- Opowiadanie: chudy0222 - Ręka

Ręka

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ręka

Położyłem się późno. Przed pójściem spać chciałem sprawdzić wszystkie wypracowania, ale nie dałem rady. Jak zwykle zostawiłem to na ostatnią chwilę. Dokończę rano, postanowiłem. Śniłem, że gram w golfa. Całkiem dobrze mi szło. Trafiałem w każdy dołek. Kibice bili mi brawo i skandowali moje imię: Romek! Romek! Kamery podążały za mną krok w krok. Śledziły lot piłek. Nagle, nawet nie wiem skąd wybita, jedna z nich leciała prosto na mnie. Żałowałem, że nie mam kija bejsbolowego. Zamachnąłem się golfowym, lecz nie trafiłem. Piłka z całym impetem uderzyła mnie w krocze. Wypuściłem kij, uklęknąłem, zacisnąłem zęby i krzyknąłem zdławionym głosem. Nie mogłem się obudzić. W końcu wróciłem do rzeczywistości, chyba… Spałem zwinięty w kulkę z rękami wciśniętymi między uda. Potwornie bolały mnie klejnoty. Czułem, jakby ktoś ścisnął mi jądra w imadle albo przyłożył do nich rozżarzony do czerwoności metal. Byłem cały mokry od potu. Pościel lepiła się do ciała. Bokserki można było wyżymać. Nie byłem pewien czy z wody, czy z krwi, a być może zlałem się w momencie, kiedy dostałem piłką. Bałem się upewnić. W tej chwili cieszyłem się, że jestem singlem. Co powiedziałbym żonie lub dziewczynie? Czterdziestoletni nauczyciel zsikał się przez głupi sen. Przemyślenia znużyły mnie i z powrotem odpłynąłem. Chwilę potem, przynajmniej tak mi się zdawało, zerwałem się. Byłem obolały. Musiałem spać spięty. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła piąta. Przed wyjściem do pracy sprawdziłem ostatnie wypracowania.

 

Jechałem i myślałem, czy dobrze zrobiłem zaliczając pracę każdemu uczniowi. Nie widziałem powodu, by kogoś nie przepuścić. Przecież nikogo nie zmuszę do bycia pisarzem. Ten, który chcę czegoś więcej, niż tylko promocji do następnej klasy, napisze fajny, wciągający tekst prosto z serca, a ten, któremu nie zależy, skopiuje pracę prosto z Internetu. Ocenę uczniów ułatwiają mi wypracowania po których od razu widzę, który z nich leseruje, a który naprawdę się stara i pragnie się czegoś nauczyć. Nie bez powodu zadałem im banalny temat: Motyw przemijania w literaturze. Czytając ich pracę zdrowo się pośmiałem. Najsłabsi porównali przemijanie do ścierającej się opony (bez materiału źródłowego), nieco bystrzejsi do samochodu, za literacki przykład podając wehikuł z książki Zbigniewa Nienackiego Pan Samochodzik lub z niewiadomych przyczyn Garbiego – jakby to było dzieło literackie. Co bardziej uzdolnieni abiturienci zaproponowali pory roku na podstawie Chłopów Stanisława Reymonta albo „prochem jesteś i w proch się obrócisz”, "marność nad marnościami i wszystko marność”Biblii. Mniej więcej w połowie drogi do pracy zacząłem się poważnie zastanawiać nad zmianą tematu na: Motyw przemijania w mass mediach, by jeszcze bardziej ułatwić im zadanie. Kiedy tak rozważałem, w prawej dłoni złapał mnie skurcz. Szarpnąłem nią i koła samochodu uderzyły o krawężnik. Szybko skontrowałem lewą ręką i skupiłem całą swoją uwagę na drodze.

 

Pomimo tego, że do końca roku szkolnego pozostało jeszcze trzy tygodnie, postanowiłem, że już dziś wystawię oceny końcowe. Na początku lekcji, nieśpiesznie rozdałem zapisane kartki autorom, komentując pokrótce i żartując z każdym, po czym czytałem propozycję oceny semestralnej. Wstałem zza biurka, podszedłem do tablicy i wziąłem do ręki kredę. Zapisałem temat dla chętnych, którzy by chcieli poprawić swój stopień: Moje wakacje na wyspie Fantasy. Odwróciłem się przodem do uczniów. Właśnie liczyłem uniesione dłonie, kiedy niespodziewanie poczułem, jak coś chwyta mnie za prawy nadgarstek, szarpnięciem obraca i przyciska dłoń – trzymałem w niej kawałek kredy – do zimnej powierzchni tablicy. Pod tematem wypracowania kończyna, jakby kierowana zdalnie przez kogoś obcego, a nie przez mózg, coś zapisywała. Po chwili, na zielonej powierzchni, koślawymi drukowanymi literami, w dużych odstępach od siebie, widniał napis zakończony uśmiechniętą buźką: Z A B I J Ę C I Ę !!!! J Ręka opadła, upuszczając kredę.

