brak przecinka po "kory".   

kolor m IV, D. -u, Ms. ~orze; lm M. -y
1. postrzegana wzrokowo właściwość przedmiotu zależna od stopnia pochłaniania, rozpraszania lub przepuszczania promieni świetlnych; barwa.  

barwa ż IV, CMs. ~wie; lm D. barw
1. właściwość ciała zależna od stopnia pochłaniania, rozpraszania lub przepuszczania promieni świetlnych; kolor.  

Fakt, że kolor i barwa to nie dokładnie to samo, ale, ponieważ Twoje opowiadanie nie jest podręcznikiem fizyki, przeciętny czytelnik potraktuje to jako powtórzenie.  

Kolorowy dym uniósł się wąską stróżką w górę.   ---> klasyka nie wymagająca komentarza.  

Kurwaaa!!!  /  - Był telepatą…   ---> zdaniem przytłaczającej większości czytelników anachronizmy jakoś słabo pasują do fantasy...   

To chyba nie wszystko, ale nie mam czasu na szczegółową "łapankę". Poza tym nie chcę się za mocno narażać --- z Twoich wypowiedzi pod wcześniejszymi tekstami wynika, że nie przepadasz za krytykami. Na zakończenie, bynajmniej nie w celu poproszenia o łagodny wymiar kary za powyższe, z niekłamaną przyjemnością stwierdzę, że opowiadanie czytało się gładko i z zainteresowaniem.


Fajne i dobrze napisane opowiadanie, choć wymaga jeszcze doszlifowania. 

 AdamKB

Dziękuję za konstruktywne podejście do tematu. Co do Twojej "obawy" o moja wrażliwość na krytykę - mam nadzieje że to żart z Twojej strony... ale jesli mówisz serio to napiszę tak:

szkoda że ktos odniósł takie wrażenie, bo "przyczepiłem się" tylko i wyłącznie do braku konstruktywnej krytyki i broniłem swoich wyborów i zastosowanych rozwiązań (jesli byłem do nich przekonany) - po konstruktywnej krytyce stosowałem zalecenia/poprawki i tp. - sprawdz wymianę postów z  joseheim - tam widac to wyraźnie...

Ja uznaję to forum za ogromnie pomocne narzędzie do nauki i sporo sie tutaj dowiedziałem... interesują mnie konkrety a nie pisanie komentarzy dla zabawy i czepialstwo...

Stąd moja "aktywność".

Co do Twoich uwag.

1. małe litery - założe temat w HP i tam podyskutuje chętnie - ciekawią mnie opinie...

2. "lustrowanie wzrokiem" - przemyślę

3. barwa i kolor - dzięki za uwagę - zastanawiam się ciągle i puki co koślawo mi brzmi bez jednego lub drugiego - będę się zastanawiał - może ktoś jeszcze sie nt temat wypowie...

4. jak rozumiem "stróżka" nie ma zastosowania w przypadku "dymu" ? jakies propozycje?

5. Kurwaaa!!!  /  - Był telepatą…   ---> zdaniem przytłaczającej większości czytelników anachronizmy jakoś słabo pasują do fantasy... - jesli mozesz mi to napisac jaśniej - nie do końca załapałem o co ci chodziło ...???

6. dzieki za wyłapanie przecinka...

RogerRedeye

Dzięki - poprawiłem...

Chociaż zastanawiam się nad podmiotem (i jego używaniu częściej i rzadziej) w tekście gdzie narrator nie jest wszechwiedzący ale jedna z postaci pełni w nim rolę narratora ... jak tutaj Logan Zolt...

Ostatnio sporo czytałem tego rodzaju opowiadań/tekstów/książek i tam podmiot często jest "domyślny"...

Tez może w HP zamieszcze temat - i poczytamy zdania innych uzytkowników...

 

Pozdrawiam i raz jeszcze dzieki za konkrety.

 

No tosię wypowiadam. Moim zdaniem, istotnie, w potocznym rozumienu, kolor i barwa będą masłem maślanym. Jednocześnie podrzucam sugestię, może się przyda: Na jego brązowej (brunatnej, ciemnej) skórze, o odcieniu przypominającym dębową korę

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy

Dzięki. Poprawiłem już na : Na jego skórze, kolorem przypominającej dębową korę, nie było śladu potu.

Chodziło mi o to żeby nie użyć  słowa brązowy/brunatny/ciemny...

Szeptunie, gratuluję dobrego rozwiązania. Jestem zdania, że autor, nawet jeśli chwilowo braknie mu słów, zawsze wybrnie z mazi maślanego masła i znajdzie najwłaściwsze rozwiązanie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki. Własnie otrzymałem korektę od znajomka - wrzucę poprawioną wersje do 30 minut.

No i wrzuciłem. zmian jest sporo min. zapis myśli bohaterów .

