- Opowiadanie: chmielu - Piewszy dzień w piekle (cz.1)

Piewszy dzień w piekle (cz.1)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Piewszy dzień w piekle (cz.1)

Lokomotywa krwawiła parą i olejem. Maszynista gładził jej bok dłonią chronioną przez grubą, czarną od sadzy rękawicę. W jego oczach błyszczały łzy, a mięsiste usta wypluwały przekleństwa. Mechanicy, ten z pociągu i ten ze stacji, obchodząc maszynę wymieniali półgłosem uwagi i kręcili zgodnie ponuro głowami. Było jasne, że pociąg nigdzie już nie pojedzie.

 

Jack przypatrywał im się, dopóki gruby Bask o imieniu Ignazio, który na stacji przebywał niecałe dwa miesiące, uderzył go łokciem w bok i wskazał na horyzont.

 

– Lepiej patrz, czy nie zbliżają się tamci. Sam wiesz, kto?

 

Jack wiedział. Tamci – Wyklęci, Inni, Straceni, Czerni, mieli tysiące imion w dziesiątkach języków, ale zawsze było wiadomo, o kogo chodzi. O nieszczęśników zamieszkujących zakazany obszar na północ od linii kolejowej Dworzec Główny – Nowe Bilbao, te mordercze, wyniszczone promieniowaniem pustkowia.

 

Jack poczekał aż Ignazio sobie pójdzie i zbliżył się do stojącego nieopodal Xaviera, siwego naczelnika stacji, wokół którego tymczasem zebrali się mechanicy i obsługa pociągu.

 

– Mieliście dużo szczęścia, że dojechaliście do nas – tłumaczył powoli Xavier – W lokomotywie jest uszkodzony kocioł, zbiornik wody i cylindry w silniku. To samo w sobie wystarczałoby, żeby was tu zatrzymać. Ale wasze podwozie też nie jest w najlepszym stanie, że o wagonach nie wspomnę.

 

– I co teraz? – zapytał kierownik pociągu, wysoki, chudy Hiszpan o pociągłej, gniewnej twarzy.

 

– Wyślę wiadomość do Bilbao. Przyjadą stamtąd z częściami zamiennymi albo lokomotywą ratunkową, jeśli ta będzie na chodzie. Zabiorą was do miasta. Byrne’owie mają tam zajezdnię i warsztat. Naprawią, co trzeba.

 

– Jeśli myślisz, że pozwolę tym brudnym Irlandczykom tknąć moją lokomotywę, to grubo się mylisz! – wrzasnął gwałtownie Hiszpan, wymachując rękoma tuż przed twarzą Xaviera.

 

Kierownik pociągu służył rodowi Cantasto, jednemu z pięciu rodów baronów kolejowych. Cantasto rządzili linią Dworzec Główny-Nowe Bilbao i to ich pociągi nią głównie jeździły. Ale Baskowie, czy to z sympatii dla Irlandczyków, czy to z politycznego wyrachowania, kontrolę nad zajezdnią oddali konkurencyjnemu rodowi Byrne.

 

– Czy pozwolisz tknąć, czy nie, to twoja sprawa – stwierdził spokojnie Xavier – Ale za sześć dni zgodnie z rozkładem tą trasą będzie jechał kolejny pociąg, a ja nie pozwolę, żeby cokolwiek blokowało mu przejazd. Nie naprawimy waszej lokomotywy, to zrzucę ją z torów. I trudno, bardzo trudno, będzie ją wam umieścić tam z powrotem. To jak będzie?

 

Hiszpan zagryzł wargę.

 

– Nie ośmielisz się… – zaczął.

 

– Jack? – przerwał mu Xavier i pstryknął na swojego podkomendnego palcami. Irlandczyk posłusznie podszedł do dowódcy.

 

– Tak?

 

– Jak myślisz, zepchnięcie tego pociągu z torów… – dowódca zawiesił głos.

 

Jack zmrużył oczy i długo przyglądał się maszynie.

 

– Da radę – stwierdził wreszcie – Kilka dobrze umieszczonych dźwigni tu i tam i zrzucimy pociąg za nasyp. Uszkodzimy tory, ale nie zrobimy nic, czego byśmy nie potrafili naprawić przed kolejnym przejazdem.

 

– To jak, panie Clemente? Dacie Byrne’om pomajstrować przy waszej drogocennej lokomotywie?

 

Kierownik pociągu obrzucił Xaviera i Jacka wściekłym spojrzeniem. Nie, wściekłość to za mało powiedziane. Sama wzmianka o tym, że śmieliby podnieść rękę na jego drogocenny pociąg sprawiła, że stali się niemalże śmiertelnymi wrogami pana Clemente. Ale Hiszpan wiedział równocześnie, że znalazł się w sytuacji bez wyjścia.

 

– Damy – stęknął przez zaciśnięte zęby.

 

– Znakomicie – stwierdził Xavier. – W takim razie pozostają nam tylko Czerni.

 

Tak, tylko Czerni – pomyślał gorzko Jack. Byli na tyle silni, że odważyli się napaść na pociąg. Uszkodzili go i teraz na pewno nie odpuszczą. Ilu ich mogło być? Trzydziestu, czterdziestu? W każdym razie dużo.

 

– Rozchmurz się Jack – pocieszył podwładnego Xavier –To oznacza, że wkrótce zobaczysz swoją kobietkę.

 

 

2.

Szarpnęło nim i przez sen poczuł, jak leci przed siebie, prosto w lepką, parną ciemność. Przez chwilę, która nie trwała dłużej niż mgnienie oka, bał się, że dopadli go Republikanie albo utherowe psy. Ale potem uderzył głową o kolana siedzącego naprzeciwko mężczyzny i wraz z bólem nadeszło otrzeźwienie.

 

Wyspy Irlandzkie opuścili kilka miesięcy wcześniej. Utherowi byli już na ich tropie, a za głowę Jacka wyznaczono sporą nagrodę. Łodzią rybacką dotarli do miast Północy, gdzie cudem udało im się uniknąć smutnego losu niewolników za długi. Irlandczyk wiedział, że kto raz wchodzi w łańcuchach do tamtejszych kopalni, już nigdy ich nie opuszcza. Uciekli w ostatniej chwili, ostrzeżeni przez dobrotliwą gospodynię. Kobieta zlitowała się nad nimi, bo Derry przypominała jej zmarłą w dzieciństwie na szkarlatynę córkę.

 

W Sonderhaim, gdzie dotarli po dwutygodniowej, męczącej wędrówce udało im się skontaktować z łącznikiem Irlandzkich Ochotników, których w swoim języku nazywali Óglaigh na hÉireann. Ponad czterdziestoletni, zgorzkniały mężczyzna, jeden z tych, którzy kiedyś razem z Koźlim Królem łupili Bramę Północy – stolicę przeklętego Uthera, przyjął ich niechętnie i okazywał wzgardę na każdym kroku.