 

Z wyrazem wielkiego zdziwienia, a raczej zaskoczenia, patrzyłem na swoje dzieło. Chciałem sięgnąć do rynny po gąbkę, ale bez rezultatów. Dłoń nawet nie drgnęła. Próbowałem z całych sił, lecz nie dałem rady. Byłem niczym sztangista, który usiłuje podnieść zbyt duży ciężar albo amator siłujący się ze strongmanem na rękę. Już po mnie, pomyślałem. Nagły wybuch radości uczniów szybko mnie ocucił. Przez moment poczułem się jak klasowa oferma z której wszyscy się śmieją, bo nie umie rozwiązać najprostszego zadania. Bez najmniejszych oporów sięgnąłem lewą ręką po gąbkę i wytarłem nieszczęsne zdanie, przez które miałem ochotę zapaść się pod ziemię. Po tym incydencie, zerkałem na swoją dłoń, jakby mi ją dopiero co przyszli. Swobodnie ruszałem palcami, więc chyba wszystko z nią w porządku. Wypuściłem uczniów piętnaście minut przed końcem lekcji. Na szczęście była to dziś moja ostatnia godzina. W drodze do domu zajechałem do sklepu, aby kupić cztery piwa. Ręka przypomniała o sobie w trakcie zakupów. W ułamku sekundy odskoczyłem od regału, by nie zrzucić butelek.

*

 

Nazywam się Roman Żaczek. Jestem nauczycielem języka polskiego w lokalnym liceum. Uczę z zamiłowania. Spłodziłem już trzy książki traktujące o naszym wspaniałym języku. Mieszkam w skromnie urządzonej kawalerce. Mam biurko z komputerem, telewizor, dwa głębokie fotele, stolik i wersalkę.

 

Po powrocie do mieszkania rzuciłem się w fotel i jednym duszkiem wypiłem piwo. Czułem się potwornie zmęczony. Półtora dnia sprawdzałem wypociny uczniów, a przez ostatni miesiąc po pracy dawałem korepetycje.

 

Sławomir Doroszewski, kolega po fachu. Nie mam pojęcia w jaki sposób ukończył on filologię polską. Ten człowiek nie znosi czytać, nie każe uczniom pisać wypracowań i dużo krzyczy. Kanonów programowych trzyma się tylko wtedy, kiedy w szkole bywają wizytacje z Kuratorium Oświaty, a po za tym uczy w oparciu o swój własny program: dużo krzyczeć i dużo wymagać. Są tacy, co uważają, że został nauczycielem tylko dlatego, żeby wyżyć się na podopiecznych. Sławomir zjawił się w szkole tego samego dnia co ja. Od razu zostaliśmy kolegami. Często sobie pomagamy, zostając na zastępstwach. Sławek, bo tak każe na siebie wołać, wykazując się dobrodusznością wobec uczniów, wysyła ich – tuż przed wakacjami – na dodatkowe zajęcia do mnie. Nie chce, by młodzież, która wyjdzie spod jego skrzydeł niczego nie umiała, a ja dzięki temu mam dodatkowy grosz. Raz przy piwie wyszedłem z propozycją, by organizował pod koniec roku szkolnego test – taki niezbyt trudny. Sławek się zgodził i tak już zostało.

 

Jednego dnia przyszedł do mnie pewien dzieciak. Chudy w wymiętym luźnym ubraniu i w okularach. Twarz miał wystraszoną. Chciał się uczyć. Wydawał się być młodszy od poprzednich kursantów. Miał głowę pełną pomysłów i pragnął pisać. Niestety, cytując Juliusza Słowackiego: Aby język giętki powiedział, co pomyśli głowa… – nie jest to takie proste, jakby się mogło wydawać. Najwybitniejsi mają z tym problemy, a co dopiero nowicjusz. Chłopak słuchał uważnie i bardzo się starał. Starał się dla siebie, a nie dla mnie, czy dla kogoś innego – co jest rzadkością. Popełniając nieświadomie błąd, umiał siebie zgromić. Co tydzień robił postępy. Nie małe, jak co niektórzy uczniowie, lecz ogromne. Był niczym poczwarka przeobrażająca się na moich oczach w motyla lub szlifowany przeze mnie diament. Zdumiewała mnie jego literacka ewolucja. Był bardzo nieśmiały. W trakcie naszych spotkań dowiedziałem się tylko, że na imię ma Karol. Zachłannie absorbował wszystko co mówiłem, jak jakąś energię, i pisał wspaniałe opowiadania, lecz często zagmatwane, z namnożonymi powtórzeniami, z niepoprawną interpunkcją, co skazywało jego teksty na śmierć w koszu. Problemy te były niczym czarny worek w którym umieszcza się trupa tuż po wypadku. Patrząc na kartkę z jego opowiadaniem, nie czytając, od razu można było założyć, że tekst jest do niczego, tak jak widzimy czarny worek przy rozbitym samochodzie – nie musimy zaglądać, by stwierdzić, że osoba w nim nie żyje. Bo kto by chciał oglądać zwłoki.