Poprawki interpunkcji, gramatyka etc.

Liczę na komentarze.

Drogi Autorze! Problem z rozróżnianiem znaczenia wyrazów: „stróżka” i „strużka” jest bardzo prosty. Prawie tak prosty, jak konstrukcja cepa bojowego.

Zdanie: „Wątła stróżka dymu uniosła się do góry.” językowo jest jak najbardziej poprawne. Oznacza ono po prostu tylko tyle i aż tyle, że osoba płci żeńskiej, pilnująca dymu, uniosła się do góry, oczywiście, razem z dymem… Zaznaczmy jeszcze, że ta niewiasta, kobieta, dziewczyna, pilnująca dymu, była szczupła, chuda, niewielkiej lub mikrej postury.   Natomiast zdanie” Wątła strużka dymu uniosła się do góry.” także językowo jest jak najbardziej poprawne. Oznacza tyle, że w górę uniosła się niewielka, nieznaczna, wątła strużka dymu, zapewne z ogniska. Tak samo poprawny językowo jest zwrot „stróżka strużki” – oznacza osobę płci żeńskiej, pilnującą małego cieku wodnego, określanego jako „strużka”. „Strużka” to zdrobnienie od wyrazu „struga”, a „stróżka” – żeńska forma wyrazu „stróż”.

Stróżka strużki siedziała nad brzegiem i gapiła się w niebo.

Stróżka strużki dymu, przeklinając w duchu, uniosła się w górę, zmierzając w stronę najbliższej chmurki.

Oto link do tekstu, przybliżającego ten problem:  -> http://www.fantastyka.pl/4,6027.html

Czytało się fajnie, ale jak dla mnie zbyt wiele wzmianek o innych miejscach, osobach, wydarzeniach... Take wrzutki są ciekawe, bo dają pole do rozwinięci dla czytelnika, tyle, że tu jest ich trochę za dużo.

Problem stróżki/strużki można ująć w taki, podobny jak u RogeraRedeyea, sosób:

"Służka stróżka przy leśnej strużce stróżowała, mocząc w niej nogi"

homar

Jak wspomniałem, jest to niejako wstep do większej całości stąd "wzmianki" . Zreszta jak tworzę "świat" dla opowiadania/historii robie to dokładnie i szeroko - i potwierdzam (bo ten wątek sie pojawił kiedy zarzucano mi zbytną RPG-owość opowiadań lub piętnoanie wstawiania przypisów) mam gotowy cały Świat i jest on szczegółowy - zamierzam sie tym podzielić z czytelnikami :)

RogerRedeye

Ale jaja :) nie zwróciłem uwagi - a ja kombinowałem ze "smugą dymu" - już poprawiłem na strużkę ...

Dzięki za pomoc

Jako zapowiedź większej całości OK. Tak jak pisałem czytało się fajnie.

"Stróżka krwi, stróżka potu, stróżka dymu" to lapsusy jezykowe pierwszej klasy... Podobnie jak miecz dwuręczny zawieszony u pasa.

Jeszcze warstwa językowa tekstu jest do doszlifowania. "Szef", "zwiad", "łaczność"...  Rotmajster czy jednak konsekwentnie "rotmistrz"?  Raz jest tak, a następnym razem inaczej.  Czemu, na przykład, zamiast pospolitego wyrazu "zwiad" nie użyć ładnego wyrazu "rekonesans"?

Ale -- to już szczegóły.

Miło było.

RogerRedeye

nie wierze że ktoś miecz dwuręczny zawiesił bohaterowi u pasa :)

"Szef", "zwiad", - mi jak najbardziej pasuje dla najemników (nawet w fantasy) - bo nie mamy pojęcia jak nazywali na prawdę w XV wieku "szefa" najemnicy... poza tym długo się zastanawiałem i to jednak jest fantasy a nie historical fiction ... 

"łączność" rzeczywiście musze przerobić... a "rekonesans" mniej mi pasuje do najemników niż "zwiad".

Przypominam żę narratorem są tutaj konkretne postaci (nie ma wszechwiedzącego narratora): najemny wojownik krasnolud, ich rotmistrz - zwróc uwagę że sam myśli i mówi o sobie rotmistrz a np. krasnolud lub Amhar Isolosjanin) mówią rotmajster - widac tak przy obozowych ogniskach oddziału najemnego (Roty) ludzie wyrażają się o jednym z zastępców głównego szefa (Komendanta)...

Pewnie to wiedza ogólnodostępna ale przypomnę że rotmistrz mówili Polacy, rotmajster pochodzi z niemieckiego... Ivko to imię stylizowane na słowiańskie stąd jego "rotmistrz" - reszta najemników pochodzi z ziem cesarskich - gdzie stylizuję język na niemiecko-rumuński ....

