- Opowiadanie: Kalsa - Hunter i Leslie- Opowieść z pokładu Beczułki.

Hunter i Leslie- Opowieść z pokładu Beczułki.

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Hunter i Leslie- Opowieść z pokładu Beczułki.

Delikatny wietrzyk przesiąknięty zapachem wszelakich morskich stworzeń, piachu i soli urwał się, ustępując miejsca wichurze. Smugi powietrza bezlitośnie uderzały w statek, chwiejący się na falach w rytm szant wyśpiewywanych przez załogę. Głośny gwar zmęczonych, szczęśliwych marynarzy przebijał się przez niemiłosierne zawodzenie wiatru, a krzyki charakterystyczne dla upojenia zawartością beczek spod pokładu niosły się przez bezkresne, morskie tereny. Lśniąca, podburzona do buntu przez wietrzysko powierzchnia wody pozostawała nieskalana, zachowując swą pełnie błyszczących barw, do momentu kiedy członek załogi przechylił się przez drewniany reling i ofiarował swój mało pożywny posiłek matce naturze, prosto z wnętrza żołądka. Pani przyroda, obruszona niecodziennym darem, chlusnęła mu mokrymi drobinkami w twarz, które siekły niczym szkło. Morze już nie takie rzeczy widziało, ale mężczyzna i tak osunął się od burty i dokończył czynność używając wiadra. Przyszło mu do głowy, że ktoś o świcie znajdzie bałagan, jaki zostawił i modlił się w duchu by nie była to Kapitan. Czy człowiek był przesądny, jak nasz skacowany przyjaciel czy może wykazywał się w tej kwestii skrajnym sceptycyzmem-Pani Kapitan budziła grozę i w jednym i w drugim. Na pierwszy rzut oka nie tylko niepozorna – wręcz swym młodym wiekiem i kruchością skłaniająca do refleksji jaki wariat dałby jej dowodzenie najlepszą załogą spośród Królewskiej Floty. Potrafiła jednak sprawić, że dorosły facet płakał jak niemowlę po lekkim klapsie, choć wielu majtków przeganiało ją wiekiem oraz doświadczeniem na morzu. No i do tego była kobietą, a damska ręka pośród bandy rozszalałych, stęsknionych za domem oraz przelewem krwi facetów nie mogła za wiele zdziałać. Stwierdzenie to było jednak tak wysoce omylne, że mężczyzna często zastanawiał się czy ich Pani Kapitan nie jest Panem Kapitanem, ukrywającym swoją płeć. Doskonale wiedział, iż płeć piękna albo raczej wijące się, śliskie, jadem plujące żmije potrafią być zaciekłe jak diabli, ale żeby wykazywać się taką asertywnością zaledwie siedemnastoletnia Cory musiała przejść piekło w dzieciństwie. Takie osoby kryły twarze za typową maską a’la „Ja? Pytasz jak ja się czuję? Lepiej pomyśl o tym, jak ty się będziesz czuć, gdy mój but odnajdzie swe przeznaczenie lądując na twoim tyłku!”

 

Nasz bezimienny bohater raz jeszcze zgiął się wpół, hamując wnętrzności nim wyszły mu przez usta i wpadły do wiadra. Z tym jego przesądność nie miała nic wspólnego – to była rzetelna wiedza, potwierdzona przez naukowców z całej Cykorii. Jedynie nieliczni negowali naukę, lecz były to podejrzane typy, zasięgające po kąpiel raz w tygodniu. Mężczyzna wolał trzymać się od nich na dystans, gdyby przebywał w ich towarzystwie nie potrafiłby odwrócić się tyłem w obawie czy aby nie wyszorują mu gąbką pleców.

 

W ładowni, kajutach, kuchni, a nawet wychodku pobrzmiewały stare pirackie pieśni, słynące ze swej złej sławy. Gdyby poprzedni kapitan usłyszał choćby melodię jednej z nich, wymruczaną po pijanemu przywiązałby delikwenta do kotwicy i zostawił na noc w porcie, podczas gdy jego towarzysze wiosła rozprostowywali by nogi na stałym lądzie. Nowa kapitan nie okazywała im takiej surowości, prawdę mówiąc uwielbiała pirackie opowieści i szanty płynące z ust swej załogi. Przymykała także oko na dzisiejsze hałasy i zamęt, wiedząc, że jej ludzie świętują rychły powrót do domu. Od dobicia do portu w Szmaragdowym Przylądku dzieliły ich dwa tygodnie. Ostatni przystanek na ich drodze przed kolejnym rejsem w poszukiwaniu skarbów, bandytów, przygód oraz w celach towarowych. Patrolowali także granice by upewnić się, że Cykoria jest bezpieczna przed niechcianymi gośćmi.

 

Członek załogi, jeden z najbardziej zaufanych ludzi Pani Kapitan, Gautier, już zawrócił by dołączyć do świętujących, gdy pomyślał o Dottie. O słodkiej, małej Dottie, na statku pełniącej funkcję pomocnicy kucharki i majtka. Biedna dziewczyna, w której obecności serce Gautiera zatrzymywało się i biło wściekle pod żebrami, obie te rzeczy na przemian, miała drobny uszczerbek na psychice jeśli chodzi o brud – robiła wszystko by utrzymać wkoło porządek. Kiedy Gautier o tym głębiej pomyślał zdał sobie sprawę, że myła się codziennie, lecz stanięcie do niej tyłem nie sprawiało by mu kłopotu. Jeśliby zgodnie z obawami wyszorowała my plecy gąbką… skrzywił się. Pomysł, że dziewczyna mogłaby go dotknąć wydał mu się przesiąknięty brudem. Szybko zawrócił z powrotem na pokład, chcąc wylać zawartość wiadra za burtę, gdzie było jej miejsce. Zatrzymał się w cieniu, zmrożony z zaskoczenia. Przez barierkę na statek przelazła ubrana na całkiem czarno postać, wysuwając się z mroku na czele innych, identycznie odzianych sylwetek. Gautier nie miał co liczyć na wycofanie się i ostrzeżenie załogi. Dobył szpady i wyprostował się naprzeciwko dzierżącego szable wojownika.