 

Tego dnia siedzieliśmy przy stoliku naprzeciwko siebie. Między nami leżała zapisana starannym pismem kartka z opowiadaniem Karola. Ołówkiem pokazywałem mu błędy i wyjaśniałem zasady pisowni. Nagle jego delikatna, dziewczęca dłoń złapała mnie za prawy nadgarstek z niewyobrażalną siłą. Tak mocno, że poczułem wszystkie jej paliczki. Dzieciak, pomimo swojego wieku i drobnej postury, musi mieć niezłą krzepę, skoro tak mocno ścisnął mi rękę. Cud, że jej nie połamał. Oblał mnie pot. Lewą ręką zdjął okulary. Cały czas patrzył mi prosto w oczy, jakby chciał zobaczyć w nich moje życie. Uwierzcie lub nie, ale tak właśnie było. Czułem jak ten młodziutki adept pisarstwa fedrował wzrokiem mój mózg – zwłaszcza rejon odpowiedzialny za pamięć. Pokój zaczął wirować. Zachwiałem się na krześle. Zobaczyłem liczne czarne, niekształtne plamy, niczym duże cętki lub czarne dziury. Obracały się hipnotyzująco. Dzieciak patrzył na mnie beznamiętnym wzrokiem. Byliśmy połączeni strumieniem, wypływających z moich oczu wspomnień i doświadczeń. Widziałem potok. Rwącym nurtem płynęły, niczym rzucone do wody zdjęcia, obrazy z mojego dzieciństwa, dojrzewania i lat nauki. Wszystko to ginęło gdzieś w głowie tego chłopaka. Byłem świadomie okradany i nic nie mogłem na to poradzić. Coś do mnie powiedział.

 

– …tak nie mogę – puścił moją rękę. Nagle wszystko wróciło do normy. Kiedy otworzyłem oczy, jego już nie było. W pokoju panował mrok. Spojrzałem na fluorescencyjne wskazówki zegarka; dochodziła dwudziesta druga. Siedziałem prawie sześć godzin. Wszystko mnie bolało, oczy czerwone i zaropiałe, jakbym przespał połowę doby. W głowie miałem pustkę. Po chwili z powrotem zmorzył mnie sen.

 

Przy pierwszej nadarzającej się okazji zapytałem Sławka o tego chłopca, lecz nie był to uczeń z jego klasy. Na pewno to znajomy jednego z moich kursantów, pomyślałem i wróciłem do codziennych obowiązków.

 

Spotkania z Karolem zaplanowane były na pół roku do przodu. Najbliższe miało się odbyć w pierwszy piątek wakacji. Chłopak powiedział, że nie da mi spokoju, dopóki nie nauczy się perfekcyjnie pisać. Nie wiem, czy mówił poważnie, czy żartował. Zawsze był stonowany i oficjalny, niczym państwowy urzędnik, aczkolwiek czasami ukazywał inne emocje – kiedy nieświadomie popełnił błąd.

 

Powtarzające się skurcze prawej dłoni skutecznie przypominają mi o wydarzeniu z tamtego dnia.

*

 

A teraz wreszcie mogę odpocząć na zasłużonych wakacjach.

 

Nie mogę powiedzieć o sobie: „wielki pisarz”. Wydałem zaledwie trzy książki. Żadne bestsellery, tylko zwykłe edukacyjne o interpunkcji i gramatyce. Od dzieciństwa czułem, że moją misją w życiu jest nauczanie, a nie tworzenie. Jednakowoż, dzieciak ten uważał mnie za wielkiego literata. Nie będę ukrywał, że w takich momentach człowiek czuje dumę. Bądź co bądź mam trojaczki.

 

Dzień spotkania z Karolem.

 

– Będę sławnym pisarzem, czy pan tego chce, czy nie – powiedział do mnie swoim oschłym głosem. Po chwili moja prawa dłoń mechanicznie przysunęła zeszyt bliżej, chwyciła długopis i zaczęła automatycznie pisać, chociaż w głowie miałem pustkę.

 

– Co się ze mną dzieje? – zapytałem wystraszonym głosem, cały czas pisząc.

 

– Ja tworzę. Tworzę dzięki panu, a raczej przy pana pomocy – kontynuował lodowato. – Dzięki pańskiej wiedzy i moim pomysłom, stworzę dzieło na miarę Władcy Pierścieni.

 

– Tak nie można – odpowiedziałem i zobaczyłem, że zapisałem już całą stronę. Bladego pojęcia nie miałem co piszę. Spojrzałem na kartkę. Była zapisana, lecz nie wyrazami; kreskami, kropkami, kółeczkami, krzyżykami, trójkącikami i kwadratami – porozdzielanymi znakami interpunkcyjnymi. Zerknąłem na Karola. Siedział niewzruszony z zamkniętymi oczami. Zapewne tworzył, bo moja ręka zaczęła znacznie szybciej zapisywać, zaś w trakcie naszej krótkiej rozmowy notowała wolniej. Miałem ochotę powiedzieć mu , że to, co chce zrobić jest karalne, ale sam nie wiedziałem jak w takim wypadku zinterpretowałbym zarzut – i to jeszcze tak młodemu człowiekowi.

 

Postanowiłem się sprzeciwić. Prawą ręką nic nie mogłem zdziałać, ale lewą jak najbardziej. Wyrwałem nią długopis z prawicy i cisnąłem nim gdzieś w kąt. Zeszyt potraktowałem w ten sam sposób. Moja prawa dłoń wydawała się być ślepa. Dalej wykonywała ruchy, jak przy pisaniu. Karol nieśpiesznie otworzył najpierw jedno, a potem drugie oko. Niezdarnie wyciągnął rękę – do tej pory skrzyżowane miał na klatce piersiowej – by mnie złapać, lecz wykonałem unik. Spadłem z krzesła. Skoczyłem do niego – nim zdążył cokolwiek ze mną zrobić – złapałem go(był lekki niczym moja pufa na skarpetki) za luźną, granatową bluzę (zdziwił się) i wierzgającego rękami i nogami wyrzuciłem za drzwi. Upadł na tyłek, podpierając się rękami.