 

– Jesteście tylko opóźnionymi w rozwoju dziećmi, które bawią się w żołnierzy. Powinniście siedzieć cicho jak myszy pod miotłą, zamiast organizować te swoje zamachy, zasadzki – wyznał im kiedyś w przepływie pijackiej szczerości.

 

– A nasza wolność? Nasze statki? Nasze wyspy? Nasze zgwałcone kobiety? Nasze zamordowane dzieci? Co z nimi? – zasypała go pytaniami Derry, a oczy lśniły jej gniewem. – Mamy im na to wszystko pozwalać?!

 

– Uther kiedyś zdechnie. Do tego czasu, to co robicie, nie ma sensu – odpowiedział mężczyzna spokojnie, nie zważając na jej wybuch. I to był koniec rozmowy z jego strony.

 

Derry popłakała się wtedy. Jack trzymał dziewczynę w ramionach i czuł jak jej łzy wsiąkają w jego płócienną koszulę.

 

– On nie ma racji – szeptała wtedy – to, co robimy ma sens.

 

– Oczywiście, że ma – zgodził się i pocałował ją w czoło.

 

Dwa dni później łącznik dał im prowiant na drogę, trochę pieniędzy i zaproszenie do pracy wystawione przez szefa jednej z rybackich kompanii baskijskich.

 

– Oni zawsze potrzebują dobrych marynarzy – wyjaśnił mężczyzna – Wielu Irlandczyków u nich pracuje. Nikt, kto was będzie sprawdzał, nie będzie się dziwił. Na takich papierach możecie przejechać całą Federację.

 

– A Derry?

 

– Powiesz, że to twoja żona.

 

Podał im jeszcze imię i nazwisko jednego z pracowników zajezdni Byrne’ów w Nowym Bilbao, który był miejscowym kontaktem powstańców. Miał im pomóc, kiedy już dotrą na miejsce. Jacka to zdziwiło. Byrne’owie nigdy nie mieszkali na Wyspach i przy każdej okazji podlizywali się Utherowi. Niektórzy zastanawiali się, czy można ich jeszcze nazywać Irlandczykami. Dochodziły do nich co prawda pogłoski, że wspomagają oni IRA, dostarczając od czasu do czasu pieniądze, dokumenty, broń, ale nie dawał im wiary. Cóż, może jednak właśnie znalazły one swoje potwierdzenie w rzeczywistości.

 

– Uważasz, że nie powinniśmy walczyć z najeźdźcami. Dlaczego w takim razie sam jesteś w Óglaigh na hÉireann? – zapytał Jack podczas krótkiego, suchego pożegnania.

 

– Żeby pomagać takim młodym głupcom jak wy.

 

Z Sonderhaim przeprawili się morzem na południe. Spędzili kilka tygodni na wybrzeżu, gdzie dorabiali plotąc sieci, susząc ryby i pomagając przy połowach, a kiedy zebrali trochę pieniędzy ruszyli w dalszą drogę. W Dworcu Głównym nie zabawili długo. Miasto było zbyt tłoczne, zbyt ponure i śmierdzące zgnilizną. Kilka dni spędzili u miejscowych Związkowców, którzy chyba domyślali się, kim Jack naprawdę jest i dlatego okazywali mu dużo sympatii. Pewnego wieczora szef Związkowców wziął Irlandczyka na stronę i poprosił o załatwienie pewnej sprawy, tak jak to się robi na Wyspach. To ciągle była prośba, bardzo uprzejma, wyrażona ociekającym życzliwością głosem, ale Irlandczyk wiedział, że gdyby odmówił odpowiedni donos trafił by do Straży Ochrony Kolei. Poszedł więc i zrobił to, co zrobić trzeba było. Tego samego wieczora szef Związku podziękował mu wylewnie, wręczył do ręki pękatą sakiewkę, a następnego dnia rano wsadził w pociąg do Nowego Bilbao.

 

A teraz pociąg, po kilkudniowej podróży, zahamował gwałtownie. Jack podniósł się z ziemi, przeprosił siedzącego naprzeciwko mężczyznę i poczuł dłoń Derry na swoim ramieniu.

 

– Co się dzieje? – zapytała.

 

– Nie wiem – odpowiedział.

 

Miał złe przeczucia. Wymacał sztylet, który przemycił na pokład pociągu. W tej samej chwili usłyszeli strzały, a drzwi od wagonu otworzyły się z hukiem na tle granatowego nocnego nieba Jack po raz pierwszy w swoim życiu ujrzał Czernego.

 

Nigdy nie dotarli do Nowego Bilbao.

 

 

3.

Xavier nalał sobie wina do skórzanego kubka, a drugi podał bez słowa Jackowi. Przez długą chwilę stali obok siebie, wpatrzeni w podłużne, umęczone cielsko pociągu. Maszyniści wygaszali właśnie kocioł, najwyraźniej pogodzeni już z tym, że do czasu nadejścia pomocy, nie ruszą się ze stacji.

 

– Szkoda, że nie jesteś Baskiem – odezwał się naczelnik – nadawałbyś się.

 

Irlandczyk spojrzał na niego pytająco.

 

– Na dowódcę stacji – wyjaśnił Xavier i wziął łyk wina – Ile tu już jesteś?

 

– Cztery lata.

 

– Cztery lata. Najdłużej ze wszystkich prócz mnie.

 

Jack przytknął. Załoga stacji składała się z dowódcy, wynajętych przez Basków najemników, którzy przychodzili i odchodzili w rytmie wypełnianych kontraktów. W lecie, po sezonie skład uzupełniali marynarze ze statków rybackich, którzy nie potrafili znaleźć dla siebie miejsca i pracy w Nowym Bilbao. Jack nie cenił ich wysoko. Byli gnuśni, leniwi, uważali się za lepszych od „szczurów lądowych” i właściwie ich aktywność ograniczała się do niecierpliwego oczekiwania na powrót Arrainaków. Irlandczyk nie dziwił im się specjalnie. Wychował się wśród Irlandczyków, którzy również nie wyobrażali sobie życia bez desek pokładu pod stopami, szumu fal i bałwanów rozbijających się o brzegowe skały. Tym boleśniejszy był najazd Republikanów i utherowych, którzy odebrali im statki i skazali na powolne gnicie na kamienistej ziemi Wysp Irlandzkich.

 

– Coraz częściej myślę, że wkrótce stąd odejdę – mówił Xavier – Chciałbym wrócić na morze, wiesz? Jeszcze raz zapolować na Arrainaka. Stanąć na dziobie łodzi z harpunem w dłoniach i zmierzyć się z tym bydlęciem. I zginąć.

 

Baskijczyk roześmiał się widząc zdziwiony wyraz twarzy Jacka.

 

– Co!? To dobra śmierć, Irlandczyku. I dobry grób, na dnie morza, pod szumiącymi zielonymi falami. Włóczyłbym się potem po oceanie, obserwował polujących kolegów. Nie to, co tu – powiedział i kopnął czubkiem buta spękaną skorupę ziemi – Najświętsza Maryjo Panno, jakbym ja nie chciał tutaj umierać.