 

Jego uwadze nie umknął fakt, że nigdzie wokół nie było statku czy łodzi, a szaty intruzów nie ociekały wodą. Ciężko byłoby zresztą wyobrazić sobie czarne postacie płynące nocą wpław, które po tułaczce przez morskie prądy stanęłyby w pełnej gotowości do walki. Przesądność Gautiera zaalarmowała go, przynosząc do głowy niepokojące myśli. W takich momentach najbardziej potrzebował Luke’a. Rozsądnego, pewnego siebie, niewzruszonego Luke’a z tą jego zdolnością do obeznawania się w sytuacji i rozwiewania cudzych wątpliwości. Poza tym w odróżnieniu od Gautiera miał umysł ze stali, z niewzburzonym spokojem mierzył przeciwnika, trzymając broń w dłoni tak naturalnie, jakby wrosła mu w ciało przy urodzeniu. Nic dziwnego, że Pani Kapitan ogłosiła go swym zastępcą i Pierwszym Oficerem. Sam Gautier był jej najbardziej po Luke’u zaufanym człowiekiem i Drugim Oficerem. Teraz jednak czuł się niegodny tego tytułu, prawie drżąc pod wzrokiem napastników. Jego wola walki podupadała z każdą chwilą i jeśli się nie pospieszy za moment zrobi coś szalonego, jak podczas pojedynku z wodzem wioski na Wyspie Bursztynowej Przepiórki. Zmienienie kierunku ucieczki, sprawiając, że biegł w stronę ścigającego może nie wydawało się zbyt błyskotliwe, ale dzięki Bogu za odniesiony efekt.

 

Oczy Gautiera krążyły pomiędzy uzbrojonymi, jak przypuszczał mężczyznami, przerastającymi załogę „Beczułki” liczebnie oraz no cóż, wszystkim innym na statku.

 

„O, lina– pomyślał –nigdy nie nauczę się dobrze pleść węzłów. O! A tamten but? Jest męski czy damski?”

 

Po około setce bezużytecznych głupot przepływających przez umysł Gautiera nastała cisza. I pojawiło się pytanie : Jak ci ludzie pojawili się na statku?

 

Gautier nie znalazł na barkach wojowników skrzydeł, lecz kiedy jego spojrzenie ich szukało napotkał źrenice dowódcy, ledwie widoczne przez szparki w materiale zakrywającym twarz. Świeciły czernią, poprzecinaną białymi strzępami. Wyglądało to jakby zaćma popękała na drzazgi i rozprysła się na całym oku w drobinach, w niektórych miejscach łaskawie pozostawiając zdolność widzenia, a w innych nie. Dowódca ściągnął okrycie, ukazując porozcinaną bliznami skórę, przywodzącą na myśl zacięcia po nieostrożnym goleniu maczetą. Jego wzrok był surowy, a całe zaciekawienie uprzednio widniejące na jego obliczu wyparowało, ustępując nieskrywanej pogardzie.

 

-Co on tak stoi? – zapytał w charkliwym, niezrozumiałym dla Gautiera języku.

 

-Boi się – odparł znudzony jeden z jego podwładnych, bawiąc się ostrzem zatrutego noża, z kpiną kusząc los.

 

-Ty! – warknął dowódca do Gautiera, celując w niego szablą – nie bronisz swojego terenu? Nawet najgłupsze zwierzęta to robią!

 

Tamten lekko przechylił głowę, chcąc dać znać, że nie rozumie, po czym ułożył szpadę na drewnianej podłodze pokładowej. Wojownicy zgodnie prychnęli, uznając ten gest za poddanie się, ale dziwny członek załogi uniósł palec wskazujący, zakazując im choćby drgnąć. Usiadł w pozycji, jaka gwarantowała trwałe uszkodzenie nóg, na owym mężczyźnie nie robiła ona żadnego wrażenia.

 

Zaczął uderzać w broń i patrzeć jak się kręci obrót za obrotem, a za każdym razem gdy zwalniała powtarzał czynność. Po kilkunastu zakreślonych kołach pozwolił jej się zatrzymać. Rękojeść szpady wskazywała na dowódcę. Mężczyzna co chwilę zerkał na nią i na wojownika, zmrużył oczy, zaczynając kołysać się w tył oraz w przód, a z jego cienkich ust wydobyło się mamrotanie.

 

-Co on wyrabia? – szepnęła jedna z postaci odzianych w czerń.

 

Dowódca uciszył kompana uniesieniem dłoni i ze zniecierpliwieniem oglądał widowisko. Czy ten z pozoru tchórz zajmował stanowisko szamana, magika albo jakiegoś rodzaju kaznodzieja? Dowódca był religijnym człowiekiem, nie miał więc zamiaru zbywać cudzych wierzeń, które mogły się okazać niebezpieczne. Słyszał o Cykorijskim klasztorze, ofiarującym nauki pozwalające wprowadzić człowieka w trans i zależnie od osobistej decyzji wyprowadzić go z powrotem lub nie. Po czymś takim mózg zamieniał się w przesiąkniętą gąbkę, a jedyne co było się w stanie robić to patrzenie w przestrzeń. Postanowił właśnie przerwać niepokojące obrzędy, kiedy mamrotanie ustało i nieznajomy stanął na równe nogi.

 

-Ty – jęknął – ty będziesz dzierżył oręż jako że rękojeść sięgnęła ku tobie, przywołując swego pana. Staniesz na czele ogromnej armii, a cały świat upadnie do twych stóp.

 

Gałki oczne mężczyzny poruszały się pod zamkniętymi powiekami, a on wciąż majaczył, coraz bardziej zbliżając się do przeciwników.

 

-Zaciśniesz swą dłoń wkoło Królewskich jednostek i nim minie rok wszyscy doradcy rodu monarchy będą błagać cię o życie, poprzysięgając wierność, a ty niezatrwożony przelejesz ich krew na posadzce Sali Tronowej. Obalisz władcę Cykorii, nastaną dla nas nowe czasy – kontynuował, z wyciągniętą ręką poruszając się wśród wojowników.

 

-Lecz! – zakrzyknął – Widzę zdrajcę w twych szeregach. Tego, który sięgnie po twoją własność, a jego…

 

Mężczyzna zatrzymał się, pocierając skronie.

 

-Widzę dwa kikuty zamiast dłoni. Na poziomie nadgarstka, a wyżej przez przedramię ciągną się więzy lojalności, rozdarte gdy zdradzi.

 

Dowódca rozszerzył usta, zszokowany. Podobną reakcję można było dostrzec u jego towarzyszy, prócz jednego, który zaczął się cofać. Zdjął tkaninę, okrywającą twarz, kręcąc głową najwidoczniej oniemiały ze strachu.