 

– To ci nic nie da, pisarczyku – wycedził do mnie. Zatrzasnąłem drzwi. – Przejąłem nad tobą kontrolę! Beze mnie jesteś nikim! – krzyczał z klatki schodowej. – Już ci to mówiłem. Będę pisarzem, czy tego chcesz, czy nie. Najlepszym z najlepszych. Jeszcze sam do mnie przyjdziesz i będziesz błagał, abym przestał, ale ja nie będę słuchał.

 

– Pierdol się, gnojku! Smarkacz – syknąłem, opierając się o drzwi. – Właśnie widzę twoją władzę. Ja tu, a ty tam. Tolkien się znalazł – pomyślałem i zaśmiałem się w głos.

 

Nie mogłem spać. Prawa dłoń bolała jak diabli i przesuwała się po łóżku, pisząc. Nie dopuszczałem tej myli do siebie, a jednak to się działo. On faktycznie przejął nade mną władzę. Przynajmniej nad ręką. Przeszył mnie dreszcz i oblał zimny pot. Nieświadomie usiadłem do stolika i pisałem, rysując różne figury geometryczne. Im więcej stron zapisałem, tym coraz bardziej traciłem kontakt z rzeczywistością. Kiedy się ocknąłem, słońce nieśmiało wlewało się do pokoju przez pożółkłą firanę. Spałem z głową na stoliku niczym pijak. Podnosząc głowę, poczułem jak coś odrywa mi się od czoła. Płat skóry? – pomyślałem. Zaraz po tym usłyszałem głuche pacnięcie. Otworzyłem oczy i zobaczyłem w miejscu, gdzie przed chwilą była górna część mojego oblicza, zamknięty zeszyt. Otworzyłem go. Wszystkie osiemdziesiąt stron, wraz z okładami, były zapisane tym dziwnym pismem. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że w prawej dłoni trzymam długopis. Odłożyłem go i rozprostowałem palce. Strzeliły, jakby miesiąc były w gipsie i teraz w końcu wprawił bym je w ruch. Zabolało, lecz ból był znośny i szybko przeszedł w ćmienie. Zadzwonił dzwonek do drzwi.

 

– Siema, Romuś. Idziemy na piwo. Kurwa, wyglądasz jakbyś całą noc walił browar. W takim razie zabieram cię na klina, bo inaczej będziesz cierpiał cały dzień – radośnie przywitał mnie Sławek.

 

– Nie dziś. Wejdź – ozięble odpowiedziałem na jego radosne przywitanie.

 

– Co jest?

 

Opowiedziałem mu historię o chłopcu, który za wszelką cenę chcę zostać pisarzem, kończąc tym, że bladego pojęcia nie mam kim jest, a tym bardziej, nie wiem gdzie mieszka. Wypiliśmy przy tym po piwie. Pokazałem mu zapisany zeszyt, a on spojrzał na mnie, jakby ujrzał ducha, i zapytał mnie czy dobrze się czuję, pokazując mu pusty kajet. Moje zmęczone oczy, w ułamku sekundy, zrobiły się jak pięciozłotówki. Sławek zaproponował bym odpoczął, a najlepiej zrobię wybierając się do lekarza, bo kiepsko wyglądam. Ameryki nie odkrył, faktycznie czułem się – jak to się mówi, kiedy jest się bardzo zmęczonym? – Jak koń po westernie. Właśnie tak się czułem. Doroszewski gościł u mnie niecałe dwie godziny, przed wyjściem prawie mnie zmusił do położenia się. Dobrze nie zamknąłem oczu, kiedy usłyszałem dźwięczenie dzwonka. Znowu czegoś zapomniał, pomyślałem. Raz zostawił u mnie telefon, innym razem paczkę papierosów z zapalniczką w środku, następnym teczkę z dokumentami – powinien pójść do apteki kupić sobie coś na koncentrację. Zwlokłem się z mojego barłogu, obijając się o ściany, dotarłem do drzwi, wyklinając go pod nosem.

 

– Czego znowu za… – chciałem szybko zamknąć drzwi, ale energia uszła ze mnie, niczym powietrze z przedziurawionej dętki. Przed moimi drzwiami stał On. Ściskał coś pod pachami.

 

– Przyszedłem tylko po opowiadanie – powiedział swoim zimnym głosem Karol. – Mówiłem, że będziesz cierpiał. Masz – rzucił zeszyty. Upadły tuż przede mną. Niektóre, upadając, uderzyły mnie w piszczele – zabolało, bo brudnopisy były w twardych okładkach. Rozsypały się, tworząc przede mną niewielki, niekształtny kopczyk. Było ich blisko tuzin. Uwierzcie mi, nie chciałem. Naprawdę, nawet o tym nie pomyślałem, ale jak zwykle, ostatnio, moje ciało straciło kontakt z głową. Poszedłem po „kajet”, jak nazwał go Sławek, w którym pisałem całą noc, i posłusznie oddałem go Karolowi.

 

– Dziękuję, ale to jeszcze nie koniec, to dopiero początek; wstęp. Pamiętaj o tym – nagle zorientowałem się, że jestem sam, że obcy głos dochodził z mojej głowy. Klatka schodowa była pusta.

