- Opowiadanie: Niris - Niebiesko

Niebiesko

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Niebiesko

Ile jesteś wart?

Ludzie mówią, że są cenni. Kiedy jednak spytasz ich ile kosztują oburzają się jakbyś właśnie obraził ich matki. Może nie wiedzą, może nie chcą się przyznać. Może nie chcą myśleć o tym, jak naprawdę są tani.

Ja kosztuję pięćset dwadzieścia kredyty. To nie dużo. Można za nie kupić jeden obiad w wewnętrznej kopule albo utrzymać sześcioosobową rodzinę przez dwa miesiące wszędzie indziej. Wiem to dobrze, sam do takiej należałem. Jeszcze… parę minut temu.

Ojciec płacze. To niesprawiedliwe. Dorośli nie powinni płakać, tylko być silni i twardzi. Powinni się targować. Jestem pewien, że mógłby wziąć parę kredytów więcej, gdyby nie rozkleił się tak na samym początku. Poza tym kiedy on płacze ja też mam ochotę. Muszę zagryzać wargę i zaciskać pięści, żeby nie wybuchnąć. Kiedy tata przelicza pieniądze, obcy ogląda mnie. Ma dziwny wzrok, od którego cierpnie mi skóra. Poza tym krzywi się jakby nie był z czegoś zadowolony. Cóż, jego problem. Jestem bardzo niski jak na jedenastolatka, ale słyszałem, że w tym zawodzie to zaleta. On też nie jest wysoki i w zasadzie przypomina łysą żabę. To znaczy, nie żeby istniały owłosione… śmieję się. To idiotyczne. Śmieję się i nie mogę przerwać. Mężczyzna otwiera tłuste, białe usta i jestem pewien, że na mnie nakrzyczy. Zamiast tego pyta się.

– Farbujesz się?

Nie rozumiem o co mu chodzi, ale ojciec odpowiada za mnie:

– Nie, jest niebieskowłosy od urodzenia.

Wydaje mi się, że jako niemowlak byłem łysy, ale nie prostuję tego stwierdzenia. Zamiast tego łapię najdłuższy kosmyk i owijam wokół palca. Mam niebieską fryzurę, niebieskie oczy, a kiedy mi zimno – niebieskawą skórę. Siostra powiedziała kiedyś, że wyglądam jak topielec.

– To wiele wyjaśnia – mówi obcy, który teraz nie jest już obcym, lecz moim właścicielem – niebiescy to kretyni.

Wzruszam ramionami. To też jego problem. Ojciec wygląda za to jakby chciał mu przylać. Zamiast tego pochyla się i mocno mnie obejmuje.

– Wykupię cię – mówi łamiącym się głosem – obiecuję.

Chcę znowu wzruszyć ramionami, lecz zbyt mocno mnie trzyma. Takie obiecywanie jest głupie. W końcu gdyby mógł inaczej zdobyć te pięćset kredytów nie sprzedawałby mnie. Prawda?

– Okej, tato. Poczekam – odpowiadam wesoło. Wyślizguje się z jego objęć i podchodzę do mężczyzny-żaby. Z matką i rodzeństwem pożegnałem się już wcześniej, kolegom nic nie powiedziałem. Próbowaliby jakoś skombinować kasę i na pewno by wpadli. Wzdrygam się. W mojej wyobraźni gapią się na mnie, kaszląc z wyrzutem i trąc zaropiałe oczy.

– Chodzić nie umiesz?

Żaba łapie mnie za ramię i ciągnie do przodu. Szybko idziemy po wilgotnej, mulistej ziemi, od jednej plamy światła do drugiej. Wydaje się zdenerwowany, jakby źle czuł się w wąskich uliczkach południa. Może boi się, że ojciec rozmyśli się i przybiegnie pogruchotać mu kości? To by było fajne, tylko że głupie. Mój tata nie jest idiotą, po prostu w życiu mu nie wychodzi. Znów mam ochotę płakać więc podnoszę głowę i próbuję dojrzeć kopułę.

– Jeszcze się na nią napatrzysz – mówi mężczyzna jakby czytał mi w myślach – aż do obrzydzenia.

– Po pięciu latach mogę się zwolnić – stwierdzam, wściekły, że drży mi głos – jako dorosły… takie jest prawo!

Żaba rechocze jakbym opowiedział dobry kawał. Powoli przestaję rozpoznawać okolicę. Ziemia staje się miękka jak bagno, a lampy słabsze. Wreszcie nie widzę niczego. Nagle zatrzymujemy się. Mężczyzna łapie moją dłoń i zmusza bym dotknął czegoś zimnego i oślizgłego. Wyrywam się i odskakuję, drżąc ze wstrętu. Mężczyzna milczy. W końcu słyszę jak odchodzi. Na ślepo ruszam za nim, krztusząc się łzami. Kiedy dochodzimy do bazy jestem już całkiem spokojny i przygotowany.

– Pięć lat – mówię, jakby to była obietnica.

Brzmi to jak wieczność.

 

***

 

Śpimy we trójkę. Ja, Lura i Skoczek, ubrani we wszystko co mamy. I tak jest zimno. Ciemność rozświetla jedynie akwarium. Wynędzniała światłoryba co chwili obraca do mnie głowę. W domu mamy podobną, tylko że mniejszą. Wyplątuję się z łóżka i ubieram buty. Moi nowi przyjaciele przytulają się do siebie, lecz śpią dalej. W białawym świetle widzę jak zamarzają ich oddechy. Przechodzę koło łóżka Mira, Buny i Troski, oraz tego, które zajmuje Szczekacz. Nie lubię go, jak wszyscy zresztą. Porusza się we śnie jakby miał zamiar się obudzić więc zastygam przestraszony. Chłopak przewraca się na drugi bok, a ja mijam go ostrożnie. Idę na korytarz i wchodzę po wąskich schodach do góry, do kuchni. Żyjącą tam światłorybę muszę rozbudzić stukając w szkło.

– Nie możesz spać, Topielec?

Podskakuję i dukam jakieś nieskładne przeprosiny. Szef ucisza mnie machnięciem ręki.

– Nalej sobie wody i chodź.

Posłusznie odkręcam kran i czekam, aż wypełni się szklanka. Woda jest trochę słona i jeśli pozostawi się ją na parę dni – pozostawia na szklance biały osad. Jest jej jednak pełno i absolutnie za darmo, więc piję więcej niż muszę. To głupie, ale po prostu nie mogę się powstrzymać. W domu zawsze musieliśmy pić racjonalnie, a kąpać chodziliśmy dwie ulice dalej, do publicznej łazienki.

Minęły zaledwie dwa tygodnie, a ja czuję, jakby było to inne życie.

Siadam na ławce, koło Szefa i kulę się, by zachować choć trochę ciepła. Razem patrzymy na szkło kopuły. Zawsze dziwiłem się dlaczego tak mało budynków do niej przylega. Teraz wiem. Jest zimno. I dziwnie… strasznie.

– Jutro wychodzisz, prawda? – pyta Szef drapiąc się po policzku jednym z trzech palców, które pozostały mu z lewej ręki. Kiwam głową, ostrożnie odstawiam szklankę i obejmuję kolana rękoma. Szef właściwie nie jest szefem, tylko najstarszą osobą z naszej grupy, więc wszyscy uważają, że jest za nas odpowiedzialny. On sam również. Poza tym jest legendą. Ma osiemnaście lat, a zaczynał kiedy miał osiem. Mówi się, że jeśli wytrzymasz trzy to masz szczęście. On zresztą nie wygląda na farciarza. Ma pełno blizn, kuleje i dwa dni temu stracił ucho. Wygląda prawie zabawnie z zabandażowaną głową.

– Szefie, jak tam jest? – pytam kiwając głową w stronę kopuły.