 

-Nie! Saremie, mylisz się! Przecież znasz…

 

Słowa wojownika zostały brutalnie zatrzymane w krtani, z momentem pierwszego uderzenia. Po kilku następnych wił się na pokładzie, przygnieciony ciężarem ciał trzech towarzyszy.

 

Sarem, jak nazwał go pojmany, doskoczył do swego wiernego podwładnego, zdarł mu rękawy do łokcia i okrutnie wyszarpnął drewniane rzeźby na kształt dłoni, przymocowane do przegubów. Ignorując wyraz cierpienia na twarzy mężczyzny podciągnął poszarpaną tkaninę, aż nie ukazała oplatającego mięsień tatuażu winorośli. Ten sam obraz widniał na ramieniu każdego Sahackiego Wojownika Nocy, ale nieznajomy nie mógł o tym wiedzieć. Tak samo jak nie był w stanie stwierdzić, że wśród nich jest kaleka.

 

Gautier stał się dla napastników kompletnie niewidoczny, gdy wszyscy skupili się wokół rzekomego zdrajcy. Cóż za idioci. Sposób w jaki mężczyzna sztywno trzymał dłonie oznaczał tylko jedno, a ile jest poza Sahaką krain, gdzie wojownicy walczą pod okryciem nocy, ubrani w czerń, władają szablami i mają tak surowe rysy? O tatuażu lojalności wiedział z opowieści Huntera, młodego syna podróżnika, a także majtka na „Beczułce”. Gautier posklejał wszystko do kupy, dorzucił trochę piany toczącej się z ust dla uwiarygodnienia swej „wizji”, sprawiając że dowódca tej zgrai Sahackich brudasów jadł mu z ręki. Gdyby znajdowali się na obcym statku i pod pokładem nie spaliby pijani przyjaciele Gautiera, rozrzuciłby trochę łatwopalnego proszku, zakrzesałby iskrę, a potem piekłby kiełbaski, dryfując na samotnej desce. Zamiast tego wyciągnął z „Wybuchowej Sakiewki”, jak ją nazywał, bomby domowej roboty, głośniejsze niż szkodliwe dla zdrowia, jak również petardy płomieniowe, nie zagrażające podpaleniem statku, za to zdolne usmażyć nieszczęśnika, który nimi oberwie. Mając nadzieję na naprawdę duży hałas rzucił garść mieszanki wybuchowej i nie zawracając sobie głowy szpadą wyskoczył za burtę. Uwieszając się nieopuszczonej kotwicy cieszył się, że zostawił drzwi pokładowe otwarte, nie pozostawiając wątpliwości, dokąd się udał. Po tym wojownicy będą nieźle wkurzeni, więc Gautier liczył z głębi serca, na to by załoga czekała na nich uzbrojona.

 

***

 

W kapitańskiej kajucie słychać było odgłosy świętujących marynarzy. Śpiewy, krzyki, toczące się beczki oraz rozrzucanie zebranych łupów na niższych poziomach okrętu. Pani Kapitan pokręciła głową, z dezaprobatą na myśl o poszukiwaniach zaginionych błyskotek i sprzątaniu „Beczułki”, jakie czekają ich o świcie. Kapitańska kajuta, od pomieszczeń należących do załogi większa o tyle aby zmieściło się w niej biurko wykonane ze starego, przesiąkniętego wilgocią drewna, nie uderzała swym komfortem. Cory musiała przyznać, że miejsce to zrobiło się znacznie przytulniejsze odkąd usunęła stąd kolekcję czaszek mandaryniańskich małpek palmowych, należącą do jej poprzednika. Kapitan Nestor Van Monte był wielkim ekscentrykiem i dziewczyna cieszyła się, że zabrakło okazji by ich sobie przedstawić. „Zabrakło okazji” ma się oczywiście rozumieć jako „Każdy robił co mógł by do takowego spotkania nie doszło, oprócz samego ex-kapitana i jego brzytwy”.

 

Najwidoczniej nie tylko Cory nie sądziła by Pan Van Monte nadawał się na tak odpowiedzialne stanowisko, ponieważ został z niego przymusowo zdjęty. Nowa kapitan nie wątpiła iż był świetnym dowódcą, brakowało mu jednak trochę ogłady, motywacji, zaangażowania, a także skruchy. Przekładał hobby nad obowiązki, najlepszy tego przykład stanowiły właśnie podróże na Tehrańską wyspę – Mandaryne, gdzie polował na niczego winne małpki i obnosił się z ich ciałami, jakby pokonał dwumetrowego krokodyla walcząc w ręcz. Do jego wad można by jeszcze doliczyć celową opieszałość, którą lubił denerwować najstarszego syna monarchy. Nawet wyśmienite zdolności taktyczne, bojowe oraz dowódcze nie dały rady uchronić go od straty posady po ostatnim przewinieniu. Cory nie wnikała co zrobił, obawiając się o trwałe urazy na psychice.

 

Po zmianie kapitana załoga nie dawała jej spokoju, na każdym kroku podkreślając jej brak doświadczenia. Pierwsi zaufania nabrali Maddy, Dottie i Charword. Najdłużej walczyła o przyjaźń Luke’a, teraz najwierniejszego spośród szeregów ich jednostki Cykorijskiej Floty Królewskiej. Jej trójka najbardziej oddanych marynarzy– Pierwszy Oficer Luke, Drugi Oficer Gautier, oraz doradczyni Maddy. „Doradczyni” było dość niekonkretnym opisem biorąc pod uwagę wszystkie funkcję kobiety. Była doskonale obeznana w kartografii, malowała mapy nowo poznanych terenów dla podróżników z Cykorii, doradzała Cory w sprawach związanych z załogą, pełniąc jednocześnie role prywatnego ochroniarza dziewczyny, gotowa zatłuc bez mrugnięcia okiem. Stanowiła również miłą odmianę od typowo męskich rozwiązań problemów w stylu „ przyłóż mu, to posłucha”.

 

Cory wierciła się na twardym krześle, ręcznie rzeźbionym przez Tehrańskich kunsztmistrzów, z tęsknotą słuchając skrzypienia miękkiego, wygodnego bujanego fotela, na którym siedziała Maddy, z konsternacją przyglądając się obowiązkom Pani Kapitan.