 

Spojrzenia ich obu powędrowały w stronę pociągu. Czerni wiedzieli, że maszyna jest ranna, wiedzieli, że już im nie ucieknie. Prędzej czy później nadejdą.

 

– Co przewozili? – zapytał Jack.

 

– Wszystko – odpowiedział naczelnik – drewno z Nowej Holandii, olinowanie, żywność, węgiel z północy, wyroby republikańskich manufaktur, sól, płótno na żagle. A to tylko te rzeczy, do których mi się przyznali.

 

Xavier nie miał uprawnień celnika, więc nie mógł sam sprawdzić wagonów. Dlatego zawartość pociągu pozostawała tak naprawdę tajemnicą. Mogło być tam wszystko: marzyziele, alkohol, broń, a nawet niewolnicy.

 

Stacja, na której się znajdowali, była najbardziej wysunięta na zachód ze wszystkich obsadzonych przez Basków. Do nieużywanej odnogi linii kolejowej, która prowadziła w głąb Zakazanych Ziem mieli stąd zaledwie trzydzieści kilometrów. Pociągi zatrzymywały się tu bardzo rzadko, bo też nie miały po co. Oprócz budynku stacji i kilku szop gospodarczych nie było tu bowiem nic. Zadaniem załogi było zbieranie informacji o Czernych oraz monitorowanie ruchu na torach. W wyjątkowych sytuacjach lokomotywa mogła się tutaj zatrzymać, uzupełnić zapasy węgla oraz wody lub dokonać prostych napraw.

 

– Przewozili tak bogaty ładunek z tak skąpą ochroną? – zauważył z niedowierzaniem Jack.

 

– Jest lato – odpowiedział mu Xavier – A latem jest zawsze spokojnie.

 

To była prawda. Czerni napadali na pociągi głównie w sezonie, kiedy większość baskijskich mężczyzn była na morzu i nie było komu wyruszać na ewentualną wyprawę odwetową. I kiedy stacje były dużo słabiej obsadzone. Tak zuchwałe ataki latem niemal się nie zdarzały.

 

Skończyli pić i Jack oddał swój kubek po winie. Xavier wylał resztkę trunku na ziemię i razem poszli w stronę pociągu. I obaj myśleli o tym samym – co zrobić, kiedy nadejdzie wróg? Ze samą stacją nie mieli problemów. To był prosty, kwadratowy budynek o grubych kamiennych murach, ze stanowiskami strzelniczymi na dachu, bardzo mocnymi wrotami, przygotowanymi wcześniej zapasami i własnym źródłem wody w piwnicy. Żeby go zdobyć, potrzebny był spory oddział i długie oblężenie. A Czerni zazwyczaj nie mieli ani czasu, ani cierpliwości. Tym razem jednak, pomyślał Jack, będziemy musieli bronić pociągu. Nie było to trudne, kiedy długa na kilkadziesiąt metrów bestia pędziła przed siebie po stepie. Ale wtedy kiedy stała, była równie łatwym celem, jak wyrzucony na brzeg Arrainak.

 

– Zaproponowałeś im już, żeby przenieśli towar do stacji? – zapytał Jack.

 

– Kierownik pociągu twierdzi, że wszystko się nie zmieści. Poza tym, co wtedy z lokomotywą? Cantasto nie wybaczą nam, jeśli pozwolimy ją zniszczyć, a Czerni mogą się do tego posunąć, jeśli niczego im nie damy.

 

Jack przytknął głową na znak, że rozumie. Wyklęci nie krzywdzili lokomotyw. Wiedzieli, że gdyby nie byłoby parowozów, to nie byłoby pociągów, a gdyby nie było pociągów, nie byłoby kogo napadać. Z drugiej strony Xavier miał rację. Jeśl Czernii nie zdobędą łupów, mogą wpaść we wściekłość i zniszczyć maszynę. Jack przez cztery lata zdążył się nauczyć, że każda lokomotywa była warta swoją wagę w żywmetalu. Już było ich zbyt mało, żeby choć w minimalnym stopniu zaspokoić rosnący popyt, a nadmierna eksploatacja prowadziła do coraz poważniejszych awarii. Dobry parowóz potrafił podobno przejechać około milion kilometrów bez wygaszania kotła, ale to być może na Ziemi, tam gdzie tory były równe jak blat stołu, a nie tutaj, gdzie upały i mróz chwytały w swoje dłonie stalowe bele i wykrzywiały je bezlitośnie, tak że na niektórych odcinkach przypominały morskie fale. Brakowało części zamiennych, a te, które potrafili wykonać kowale z Republiki nie mogły się równać z oryginalnymi wyrobami. Podobno niektórzy mechanicy posunęli się do tego, że odmawiali ich montażu, twierdząc, że robią lokomotywom więcej złego niż dobrego.

 

– Musimy w takim razie skrócić pociąg. Kilka wagonów trzeba będzie odłączyć, oddać Czernym. W reszcie zdemontujemy drabiny. Na dachach umieścimy strzelców. Będą walić do każdego, kto się zbliży.

 

– Dobry pomysł, Jack. Tylko co na to, kierownik pociągu?

 

– Wagony może wymienić. Lokomotywy nie – stwierdził Irlandczyk – Jeśli będzie chciał ją chronić, to zrobi to, co mu mówimy.

 

Xavier podrapał się po siwej brodzie, rozmyślając nad tym, co właśnie usłyszał.

 

– Dlatego szkoda, że nie jesteś kurwa Baskiem. Byłbyś znakomitym dowódcą stacji. Albo kapitanem łodzi rybackiej. Zamiast tego muszę ci mówić, że powinieneś uważać na Ignazio.

 

Jack drgnął słysząc imię grubego Baska.

 

– Dlaczego?

 

– To ten typ człowieka, który swoje zalety pokazuje tylko na morzu. Rozumiesz, co mam na myśli?

 

– Tak.

 

– Jest wściekły. Ostatni sezon miał stracony. Nie udało mu się zaciągnąć do żadnej załogi, podobnie jak wielu innym Baskom. Wiesz dlaczego?

 

– Nie.

 

– Bo do Nowego Bilbao przybywa coraz więcej Irlandczyków. To dobrzy marynarze, a do tego są tańsi od miejscowych. Zabierają nam pracę. Rozumiesz?

 

– Tak.

 

– Ignazio jest wściekły. I ja mu się nie dziwię. Może próbować swój gniew wyładować na tobie. Uważaj na niego.

 

– Będę.

 

– Jack… – Irlandczyk przystanął i zwrócił się w stronę swojego dowódcy – On nie jest taki jak ty.

 

– A jaki ja jestem?

 

– Sam wiesz. I jeszcze jedno. Jeśli, daj nam Najświętsza Maryjo Panno, przybędą Bękarty…

 

– Tak?

 

– Odpuść jej. Po prostu jej odpuść.