– Mokro.

– A tak na poważnie?

Przez chwilę milczy, jakby się nad czymś zastanawiał.

– Ciemno, zimno. Są miejsca gdzie woda będzie cię chciała porwać, ale są też takie gdzie jest ciepło i przyjemnie – potrząsa głową – tych unikaj.

– Czemu?

– Bo tam są ryby.

Śmieję się, cicho, tak, aby dodać sobie otuchy.

– Ryby to ja jem.

Chłopak mruży oczy.

– I lepiej, żeby tak zostało. W ogóle trzymaj się szkła i pilnuj swojej roboty, to nie będzie źle. Są tacy, którzy lubią pływać… ale uwierz, to nie jest dobry pomysł. Coś o tym wiem – tym razem on wybucha śmiechem.

Patrzę na zegarek. Zostały trzy godziny do dnia.

Boję się.

 

***

 

Na zewnątrz jest mokro, ciemno i zimno. Unoszę się w wodzie i walczę z paniką. Lura chwyta mnie za rękę, lecz ledwo czuję to przez skafander.

– Oddychaj – warczy w mikrofon.

Wściekam się. Nie dlatego, że traktuje mnie jak dzieciaka, ale dlatego, że całą naszą rozmowę będą słyszeć ludzie w centrali. Kimkolwiek są.

– Oddycham przecież – odpowiadam i odpycham się nogami od śluzy, chwytając za kratownicę. Przypinam się do niej, ale Lura macha ręką.

– Chodź, robotę mamy dalej.

Ledwo ją widzę w białym świetle latarki. Płynie do góry, dotykając dłońmi kopuły. Sznur mocujący sunie za nią jak anemiczny węgorz.

– Czekaj – proszę, a ona zatrzymuje się i zakłada ręce, zaczepiając o rury nogą.

Ostrożnie wspinam się do niej, czując chęć, aby natychmiast zawrócić i schować się w jakimś suchym miejscu.

– No oddychaj – dziewczynka wzdycha – co ty, człowiek czy krab? Trochę wody ci nic nie zrobi.

– No właśnie – dorzuca Skoczek – głęboki wdech i szybko machaj nogami.

Nienawidzę ich. Poza tym słyszę śmiech Buny.

– Nic mi nie jest – mówię i przyspieszam, młócąc nogami w idiotyczny sposób. Lura podaje mi rękę.

– Ucz się od mistrzyni, Topielec.

Płyniemy. To dziwne uczucie. Nigdy w życiu nie pływałem – a teraz od razu w pełnym osprzęcie. W górę, trochę w lewo, później znowu w górę i nagle ostro w dół, w szczelinę pomiędzy jedną kopułą, a drugą – przemysłową. Dziewczynka sprawdza znaki na kratownicy i prowadzi pewnie, coraz niżej.

– Rób to co ja – mówi – zdzierasz najpierw żelazem wszystko co się przyczepiło. Niektóre rzeczy żyją, więc uważaj. Później lepisz się do ściany i szorujesz, aż dojdziesz do szkła. No i szmatką na błysk.

– Jaką szmatką? – pytam niepewnie. Śmieje się.

– Żadną, taki kawał. W ogóle to jesteśmy koło elektrowni więc uważaj na prąd.

– Kopie?

Tym razem śmieją się wszyscy, których słyszę. Ona, Szef, Buna, Troska, Szczekacz, Skoczek, Mira. I ktoś jeszcze.

– Morski, durniu – mówi Lura zwijają się w kłębek – zresztą poczujesz jak zejdziemy niżej. W ogóle uważaj na szczeliny. Jeśli są w pierwszej warstwie to luz, bo to specjalnie. Jak w drugiej albo trzeciej to melduj. A teraz już się zamknij, bo cały kanał zajmujemy.

– Jaki kanał?

– O matko. Serio, niebiescy to idioci.

Robi mi się przykro, ale nic nie mówię. Po prostu jestem zdenerwowany. Każdy by był, prawda? Przypinam się do kratownicy i wyciągam zza pasa narzędzia. Są duże i nieporęczne, chociaż śmiesznie lekkie. Wchodzę za rury i zaczynam pracować. Od wewnątrz cała kopuła jest gładka i wygląda jak szkło. Na zewnątrz pełno w niej wgnieceń, wypustek, kanałów, otwór, odprysków i innych rzeczy, których nawet nie umiem nazwać. Lura siedzi z boku, porusza ustami, lecz nic nie słyszę. Co chwila patrzy na mnie z wyższością. Macham szczotką zawzięcie, zdzierając płaty brudu. To łatwe.

Kiedy opuszczam się niżej woda chwyta mnie i rzuca w głąb tunelu. Z trudem podciągam się na lince i przytulam do rury. Bolą mnie uda, brzuch i dłonie. Dziewczynka potrząsa głową.

– Mówiłam, żebyś uważał na prąd.

Uśmiecha się.

 

***

 

Szczekacz chwyta Lurę za ramię. Chwyta i ciągnie, rzucając na ścianę, pomiędzy łóżka.

– Odwaj… – bełkocze – oddawaj!

Zastygam z otwartą puszką w ręce. Buna i Troska podnoszą głowy znad planszowej gry. Wydają się niczego nie rozumieć. Zresztą: Lura również.

– Nic nie wzięłam! – prycha, podciąga nogi i próbuje uderzyć go w krocze. Przyciska ją mocniej do muru, aż dziewczynka piszczy z bólu – nie wzięłam!

Zastanawiam się czy jej pomóc.

Skoczek wpada przez otwarte drzwi i od razu rzuca się na Szczekacza. Obaj walą się na łóżko i przez chwilę leżą, próbując wydłubać sobie oczy. Troska siada koło mnie i pyta się:

– O co poszło?

Wzruszam ramionami.

Szczekacz jest silny, zrzuca Skoczka z siebie i próbuje uderzyć, lecz ten stacza się do tyłu i dzieli ich łóżko. Dyszą, oceniają szanse, w końcu znów na siebie skaczą. Lura wpełza pod drugie i beczy. Straszny z niej dzieciak.

Chłopacy biją się jak pijacy, na oślep i głupio, co chwila wpadając na jakieś meble. Skoczek uspokaja się dopiero gdy Szczekacz wybija mu zęba. Spluwa i wyciąga nóż, przyciskając kretyna do ściany.

– Jak ją dotkniesz to poderżnę ci gardło – syczy, a z rozbitego czoła leci mu krew.

– Jakby nie była złodziejką nawet kijem bym jej nie ruszył – odpowiada dugi i próbuje wtulić się w ścianę, kiedy Skoczek przyciska stal.

– Nic mu nie zabrałam! – krzyczy Lura nie wychodząc ze swojej kryjówki – ześwirował i tyle.

– Pewnie zgubiłeś – dodaje chłopak znacząco. Szczekacz powtarza po dłuższej chwili:

– Pewnie zgubiłem.

Ucieka przygarbiony, jakby ktoś przetrącił mu kark. Skoczek tymczasem chowa nóż i wyciąga dziewczynkę, sadza ją na materacu i starannie ogląda.

– Nic ci nie zrobił?

– Akurat mi nie. Widziałeś lustro? – odpowiada chichocząc.

Śmiesznie razem wyglądają. On wysoki, białowłosy, prawie dorosły, o chropowatej, poznaczonej bliznami skórze. Ona drobniutka i wesoła, z czarnymi włosami zaplecionymi w warkocze. W zasadzie w ogóle do siebie nie pasują.

Przysiadam się do Buny i Troski, dokładam własne piony. Ogrywam je trzy razy z rzędu. W kieszeni mam lekarstwa zwędzone Szczekaczowi.

 

***

 

Pływanie jest wspaniałe!