 

Kolejne dni upływały spokojne. Noce zaś spędzałem, tworząc. Co drugi poranek, Karol odbierał zapisane zeszyty i dostarczał nowe. Po wewnętrznej stronie dłoni nabawiłem się pęcherzy. Muszę zrobić sobie kilka nocy przerwy, postanowiłem. Tylko jak powiedzieć o tym Jemu. Nie ma przerwy. Nie zasługujesz na nią. Hi, hi – usłyszałem w głowie. Ale ja muszę. Ręka mi nie wytrzymuje – pomyślałem, wierząc, że to cokolwiek pomoże. Na nic się to zdało. W nocy moja dłoń znowu zapragnęła coś naskrobać, lecz byłem twardy i próbowałem ją ignorować.

 

Pobudka! Wstawaj! Wiem, że nie śpisz. Bierz się do roboty, bo gorzko tego pożałujesz. Nie lekceważ moich ostrzeżeń – w kółko ten sam tekst, do znudzenia. Z początku denerwował, ale z biegiem kolejnych godzin zaczął nużyć i czułem, że odpływam – Karol na to liczył. Mam przewagę tylko wtedy, kiedy jestem świadomy. Nie mogę usnąć, bo wtedy znowu zmusi moje ciało do pisania. Nagle przeszył mnie rozdzierający dreszcz i zalała fala lodowatego potu, a pokój zaczął się obracać. Szybciej i szybciej. Nie zdając sobie z tego sprawy, usiadłem, spuszczając nogi na podłogę. Doznałem uczucia, jakbym siedział na karuzeli, chociaż bardziej przypominało to wirnik startującego śmigłowca – ja na jego łopacie niczym na ławce z deski, zabawne. Czułem, że zaraz spadnę. Musiałem się mocno trzymać łóżka. Wbiłem mocno paznokcie w materac, aż zabolało. Obraz rozmył się, widziałem jednolitą ścianę wokół, jakbym siedział w okrągłym pokoju. Nudności się nie pojawiły i wcale nie kręciło mi się w głowie. W takim razie, to nie mogła być prawda. Jakby tak było, to już dawno puściłbym pawia, a tak się nie stało. Nieoczekiwanie wszystko wróciło do normy. No, może nie do końca. Prawa ręka dalej aspirowała do tytułu: „Najbardziej zapracowanej graby.”

 

Rano odwiedził mnie kurier. Dostarczył długo wyczekiwaną przeze mnie powieść Pamiętam cię Yrsy Sigurdardottir. Planowałem, tak z ciekawości, przeczytać tylko kilka pierwszych stron, a następnie wyjść na rower albo ryby – no i po jakieś zakupy. Lektura pochłonęła mnie całkowicie. Do realnego świata wróciłem grubo po piętnastej. Do końca książki brakowało mi już kilkunastu stron, gdy nagle dostałem ataku padaczki. Do tego dnia nawet nie wiedziałem, że ją mam. Podskakiwałem jak ryba wyjęta z wody. Zsunąłem się z fotela na podłogę. Atak przybierał na sile. Odniosłem wrażenie, że nie ma końca. Ślina zalała mi szyję i zamoczyła bluzkę. Przygryzłem sobie język. Plułem krwią. Traciłem przytomność i odzyskiwałem ją. Zlałem się. Po około sześciu minutach wszystko wróciło do normy. Chyba, bo w głowie odezwał się oschły głos Karola: Masz dość? Głośno odpowiedziałem: Nie! Pomyślałem, że przecież mnie nie zabije, bo jestem mu niezbędny. To on beze mnie jest nikim, a nie ja bez niego. Nic mi nie może zrobić.

 

Parę dni później przekonałem się, że jednak może. Grubo się myliłem.

*

 

Życie kawalera ma wiele zalet, ale i kilka wad. Do zalet mogę zaliczyć, to że robię co chcę i kiedy chcę, bez pytania o zgodę żony. Nie mam dzieci, które we wszystkim przeszkadzają i nie pozwalają się człowiekowi skoncentrować na czymkolwiek. Właśnie dlatego, że nie posiadam potomstwa, udało mi się spłodzić moje trojaczki, które dedykowałem ludziom nauki i młodzieży – oczywiście tej, która lubi się uczyć, a do tej pory miała problemy z naszym wspaniałym językiem. Opiekuje się klasą w lokalnym liceum, ucząc ich polszczyzny i wiodę spokojne życie.

 

Minusy bycia bezżennym są na tyle znośne, że nie czuję żadnego wewnętrznego ucisku, jeśli chodzi o szukanie kobiety na całe życie. Nawet, jeśli trafiłaby się ta jedyna: jasnowłosa i niebieskooka, to miałbym wyrzuty sumienia, że traktuje ją jak sprzątaczkę i kucharkę. A chciałbym tego uniknąć, bo przecież każdy z nas potrafi o siebie zadbać. Kilka rad: wręcz niezbędne jest poukładać sobie życie – inaczej można się w nim pogubić, wszystkiego trzeba pilnować samemu, co jest czasami bardzo trudne, ale jeśli opracuję się odpowiednią strategię( ja mam kalendarz, który w zupełności mi wystarcza), można się o nic nie martwić. Musowo być zaradnym. Umiejętność gotowania, prasowania i utrzymania porządku w mieszkaniu, to podstawy udanego życia – wydaje mi się, że nie tylko kawalera. Ja mam tyle dobrze, że w bloku w którym mieszkam, na parterze jest pralnia, więc odchodzi mi pranie. Właśnie do mnie dotarło, że kobieta w moim życiu jest zbędna Nie miałbym sumienia obarczać delikatnej niewiasty odpowiedzialnością za obowiązki, które należą do mnie.