 

-Powiedziałabym, że ten mebel jest do dupy, ale moje pośladki zbytnio ucierpiały w kontakcie z tym diabelstwem – rzuciła Cory, prostując się i szukając atramentu.

 

-Szkoda tej wypowiedzi. Co prawda jest za wulgarna aby użyć jej w liście do Króla, lecz jestem przekonana, że w pełni by mu zobrazowała sytuację – westchnęła Maddy, podając swej przełożonej pióro i pergamin. Cory opadła na swe ukochane siedzenie za biurkiem, skrobiąc w pośpiechu słowa do monarchy. Wiedząc, do kogo korespondencja trafi w pierwszej kolejności używała najdłuższych, najtrudniejszych, od dawna wycofanych z użycia wyrazów, żeby prywatna wiadomość pozostała prywatna, z dala od oczu następcy tronu. Nie chodziło o pierworodnego, który swym zblazowaniem sprawiał, że ludzie wokół niego zasypiali, tylko o najmłodszego z synów monarchy, najsłodszego, najniewinniejszego, najbardziej obiecującego księcia wśród chłopców. Co prawda nie znał znaczenia słowa „osobisty”, ale Cory była pewna, że to nie z braku szacunku dla ojca, raczej przez pasję do nauki tkwiącą w tym małym szkrabie. W prawdzie następcą tronu w pierwszej kolejności był Bazyl, owy zblazowany, tchnący nonszalancją młodzieniec, chociaż jego młodszy brat wiedział o państwie wiele więcej niż on.

 

Cory strzepnęła pióro z kropelek atramentu, w momencie kiedy na górnym pokładzie rozbrzmiał wybuch. Pośród załogi wyłącznie Gautier miał dostęp do bomb i petard, a on nigdy po pijanemu by ich nie użył dla zabawy. Maddy najwyraźniej pomyślała o tym samym, ponieważ spod jej płaszcza wynurzyła się klinga. Cory uniosła dwa palce, a Maddy posłusznie stanęła przy drzwiach kajuty z kratką. Usłyszeli dudnienie kroków, gdy przejrzyste kwadraciki w metalowej siatce ukazały cienie, zgrane w jeden masywny kształt. Cory ukryła list w podwójnym dnie szuflady, spoglądając z ukosa na Maddy. Kobieta miała jej przekazać ilu wrogów widzi, zamiast tego stała niepewnie wpatrzona w korytarz. Wreszcie odwróciła się i z wahaniem pokazała dwa razy po dziesięć palców u dłoni. Kapitan skinęła, sięgając po dodatkowy oręż. Dwie szable i jeden miecz naprzeciw dwudziestu ostrzom. Cory postąpiła naprzód, gotowa wyjść na korytarz, przystępując do pojedynku o przesądzonym wyniku, niestety uprzedził ją wrogi wojownik, wywarzając drzwi barkiem. Były zmuszone walczyć plecami do ściany, co wydaje się dobrym pomysłem aż do wizyty na Cierniowym Lądzie, gdzie ściana niekoniecznie jest ścianą. Uniosła szable na wysokość twarzy przeciwnika, rozstawiła stopy w dogodnej pozycji, rzuciła się do przodu na uzbrojoną postać… Cory zamarła, zatrzymując ramie i pozwalając ostrzu zawisnąć w połowie drogi do osłoniętego czarną, cienką chustą gardła przeciwnika. Materiał, pleciony ręcznie przez siedańskich krawców wskazywał na Sahakę w równym stopniu, w jakim robiły to zakrzywione, ułamane szable z drobnymi ząbkami, na których wciąż tkwiły zaschnięte, czerwone strzępy z poprzedniej walki. Wprost wspaniale, przecudownie, fantastycznie. Nawet gdyby Cory kiedykolwiek choćby tknęła Sahakańczyka to wolała nie myśleć o bliznach po ranach poniesionych w starciu. Byłoby co opowiadać, pod warunkiem, że by przeżyła. Szacunek do Sahaki oraz sojusz zawiązany pomiędzy Tehranem, a ich górskimi przyjaciółmi nigdy nie pozwoliłby jej obrazić lub tym bardziej zaatakować mieszkańca Sahaki. Sojusze często są jedynie zamaszyście i elokwentnie wypisanymi formułkami, uzgadniającymi czego to dwie odmienne nację sobie nie przyrzekają, deklarują, obiecują, czy gwarantują. Stosunki między rodzinnym krajem Cory oraz Sahaką niczym jednak nie przypominały tych bredni, polegających w większości na braniu, a w znacznej mniejszości na dawaniu tylko tego, czego i tak miało się za dużo. Innym przykładem sojuszu był ten zawarty przez Cykorijczyków i Soreyanów. Opierał się on wyłącznie na strachu, którego nie można było nazwać chociażby respektem albo liczeniem się ze sobą nawzajem. Bo przecież jaki jest lepszy sposób na wstrzymanie się od niemal nieuniknionej wojny niż negocjację i wyznaczenie granic? Tego toku myślenia nie podzielali ani Sahakańczycy, ani Tehrańczycy, ci pierwsi gotowi stanąć do walki z każdym, kto okaże się godny, ci drudzy za to twierdzący, że to co ma się stać na pewno nastąpi i lepiej samemu zdecydować, kiedy to będzie.

 

Co do pierwszego rodzaju układów, obie te krainy brzydziły się chciwością, materializmem lub stawianiem siebie ponad innych. Owszem, Sahakańczycy zagarniali co mogli, lecz od wrogów, nie przyjaciół. W miarę neutralne narody również zostawiali w spokoju, a owa neutralność znaczyła dla nich tyle co szacunek do nich i ich religii, bezstronność jeśli chodzi o sahacko-cykorijskie spory albo przymykanie oka na fakt, że od czasu do czasu jakiś Sahakańczyk zechce twoją córkę na żonę, bez możliwości odmowy. Wbrew pewnym pozorom taka propozycja nie była wcale zła. Sahakańczycy słynęli bowiem z lojalności, nie byli też szczególnie szkaradni z tymi typowymi dla ich ludu złotymi włosami i jasną karnacją, skrywanymi przed obcymi narodami pod ciemnymi szatami. Jeśliby więc dodać do tego życie w przytulnej, górskiej chacie ze stadem owiec oraz nadmiernie śliniącymi się, rozpieranymi przez energię psami-naganiaczami, los przestawał wydawać się okrutny.