Po pracy tlenu starcza jeszcze na prawie godzinę. To taki bonus. A przez tę godzinę cały ocean jest nasz. Skoczek i Lura uczą mnie gry „zabij żmija”. Szef na nas wrzeszczy. Bezgłośnie oczywiście. Gasi i zapala latarkę w sposób, który można przetłumaczyć jako „ukatrupię was, smarkacze!”. Sam należy do gry i chyba o tym wie. Jeśli cię dopadnie będziesz żmijem na wieki. Łapię Lurę za ramiona i powoli układam usta w słowa, nie wypowiadając ich: w dół!

Uśmiecha się. Nurkujemy, a Skoczek za nami. Jest wolny i niezgrabny, ale to przyjaciel.

W dół! Dotykamy dna. Woda jest tu ciężka i gęsta jak ropa. Chcę dopiąć się do najniższego szczebla, ale Lura macha ręką. „No co ty?”. Próbuję nie wybuchnąć śmiechem. Skoczek rozgląda się niezdecydowany. Chyba nie ma ochoty iść. Wreszcie kręci głową i sam się dopina, poczeka.

Płynę z dziewczyną tuż przy dnie, chwytając dłońmi za kamienie. W centrali nas przywołują, lecz nie szkodzi. Mamy jeszcze powietrza na ponad pół godziny. Nagle Lura dotyka mojego ramienia i szarpie w bok. Mrużę oczy… coś tam jest. Podpływamy ostrożnie, jak morskie zwierzęta. Dotykamy chropowatej, znajomej powierzchni. Kopuła? Zaczynam panikować. Tu nie powinno być niczego, musieliśmy zupełnie zabłądzić. Chcę coś powiedzieć, lecz ona ucisza mnie gestem. Po chwili przesuwa dłoń do pasa i pokazuje na ścianę. Fakt, nie ma kratownicy. Uspokajam się trochę, podpływam w górę. Całość jest mała i dziwaczna, jakby ktoś nie był pewien co chce zrobić. Bardziej przypomina to walec niż półkulę. Lura znajduje śluzę, otwartą. Wpływamy, płosząc jakieś podłużne, śliskie stworzenie. Ledwo powstrzymuję krzyk, gdy jedno ociera się o mój brzuch. Wewnętrzne wrota są zamknięte, Lura ogląda je przez chwilę. Wreszcie podpływa i rozmawiamy – bezgłośnie. Oczyszczamy obydwoje drzwi, zamykamy jedne i zaraz otwieramy drugie. Woda wlewa się do niewielkiego korytarza. Ściągamy hełmy i oddychamy cuchnącym, lepkim powietrzem.

– Ale jazda – szepcze dziewczynka odgarniając czarne włosy – jazda, jazda, jazda! Jesteśmy odkrywcami. Zapłacą nam za to i się wykupimy, i będzie czad, i w ogóle.

– Zamknij się – mówię przewracając oczami – nie odkryliśmy tego. To jest cholernie blisko przemysłówki. Jak tego nie znaleźli dotąd to znaczy, że nie chcą.

Patrzy na mnie urażona.

– Czemu by nie chcieli?

– A skąd mam wiedzieć. Nie chcą i tyle. Chodź, rozejrzymy się.

Łapię ją za rękę i prowadzę, choć serce bije mi jak młot i mam ochotę wiać. Po prostu na lądzie to ja jestem dorosły. Może starszy tylko o dwa lata, ale przecież nikt o tym nie myśli.

Oprócz korytarza walec składa się z trzech pomieszczeń. Jeden to chyba kuchnia, a drugi sypialnia. Trzeci wygląda na graciarnie. Pełno w nim metalowych pudeł, a na ścianach widzą szmaty. Lura puszcza mnie i podchodzi do jednej.

Krzyczy.

Dopiero będąc przy niej z bojowo uniesioną szczotką, orientuję się, ze znalazła szkielet.

– To tylko trup – mówię. A później wymiotuję. Kości są pogryzione, jakby coś próbowało je zjeść. Zaglądam pod biurko i znajduję winowajcę. Jakieś zwierzę, ale nie potrafię go nazwać.

– Możemy już iść? – pyta Lura cicho. Macham ręką, by się zamknęła. Macam pudła. Są pokryte kurzem i zeżarte przez rdzę. Próbuje jedno otworzyć, a po chwili: rozwalić. W środku jest pełno przewodów i kawałków metalu.

– To chyba jakaś maszyna – stwierdzam niepewnie. Dziewczynka ociera łzy.

– No i co z tego. Ja chcę wracać.

– To sobie wracaj!

– Nie chcę!

Chichoczę przetrząsając biurka. W jednej szufladzie znajduję segregator z plastikowymi kartami. Oglądam je czując jak ogarnia mnie podniecenie.

– Popatrz.

– Nie chcę.

Przewracam oczami.

– Nie bądź dzieckiem, to fajne jest.

Podchodzi do mnie, starannie omijając kości. Długo patrzy na kartę.

– No i co to jest? Jakieś kreski.

– Matko, a to ja podobno jestem kretynem. To jest urządzenie. Maszyna.

– Do czego? – pyta, już trochę zaciekawiona. Przewracam plastik i palcem pokazuje jej następny rysunek.

– Do wydostania się na powierzchnię.

Patrzy na mnie jak na wariata, a po chwili zaczyna się śmiać.

– Głupi jesteś, powierzchnia nie istnieje.

– To skąd, by byli ludzie? – warczę – och, błagam cię o mądra, tyle z nas morskich istot co tłuszczu w dzieciaku z południa. Ktoś musiał wybudowa te pieprzone kopuły i gdzieś musiał żyć, zanim ich nie wybudował. Prawda?

– Nie krzycz na mnie! – znów wygląda jakby miała się rozpłakać – ja nie mówię, że kiedyś nie było powierzchni, tyle, że teraz nie ma. To bajka, mit, dzieciarnia. Kapujesz? A my powinniśmy wracać i tyle.

Odwraca się i biegiem wypada z pokoju, a ja zagryzam wargę. Mam ochotę ją uderzyć. W ustach czuję krew więc spluwam i idę za nią, książkę zostawiając na biurku. Powierzchnia… ona po prostu musi istnieć. Bez tego nic nie miałoby sensu.

Płyniemy milcząc, wściekli na siebie. Na dnie, przy kratownicy, nie ma Skoczka. Jednak nie czekał. Tuż przed śluzą kończy się nam powietrze. Tuż za nią czeka wściekły Szef.

 

***

 

Zawsze myślałem, że ojciec ma ciężką rękę, ale to bzdura. Leżę na brzuchu na łóżku i zastanawiam się jak przeprosić Lurę. Palą mnie plecy i czuję się, jakbym miał gorączkę, a przyjaciele traktują mnie jak zarazę. I tak było warto. Powierzchnia… Kiedyś miałem książkę. Ukradłem ją na bazarze i razem z bratem czytaliśmy przy świetle światłoryby. To była bardzo stara bajka dla małych dzieci. Akcja rozgrywała się w lesie, gdzie żyło pełno zwierząt, o których wcześniej nawet nie słyszałem. Najważniejsza jednak była ilustracja. Tylko jedna, na trzeciej stronie. Wielki pomarańczowy półokrąg, wokół niego czerwone niebo z białymi plamami, a niżej pełno drzew i krzaków. Całość podpisano „Świt”. Musiałem w encyklopedii, w bibliotece, odszukać znaczenie tego słowa. U nas nie ma świtów, ani zmierzchów. Po prostu w dzień świecą się lampy, a w nocy nie. Nie ma też nieba, krzaków, ani drzew. Właściwie – jest beznadziejnie.

– Masz – mówi Lura podtykając mi szklankę pod nos – wyglądasz jakbyś miał zaraz wykitować.