 

Dywagując nad swoim stanem cywilnym, zdążyłem złożyć wędkę. Siedziałem po turecku na podłodze i składałem kolejną, kiedy prawa ręka, w której akurat trzymałem haczyk, zamachnęła się i wepchnęła mi go do nosa. Haczyk zniknął w lewej dziurce. Popłynęła krew. Z nosa wystawał mi kawałek trzonka zakończonego oczkiem, na które zaplotłem przed chwilą żyłkę – teraz zwisała mi z nosa; małymi kropelkami spływał szkarłatny płyn i skapywał mi na nogi. Grot wraz z zadziorem i gardzielą wbiły mi się w przegrodę nosa. Zawyłem. Ból przeszył mnie od głowy, aż po koniuszki palców u stóp. Zalała mnie fala ciepłego potu. Teraz już wiem jak czuje się złapana ryba i dlaczego się wije albo jak musi się czuć klient, który odwiedzi studio piercingu z niezdarnym lub pijanym pracownikiem. Mało nie zemdlałem. Na podołku ze spodni utworzyła się bordowa kałuża. Próbowałem wyjąć wygięty stalowy drucik, ale nie dawałem rady. Nie miałem jak przytrzymać trzonka, bo umazany był we krwi, tak jak moje palce. Po policzkach płynęły mi łzy, w okolicach żuchwy mieszały się z eliksirem wampirów. Moje usta mogły by potwierdzać, to że byłem jednym z nich i przed chwilą skończyłem się posilać. Oczywiście, jeśli ktokolwiek wierzy w te upiory.

 

Pewnie masz już dość? – odezwał się w mojej głowie niedoszły Tolkien. Właśnie dzwoniłem po taksówkę, by dotrzeć jakoś do szpitala. Zapewne wyglądałem jak pracownik rzeźni, taksiarz może się nieźle wystraszyć. Roześmiałem się, sam nie wiem z czego.

 

– Nie mam. Nigdy nie będziesz pisarzem. Ja do tego nie dopuszczę. Choćbym miał zginąć.

 

Mówisz i masz – powiedział, po czym ręka, którą trzymałem telefon uderzyła o ścianę, tak że upuściłem go na podłogę. Następnie chwyciła mnie za szyję, kciukiem uciskając jabłko Adama. Czułem, że zaczynam się dusić. Tuż nad grdyką zebrało się sporo śliny. Musiałem jakoś oddychać, więc trzeba było się jej pozbyć. Niezdarnie plunąłem. Zawartość ust wylądowała na koszulce. Chciałem się opanować, ale byłem za bardzo wystraszony i przychodziło mi to z trudem. Nie mogłem odetchnąć. Kciuk uciskał coraz mocniej. W głowie pojawiła się iskierka nadziei, która znowu uratowała mnie z mojej albo nie mojej prawej kończyny. Chwyciłem lewą dłonią za prawy nadgarstek i ciągnąłem – nie spodziewałem się, że mam tyle siły. Przynajmniej do dziś nie zwróciło to mojej uwagi. Teraz moja prawica wyglądała, jak kobra w trakcie pokazu zaklinacza węży. Tańczyła tuż przed moją twarzą, usiłując mnie złapać, ja zaś, lewą ręką usiłowałem ją odepchnąć.

 

– Coś ty mi z nią zrobił? – pytałem się pustego pokoju.

 

Już nigdy nie będzie taka jak kiedyś. Możesz się z nią pożegnać. Idę do ciebie, ty krnąbrny gryzipiórku – odezwał się głos Karola.

 

Nie minęła minuta, kiedy odezwał się dzwonek. Na tyle szybko, na ile pozwalała mi walka, odnalazłem telefon i wsadziłem go do kieszeni. Zmagając się, pobiegłem do kuchni. Z szuflady pod kuchenką wyjąłem tasak. Poszedłem otworzyć, potykając się raz po raz.

 

W drzwiach stał Karol. Zamiast dłoni miał po dwa brązowe szpony, długości piętnastu centymetrów.

 

– Nie chcesz pisać? – zapytał. – W takim razie nic już nie napiszesz. Nigdy. Ha, ha, ha! – zęby, niczym pniaczki, miał brązowe i kilku mu brakowało. Zaczął wymachiwać pazurami niczym szermierz floretem. Stałem zahipnotyzowany przez jego wzrok. Nie miał źrenic, tylko tęczówkę. Zielono-brązowa nieprzejrzysta błona w kształcie krążka, obracała się hipnotyzująco. Patrzyłem w jej głąb i widziałem nieskończony wszechświat z porozdzielanymi pustką galaktykami. Karol to wykorzystał i uciął mi cztery palce prawej dłoni. Nic nie poczułem. Dopiero, gdy oderwałem wzrok od jego oczu, dotarło do mnie co się stało.