 

Jack zmrużył oczy, a potem wzruszył ramionami. Xavier stał obok niego, a wyraz jego twarzy zmieniał się powoli z zatroskanego na zagniewany. Wreszcie rzucił jakieś baskijskie przekleństwo, odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę stacji ciągle złorzecząc pod nosem.

 

 

4.

Pierwszy Czerny, którego zobaczył był niski. Mógł mieć nie więcej niż metr czterdzieści wzrostu. Miał grube, krótkie nogi, pękaty brzuch i mocarne ramiona, którymi chwycił siedzącą najbliżej kobietę. Przyciągnął ją do siebie, uderzył w twarz, a potem wyrzucił na zewnątrz.

 

Wyrwana z płytkiego snu Derry wstała z miejsca i zaczęła wyglądać w stronę wyjścia z wagonu, wypatrując niebezpieczeństwa.

 

Irlandczyk chwycił mocniej za sztylet. Jego ulubioną bronią była shillelagh, drewniana pałka zakończona dużym guzem, ale tej nie udałoby mu się przemycić na pokład, a poza tym nie za bardzo nadawał się do walki w wąskiej przestrzeni wagonu. Musiał więc polegać na ostrzu. Przeciągnął Derry do siebie i ukrył ją za swoimi plecami.

 

Usłyszał strzał, potem kolejny, a wreszcie wycie rannych. Czerny, który ciągle stał przy wejściu do ich wagonu zaskrzeczał wściekle i skoczył w tłum pasażerów. Uderzył stojącego najbliżej przestraszonego mężczyznę, a potem, podobnie jak poprzednio kobietę, wyrzucił go na zewnątrz, gdzie pochwycił go kolejny napastnik.

 

Czerny sapnął zadowolony i wtedy stanął w oko w oko z Jackiem. Irlandczyk z całych sił pchnął sztyletem, ale poczuł jak ostrze ześlizguje się na ukrytej pod koszulą napastnika kolczudze. Karzeł uderzył. Jack uchylił się w ostatniej chwili. Gdyby nie to, cios pozbawiłby go przytomności. Tak tylko zachwiał się na nogach, zdumiony siłą przeciwnika. Kolejne uderzenie pięścią zablokował ramieniem, a Derry w tym samym czasie wbiła Czernemu niewielki nożyk w szyję. Jack nawet nie wiedział, że go miała. Karzeł charknął, chwycił się obiema dłońmi za gardło. Wtedy Irlandczyk dokończył sprawę.

 

– Nie powinnaś się w to mieszać – warknął do dziewczyny.

 

– Bił cię.

 

– Nie powinnaś… – nie zdążył dokończyć, bo wagon zaczął się trzęść, kilku kolejnych Czernych wskoczyło do środka. Tym razem byli uzbrojeni.

 

Jack uniknął pierwszego ciosu i poczuł, jak sztylet gładko wchodzi w ciało atakującego go Wyklętego. Szarpnął ostrzem, żeby dokończyć dzieła. Derry krzyknęła. Odwrócił się. Dziewczynę oplotły ramiona Czernych, którzy wyciągali pasażerów przez okna. Cięła je swoim nożykiem, ale to nie robiło na nich wrażenia. Irlandczyk rzucił się w kierunku towarzyszki, ale ktoś go podciął, a potem niewiarygodny ciężar spadł na jego plecy.

 

Zapadła ciemność. I tylko gdzieś na granicy świadomości usłyszał… ptasi skrzek?

 

 

5.

Pojawili się pod wieczór. O ich przyjeździe poinformowały pochodnie, które trzymali wysoko na głowami. Na płaskiej równinie światło było widoczne z wielu kilometrów. Xavier ogłosił alarm i wezwał wszystkich pod broń. Łącznie zebrało się ich dwudziestu. Dwunastu z załogi stacji: dowódca, Jack, trzech najemników, miejscowy mechanik i sześciu Basków, którzy zaciągnęli się po sezonie. Obsługę pociągu stanowiło osiem osób. Irlandczyk pomyślał, że to zbyt mało, żeby obronić lokomotywę.

 

– Naczelniku, po co ta broń? Przecież to Bękarty! Widać z daleka po strojach. Te pochodnie też nie służą temu, żeby się do nas niepotrzebnie podkraść – powiedział Ignazio, a kilku Basków mu przytaknęło.

 

– A co jeśli to podstęp, Ignazio? Co? Pomyślałeś o tym? – odpowiedział naczelnik.

 

Bask prychnął pod nosem, zbity z tropu, a potem wyszczerzył zęby i zwrócił się w stronę Jacka.

 

– Te, Irlandczyku? Myślisz, że jest tam ta twoja?! Słyszałem, że jest całkiem tego sobie. Chętnie bym ją sobie pooglądał.

 

– Zamknij się Ignazio! – ryknął naczelnik stacji – A jak nie, to wracasz do Bilbao!

 

– Niby czym? Tym złomem? – Grubas wskazał na stojącą nieopodal lokomotywę i zarechotał. Na to poczerwieniał kierownik pociągu, a jego załoga chwyciła za broń.

 

– Nie waż się jej tak nazywać!

 

– Przecież to prawda!

 

Bójka wisiała w powietrzu. Jack mocniej ujął shillelagh i zaczął z całych sił walić w stojący obok nieopodal kawał blachy. Mocny, drżący dźwięk zagłuszył ludzi na stacji i zaczął się nieść po równinie szerokim echem. Wszyscy zamilkli i zwrócili się w stronę Irlandczyka.

 

– Idę sprawdzić, kto jedzie – oznajmił. – Jeśli mnie zabiją, to znaczy, że to Czerni. Jeśli nie, to Bękarty.

 

– Jasne, że to Bękarty! – krzyknął Ignazio – A Irlandczykowi śpieszy się już do swojej cizi! Idź, idź! Znowu cię wyśmieje! Pewnie dlatego, że ci nie staje!

 

Jack ruszył przed siebie. Słyszał jeszcze, jak za swoimi plecami Xavier próbuje uciszyć niesfornego Baska. Pomyślał, że będzie miał z Ignaziem kłopoty. Ale teraz nie zamierzał się tym zamartwiać. Zbliżający się jeźdźcy wznieśli nad głowy sztandar – zwykłą szmatę, słabo powiewającą na lekkim wietrze, z wyszytym na niej czarnym, nieforemnym ptakiem, który nie przypominał niczego, co latało po niebie. Znak Bękartów. A jeśli to oni, to najprawdopodobniej była z nimi Derry. Serce zaczęło mu mocniej bić. Miał nadzieję, że jego twarz nie zdradza jak wielką radość czuje. Wiedział, że tego nie lubi. A nie chciał jej zrazić od razu wtedy, kiedy się spotkają.

 

Ktoś wyjechał w jego kierunku. Jack stanął w szerokim rozkroku i podparł się pałką. Po chwili dotarła do niego kobieta na siwym koniu. Mogła mieć około czterdziestu lat. Długie brązowe włosy gładko zaczesała do tyłu, a jedno z jej oczu zasłaniała czarna przepaska.