– Tak się czuję.

Ona dostała mniej, bo jest dziewczyną. I pewnie dlatego, że zwaliła wszystko na mnie.

– Sorry – mówię w końcu – nie chciałem, żeby tak to wyszło.

– Wiesz, ja trochę o tym myślałam. O tym co mówiłeś tam i w ogóle. I chyba to ja cię powinnam przeprosić, nie?

Mam ochotę powiedzieć „no właśnie”, ale milczę i wzruszam ramionami. Syczę z bólu.

– To… zamierzasz coś robić?

– Co? – pytam przez zaciśnięte zęby.

– No, żeby wyjść na powierzchnię.

– To teraz już w nią wierzysz? Cudownie.

– Przestań się gniewać, proszę – mówi bliska płaczu. Więc przestaję. Trudno się gniewać na Lurę.

– No dobra, to zawołaj Skoczka. Musimy pogadać.

Skoczek wydaje się nie pasować do otoczenia, gdziekolwiek by się znalazł. Teraz wstydzi się, że wyszedł z całości obronną ręką. Klęczy przy moim łóżku, kiedy opowiadam mu co znaleźliśmy. To jest fajne. Szczególnie, że czerwieni się za każdym razem, gdy mówię „szkoda, że tego nie widziałeś”.

– Płynie się mniej więcej kwadrans – mówię spokojnie – to by dało pół godziny na dzień do spokojnego gapienia się. Tylko tyle, że nas teraz będą pilnować. Zresztą tydzień kary po wewnętrznej stronie, nie?

– Acha – potwierdza Lura markotnie – ja nie wiem o co oni się tak wkurzyli. W końcu często odpływałam – dodaje.

Ja też się dziwię, ale nie chce straszyć Skoczka.

– Więc rozumiesz, musi ktoś inny obejrzeć to. Jeśli dobrze zrozumiałem ze schematu maszyna będzie po drugiej stronie, jakieś pięć metrów od tej kopuły… tfu, walca. To powinien być słup z doczepioną liną…

– Liną? Daj spokój, to by nie wytrzymało nawet dwudziestu lat – protestuje chłopak cicho.

– Może oni zrobili taką linę, która by wytrzymała – mówię urażony, ale sam się tego boję. Jeśli lina pękła to koniec, grób, kiła i mogiła. Z planu nici. – Poza tym jak już tam wszystko będzie dobrze, to musimy się przygotować. Wiecie, wziąć jedzenie, wodę… w końcu nie wiadomo jak to na górze wygląda, nie?

– Jak nie wiadomo? To w końcu powierzchnia – Lura podnosi głos i zaraz ścisza go przerażona – drzewa, które dają słodkie owoce, pełno zwierząt i tyle słodkiej wody, że można nią by zapełnić wszystkie kopuły…

– To czemu tam nie mieszkamy? – przerywa jej Skoczek.

Nie potrafimy odpowiedzieć. Chłopiec kręci głową.

– Przepraszam, nie pomogę.

 

***

 

Stoimy w śluzie i czekamy, aż nas wypuszczą. Ja i Lura pierwszy raz od paru dni. Jeszcze trochę bolą mnie plecy i mam kiepski humor. Lura też jest zła, chyba nawet bardziej ode mnie. Kopie w wyjście, jakby mogło to je otworzyć. Nagle słyszymy:

– Wracać. Zespół drugi, gdzie jesteście? – pyta obcy, ochrypły głos.

– No, w środku jeszcze – mówię zaskoczony – przy wyjściu.

– Wracać. Piąty zespół, gdzie jesteście?

– Przy polach, po odwrotnej – melduje Mira.

Nie słucham dalej, otwiera się wewnętrzna przegroda. Zamyka. Wchodzimy po drabince i zdejmujemy kombinezony, rzucając je na betonową podłogę. Biegiem mijamy przebieralnie i wpadamy do pokoju służbowego, ale są tam tylko jakieś obce dzieciaki, które też nie zdążyły wyjść. Powoli schodzą się ludzie. Obcy i znajomi. Buna i Troska wchodzą podtrzymując się, zielone na twarzy.

– Ryby – mówi Buna słabo – tam, są.

Siadamy na wąskiej ławce, tuląc się do siebie. Z napięciem patrzymy na drzwi. Wreszcie przychodzi Skoczek. Ma zabandażowany kark i rękę. Idzie z nim jakaś obca dziewczyna o rudych, krótkich włosach i pociągłych rysach. Siadają blisko, w milczeniu. Czas płynie wolno jak olej po szybie. W końcu pojawiają się szefowie grup, w tym nasz. Klęka przed nami i pochyla głowę. I tak domyślamy się co powie.

– Mira… nie wróciła. Szczekacz jest w szpitalu, ale nie… – macha ręką, a później zakrywa nią oczy. Oddycha szybko, lecz głos ma spokojny. – Macie wolne. Dziś i jutro. Albo dłużej, jeśli nie odpłyną. Możecie iść gdzie chcecie.

Lura siada mi na kolana i zwija się w kłębek, zawodząc jak zarzynane zwierzę. Głaszczę ją po głowie. Kątem oka widzę spojrzenie Skoczka. Gapi się na nas z dziwnym wyrazem twarzy.

Nagle robi mi się zimno.

– Chodźcie – mówię i siłą wyprowadzam ich z pomieszczenia. Wyglądają jakby ktoś ich ogłuszył. – Idziemy do ogrodu – dodaję.

– Nie mamy kasy – pociąga nosem Lura. Wzruszam ramionami.

– Ja mam.

O nic nie pytają.

 

***

 

Ogród jest w wewnętrznej kopule. Przy bramie płacimy piętnaście kredytów od głowy za wejście i dwa za jedną mapkę. Później jeszcze osiem, za obowiązkową kąpiel w detergentach. Gorąca woda spłukuje z mojego ciała napięcie.

– Skąd ty masz tyle? – pyta Skoczek nieufnie. Prycham:

– Sprzedałem coś. Nie chce o tym gadać, okej? W ogóle chce wam tylko zrobić przyjemność.

– Ale nie zabiłeś kogoś, nie?

Mam ochotę powiedzieć „Jeszcze żyje, a w ogóle to była ryba”, ale w milczeniu kręcę głową. Poza tym nie wiem skąd miał takie drogie proszki i nie chcę o tym myśleć.

Wchodzimy do wewnętrznej kopuły i od razu czujemy się jak w innym świecie. Ulice są wylane betonem i suche, a wszystkie lampy świecą mocnym, a równocześnie łagodnym światłem. Przede wszystkim zaś jest ciepło. Dotykam barierki odgradzającej dom od chodnika. Jest gorąca.

Lura również się zachwyca. Niemrawo i przez łzy, ale jednak. Tymczasem Skoczek czuje się nieswojo, lecz dla niego to nic nowego.

Poza tym chyba mi nie ufa. To przykre. Przestaję o tym myśleć. Tutaj jest jak w raju. Tylko ludzi – jeszcze mniej niż na zewnątrz. Zaglądam do domów i liczę puste. Ogarnia mnie gniew.

– Można by tu wszystkich przesiedlić – mówię zły.

Lura markotnieje.

– Ale tutaj trzeba płacić – stwierdza cicho – wiesz, za mieszkanie.

Wiem. Oczywiście, że wiem.

– Chodźmy – mówię i sprawdzam na planie najkrótszą drogę do ogrodu.

Znajdujemy go bez trudu. Jest olbrzymi, chyba trzy lub cztery razy większy od mojego starego mieszkania. I pachnie. Wyczuwamy go jeszcze z daleka, stajemy niepewni, pociągamy nosami. Zapach jest niezwykły – zupełnie inny niż ten, który dają gotowane wodorosty. Podchodzimy do wejścia jak do bramy świątyni, z opuszczonymi głowami i łzami w oczach. Płacimy po pięćdziesiąt kredytów człowiekowi z metalowymi prętami zamiast nóg. Informuje nas, że nie wolno śmiecić, głaszcząc znacząco karabin. Jakbyśmy chcieli.