Staram się myślec szczegółowo i budować świat - ktos może nie zwracac na to uwagi - ale mnie to cieszy ...:)

I chyba po raz ostatni korzystam z opcji edycji - wyłapałem jeszcze kilka błędów i podłączyłem wydaje mi się że "najczystszy" tekst. Liczę , rzecz jasna, na Waszą "łapankę"...

Wiem , wiem - są wakacje :)

 

Po prostu -- właśnie chodzi o jednolitą stylizację termonologii. "Szef" brzmi bardzo współcześnie. Nie wiem, zastanowiłbym się nad "kapitanem" -- albo nawet nad wyrazem "hauptmann", albo w wersji już nieco spolszczonej --- "hauptman".  Jeżeli  mamy "rotmajstra", czyli jakby już pierwszą,  spolszczoną wersję wyrazu  "rottmeister" - można by  wymyślieć coś innnego od oklepanego "szefa". 

"Łączność"? "Przzesyłanie wiadomości, przesyłanie wieści"... 

Kupa ludzi pisała i nadal pisze o mieczach dwuręcznych noszonych u pasa. Raz czytałem tekst, w którym  ktoś mial przywieszone u pasa aż dwa miecze dwuręczne. Ciekawe, jak chodził.    

:) widzisz kapitan to w wojskach najemnych konkretne stanowisko - dowódca kompanii :) więc nie chce tak po prostu go umieszczać ...

będę szlifował. dzieki za pomoc

A solosjanin jednak stanie się Solosjaninem :)

1. małe litery - założe temat w HP i tam podyskutuje chętnie - ciekawią mnie opinie...   ---> bez urazy, Kolego, ale zapytam wprost: chcesz na tym forum dyskutować z twórcami zasad pisowni wielką lub małą literą? Nikt z nas nie należy do ich grona, powtarzamy za "uświęconymi" od dziesięcioleci zasadami, które znajdziesz w każdym szanującym się słowniku ortograficznym.  

5. jesli mozesz mi to napisac jaśniej  ---> anachronizm to wyraz, "nie pasujący" do języka używanego w czasie, w którym osadzasz akcję i osoby. Ponieważ klasyczne fantasy umiejscawiane jest w umownym średniowieczu, z jego technikami, technologiami i obyczajami, średniowieczu wzbogaconym o magów i czary, rażą, czy w narracji, czy w dialogach, słowa nieznane w tamtych czasach i środowiskach. Z użycia dowolnie starych archaizmów zawsze się wytłumaczysz, ale nie z "telepatii", terminu wprowadzonego przez Fredericka Myersa. Sprawdź datę założenia Brytyjskiego Towarzystwa Badań Psychicznych...  

  Wierz mi, że nie chcę Tobie dokuczać --- powiedzmy, że okrężną drogą namawiam Ciebie do zadania sobie pytania: piszę dla byle kogo czy dla bardziej uważnych czytelników?

 AdamKB

1. chcę dyskutować o kwestiach pisowni w fantasy... już pisałem o tym wiele razy wcześniej, nie chce mi się tutaj tego tłumaczyć ponownie... dla Twojej wiadomości - postanowiłem akurat pójść za między innymi Twoją radą i po "konsultacji" z moim "konsultantem" jednak zapisywać pewne nazwy wg okreslonych zasad... jeśli spojrzysz do ostatecznej , uaktualnionej wersji opowiadania Solosjanina masz już dużą literą ... jak widzisz uczę się, rozważam i biorę do siebie krytykę... to apropos Twoich "obaw"

5. rozważanie akademickie - nie było w średniowieczu magów i czarodziei używających czarów (choć pewnie niektórzy by sie spierali) - nie było też telepatów --- ale moje opowiadanie to fantasy a nazwa telepatia oparta została na zbitku słów pochodzących z greki... nie będe sie wykłucał --- jak znajde lepszy termin to go użyję - teraz zostaje przy "telepatii"...

Piszę dla ogólnie pojętej publiki i dla własnej przyjemności ... tutaj akurat kwestia czy czytelnik jest uważny czy nie - nie interesuje mnie tak bardzo jak to czy dobrze mu sie tekst czyta...

Napiszesz mi cos nt fabuły ???

Piszę dla ogólnie pojętej publiki i dla własnej przyjemności ... tutaj akurat kwestia czy czytelnik jest uważny czy nie - nie interesuje mnie tak bardzo jak to czy dobrze mu sie tekst czyta...   ---> no i tym sęk. Sprzeczność. Jedni telepatii nie zauważą, drudzy zauważą, ale łykną tę całą telepatię, pozostali zauważą i łyknąć nie chcą, co sprawia, że im tekst nie będzie się, przynajmniej miejscami, za dobrze czytał... Taki trójpodział jest zjawiskiem normalnym, więc tylko piszę o nim, wnioski pozostawiając do wyciągnięcia Tobie.   