 

Co innego gdy o rękę córki „poprosi” Soreyanin. W takim wypadku należy bić ją po twarzy, aż nie stanie się wystarczająco krzywa by odciągnąć go od tego pomysłu, a na usprawiedliwienie chorego wydźwięku tej rady warto napomknąć, że niektóre kobiety w takich przypadkach same się okaleczały. O powodach tej desperacji jest czas pomyśleć później, najlepiej w momencie, w którym statek nie będzie pełen żądnych cykorijskiej krwi wojowników. Prywatnie łagodni, dla świata Sahakańczycy byli głodnymi mordu potworami, nie licząc Tehranu oczywiście, a niefortunnie dla Cory najbardziej nienawidzili Cykorijczyków. Nic w tym dziwnego, skoro za najpopularniejszy przykład herezji w Cykorii uznawano sahacką religię, szufladkując jej wyznawców jako świętokradców, ponieważ według Świętych Ksiąg tereny, należące do Sahaki i nazywane przez ich właścicieli Nożem Kharima były miejscem objawienia się Kwiatu Neptunu, symbolu Cykorijskiej wiary, które ponoć rozrosły się tam w dniu przybycia proroka Teodora. Sahakańczycy za to uważali rzeczony kwiat za pospolite zielsko i parzyli z niego napar, słynący jako lek na kaca, co, jak można się łatwo domyślić, przyprawiało księży o migrenę.

 

Kleryk Benjamiin zwrócił się zresztą ze skargą do władcy Sahaki, Sarema VI, wspominając o bólach głowy, jakich doświadczał, słuchając o takim bezczeszczeniu świętości, ale Sahakańczyk okazał kompletny brak skruchy, obiecując poprawę i należyty honor cudzej religii, przy czym na samym końcu listu wspomniał o świetnym leku z Kwiatu Neptunu, gwarantując przepędzenie tych bólów.

 

Sarem VI słynął ze swojego poszanowania wobec inności obcych kultur, lecz jeszcze bardziej znano go z zaciekłości w obronie swego Boga, a trucie o przynależności ziem, noszących imię Kharima do Cykorii, bo jakiś tępy dziadziuś z księgą pod pachą ponoć postawił na nich stopę, namawiając Sahakańczyków do wiary w fałszywe bóstwo, kusząc ich pośmiertnymi cudami, jakie ich czekają i pomocą z jaką przyjdzie im zbawiciel, było drażliwym tematem. Benjamiin, jako ignorant, nie miał pojęcia kim jest Kharim, nie słyszał również opowieści, jakoby sam Sarem I, narzędzie w rękach Boga, pił po bitwie heffis, parzony z Kwiatu Neptunu jeszcze pięćset lat przed narodzeniem proroka Teodora.

 

Oburzeni księża popłynęli do Noża Kharima, obwiesili świątynie cykorijskimi sztandarami i byli też na tyle uprzejmi by zbroczyć je krwią, gdy przebijały ich szable Wojowników Nocy. Zaraz po tym wydarzeniu wybuchła wojna, prowadząca do prześladowań na mniejszościach, zamieszkujących obie te krainy, zupełnie niszcząc handel między obiema nacjami.

 

Cory nie zaskoczyła narodowość napastników, ale swa bezmyślność, skoro nie brała takiej sytuacji pod uwagę. Sahakańczycy zawsze znajdywali powód by zaatakować i było to jedynie kwestią czasu nim przyjdzie kolej na statki pod sztandarem Króla Cykorii.

 

Wojownik ciął szablą raz po raz, zmniejszając dystans klingi do skóry Cory, próbującej unikać ataków. Wyglądało to jak taniec – ostrze przeszywało powietrze nad ramieniem dziewczyny, po czym bez chwili wahania cofało się i trafiało w kolejna lukę obok jej twarzy. Trwało to do momentu, aż Cory zwinnie nie odskoczyła do tyłu, wykonując swój ostatni unik, gdy jej plecy dotknęły starych, skrzypiących desek statku. Dziwne, ale do czasu kiedy uderzyła w nie boleśnie ciałem nie miała pojęcia, że w ogóle skrzypią. Sekundę później na podłogę padła Maddy, poraniona o wiele boleśniej, ponieważ nie unikała bliskości orężu wojowników, gotowa zabić Sahakańczyków.

 

Ze ściśniętej grupy cieni wystąpił mężczyzna, w którym można było rozpoznać człowieka, odziany w czarne tkaniny od góry do dołu, pomijając twarz. Kapitan nie potrzebowała choćby minuty, a już upewniła się, że stoi przed nimi Sarem VI, władca całej Sahaki. Być może przeżyłaby lekki szok, gdyby nie to, jak często dowódca sahackiej armii zjawiał się na polu bitwy, na samym czele swych ludzi, zagrzewając ich do walki i kładąc trupem dziesiątki przeciwników. Sarem podszedł bliżej, ogarniając rozszalałym wzrokiem obie kobiety, a w jego częściowo uszkodzonych ślepotą oczach tliła się żądza mordu.

 

-Cykorijskie ladacznice – warknął, spluwając przy tym na stary, postrzępiony dywan, rozłożony na podłodze kajuty przynajmniej od dwudziestu lat. Nie mógł oczywiście wiedzieć, że Cory zrozumiała obelgę, choć nie sądziła by się przejął.

 

Do uszu Kapitan docierały krzyki, niektóre pełne odwagi i waleczności, inne nabrzmiałe lękiem oraz bólem. Nie przetrwają tego ataku – Sahakańczycy wyrżną ich co do jednego i zanim ktoś się o tym dowie krew, przelana na statku, zdąży zakrzepnąć.

 

-Będziemy negocjować – powiedziała po Cykorijsku.

 

Sarem wzruszył ramionami, chcąc uprzejmie dać znać, że nie zrozumiał, ale Cory doskonale rozpoznała kłamstwo.

 

-Będziemy negocjować, każ swoim ludziom przestać – warknęła w Sahackim, który w porównaniu do płynnego i dźwięcznego Cykorijskiego brzmiał charcząco i ochryple.

 

-A cóż takiego możecie nam zaoferować w zamian? – zapytał w swoim języku Sarem, nie dając po sobie poznać jak zdziwiła go ojczysta mowa w ustach kobiety, którą miał za Cykorijkę.

 

-To nie musi być nic cennego, zważając na wasz bezprawny atak – odparła Cory, wzburzona prawie zapominając o swojej sytuacji – każ tym swoim pseudo wojownikom przestać wyrzynać moją załogę!