 

– Jack – przywitała go skinieniem głowy.

 

– Lara.

 

– Gdzie jest Xavier? Powinnam z nim porozmawiać.

 

– Przy stacji. O pociągu pewnie wiesz?

 

– Wiem. Dlatego tutaj przyjechaliśmy.

 

– A Czerni?

 

– Jeśli będziemy mieli szczęście, to uderzą dopiero nad ranem. Jeśli mamy pecha, to są tuż za nami.

 

– Derry?

 

– Jest z nami. Ale zostaw ją Jack. Taka była cena. Pogódź się z tym.

 

– Jedź do Xaviera.

 

Wzruszyła ramionami. Nie zamierzała mówić nic więcej. Zbyt długo się znali, zbyt wiele razy odbywali podobne rozmowy. Popędziła konia i wkrótce jej sylwetkę można było zobaczyć pomiędzy budynkami na stacji.

 

Jack stał bez ruchu i przypatrywał się reszcie oddziału Lary. Wreszcie ją dostrzegł. Tą burzę rudych włosów rozpoznałbym wszędzie. Była tam.

 

– Derry – usłyszał jak wypowiada jej imię i ugięły się pod nim kolana.

 

 

6.

Jack był zabójcą. Stał się nim w sposób niemalże niedostrzegalny. Pochodził z biednej rodziny. Jego matka była praczką, a ojciec, zwykły rybak, zginął na morzu, kiedy Jack miał trzy lata. Żeby jakoś zarobić na chleb dla siebie, matki i licznego rodzeństwa, od kiedy tylko pamiętał, świadczył różnym ludziom różne przysługi, które z roku na rok stawały się coraz poważniejsze. Aż pewnego jesiennego, deszczowego wieczoru jego patron wsadził mu w dłonie shillelagh, podał nazwisko, a Jack poszedł zrobić to, co zrobić trzeba było. Początkowo tłumaczył sobie, że był tylko narzędziem i nie powinien odczuwać wyrzutów sumienia; że jeśli nie on, to patron znalazłby kogoś innego do wykonania zadania; że tamten człowiek i tak był martwy. Kilka trupów później, nie potrzebował już takich wymówek.

 

Ponad dwa lata później, kiedy wychodził nocą z karczmy, ktoś zarzucił mu worek na głowę, a ktoś inny uderzył pałką. Jack stracił przytomność. Obudził się w ciemnej szopie, przywiązany do słupa, a przed nim stał chudy mężczyzna o pociągłej, zmęczonej twarzy. Mężczyzna wytłumaczył Jackowi, że jego patron od dawna współpracuje z Republikanami. Że za to, że przymykają oko na jego nielegalnie pędzony bimber i burdele, wydał im wielu, wielu porząsnych ludzi. Że zdrada powinna zostać ukarana. A potem zapytał Jacka, czy wie, co dobry Irlandczyk powinien zrobić w takiej sytuacji. Wiedział. Mężczyzna przeciął więzy, a Jack poszedł zrobić to, co zrobić trzeba było. Kiedy wrócił, był jednym z Irlandzkich Ochotników, a wichry historii, których udawało mu się do tej pory unikać, chwyciły go w swoje szpony.

 

Jack miał dziewięć lat, kiedy obserwował wypływającą w morze flotyllę Irlandczyków. Razem z Koźlim Królem wyruszyli dać nauczkę młodemu Utherowi, który odmówił płacenia piratom trybutu. Dziesiąte urodziny świętował razem z wszystkimi na wyspach, bo tego dnia dotarła do nich wieść, że Uther uciekł ze swojej stolicy, a ludzie Koźlego Króla oraz Irlandczycy splądrowali Bramę Północy. Mieli wrócić do domu ze statkami wyładowanymi łupami. Wcześniej jednak ruszyli w pościg za młodym władcą. Koźli Król głośno się chwalił, że kiedy dorwie Uthera obetnie mu jedną nogą, jedną ręką i oba jądra. A potem puści wolno, żeby kaleka stanowił ostrzeżenie dla wszystkich, którzy postanowią rzucić mu wyzwanie. Armia piratów ruszyła w głąb lądu. Nie wiedzieli, że właśnie tego oczekiwał pan Bramy Północy.

 

Irlandczycy i Koźli Król mieli przewagę liczebną, ale brakował im doświadczenia w walce na stałym lądzie. A Uther dysponował małą, ale zdyscyplinowaną armią oraz konnicą. Uderzył na nich o świecie, co było tym łatwiejsze, że wcześniej jego zwiadowcy poderżnęli gardła nielicznym wartownikom. Rozpoczęła się rzeź. Z każdej dziesiątki tych, którzy wyruszyli na Bramę Północy, wróciło zaledwie trzech. Reszta poległa lub została wzięta do niewoli. Uther pochwycił również Koźlego Króla. Przewiózł go w klatce po ulicach swojej splądrowanej stolicy, a jej mieszkańcy rzucali w dumnego pirata gównem i zgniłymi warzywami. Podobno jeden młody chłopiec wdrapał się na wóz i nasikał więźniowi prosto w twarz, żeby potem zbierać datki od bijących mu brawo widzów. Po tej szopce, Koźli Król trafił do ciemnego, wilgotnego lochu.

 

Kiedy Jack miał dwanaście lat dowiedział się, że Koźli Król po dwuletniej niewoli złamał się i złożył hołd lenny Utherowi. A każdy wiedział, że piracki władca nigdy nie złamie złożonej raz przysięgi i że żadna z morskich potęg nie mogła się równać z jego. Nadszedł czas zemsty za splądrowanie Bramy Północy, a jej mieszkańcy żądali krwi niedawnych oprawców. Jednak ludzie Koźlego Króla byli teraz ludźmi Uthera, więc nie można ich było ukarać. A przynajmniej, nie można ich było ukarać zbyt surowo. Co innego Irlandczycy. Kiedy przed Utherem rozłożono mapę Wysp Irlandzkich, długo jej się przyglądał w zupełnym milczeniu, żeby wreszcie powiedzieć tylko dwa słowa:

 

– Spuście psy.

 

Jack miał lat trzynaście, kiedy ludzie Uthera wspierani przez Republikanów oraz Koźlego Króla zdobyli Wyspy. I dwadzieścia dwa, kiedy zabił swojego patrona i przyłączył się do IRA. W wieku lat dwudziestu pięciu spotkał Derry.

 

Derry nienawidziła utherowych i Republikanów po równo. Pochodziła z dumnej, bogatej rodziny. Jej ojciec dowodził trzema pirackimi statkami. Stracił wszystkie w wyprawie na Bramę Północy. Jego samego stratował jakichś rycerz, kiedy pirat próbował uciec z rzezi, jaką urządził im Uther. To była plama na honorze rodziny. Śmierć od miecza mogła być powodem do dumy, ale co było chwalebnego w ciele zmiażdżonym przez końskie kopyta?