Na temat fabuły. Widzisz, fantasy nie należy do moich ulubionych odmian fantastyki (wyjątek: fantasy z przymrużeniem oka, kpiarska itp.), więc na moim zdaniu polegać w całej rozciągłości nie można --- ale, jeśli zacząć od faktu, że przeczytałem, a skończyć na drugim, dopiero teraz ujawnianym, że chętnie poznam dalszy ciąg, uważam, że nie jest źle ani z biegiem wydarzeń, ani z postaciami. To opowiadanie warte jest, moim zdaniem, kontynuacji, może nie bezpośredniej, czyli od tego samego punktu czasowego, ale takiej, o jakiej napisałeś na wstępie: cykl.  

Aha: nowej wersji nie czytałem, dlatego że pisałeś o poprawkach, czyli, jak rozumiem, zasadniczych zmian nie wprowadzałeś.

 AdamKB

:) będe pracował nad usunięciem telepatii :)

Co do kontynuacji / zbioru opowiadań - mam zamiar pisac bo materiałów zebrałem sporo - Szepcąca Rota (najmeny oddział) liczy kilkunastu członków i każdemu chciałbym poświęcić trochę uwagi.

Mam nadzieję, że fabularnie nie zawiodę, a obiecuję poprawę w kwestii technicznej .

Tak przy okazji - cykl Szeptownicy jest powiązany z cyklem Drużyna (nazwa robocza)

(poniżej ostatnie uaktualnione linki, mam nadzieję że wolno mi umieścić odnośniki tego typu, bo nie mogę już edytować tych zamieszczonych na forum)

http://szeptun.blogspot.com/2012/08/krucze-uroczysko.html

http://szeptun.blogspot.com/2012/08/krew-na-zotych-maskach-prolog.html

Jeszcze raz ogromne dzięki za pomoc!

Na łapankę dokładną nie mam czasu, ale:

"Szlachetnie urodzony Ingo z Geinriz, wasal Vernariosa von Hortz, zasiadającego na książęcym tronie Sudlandu, zaginął w skalistym terenie na północ od Żebraczej Połoniny. Rycerz ze swoim pocztem, liczącym prawdopodobnie pięć osób, odłączył się od sił prowadzących rajd przeciw orczym zwiadowcom. Nie znaleziono zwłok, a szlachcic był wysoko urodzony..." - raz, że powtórzenie, a dwa: szlachta z definicji jest wyższą warstwą społeczną, więc jakoś nie widzę "nisko urodzonego szlachcica"...

 

Że o "unoszeniu w górę" nie wspomnę. Tudzież o tym, że "Orkowie nie zejdą w dół doliny...", bo w górę nie zejdą na pewno.

 

Na pocieszenie dodam, że myślę, że robisz postępy, i do łapania szczegółów dużo nie zostało (nie widziałam wcześniejszych wersji, na których temat wypowiadali się przedmówcy).

 

Podobnie jak Homar odnoszę za to wrażenie, że trochę za dużo tu wspominania o nieznanych czytelnikowi sprawach, osobach i koneksjach jest w tym tekście jak na samodzielne opowiadanie. Czyta się szybko i gładko, ale zdecyduj się - albo piszesz opowiadania (które stanowią samodzielne całości), albo napisz zbiór/powieść i daj to czytelnikowi w kupie, bo nie wszyscy mogą mieć cierpliwość do łączenia kropek, kojarzenia wskazówek i czekania, aż wszystkie niedomówienia się wyjaśnią...

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

@ joseheim

 Dzięki za komentarz.

Nie każdy szlachcic był/może być bogaty, znany i poważany. Była wysoka, średnia i niska szlachta (nawet można poszukać w "Nad Niemnem" choć to inne realia czasowe - to akurat kwestia historyczna. Rzeczywiście jednak można tu wyłapać powtórzenie - poprawie to...

unoszenie i schodzenie w dół... :) klasyka - gapa ze mnie :)

Także mam wrażenie że się uczę :)  forum jest ogromnie pomocne 

Moje opowiadania (osadzone w jednym uniwersum/świecie) zawsze będą się wiązać - posiadac szczególiki, "żarty sytuacyjne" i nawiązania, bo lubie "żywe" rzeczywistości funkcjonujące także poza tekstem opowiadania etc...

Co do zbioru opowieści - tak własnie chciałbym żeby to wyglądało - żeby właśnie się łączyło/zapętlało/komplikowało a na końcu wyjaśniało :)

 - Ci którym to pasuje - będa szukac, inni być może zrezygnują lub przeczytają "gładko" bez zagłębiania się w drugie dno ...

 

Ogromne dzieki za pomoc i uwagi! Pozdrawiam 

 

Nowa Fantastyka