Powoli idziemy po wąskich, betowych dróżkach. Pomiędzy nimi są pasy zieleni – traw i krzewów. Za grubym plastikowym ogrodzeniem z dziurami, w które tylko Lura może wetknąć palce. Przyciskamy do nich nosy, ciesząc się jak kretyni. Na jednym z trawników leży stary mężczyzna. Podłączony jest do różnych, dziwacznych urządzeń kolorowymi rurkami i wygląda jakby wyssały one całą jego krew. Na nasz widok podnosi dłoń, z której płatami schodzi skóra. Gapimy się dopóki nie przegania nas osobisty ochroniarz.

– A może oni wszyscy tak wyglądają? – zastanawia się Lura kiedy odpoczywamy przy jakimś wysokim, rozłożystym krzewie. – Wiecie, leżą w tych domach i się w ogóle nie ruszają, tylko leżą… – wzdryga się – dlatego w ogóle ich nie widać.

– Kogo? – pytam rozkojarzony.

– No, bogaczy.

Śmieję się.

– Nie widać ich, bo w ogóle nie muszą wychodzi. W końcu nie pracują, nie? Tylko… mają pieniądze. Więc siedzą w domu i robią… to co robią bogaci.

– Nie chodzą do ogrodu nawet – zauważała dziewczynka ponuro – co może być fajniejszego niż ogród?

– Nie mam pojęcia, ale na pewnie coś wymyślają. Zresztą u nas też większość osób siedzi w domu z głupich powodów. Na przykład dlatego, że są brzydcy.

Nie śmieją się więc kręcę głową z politowaniem.

– Po prostu dorośli są dziwni.

To przyjmują bez sprzeciwów. Nagle Lura wspina mi się na kolana, a później na ramiona, nim zdążę zaprotestować. Warczę z bólu.

– Czekaj, chwila – mówi, kiedy próbuję ją zrzucić. Krzyczy – mam!

Zeskakuje zręcznie na ziemie i pokazuje z dumą listek. Sama wącha go i ostrożnie smakuje, wreszcie z zachwytem wodząc palcem po drobnych włoskach na jego spodzie. Rozpromienia się jak właśnie zapalona lampa.

Skoczek również się uśmiecha, ale krzywo. Później, gdy wracamy do domu, mówi:

– Pomogę wam z tą powierzchnią.

 

***

 

Bazar jest jakby nie z tego świata. Rozpostarty na drutach, wielopoziomowy, pełny… w zasadzie wszystkiego. Jeśli masz pieniądze możesz kupić tu nawet samochód, choć przecież i tak nie dałoby się nim jeździć. Lura skombinowała forsę. Od kiedy Skoczek powiedział, że wszystko wygląda na całe i sprawne do użytku, ogarnęła ją jakaś gorączka, która w końca zaczęła mnie przerażać. Znikała na całe noce i dwa razy mało nie zleciała z rusztowania. Szef w końcu wziął mnie na bok i zapytał czy nie jest chora. Wydawał się tak zmęczony i wymięty, że miałem ochotę powiedzieć mu całą prawdę. Ale wtedy przypomniałem sobie, że kiedy miał szesnaście lat nie odszedł z pracy. Głupie, ale wcześniej o tym nie myślałem, a teraz… po prostu uświadomiłem sobie, że on jest taki sam jak Żaba albo ludzie z centrali. I mówienie mu o czymkolwiek to podstawianie szyi pod nóż.

Teraz jednak idziemy na bazar i mamy pieniądze. I jak zwykle nikomu się to nie podoba.

– Mówiłam, że to załatwię – prycha wbijając wzrok w ziemię – i załatwiłam.

– Wiesz, wolę nie wiedzieć jak… – mówię.

– To się nie pytaj!

– Ale muszę. Więc jak?

Kręci głową i zerka błagalnie na Skoczka. On jednak też jest wściekły.

– Chyba nie… tak jak to robią kobiety, co? – pyta ostro.

– Nie rozumiem. Co robią kobiety?

– A co ty zrobiłaś?

Dziewczyna czerwieni się i kopie jakiś kamyk.

– Sprzedałam się do fabryki.

– Ale ty przecież już jesteś sprzedana – mówię niepewnie.

– No wiem. Ale on nie wiedział.

Skoczek patrzy na mnie, ja na niego. Równocześnie wybuchamy śmiechem. Lura znowu prycha. Czochram jej włosy.

– Moja kochana dziewczynka – mówię – to genialny pomysł. Ile razy to powtórzyłaś? Niech zgadnę, trzy?

– Skąd wiesz? – jej oczy robią się wielkie jak talerze.

– Magia. No i wiesz, nie było cię cztery noce. Podejrzewam, że przez jedną kołowałaś jakiegoś starego, aby ci pomógł. Więc to logiczne. Wniosek: logika to magia.

Wchodzimy na bazar, wspinamy się na trzeci poziom, idziemy za głosami. Nocą jest tu tyle samo osób co w dzień. Po prostu: innych. Brzydszych, bardziej niebezpiecznych. Takich, którzy całymi dniami chodzą po mieście i wynoszą z mieszkań wartościowe przedmioty – czasem z pustych, czasem z zamieszkanych.

– Czego takie urocze szkraby potrzebują? – interesuje się zarośnięty, chudy staruch. Ma wąskie, pomarszczone czoło i zielonkawe plamy na szyi i dłoniach. I naprawdę jest stary. Po namyśle stwierdzam, że może mieć nawet więcej niż trzydzieści lat. Uśmiecham się uroczo:

– Latarek, butli na powietrze, pęku kabli… – wymieniam kolejne rzeczy patrząc jak powiększa się jego krzywy, wybrakowany uśmiech – …ach, zapomniałbym: i przewodnika.

Jego pomoc kosztuje dziesięć kart. Za karty nie kupisz jedzenia, wody, ani ciepła – ale na targu są podstawową walutą. Targuję się zaciekle, aż do sześciu. Lura i Skoczek kryją się za moimi plecami. Zabawne, jeszcze przed chwilą wydawali się dorośli i poważni. Staruch prowadzi nas wąskim przejściem, a ja wyciągam z kieszeni zabrany z kuchni nóż. Dotykam nim delikatnie chudych pleców i mówię spokojnie:

– I niech poprowadzi nas pan tam, gdzie będziemy mogli coś kupić, a nie… sprzedać.

Wydaję mi się to całkiem niezłą kwestią, dopóki z tyłu nie słyszę:

– Ta dzisiejsza młodzież nie ma dzisiaj za grosz kultury.

Odwracam się i patrzę na zbira, który przystawia pistolet do głowy Lury. Uśmiecham się i chowam nóż.

– Takie czasy. Jak rozumiem to pan zaprowadzi nas do odpowiedniego straganu?

Lura płacze prawie bezgłośnie, Skoczek stoi skamieniały. Ja cały jestem lepki od potu i mam ochotę zemdleć ze strachu.

– Nie sądzę – odpowiada, ocenia mnie wzrokiem – za to oddasz mi kasę.

– Bez latarki?

– Bez.

– Cóż, sprzedawca pewnie będzie niezadowolony – mówię, lecz wyciągam z kieszeni jedną trzecią sumy. Tyle wzięliśmy na rekonesans. Dzięki tato, za przestrogi. Na ramieniu czuję kościstą dłoń starca. Podaję mu więc pieniądze i czekam na dalszy rozwój wypadków.

Uderza mnie w kark tak mocno, że lecę do przodu, prosto na Skoczka. Ten łapie mnie, jakbym był ostatnią deską ratunku.