 

To musiał być niesamowity widok: Mężczyzna z twarzą umazaną we krwi, wystającym z nosa wędkarskim haczykiem z żyłką; ustami, jakby przed chwilą wyssał z kogoś krew; w białej koszulce na ramiączkach, luźnych spodenkach do kolan w jamajskie wzory – wszystko niechlujnie uciapane w szkarłatnym płynie. Na spodenkach, w miejscu, gdzie zwykle bywa zamek błyskawiczny, tutaj są trzy guziki; zmieniły barwę – z białych na czerwone, z powodu plamy krwi, wielkości spodka do filiżanki. Ktoś, patrząc na nią i na tasak w lewej dłoni oraz odcięte cztery palce prawej, mógłby pomyśleć, że obciął sobie fiuta. Rzeźnik z piekła rodem. Ekstra początek wakacji.

 

Nie zastanawiając się dłużej, zamachnąłem się i wbiłem narzędzie między oczy chłopca. Ostrze weszło jak w masło i prawie zniknęło w głowie. Karol odruchowo złapał za tasak, lecz nie zdążył go wyciągnąć. Upadł na twarz, raz lub dwa razy się poruszył, i znieruchomiał. Moja prawa ręka wpadła w szał. Próbowała kciukiem wybić mi oczy, uderzała o jabłko Adama z taką zawziętością, jakby ktoś okładał mnie kijem. Miałem własny kij – samobij. Musiałem się bronić. Kopnięciem przekręciłem ciało dzieciaka na plecy, i lewą ręką wyciągnąłem tasak, lekko zapierając się nogą postawioną na jego klatce piersiowej. Położyłem przeklętą rękę na blacie stolika, na którym wszystko się zaczęło – zajęło mi to trochę czasu, bo strasznie wierzgała – po czym rąbnąłem w nią tasakiem tuż przy łokciu. Krzyknąłem i straciłem przytomność.

 

Szpital. Nie mam prawej ręki od łokcia w dół. Kikut reaguje na moje polecenia, chociaż boli jak wszyscy diabli. Na twarzy opatrunek. Odpłynąłem. Ocknąłem się następnego dnia. Zauważyłem, że ktoś siedzi na metalowym stołku koło łóżka. Za tym kimś stoi wieszak na kroplówki z woreczkiem pełnym jakiegoś płynu. Cięcie. Ciemna noc. Ten ktoś, to policjant. Siedzi i czyta. Kroplówka dalej kapie. Nie chcę mi się spać. Ręka dalej boli. Zagaduję do policjanta, by wezwał pielęgniarkę, bo ramię strasznie dokucza. Powiedział, że była parę godzin temu i dała mi zastrzyk ze środkiem przeciwbólowym. Chyba przestał działać, pomyślałem. Gdzieś w oddali usłyszałem, żebym się nie ruszał i spał, bo kiepsko wyglądam. Poinformował mnie również, że jestem zatrzymany, bo zabiłem niewinne dziecko. Kiedy to usłyszałem, ulżyło mi.

 

– Takie ono niewinne, jak dziwka na parkingu przy autostradzie – pomyślałem i zaśmiałem się głośno. Policjant zerknął na mnie, zmarszczył czoło, i wrócił do przerwanej lektury.

Koniec

Koniec

Komentarze

I przyjdzie czas, gdy, zamiast liści, na drzewach zawisną humaniści.

Czytając, wypisałam sobie błędy, ale starałam się przebrnąć w miarę szybko, więc mogłam coś pominąć.

 

złapał mnie skurcz - Dla uniknięcia nieścisłości lepiej używać słowa "kurcz".
wypracowania po których od razu widzę - Brakuje przecinka.
Ten, który chcęCzytając ich pracę - Dwa niepotrzebne ogonki
abiturienci - Po co abiturient, czyli osoba, która skończyła już edukację w szkole średniej, pisze wypracowania? I co właściwie robi w szkole, skoro akcja rozpoczyna się na trzy tygodnie przed końcem roku szkolnego? A może po prostu używasz słów, których znaczenia nie rozumiesz?
zerkałem na swoją dłoń, jakby mi ją dopiero co przyszli - Zgubiło się "y" w "przyszyli".
jednym duszkiem - Pije się albo duszkiem, albo jednym haustem.
Jednego dnia przyszedł do mnie pewien dzieciak. Chudy w wymiętym luźnym ubraniu i w okularach. - Według mnie lepiej by to brzmiało, gdyby zostało połączone w jedno zdanie.
Wszystko mnie bolało, oczy czerwone i zaropiałe, jakbym przespał połowę doby. - To zdanie nie ma sensu, przydałoby się jakieś orzeczenie do tych oczu.
Dywagując - Bez sensu użyte słowo, radzę się upewnić, co ono znaczy. Bohater nie mógł wtedy dywagować, bo ze względu na nieliniowość narracji nie mógł odbiec od tematu, poza tym nastąpiło tu zbytnie związanie narracji z bohaterem - dygresja czy dywagacje narratora wcale nie muszą świadczyć o tym, że np. bohater właśnie się zamyślił. Dodam jeszcze, że w takiej sytuacji, w jakiej znalazł się bohater zarówno rozmyślania na temat bycia singlem, jak i wybieranie się na ryby, nie są sensownym zachowaniem.

 

Ogólnie: często brakuje związku między zdaniami i sensu w nich, za dużo jest dywagacji, i to w naprawdę kiepskich momentach. Mam wrażenie, że nie przeczytałeś tego przed opublikowaniem, a powinieneś - kilka razy.