 

Dwaj bracia Derry walczyli z najeźdźcami podczas inwazji, a potem, po klęsce, natychmiast wstąpili do Óglaigh na hÉireann. Obaj zginęli, kiedy jedna z organizowanych przez nich zasadzek, okazała się być pułapką zastawioną właśnie na nich. Zostali zdradzeni przez członka swojego oddziału. Potem tego człowieka znaleziono powieszonego na gałęzi, z opuszczonymi spodniami i rozprutym brzuchem, ale w żaden sposób nie ukoiło to gniewu Derry.

 

Jej stryj z kolei miał szczęście być jednym z tych trzech na dziesięciu, którzy wrócili żywi do domu z wojny z Utherem. Próbował jeszcze potem walczyć, ale kiedy dowiedział się o hołdzie lennym Koźlego Króla, złożył broń i trzymał się z dala od wszystkich awantur. Nazywano go tchórzem, ale on tylko wzruszał ramionami i mówił, że swojej odwagi dowiódł wtedy, kiedy to miało sens, a teraz chciałby po prostu przeżyć. Pewnego dnia aresztowali go ludzie Uthera, który w międzyczasie zdobył tytuł władcy Federacji. Kazali mu donosić na rodzinę. Odmówił. Torturowali go. Dalej odmawiał. W końcu go powiesili, a na zawieszonej na szyi tabliczce napisali, że to za przynależność do Irlandzkich Ochotników. Każdy wiedział, że to bzdura.

 

Po tym wszystkim Derry odnalazła ruch oporu i powiedziała, że chciałaby walczyć. Ku jej własnemu zdumieniu nie wyśmiano jej, nie kazano wracać do domu. Powiedzieli, żeby czekała. Pewnej nocy dwóch mężczyzn wyciągnęło ją z domu. Jednym z nich był Jack, drugim jego dowódca Sean. Sean wytłumaczył Derry, że Jack jest zabójcą działającym na zlecenie Óglaigh na hÉireann i że jest bardzo sprawny w swoim zawodzie. Niestety, ostatnimi czasy tak utherowi, jak sprzymierzeni z nimi Republikanie, zrobili się strasznie ostrożni. Ale przecież żaden z nich nie będzie spodziewał się zagrożenia ze strony takiej pięknej, drobnej, młodej dziewczyny. Dziewczyny, która chce tylko zarobić parę groszy handlując tym, co jej pozostało. Derry miała uwodzić wskazanych mężczyzn, sprowadzać ich w odosobnione miejsce, a tam już zajmie się nimi Jack. Czy zgadza się na taki układ? Kiwnęła głową na tak. Czy rozumie, że ci mężczyźni będą ją dotykać, macać, a może nawet posuną się dalej, a ona będzie musiała to wszystko znosić, nawet to, co najgorsze, dla dobra sprawy? Tak, rozumiała. Sean uśmiechnął się lekko i powiedział, że od tej chwili jest jednym z Irlandzkich Ochotników.

 

Ich pierwszym celem okazał się być republikański oficer. Sam człowiek nie zrobił niczego szczególnie złego, ale kilka tygodni wcześniej jego garnizon złapał i dokonał egzekucji trzech członków Óglaigh na hÉireann.

 

Derry przed akcją nie wyglądała najlepiej. Była blada, drżała, jąkała się, mogła mieć nawet lekką gorączkę. Pomimo tego nie chciała zrezygnować z zadania. Jej strach tylko podniecił oficera. Tłusty knur pewnie pomyślał, że dziewczyna jest dziewicą i po raz pierwszy sprzedaje swoją cnotę. Utulił ją, opowiadał czułe słówka, kupił obiad i nową sukienkę, w którą miała się ubrać w noc, kiedy się spotkają, żeby skonsumować transakcję.

 

Późną nocą oficer przyszedł do wynajętej kwatery i bardzo się zdziwił, kiedy zobaczył tam Jacka. Jeszcze bardziej się zdziwił, kiedy pałka spadła na jego głowę i roztrzaskała czerep. Derry krzyknęła wtedy cicho i uciekła, tłumiąc krzyk na ustach.

 

Jack odnalazł ją w niedalekim sadzie, schowaną pod jabłonią i trzymającą twarz w dłoniach. Kiedy tylko go zobaczyła, rzuciła mu się na szyję. Nie wiedział, kiedy wbiła się ustami w jego usta i zaczęła całować go gwałtownie, ciągle szlochając. Rozchyliła swoje uda i padli na mokrą ziemię. Jack pomyślał przez chwilę, że nie powinien, ale krew uderzyła mu do głowy, jakby był pijany, a Derry pachniała wtedy tak pięknie. Jej zapach, łagodny i miękki, mieszał się w jego nozdrzach z wonią krwi zamordowanego niedawno mężczyzny. Kochali się tamtej nocy krótko, ale dziko i namiętnie. Kiedy skończyli Jack ze zdumieniem odkrył, że dziewczyna rzeczywiście była dziewicą.

 

Po tamtej nocy przyszły kolejne. Już spokojniejsze, łagodniejsze, pełne czułości i szeptanych wyznań. Dostali też następne rozkazy. Derry była coraz lepsza, pewniejsza siebie. Potrafiła prowokować, kiedy było to potrzebne lub zgrywać niewinną sierotkę, jeśli miałoby to im pomóc. W sumie razem zabili osiem osób. Ostatnią ich ofiarą był dwudziestotrzyletni oficer, który został wysłany na Wyspy, żeby „się wyszaleć”, a przy okazji zdobyć doświadczenie wojskowe. Chętnie brał udział w obławach na członków Irlandzkich Ochotników, tyle że podczas nich zamiast próbować kogoś aresztować, wolał gwałcić żony i córki bojowników. Jack dla odmiany nie rozwalił mu czaszki, ale udusił przy pomocy Derry. Potem obciął głowę młodziana, nabił na pal i umieścił na środku rynku miasteczka, gdzie stacjonował oddział chłopaka.

 

Okazało się, że oficer pochodził z bogatego rodu, a jego rodzice wyznaczyli nagrodę za śmierć zabójców ich syna. Nagrodę na tyle wysoką, że prędzej czy później ktoś by się na nią skusił. Jack i Derry musieli uciekać z Wysp.

 

 

7.

Wnętrze stacji było przyjemnie chłodne, a grube ściany sprawiły, że mogli się czuć bezpiecznie. Zebrani zajęli miejsca dookoła stołu. Po jednej stronie Xavier ze swoją załogą, po drugiej obsługa pociągu z kierownikiem, po trzeciej Bękarty z Larą. Pomiędzy nimi wino i chleb, po które nikt nie sięgał.

 

– Mów Laro – rozkazał naczelnik.

 

Dowódczyni Bękartów wystąpiła dwa kroki przed swoich ludzi i założyła ręce na piersi.

 

– Czerni nadejdą wkrótce. W dużej liczbie.