– Obszukaj gnojów – mówi staruch przeliczając kredyty – a małą weź, przyda się.

– Niekoniecznie – stwierdzam, starając się na nią nie patrzeć – wiecie, my czyścimy… tam, z zewnątrz.

Próbuję nadać głosowi odpowiednie brzmienie.

Zarówno zbir jak i nasz przewodnik patrzą się na mnie bezrozumnie.

– Nie wiadomo co można tam załapać – mówię z rozbrajającym uśmiechem – szczególnie jak później nie ma gdzie się porządnie umyć. Ja na przykład już drugi dzień szczam krwią, a przecież przyzwyczajony jestem.

Głupiec odpycha dziewczynę ze wstrętem. Przez chwilę myślę, że nas zastrzeli, lecz widocznie nie chce robić hałasu albo tracić amunicji.

– Spieprzajcie.

Idziemy koło starca, który odsuwa się od nas. Po chwili zaś puszczamy się biegiem. Szybko, kręcąc i lawirując, byle zgubić ewentualny ogon. Wreszcie wchodzimy do jednego z domów przylegających do bazaru. Siadamy na zakurzonej podłodze, pod zagrzybionymi ścianami. Pomijając to, lokum jest bardzo przyjemne. Może jak dorosnę tu zamieszkam. To znaczy, gdyby jednak z powierzchnią nie wyszło.

– Ja chcę do domu – mówi Lura, trzęsąc się rozpaczliwie. Wzruszam ramionami.

– Bzdura, jeszcze nic nie kupiliśmy.

– Taa, a teraz to kupisz, nie? Bez forsy – Skoczek uderza mnie w twarz. Z rozbitej wargi cieknie mi krew. Ocieram ją, powstrzymując się przed oddaniem.

– Forsę mam. Zwinąłem mu. No co? Poza tym dopiero wyszliśmy, wracać jest idiotycznie…

– Idiotycznie było w ogóle wychodzić, jesteśmy dziećmi. Smarkacze – warczy Skoczek, ale już mnie nie atakuje – kto nas potraktuje poważnie?

– Ktoś na pewno. Chyba widziałem po drodze stragan z antykami.

Podnoszę się i wypełzam z dziury. Za mną ostrożnie wychodzi Lura.

– Wiesz – mówi – wszyscy wiedzą, że niebiescy to kretyni. Tyle, że to nieprawda.

Uśmiecham się, a ona dodaje.

– Wy jesteście wariaci skończeni.

Cóż, to jej problem.

 

***

 

Maszyna nie działa. Teoretycznie jest prosta. Dwa sznury, bloki, napęd. Platforma na powierzchni, słup betonu na dnie. Nic skomplikowanego.

Tylko nie działa.

Skoczek co noc wymyka się do biblioteki i czyta o starożytnych mechanizmach. Raz nas zabrał i pokazał jak to robi. Najpierw idzie do jednego z zewnętrznych bloków. Wspina się, aż do miejsca, gdzie można dotknąć zakrzywiającej się kopuły. To dziwne uczucie i trochę przerażające. Później trzeba przejść przez wąski, prowizoryczny most, po dachu innego budynku i po rusztowaniu takiego, który nigdy do końca nie został wybudowany. Z tego na dach biblioteki i przez świetlik – prosto do sali z książkami. Leżą na stołach przypięte grubymi łańcuchami wyglądając jak śpiący niewolnicy. Lura znalazła tam taką o zwierzętach. Pół godziny oglądaliśmy obrazki – koty, konie, króliki, psy, małpy, wieloryby. Ja i ona. Wcześniej byłem w bibliotece tylko raz i to bardzo krótko, a ona nigdy. Za korzystanie z niej płaci się drogo. Skoczek czytał coś poważniejszego.

Robił to co noc, do teraz. Właśnie złapała go policja i skatowała tak mocno, że nawet Szef na niego nie krzyczy. Po prostu jesteśmy w kuchni, a on na nas patrzy. I mówi:

– Wiem, co znaleźliście.

Zastygamy tak jak siedzieliśmy. Ja ze szklanka wody, Lura skulona mi na kolanach, Skoczek pochylony, bezmyślnie bawiący się temblakiem.

– Wiem, co znaleźliście – powtarza i krzywi się – ale cholernie nie pojmuję, czemu tego nie zostawiliście.

Dopijam wodę, by zyskać trochę na czasie. Lura i Skoczek milczą. Zresztą to pytanie jest skierowane do mnie i wszyscy o tym wiedzą.

– Cóż – zaczynam powoli – w zasadzie to fajne miejsce. Jest tam trochę ciekawych książek i w ogóle, taki jakby relikt przeszłości…

– Nie bujaj mnie, Topielec. Mówię o dźwigu.

– Chcemy zobaczyć powierzchnię – odpowiada Lura zamiast mnie. Zaciskam palce na jej ramieniu. Milcz. Szef wzdycha.

– Powierzchnie. Oczywiście. Opowiem wam o powierzchni.

Gapimy się na niego.

– Op.. opowiesz? – dukam i dodaje płynniej – byłeś tam?

Kręci głową.

– Nie. Gdybym był to bym już nie żył. Widziałem filmy…

– Co? – pyta Skoczek.

– Filmy – prycham, zły, że mu przerwał. Po sekundzie jednak dodaję – jakie filmy?

Szef zamyka oczy i mówi, cicho, lecz hipnotyzująco.

– Nie sądziliście chyba, że to ustrojstwo przetrwało tyle lat?

Milczymy. W sumie: sądziliśmy. Chyba widzi to w naszych oczach, bo krzywi się.

– Nieważne. Co jakiś czas zarząd po prostu wysyła parę osób na górę. Dwie, trzy, w sumie nie wiem. Włączają to…

– Jak? – pytam szybko.

– Nie wiem. Nie powinieneś o tym myśleć. Tak czy siak wysyłają kogoś, a on bada czy możemy wrócić na zewnątrz. Jak już zapewne domyśliliście się, nie można.

Milczymy, nie wierząc mu. On wie, że mu nie wierzymy. To bardzo niezręczna sytuacja.

– Mogę poprosić ich, żeby udostępnili wam nagrania. Zresztą niewiele na nich jest. Woda wokół, wskazania dla temperatury, promieniowania, zanieczyszczenia powietrza, jakieś inne bzdety. Jest parę o lądzie, ale dostać się na niego można jedynie dzięki specjalnym łodziom. Piach, ruiny miast, trochę roślinności.

On kłamie. To oczywiste, że on kłamie.

– I mam uwierzyć, że oni tak o, pokazują to wszystko każdemu dzieciakowi, który tylko poprosi? – pytam wreszcie, uśmiechając się bez rozbawienia. Mógłby wymyślić lepsze kłamstwo, choćby z szacunku dla nas.

Kręci głową.

– To nie takie proste. Po prostu oni również potrzebują ludzi, a brać tych, którzy już coś wiedzą jest najszybciej. To naprawdę nie jest duża odległość i sporo osób się przewija. Dam wam dzień do namysłu, a później zamelduję. Okej?

To wcale nie jest okej. Chce powiedzieć mu, że jest nienormalny i powinien się utopić, a zgłaszanie tego jakimś świrom jest nieludzkie. W końcu jeśli się nie zgodzimy to co zrobią? Nieszczęśliwie naładują felernego tlenu w butle? Chcę powiedzieć, że rozumiem, iż jest tylko zwykłym, cholernym bezpiecznikiem. W końcu ktoś musi czyścić tą kopułę i sprawdzać uszkodzenia. I ktoś musi pilnować, by nikt nie dowiedział się o powierzchni.

– To my pójdziemy spać – mówię zamiast tego.