Pomysł miałeś, ale chyba nigdy nie byłeś czterdziestoletnim nauczycielem.

Nie wyjaśniłeś skąd się wziął Karol, kim był i czemu tak mu zależało, by zostać pisarzem.

Opowiadanie nie jest najgorsze, ale w jego lekturze bardzo przeszkadzały mi następujące usterki:

 

"Pomimo tego, że do końca roku szkolnego pozostało jeszcze trzy tygodnie..." - ...pozostały jeszcze...

 

"Wstałem zza biurka, podszedłem do tablicy i wziąłem do ręki kredę. Zapisałem temat dla chętnych, którzy by chcieli poprawić swój stopień... Odwróciłem się przodem do uczniów." - Niepotrzebnie tak drobiazgowo opisujesz co czyni Romek. Wiadomo, że nauczyciel wstaje zza biurka, za którym siedzi (choć zdarza się, że przysiądzie na biurku), że do tablicy podchodzi, a nie np. doskakuje. Oczywiste jest, że bierze kredę do ręki, bo do czego innego mógłby ją wziąć.

Wiadomo też, że ewentualni, chętni uczniowie będą chcieli poprawić swój stopień, bo nie mogą wszak poprawiać ocen kolegów.

Nauczyciel, pisząc na tablicy, z reguły jest zwrócony do klasy plecami. Nie ma potrzeby zaznaczać, że napisawszy temat, odwraca się do uczniów przodem.

 

"W drodze do domu zajechałem do sklepu, aby kupić cztery piwa." - Uważam, że do sklepu pojechałem. Zajechać (dojechać) można do celu (sklep był etapem podróży do domu), lub przed coś, np.: Powóz zajechał przed pałac. Można też zajechać komuś drogę, a także daleko zajechać.

Nieistotn zupełnie jest informacja, ile piw kupił nauczyciel.

 

"Mam biurko z komputerem..." - Odniosłam wrażenie, że komputer jest integralną częścią biurka, jest do biurka przymocowany na stałe. Moim zdaniem lepiej wygląda: Mam biurko i komputer... Wszak nie zaznaczasz, że nauczyciel ma wersalkę z poduszkami.

 

"...a po za tym uczy..." - ...a poza tym uczy...

 

Romek i Sławek pracują w jednej szkole. Nieetycznie jest udzielać korepetycji uczniom ze swojej szkoły.

 

"Na pewno to znajomy jednego z moich kursantów, pomyślałem" - Roman powinien pomyśleć, że: Pewnie to znajomy... Jeśli ja myślę "na pewno", mam pewność. "Pewnie" pozwala przypuszczać, domyślać się."

 

"...nie wiedziałem jak w takim wypadku zinterpretowałbym zarzut..." - Interpretacja to objasnienie, wytłumaczenie, komentowanie. Roman zapewne nie wiedział jak sformułować, sprecyzować  zarzut.

 

"Pokazałem mu zapisany zeszyt, a on spojrzał na mnie, jakby ujrzał ducha, i zapytał mnie czy dobrze się czuję, pokazując mu pusty kajet. Moje zmęczone oczy..." - Wiemy, że w pokoju są tylko Romek i Sławek. Nie ma potrzeby używania tylu zaimków, bo wiadomo, że wszystko co się dzieje, ma miejsce między nimi.

 

"...wyklinając go pod nosem..." - Ja napisałabym: ...przeklinając go pod nosem...

 

"Tylko jak powiedzieć o tym Jemu." - Czemu o Karolu nagle trzeba mówić z takim szacunkiem?

 

"Ślina zalała mi szyję i zmoczyła bluzkę." - Bluzka to część damskiej garderoby. Roman miał na sobie koszulę, koszulkę lub podkoszulek.

 

"Musowo być zaradnym" - Uważam, że musowo, źle brzmi w ustach polonisty.

 

"Ja mam tyle dobrze..." - Ja mam o tyle dobrze...

 

"Na podołku ze spodni..." - Podołek to wgłębienie w spódnicy lub fartuchu, powstające z pofałdowania się tkaniny podczas siadania. W przypadku spodni Romana, nie może być mowy o podołku.

 

"...odezwał się głos Karola." - Głos się nie odzywa, głos można słyszeć. To Karol się odezwał.

 

"Nie miał źrenic, tylko tęczówkę." - Jedną tęczówkę?

 

"...lużnych spodenkach do kolan w jamajskie wzory..." - Czy kolana były w jamajskie wzory? Przed chwilą Roman był w spodniach (z podołkiem), a tu nagle ma na sobie luźne spodenki. Kiedy się przebrał?

 

Trochę tego jest, ale podejrzewam, że nie wszystko dojrzałam. Mam nadzieję, że następnym razem spiszesz się będzie lepiej. Znacznie lepiej. Pozdrawiam.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zmęczona już trochę jestem, ale przyznam, że tekst zniechęcił mnie, zanim się rozkręcił. Styl nieco drętwy, sporo zbędnych - tak się wydaje - wtrąceń... a i komentarze, wybacz, nie zachęciły mnie do brnięcia dalej w opowiadanie.

 

Powodzenia życzę i wytrwałości w przyszłych próbach.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Nowa Fantastyka