 

Sarem spojrzał na nią, wyraźnie zniesmaczony jej zuchwalstwem i powiedział coś do jednego z podwładnych, w zapomnianym przodku Sahackiej mowy, jakim posługiwali się nieliczni. Tamten wybiegł na korytarz, a kiedy wrócił krzyki powoli ustawały.

 

-Co kazałeś zrobić? – syknęła Cory, ale Sahakańczyk nie odpowiedział.

 

-Bezprawny atak – wycharczał – jeden z waszych statków wpłynął na tereny morskie Sahaki, mamy więc prawo odebrać swoją zapłatę.

 

Pani Kapitan wstała z podłogi, na którą się osunęła po uderzeniu w ścianę, postępując krok w kierunku Sarema.

 

-Nasz statek? Chyba śnisz, ty brudna, sahacką, śmierdząca kozami kreaturo! – wrzasnęła.

 

Mężczyzna się nie cofnął, jak zrobiłby każdy rozsądny człowiek, lecz wykonał równie zamaszyste stąpnięcie ku kapitan, obnażając zęby, współgrające ze spojrzeniem szaleńca i twarzą, przez którą przechodziły gniewne tiki.

 

-Ty… – zawarczał.

 

Rozprostowywał, zaciskał i naprężał palce, jakby wyobrażał sobie, że ją dusi. W końcu wydał z siebie niepokojąco przeciągłe westchnienie, wracając do w miarę spokojnego stanu.

 

-Jedna z jednostek o waszych sztandarach, celowo, wpłynęła na granice oddzielającą nasze tereny od wód Tehranu, przez tydzień płynąc po naszej linii terytorialnej, choć nadkładała przez to drogi. Nie ma mowy o pomyłce, nie wiem kto jest kapitanem, ale konsekwencję poniesie ktokolwiek, bo nie mam chęci ani czasu, by wymierzać sprawiedliwość właściwemu winowajcy.

 

Cory otwierała usta, pragnąc zaświadczyć, że żaden z kapitanów nie zrobiłby czegoś takiego, kiedy Maddy wypowiedziała na głos myśl, pojawiającą się w umyśle dziewczyny.

 

-Malcolm.

 

Kapitan zerknęła na wojowników i schyliła się do rannej przyjaciółki.

 

-Nie możemy być pewni… – zaczęła szeptem, ale jej przerwano.

 

-Nie oszukujmy się, miał niedawno odwiedzić Tęczowe Wyspy, a musisz przyznać, nadłożenie drogi, żeby wkurzyć Sahakę jest bardzo w jego stylu.

 

Cory jęknęła, masując skronie by zapobiec nadchodzącej migrenie. Powinna była przywołać Malcolma do porządku zanim doszło do jednej z tych rzeczy, przed którymi ostrzegał ją Luke. Poprzedni kapitan trzymał chłopaka na smyczy i z kagańcem na mordzie, tak że nie odważył się nawet pisnąć. Przez ostatnie miesiące obowiązki przytłaczały Cory, nie pozwalając jej na kontakty z rodziną w Tehranie, nie mówiąc o trzymaniu w ryzach jakiegoś gnojka. Owy „gnojek” był od niej starszy dwa lata i Cory nie miała jeszcze okazji poznać powodu, dla którego ten rozkapryszony dupek został kapitanem, co jak wiadomo wiąże się z ogromną odpowiedzialnością i poświęceniami, np. porzuceniem swoich bufoniastych nawyków zwracania na siebie uwagi całego świata. Teraz ten idiota obnosił się zapewne, jakby był wielkim patriotą, podczas gdy dużo od niego inteligentniejsi próbowali to wszystko odkręcić. Poczynając od Cory, bo będzie musiała zapłacić za głupotę chłopaka, a kończąc na Królu Cykorii, który zniży się do przepraszania swego wroga politycznego, aby uchronić życie podwładnych.

 

-Zatłukę tego skretyniałego idiotę, przysięgam, że go zatłukę! – syknęła Cory.

 

Sarem odkaszlnął, przypominając o obecności bandy stukniętych, uzbrojonych mścicieli.

 

-Możecie nie szeptać na boku? To niegrzeczne.

 

-Sugerujesz, że wasz Hakhir nie słyszy każdego, pojedynczego słówka i go wam nie przekazuje?

 

Sarem roześmiał się, bez cienia serdeczności albo pogodności.

 

-Imponujesz mi swoją wiedzą, Pani Kapitan – powiedział kpiąco.

 

Wszyscy wojownicy za jego plecami zgodnie warknęli, podburzeni przez jego słowa.

 

-Chociaż ciężko nazwać wartą uwagi wiedzę, siłą wydartą z gardeł moich rodaków – wyszeptał z wściekłością odmalowaną na zabliźnionej twarzy.

 

Cory zacisnęła dłoń w pięść. Jak dotąd zbyt pochopnie dobierała słowa, nic więc dziwnego, że dobijanie targu nie szło im najlepiej. Jeśliby wspomniała o swym tehrańskim pochodzeniu poszłoby o wiele łatwiej, lecz wtedy uniknęłaby kary, jaką poniesie jej załoga. To ona nie dopilnowała Malcolma, poza tym była Kapitanem, gotowa cierpieć razem ze swymi ludźmi.

 

-Nie ponoszę winy za jeńców przetrzymywanych przez mojego władcę– powiedziała ostrożnie Cory – jesteśmy statkiem wartowniczym, naszym zadaniem jest ochrona, nie napaści. To, czego dopuścił się jeden z nas jest karygodne, ale nikt spośród mojej załogi nie ma na to wpływu. Ten człowiek odpowiada przede mną, a ja przed królem, nalegam byś wymierzył sprawiedliwość mnie lub żądał jej od mojego władcy. Ponadto w ramach odszkodowania możecie wziąć wszystko, co przewozimy. Towary, klejnoty, mapy, dzienniki, żywność– wszystko do waszej dyspozycji.

 

-A ludzie? – zapytał któryś z wojowników, głosem przesiąkniętym chciwością.

 

Sarem uniósł dłoń, nakazując ciszę.

 

-Odpowiedz lepszemu od siebie, Cykorijko – rozkazał, używając tego słowa jak przekleństwa.

 

Cory miała ochotę kopnąć go w ten tępy łeb, zamiast tego wydusiła przez zęby: -Nie będziemy tolerować niewolnictwa. Jeśli chcecie darmowych służących, to szukajcie jeńców na Soreyańskich statkach.