 

– Jak dużej?

 

– Trudno powiedzieć. Może być ich nawet koło pięćdziesięciu.

 

W komnacie można było usłyszeć pełne strachu i zdumienia jęknięcie.

 

– Pięćdziesięciu? W cholerę dużo Laro.

 

Kobieta wyszczerzyła zęby i splunęła na podłogę.

 

– Jeśli chcesz wiedzieć Xav to ostrożne szacunki. Na tyle ostrożne, żebyście po ich usłyszeniu nie spierdolili wszyscy gromadnie w step.

 

– Nigdy nie porzucę lokomotywy – wtrącił oburzony kierownik pociągu.

 

– Ilu? – zapytał naczelnik stacji.

 

– Stu, może trochę ponad.

 

– To też ostrożne szacunki?

 

– Nie.

 

– Ilu przyprowadziłaś swoich?

 

– Piętnastu.

 

– Czyli Czernych będzie prawie trzy razy więcej niż nas.

 

– Tak.

 

– Jako naczelnik stacji, w tej sytuacji powinienem kazać moim ludziom, jak to ładnie ujęłaś, spierdalać w step. Dlaczego miałbym tego nie robić?

 

Lara kiwnęła głową w kierunku kierownika pociągu.

 

– Lokomotywa – powiedziała.– Zabiją ją.

 

– Co?! – ryknął Hiszpan, ale Xavier uciszył go ruchem ręki.

 

– Dlaczego mieliby to robić? Przecież to bezsensu!?

 

Lara nie zdążyła odpowiedzieć, bo jedna z jej podwładnych wyskoczyła do przodu, wyciągnęła palec oskarżycielsko w stronę Jacka i wrzasnęła.

 

– Niech ten kutas przestanie się wreszcie na mnie gapić!

 

– Derry! – krzyknęła dowódczyni – Zamknij ryj i wracaj do szeregu!

 

– Nie mogę! Od kiedy tu przyjechaliśmy ten gnój ciągle się we mnie wpatruje! Przestań! Rozumiesz, kurwa!? Masz przestać!

 

Kilka osób zachichotało. Niemal wszyscy, prócz załogi pociągu, znali historię Jacka i Derry. Xavier westchnął ciężko i spuścił głowę.

 

– Jack, czy mógłbyś?

 

– Nie gapiłem się na Derry.

 

– Kłamiesz, gnoju. Mam cię dosyć! Rozumiesz? Mam dosyć ciebie, twoich pierdolonych westchnień, twojego smętnego pierdolenia!

 

Tym razem prawie wszyscy się śmiali. Najgłośniej Ignazio. Jack zacisnął usta w kreskę.

 

– Derry, wracaj do szeregu. Nie przyjechaliśmy załatwiać tu spraw pomiędzy tobą, a twoim kochasiem.

 

– On nie jest moim kochasiem!

 

– Derry!

 

Dziewczyna prychnęła wściekle, odwróciła się na pięcie i wróciła do reszty grupy. Mamrotała coś pod nosem. Xavier popatrzył znacząco na Jacka i wrócił do Lary.

 

– Mówiłaś o lokomotywie.

 

– Tak. Zabiją ją.

 

– Nigdy tego nie robili. Łupili pasażerów, brali niewolników, kradli towar, ale nigdy nie niszczyli parowozów. Zdają sobie sprawę, że w ten sposób podcinają gałęź, na której samej siedzą, że tory bez maszyn to tylko bezużyteczne tony żelastwa przeciągnięte przez stepy. Dlaczego teraz mieliby zabijać lokomotywę?

 

– Części zamienne.

 

Xavier i kierownik pociągu zmarszczyli brwi. Lara spojrzała na swoich podwładnych, jakby szukała wśród nich rady, a potem wzruszyła niemal niezauważalnie ramionami.

 

– Wiecie wszyscy, że boczna trasa prowadzi niemalże do serca Zakazanych Ziem. My zaś wiemy, że Markund – zrobiła pauzę, żeby do wszystkich dotarło imię, które wypowiedziała – odnalazł kilkanaście miesięcy temu lokomotywę. Przeniósł ją nawet na tory. Od tego czasu poluje na mechaników, palaczy, każdego kto może mu się przydać do prac remontowych przy maszynie. Według naszych informacji brakuje im tylko kilku części, żeby lokomotywa ruszyła.

 

Markund był jednym z największych wodzów Czernych. Wzdłuż całej linii kolejowej krążyły o nim ponure legendy. Podobno uwielbiał ludzkie mięso; podobno na środku Zakazanych Ziem porwani z pociągów niewolnicy budowali mu pałac, jakiego świat nie wiedział; podobno każdego dnia zabijał co najmniej trzy osoby, żeby zaspokoić swoją żądzę krwi. Ile z tego było prawdą, nikt nie wiedział. Faktem było jednak, że coraz więcej i więcej stepowych watażków uznawało jego zwierzchność i coraz częściej mówiło się, że dla dobra wszystkich ktoś powinien zorganizować przeciwko niemu wyprawę wojenną. Nie potrafiono się tylko dogadać, kto powinien to zrobić: baronowie kolejowi, Federacja z Utherem na czele czy Baskowie z Nowego Bilbao.

 

Kierownik pociągu uderzył pięścią w stół.

 

– Nie pozwolimy im!

 

– Panie…

 

– Ismail Clemente.

 

– Panie Clemente – zaczęła Lara – Bardzo mnie cieszy pański bojowy duch, chociaż wynika on w głównej mierze z faktu, że zdaje sobie Pan sprawę, że pańscy mocodawcy ród Cantasto najprawdopodobniej, jak to mają w swoim zwyczaju, umieścili szpiega w pańskiej załodze. Szpiega, który na pewno złożyłby na pana odpowiedni donos, gdyby prezentowałby pan zbyt defetystyczne nastawienie.

 

Hiszpan poczerwieniał cały na twarzy.

 

– Kłamstwo!

 

– Dość – przerwał początek kłótni Xavier – Markund odnalazł lokomotywę. I co z tego?

 

– I co z tego? – Lara uśmiechnęła się lekko – Wyobrażasz sobie co by się działo, gdyby Czerni mieli własny pociąg?

 

Pozwoliła, żeby wszyscy przez chwilę się nad tym zastanowili. Nikt nie spodziewał się, że Czerni ośmieliliby się wjechać na główną linię, ale już sam fakt, że mogliby szybciej transportować swoje oddział budziły obawę. Mogliby uderzać na jadące pociągu częściej, z większą siłą niż dotychczas. A to mogłoby zagrozić egzystencji Nowego Bilbao i wszystkich handlujących z nim ośrodków.

 

– Markund chce wokół torów na Zakazanych Ziemiach zbudować własne imperium. Ale do tego potrzebuje działającej lokomotywy.

 

– Dlaczego w takim razie nie ukradnie tej tutaj? – zapytał ktoś.