Obserwuje jak wychodzimy, ale zamiast do łóżek prowadzę przyjaciół na dach. Tutaj nie powinno być mikrofonów.

– Kłamca – szepczę, kiedy siadamy na krawędzi – łże jak mutant.

– Skąd wiesz? Może tam naprawdę nic nie ma? – mówi Skoczek niepewnie.

– Jakby nic nie było, nie pilnowali by tak, aby nikt się o tym nie dowiedział – odpowiada za mnie Lura. Sprytna dziewczynka. Kiwam głową z uznaniem.

– Dobra, nowa lista zakupów. Czujniki na te rzeczy co on mówił, przede wszystkim. Poza tym musimy się streścić. Jutro stąd wiejemy.

Skoczek wygląda jakby miał zwymiotować ze strachu.

– Ale nadal nie wiemy jak się to włącza.

– Och, to proste – odpowiadam – z centrali.

 

***

 

Skoczek wie, że zostanie. Zrozumiał to w chwili, gdy wspomniałem o centrali. W końcu ktoś będzie musiał w niej być, prawda? Mimo tego chodzi z nami po targu i nuci jakąś idiotyczną piosenkę. Myślę, że on kocha Lurę. To dziwna myśl ale nie widzę innego wytłumaczenie. Zresztą to też jest naciągane. Gdybym ja ją kochał, nie pozwoliłbym jej odejść z kimś innym, nawet do raju. Chociaż on pewnie myśli, że takie męczeństwo jest romantyczne.

– Topielec, chyba mam – mówi dziewczynka pokazując jakieś ustrojstwo. Ma ekran i wygląda na stare, więc kiwał głową.

– Kupuj.

Skoczek przełyka ślinę i ciągnie mnie za rękę. Odchodzimy parę kroków dalej, ciągle jednak mając na oku targującą się dziewczynkę.

– Zaopiekujesz się nią, prawda? – pyta Skoczek, skubiąc temblak – ja z tą ręką w ogóle bym nie dał rady… zaopiekujesz się, nie?

– No jasne. Szkoda, że akurat teraz tak cię załatwili – odpowiadam, choć obaj wiemy, że gdyby był zdrowy i tak padłoby na niego. Przynajmniej ja to wiem.

On za to chyba się wzruszył.

– Ty jednak dobry kumpel jesteś. Na początku nie byłem przekonany. Wiesz co się mówi o niebieskich?

– Że jesteśmy kretyni? – odpowiadam z uśmiechem.

On kręci głową.

– To też, ale głównie… że jesteście psychopaci. Nie bierz to do siebie, taka plotka.

– Serio? – pytam przez zaciśnięte zęby – co jeszcze mówią?

Wzrusza ramionami i krzywi się.

– Same bzdury. Głupio, że wspomniałem.

– Nie, nie głupio – rozluźniam się. Uśmiecham – po prostu kumple powtarzają sobie plotki. Szczególnie, że o tej nikt mi nigdy nie wspomniał.

– No wiesz, to samo co o politykach. Po trupach do celu, zerowa empatia, jakaś mutacja na potwora. Idiotyzmy.

– Fakt. Idiotyzmy.

Śmiejemy się razem. Czuję się dziwnie… urażony. Nie jestem jakąś zmutowaną bestią. Mam przyjaciół. Płakałem kiedy mnie zabrali od rodziny. Boję się i w ogóle.

Podchodzi do nas Lura więc łapię ją za rękę, trochę rozpaczliwie. Po prostu mam wrażenie, że wszyscy ludzie na świecie mnie nienawidzą. Oprócz niej. I Skoczka. Chyba.

– Chodźcie, musimy omówić plan.

 

***

 

Większość rzeczy przemyciliśmy wcześniej. W zasadzie nie było to trudne. Istnieje niepisane prawo, mówiące, że możemy wnosić i wynosić cokolwiek chcemy, pod warunkiem, że nie jest to żywe. Czujniki mamy w kieszeniach, podobnie jak jedzenie. Tylko trochę, na podróż. Podchodzi do nas Szef i pyta ponuro:

– Więc?

Patrzy tylko na mnie. Cóż, mam niebieskie włosy. Muszę być winny. Kopię w kostkę Skoczka, który przełyka ślinę.

– Ja i tak nie mogę teraz płynąć, więc obejrzę filmy i później im opowiem – recytuje.

– A my chcemy jeszcze raz popatrzeć – dodaję.

Mężczyzna mi nie ufa. Widzę to na jego twarzy. Mimo tego wzrusza ramionami.

– Przebierajcie się.

Kiedy wypływamy nawet nie próbujemy udawać, że będziemy pracować. Po prostu kierujemy się w dół, aż do dna, a później do walca. Pakujemy się do niego i zatrzaskujemy śluzę. Ściągamy hełmy i kładziemy je na podłodze, śmiejąc się histerycznie. Dopiero wtedy orientujemy się, że ktoś na nas czeka.

– Całkiem ładnie się urządziliście – mówi Żaba.

 

***

 

Drżąc oglądamy graciarnie, próbując wyglądać na zaciekawionych. Mężczyzna stoi przy ścianie i trzyma nas na celowniku.

– Więc chcieliście zobaczyć sobie górę? A nie łatwiej byłoby poprosić? – pyta z nieszczerą sympatią w głosie – pójść do tego szczyla, który wami się opiekuje i powiedzieć: proszę, niech pan poprosi w naszym imieniu tych dupków na górze, żeby nam zafundowali wycieczkę?

– A zafundowaliby? – pytam, aby zyskać na czasie.

– Pewnie nie. Puściliby parę nagrań i powiedzieli parę wzruszających przemów. Bo widzicie, z góry nikt nie wraca, a takie smarkacze jak wy są w cenie.

– Ale dlaczego nikt nie wraca? – Lura odwraca się i podchodzi do niego jak rozłoszczony szczeniak. Szczeniak! Więc jednak znam to zwierzę spod stołu. Ale psy wymarły… zresztą, nieważne. Żaba się śmieje.

– Promieniowanie – odpowiada.

– Jakie promieniowanie? Zresztą CO TO JEST PROMIENIOWANIE?

– Nie mam pojęcia kruszynko, po prostu jak tam pójdziesz to kaput.

– Przecież tam chodzili ludzie i…

– Umierali. Później, wcześniej. Tak czy siak, zawsze. Ważne, żeby wcześniej spuścili płyty. Wszyscy to samobójcy. Wy też, prawda? I tak umrzecie przed dwudziestką, każdy zdycha.

Żaba jest zły. Przyciska pistolet do piersi dziewczynki i kładzie palec na cynglu. Trzęsie się jakby miał gorączkę. Właściwie chyba ma. Widzę dziwnie wyraźnie krople potu na jego policzkach, smarki i ślinę rozmazaną na brodzie. Ręka w której trzyma pistolet jest napuchnięta i fioletowa.

Pistolet. Stoją zbyt blisko siebie jak na ten model. Właściwie… Jeśli wystrzeli podbije mu rękę i straci równowagę. Chyba.

W kieszeni mam nóż. Wyciągam go ostrożnie i chowam w rękawie. Podchodzę do nich powoli. Krok. Dwa kroki. Pod butami chrzęści papier i plastik. Żaba nie zwraca na mnie uwagi.

– Jasne, a my jesteśmy tacy drodzy, bo macie świra na punkcie świrów! – warczy Lura ignorując broń. Wygląda jakby zaraz miała mu się rzucić do gardła. Powinienem coś zrobić, uspokoić ją albo jego. Tylko nie wiem jak.

– Nie mam zielonego pojęcia – odpowiada wesoło – ja bym was wszystkich pozarzynał.