 

Sarem znów westchnął, tym razem nie po to by ochłonąć, lecz wyrażając głęboki żal.

 

-Sephur, przyprowadź najmłodszą, najdrobniejszą, najłagodniejszą, najdelikatniejszą, najcnotliwszą dziewczynę, jaką znajdziesz wśród załogi, pełnej tych brudasów – uniósł głowę, przeszukując szeregi swych ludzi – jakiś nieżonaty ochotnik?

 

Kapitan poczuła automatyczny wstręt do mężczyzny, zapominając o sojuszu między Tehranem, a Sahaką. Pomyślała o Dottie i możliwości, że któryś z tych śmierdzących Sahakańczyków mógłby ją tknąć, przysięgając nigdy do tego nie dopuścić. Gautier chyba by ją zamordował na wieść o tym. Fala niepokoju o Drugiego Oficera przemknęła przez nią. Cholera, Gautier przynajmniej był w miarę trzeźwy. Kiedy ostatnio widziała Luke’a wychylał siódmy kufel, tańcząc na stole, zaraz po tym jak oświadczył się Charwordowi, najwidoczniej znajdującemu się w przybliżonym stanie, ponieważ oświadczyny przyjął. Było to niepokojące zjawisko, biorąc pod uwagę, że ani jednego, ani drugiego nie pociągali mężczyźni.

 

-Stój – przerwała Saremowi – nie mogę podejmować takich decyzji bez mojej załogi. Zbierz ich na głównym pokładzie.

 

-Słyszałeś? – rzucił do Sephura – niech zabiorą ich na górę. Związać, zakneblować, a skoro mamy trochę luzu, to poszukajcie tego spryciarza, co uznał za stosowne okłamywanie Sahakańczyków. Nie ważcie się go tknąć, ma wylądować przede mną taki, jak go znajdziecie. Osobiście się z nim pobawię.

 

-Podczas negocjacji nie wolno ci nikogo skrzywdzić – uprzedziła Cory.

 

Sarem posłał jej złowieszczy uśmiech, mówiący „Poodcinam ci wszystkie palce i zamarynuje w słoiku, jak kiszone ogóreczki”.

 

-Dostanie tego błazna na wyłączność będzie jednym z warunków negocjacji, droga Pani Kapitan.

 

***

 

Nim udało się zebrać na pokładzie wszystkich ocalałych oraz kilka ciał sztorm ustał, kończąc miotać okrętem na wszystkie strony świata. Na horyzoncie poprzez granat, oblegający niebo przebijała się szarość nowego dnia, przygotowując zbolałe zmysły istot żywych na nastanie światłości. Wystarczy wyobrazić sobie co by było, gdyby światło słoneczne pojawiało się bez ostrzeżenia, opromieniając wszystko, co oddycha z szybkością mrugnięcia oka. Nie dodając nawet, ile nasz świat straciłby ze swego klimatu, jaki nadaje mu powoli nastający świt. Istniała także inna, metaforyczna interpretacja świtu, ponieważ co my, ludzie, poczynilibyśmy bez metafor? Blask poranka, rozrzedzający noc, dawał nadzieję. Większość rzeczy wiążących się z ciemnościami nie ma dobrego przesłania, a chociażby najmniej rozwinięte istoty wykazują strach przed nocą, gdzie czyhają drapieżniki. Ludzie, jako ci inteligentniejsi, jak zwykli się nazywać, powinni zaprzeczyć tym obawom, uznając je za niedorzeczne. Cechują się oni jednak fantazją, wyobraźnią oraz skłonnością do wymyślania. Nie ma różnicy, czy przedmiotem wymysłu jest Bóg, który zawsze przyjdzie ze wsparciem, czy nocny strach, dający im kolejny powód do nadziei, że nastanie świt. Ten gatunek lubi wierzyć w dobro, myśleć sobie: „Kiedy wszystko jest stracone – to nie ważne, bo nade mną jest wszechmocny Bóg, a ciemność zniknie wraz z następnym dniem”.

 

Takie słowa rozbudzały właśnie wiarę w umysłach, gdzie została ona dawno zapomniana. Wśród marynarzy brakowało takich, co umieliby ustać o swoich siłach, każdy wspierał każdego, wtuleni w siebie jak rodzina wydr. Ciszę, urywaną tylko stęknięciami i pojękiwaniami przerwał na stałe odgłos kroków, a dźwięk ten zmotywował Cykorijczyków do wykrzesania z siebie jeszcze odrobiny wytrwałości. Zagryzając wargi z bólu wyprostowali dumnie połamane ciała, stojąc na baczność w obliczu wroga.

 

Sarem VI, dowódca odzianych w czerń barbarzyńców nie wmaszerował na główny pokład pełnym powściągliwości i respektu krokiem, lecz wszedł nonszalancko, jedną dłonią obracając przed oczyma dziennik poprzedniego kapitana, a drugą trzymając za plecami, jakby ściskał w niej prezent-niespodziankę. Niedaleko za nim szła Cory, bacznie lustrując mężczyznę, przechadzającego się po jej statku w spacerowej pozie. Rozglądając się po pozostałościach swych ludzi z wdzięcznością, przeżartą smutkiem odkryła, że wśród jej marynarzy nie było takich, którzy uszliby z potyczki bez ran. Nie próbowali się układać z przeciwnikiem, nie poddaliby się, walcząc zapewne aż do śmierci, gdyby nie postanowienie ich Pani Kapitan. Poczuła wstyd i rozpacz, widząc bezmyślność swej decyzji. Jeśli miała zamiar wystawić honor swych ludzi na tacy poprzez rezygnację z bitwy, mogła to przynajmniej zrobić zanim deski podłogi pokładowej zasłały ciała. Załoga pod jej dowództwem przypominała bardziej rodzinę, złożoną z ludzi opuszczonych przez życie, takich co nie mieli nic do stracenia i tych, którym nie straszne było ryzyko. Byli również i ci, zdesperowani by zarobić na chleb dla bliskich, ale pomimo różnic tworzyli tu małą społeczność, gdzie wszyscy doskonale się znali, dzięki jej niskiej liczebności. Cory modliła się, aby nie każde ciało, leżące u nóg jej poranionych marynarzy było martwe. W pewnym momencie dostrzegła trzy skłębione ze sobą zwłoki, których tożsamości nie była w stanie odgadnąć, poprzez zaschniętą krew, oblepiającą ich ubrania i twarze. Jak dotąd żaden z martwych kształtów nie tętnił żywotnością. Wzrok Cory przerzucał tłum, zebrany przed nią, jak przez sitko, szukając Luke’a i Gautiera, a jednocześnie ciesząc się z widoku znajomych, obdrapanych twarzy. Nie odnalazła obydwu oficerów, jej serce mimo to zabiło mocniej, gdy w oczy rzucił jej się Charword. Mężczyzna około trzydziestki, z szerokimi ramionami, strzelistą sylwetką, sięgającą aż do sufitów najbardziej przestrzennych kajut na statku, ciemnymi włosami, zlepionymi czerwoną mazią, ku zadowoleniu dziewczyny nie zdradzał oznak cierpienia czy przemęczenia. W jego spojrzeniu migotał szał walki i chęć wyrywania kości ze stawów. Nie miotał się jak szalony w więzach, a zaciekłość wraz z determinacją by poderżnąć kilka gardeł dało się poznać tylko po poziomie pogryzienia knebla w jego ustach. Cory czuła ogarniającą ją nienawiść wobec władcy narodu tak bliskiego jej ojczyźnie, widząc, że Sarem nie ograniczył się do związania jej ludzi, co by zupełnie wystarczyło, ale upodlił ich, kneblując jak zwyczajnych oprychów.