 

– Dobre pytanie – pochwaliła Lara – ponieważ taka lokomotywa nigdy nie dotrze do jego stolicy. My, Bękarty Ptasiora, mu na to nie pozwolimy. Ale uderzyć, zebrać części i uciekać w głąb Zakazanych Ziem, tam gdzie nawet my nie potrafimy się dostać. To zupełnie inna rozmowa.

 

Xavier zacisnął dłoń w pięść tak mocno, aż strzeliły mu kostki.

 

– Kurwa mać… – stęknął i pokręcił nerwowo głową.

 

W pomieszczeniu zapadła cisza, przerywana tylko szeptanymi pod nosem przekleństwami. Nikt się nie ruszał. Baskowie spoglądali po sobie, w nadziei, że którychś z nich wpadnie na pomysł, co mają w tej sytuacji zrobić. Jack podszedł do stołu, chwycił za leżący tam bochenek i oderwał piętkę. Wsadził ją sobie do ust i długo, uważnie i powoli żuł, marszcząc przy tym brwi. Przełknął i popił winem, czując na sobie wzrok Xaviera, Lary i innych. Tylko Derry, jak zauważył, odwracała głowę, zagryzając przy tym dolną wargę. Zawsze tak robiła, kiedy się złościła.

 

– Jaki macie plan? – zapytał, kiedy skończył jeść.

 

Bękarcica spojrzała na niego pytająco.

 

– Przecież nie przyjechaliście tu tylko po to, żeby nam powiedzieć, że wkrótce przybędzie tu horda polujących na lokomotywę Czernych. Jeśli mówisz prawdę, to jest ich tylu, że wyrżną i was, i nas. A wy nie jesteście samobójcami. Skoro tak, to jaki jest plan – wyjaśnił Irlandczyk.

 

– Właśnie. Jaki macie plan!? – wsparł go nieoczekiwanie Ignazio, a inni Baskowie chrząknęli aprobująco.

 

Naczelnik stacji podszedł do Irlandczyka i położył mu dłoń na ramieniu.

 

– Mów Lara – rozkazał Xavier.

 

Kąciki ust bękarcicy poruszyły się w górę, jakby próbowała uśmiechnąć się drwiąco.

 

– Czerni o tym nie wiedzą, ale za nimi idą nasi. Tylu, ilu zdołaliśmy zebrać i ciągle dochodzą nowi. Uderzymy na nich, kiedy dojdą do lokomotywy i zgnieciemy, tak młot kowalski miażdży położony na kowadle orzech!

 

Wszystkie bękarty w tym momencie wydały bojowy okrzyk. Kilku Basków również dało się ponieść entuzjazmowi. Xavier uspokoił ich ruchem dłoni.

 

– Jeśli dobrze rozumiem tę jakże obrazową analogię, to my mamy pełnić zaszczytną rolę kowadła? – zapytał.

 

– Tak.

 

– I musimy obronić stację i lokomotywę przed setkę Czernych tak długo, aż nadejdą wasi ludzie?

 

– Tak.

 

– Co się stanie, jeśli po prostu zamkniemy się w stacji i nie będziemy bronić pociągu?

 

– Czerni zabiją lokomotywę, zabiorą części i uciekną w głąb Zakazanych Ziem. A za rok lub pół Markund uruchomi swoją maszynę i układ sił w tej części świata zupełnie się zmieni. To będzie koniec tej linii. I pewnie koniec Nowego Bilbao.

 

– Możemy transportować towary morzem! – warknął Ignazio.

 

– Przez pół roku szaleją na nim Arrainaki. Przez kolejne pół jest tak wzburzone, że zapewne zatonie co drugi statek. A są jeszcze piraci. Jak myślisz, ilu kupców do was dotrze? Ilu w ogóle zaryzykuje taką wyprawę?

 

Znowu miała rację. Morze wokół Nowego Bilbao było kapryśne i zdradliwe, z dnem usianym podwodnymi skałami, które rozdzierały poszycia okrętów tak jak ostrze brzytwy rozcina skórę. Baskowie wiedzieli, gdzie się czai niebezpieczeństwo, których miejsc należy unikać, którędy płynąć. Ale inni?

 

– Źle mnie zrozumiałaś – odezwał się Xavier – Kiedy pytałem, co się stanie, jeśli nie będziemy bronić pociągu, nie chodziło mi o przyszłość linii czy mojego miasta. Chcę wiedzieć, co się stanie z nami. Z załogą stacji.

 

– Nie będziemy zadowoleni z waszej postawy – odpowiedział powoli po namyśle Lara.

 

– Rozumiem. Jak okażecie wasze niezadowolenie?

 

– My nijak. Ale co zrobią Czerni? Być może spróbują zaatakować stację? Być może, jeśli spróbujecie uciekać, będą was ścigać po stepie tak długo, aż nie zabiją ostatniego z was? Kto wie, czego się można po nich spodziewać?

 

– Chwila, chwila – włączył się do rozmowy wyraźnie oburzony Clemente – Czy ta pani nam właśnie grozi?!

 

– Wszyscy tutaj panie Clemente jesteśmy zbyt inteligentni, żeby odpowiadać na to pytanie – stwierdził Xavier – Poza tym, mam wrażenie, że lepiej by było dla wszystkich, gdyby jednak pewne słowa nie zostały wypowiedziane. Zgadzasz się, Laro?

 

– Oczywiście, przyjacielu.

 

– To oburzające! Oburzające! Ja…

 

– Proszę o spokój, panie Clemente – przerwał Hiszpanowi ostro Xavier – Nie ma się czym denerwować. A przynajmniej, pan nie ma się czym denerwować. Zrobimy to, na czym panu od początku zależało. Będziemy bronić lokomotywy. W końcu nie wiadomo, do czego posuną się Czerni. Prawda Laro?

 

Bękarcica kiwnęła głową. Potem machnęła na swoich ludzi. Oddział ruszył na zewnątrz, mijając milczących wściekle Basków i załogę pociągu. Jack wciągnął mocno powietrze, kiedy przechodziła obok niego Derry. Poczuł jej zapach – ostry i delikatny równocześnie.

 

Dziewczyna natomiast splunęła mu pod nogi.

 

link do drugiej części http://www.fantastyka.pl/4,7658.html

Koniec

Komentarze

"Lokomotywa krwawiła parą i olejem." - To zupełnie inaczej niż normalnie, normalnie nie bywało na lokomotywach ani grama oleju i nie wydobywała się z niej para. Nigdy. 

"Jack przypatrywał im się, dopóki gruby Bask o imieniu Ignazio, który na stacji przebywał niecałe dwa miesiące, uderzył go łokciem w bok i wskazał na horyzont." - Kiedy przestał uderzać, Jack przestał się przypatrywać? Aaaa, zgubileś "nie" tak?

"- Lepiej patrz, czy nie zbliżają się tamci. Sam wiesz, kto?" - A po co ten znak zapytania na końcu?

I tak dalej, i tak dalej.

@ niezgoda.b

Dziękuję

Nowa Fantastyka