Od jego głosu cierpnie mi skóra. Tylko, że on ma racje. To nie ma sensu. W końcu jest tylu innych ludzi, których mogli by wcielić… tylu innych…

Ilu? Mój ojciec mógł sprzedać tylko mnie. trójka mojego rodzeństwa jest bezwartościowa. Moja grupa, z Szefem, liczy osiem osób. Teraz sześć. Nie mogę… uzupełnić. Takich jest może dziesięć. Na cztery kopuły? Śmieszna liczba. Zresztą – ilu ludzi jest w ogóle? Lura sprzedała się do trzech fabryk. Bez trudu. Wszędzie brakuje pracowników.

Kłócą się. Głośno, zajadle i w zasadzie o nic. Nie pozwalają mi myśleć. Wiem, że coś mi umyka. Coś ważnego. Patrzę na nich i sam mam ochotę krzyczeć. To powiedział Szef. Co on powiedział? Nagle Lura mruga do mnie. Raz, powoli, znacząco. Zamyka i otwiera powiekę. Coś kombinuje. Ruiny miast! Szef powiedział: miast. Dlaczego liczba mnoga, skoro od zawsze wystarczało jedno? Spinam mięśnie gotowy do skoku, a ona powoli unosi rękę i zaciskają ją na pasie od jego skafandra. Po co w ogóle budować miasto, w którym nikt nie mieszka?

Słyszę huk. Jeden nakłada się na drugi. Coś. Maszyna się poruszyła! Żaba strzelił. Chwieje się, leci do tyłu, próbując chwycić się krawędzi biurka. Dopadam go, łapię za ramię i wbijam nóż. Nie chce przejść przez skafander, nie do końca. Kieruje na mnie broń, ale śmiesznie wolno. Zwalam go z nóg, na Lurę, i wytrącam pistolet z ręki. Jego czaszka uderza o podłogę z chrzęstem. Gasną oczy. Żaba wygląda jakby się uśmiechał.

Staczam jego trupa z ciała Lury i klękam przy niej. Jest cała zachlapana krwią i dziwacznie podatna na moje dłonie, jak lalka z celofanu.

Czuję, że powinienem coś powiedzieć, albo zrobić. Może ją pochować? Tylko, że to byłoby głupie. Krew zwabiłaby ryby.

– Kurwa – mówię i przytulam ją. Zamykam oczy. Ciągle jest ciepła. Prawie mógłbym wierzyć, że nadal żyje – ty idiotko – dodaję dławiąc się łzami.

Na ślepo idę do korytarza, po drodze przekładając czujniki do przyszykowanej, nieprzemakalnej torby. Dopinam zapasową butlę powietrza i nakładam hełm. Jest w nim dziwnie cicho.

– Halo? – pytam otwierając śluzę. Woda obmywa mnie z posoki.

– Tu ja, Skoczek. Przełączyłem to, żeby nas inni nie słyszeli. Udało się? Błagam, powiedz, że się udało?

– Jasne, że się udało – mówię – jesteś wielki.

– A co z Lurą?

– Co ma być? Właśnie płyniemy do dźwigu… a, o to ci chodzi. Schrzanił się jej mikrofon, bo kopnęła hełm gdy się zbieraliśmy.

– Ale nic się mu nie stało? Hełmowi znaczy? Cały?

– No cały, jasne, że cały. Okej, ja się przypinam. Trzymaj się ile możesz.

– Ile trzeba, oni są debilami. Wiesz, w zasadzie to banda staruchów. No i pojęcie o technice to mają zerowe. Zostawili mnie praktycznie w centrum dowodzenia, wystarczyło złamać jedną ściankę i hasło – śmieje się. – Wy też się trzymajcie. I zaopiekuj się nią, dobrze?

– Obiecuję.

– To cześć. Postaram się do was dojść.

– To do widzenia.

Wchodzę do metalowego kosza – klatki i zwalniam dźwignię. Lina niesie mnie do góry. Nie mogę wyłączyć mikrofonu więc czekam, aż w głośniku pojawią się trzaski i zakłócenia. Dopiero wtedy wybucham ochrypłym, rozpaczliwym śmiechem.

 

***

 

Platforma, a wokół woda. To dziwne – nie być pod ani w, ale obok niej. Dziwne, lecz bardzo przyjemne uczucie. Wyciągam z torby wszystkie ustrojstwa i sprawdzam odczyty.

Śmierć. Śmierć. Powolna Śmierć. Śmierć w mękach.

Nie szkodzi.

Zamieniam hełm na maskę i gogle, ściągam kombinezon i kładę się na płycie. Jest gorąca więc wreszcie mi ciepło. Termometr pokazuje ponad dwadzieścia stopni. Nawet moja skóra przestała być niebieska. Poza tym wiatr mnie osusza. Podobny do prądu morskiego, tylko, że zrobiony powietrza. Nie wierzyłem, że to możliwe. Szef o nim nie wspomniał, a przecież jest wspaniały. Nie mówił również o gwiazdach choć one są warte wszystkiego.

Patrzę na nie i jestem szczęśliwy.

Niebo blednie, później różowieje i wreszcie widzę słońce. Wznosi się, rozpala me ciało i ogrzewa myśli. Muszę zamknąć oczy, nagle śmiesznie ślepe. Wreszcie osłaniam je ręką i patrzę w górę.

Niebo jest niebieskie.

To zabawne. Zawsze myślałem, że będzie czerwone.

Nie szkodzi.

Dla takiego nieba też warto umierać.

 

Koniec

Komentarze

Tekst w miarę ciekawy, ale w niektórych miejscach - o ile się nie mylę - szwankują przecinki. " Może nie chcą myśleć o tym jak naprawdę są tani" - "Może nie chcą myśleć o tym, jak naprawdę są tani". Sam pomysł nie jest zbyt oryginalny, ale spodobał mi się.

Możliwe, z przecinkami mam problemy ;) To zdanie poprawiłam.

Dziękuję za komentarz.

Przecinki to pikuś. One nie gadają.

Ja zdecydowanie na tak. Wiele fajnych zdań.

Wreszcie coś, co lubię. Zachowam, bo weszło.

POZDR 

Chyba nie czytałaś tego po napisaniu, bo jest bardzo dużo literówek. Głównie ogonki od "ę". Póki masz jeszcze czas na poprawki, przeczytaj i znajdź te literówki, bo strasznie drażnią. Przy okazji zwróć uwagę na szyk zdań, bo czasem kuleje. Z przecinków jeden szczególnie rzucił mi sie w oczy (chociaż oczywiście jest ich więcej).

W domu mamy podobną, tylko, że mniejszą. - przed "że" nie jest potrzebny.

Czyta się nieźle, chociaż jak dla mnie jest to mało jasne. Praktycznie nie ma opisów tego, jak to wszystko wygląda, po co jest itd (przynajmniej do momentu do którego doczytałam,tym niemniej nie zanosi się na to, żeby coś więcej było). Dlatego nie mogę sobie tego wyobrazić. Może wrócę, jak znajdę więcej czasu i doczytam do końca.


Bardzo ciekawy tekst.

Ale fajne!

Ale pomijając fabułę...

"To nie dużo." - niedużo!

"Śmieję się i nie mogę przerwać." - raczej "przestać"

"Mam niebieską fryzurę," - bardzo złe sformułowanie. "Włosy" tak, w tym kontekscie. "Fryzura" - nie. 

I tak dalej...

Te ogonki postarałam się poprawić kiedy jeszcze mogłam.

niezgoda - nie wiem jakim cudem mi to "niedużo" umknęło, taki głupi błąd, że aż wstyd. Postaram się lepiej formułować myśli przy następnym tekście. Zresztą mam cichą nadzieję, że z czasem będę pisać coraz lepiej, a nie gorzej. 

Cieszę się jednak, że paru osobom się spodobało ;) 

Nowa Fantastyka