 

Pani Kapitan wyczuła obecność Maddy za swoimi plecami, będąc szczęśliwa, że kobieta otrząsnęła się po ciosach, zadanych przez Sahakańczyków. Cory omiotła teraz rannych, mniej więcej zapoznawszy się z ilością poległych. Czuła wyrwę w umyśle i sercu, patrząc na martwych przyjaciół, lecz jako kapitan „Beczułki” musiała wziąć te sytuację z taktycznej strony. Stracili dziś co najmniej dziesiątkę, nie biorąc pod uwagę tych, którzy zapewne skończyli za burtą, o czym przypominała jej nieobecność Luke’a oraz Gautiera. Drugi Oficer raczej żył, wnioskując ze słów Sarema, a także znając przebiegłość Cykorijczyka. Bardziej martwił ją Luke, nigdy nie stroniący od walki w imię Króla lub ochrony tego, co kochał, bowiem jak wiadomo uwielbiał ten statek, zaczynając swą przygodę z morzem na nim, w wieku jedenastu lat, u boku starego kapitana. Cory była przekonana, że jedynie myśl o „Beczułce” jako jego rodzinnym domu powstrzymała go od opuszczenia jej po zmianie przełożonego. Może przyczynił się do tego zarówno fakt, iż Luke nie wiedział jak inaczej mógłby żyć. Czasami, kiedy miał swoje „noce”, opierał się o burtę, patrząc w gwiazdy, pociągając z kufla po każdym głębokim westchnieniu, o których najpewniej nie wiedział, że w ogóle je wydaję. Załoga wolała go zostawiać wtedy samego, ale od dnia, gdy zwierzył się Cory, dziewczyna spędzała z nim te momenty. Marynarz walczyłby aż do utraty przytomności albo śmierci, nie było dlań innej opcji. Cory miała nadzieję, że Gautier wykazał się przewidywalnością, dając Luke’owi mocno w twarz i ewakuując siebie i przyjaciela w bezpieczne miejsce.

 

Od tygodnia płynęli wzdłuż brzegu, nie przybijając do żadnych portów, co robili wyłącznie w celu zaopatrzenia się. Ładownia „Beczułki” była zagracona suszonym mięsem i warzywami, nie pomijając wątpliwie smacznych sucharów, według kupców stanowiących idealny odpowiednik chleba, co świadczyło, że nigdy nie jedli tego świństwa. Gdyby nie bacząc na pełne brzuchy załogi Cory nakazała postój przed dotarciem do Szmaragdowego Przylądka, zeszliby z tego kursu i, co za tym idzie, Sahackie statki szukałyby ich w nieskończoność na szlaku towarowym. Cały obraz napaści zdawał się wskazywać na jej winę. Coś w uprzedniej myśli ją tknęło.

 

Sahackie statki, sahackie statki… Jakie znowu statki?

 

Kapitan doskoczyła do burty i wyjrzała, w poszukiwaniu łodzi, robiąc to chyba ciupkę zbyt gwałtownie, sądząc po reakcji Sahakańczyków. Pięciu z nich stanęło za nią, a jeden wykonał godny podziwu skok przez reling, który nie byłby tak widowiskowy, gdyby w ostatniej chwili nie uczepił się barierki liną, zakończoną matowo lśniącym hakiem. Dyndał trzy metry pod nią, wyzywająco spoglądając jej w oczy. Cory odwzajemniła wzrok, z lodowatym spokojem wpatrując się w rozcięcie tkaniny, ukazujące tak cienki fragment twarzy wojownika. Należał on do Seh-Ken, sahackiego plemienia, gdzie nauki walki opierały się głównie na wspinaczce po murach, budynkach i statkach.

 

Cory się przecisnęła z powrotem na środek pokładu, pomiędzy sztywno stojącymi Sahakańczykami. Sarem zagłębił się w lekturę dziennika byłego kapitana, nie obdarzając Cykorijczyków przesadną uwagą, a właściwie to do reszty ich ignorując.

 

-Jak dostaliście się na statek? – zapytała Cory, odrywając mężczyznę od notesu. Sarem uniósł głowę z rozdrażnieniem, ale kiedy dotarł do niego sens słów dziewczyny, kąciki ust wojownika uniosły się w pełnym dumy uśmiechu.

 

-Wpław – rzekł krótko, jakby od niechcenia. Chciał zapewne podkreślić jaka to drobnostka dla Sahakańczyków, podczas gdy Cykorijczycy bali się pływać łodziami. Co kulturalniejsi zwolennicy Sahaki wyjaśniali to sobie, jakoby morskie środki transportu w Cykorii były tak beznadziejne, że ciężko się dziwić tym obawom.

 

-Z Sahaki aż tutaj? – prychnęła Cory sarkastycznie, niedowierzając – ciekawe, bardzo ciekawe. A można wiedzieć, dlaczego jesteście susi?

 

-Bzdura, nie z Sahaki. A przez dwa dni zdążyliśmy wyschnąć.

 

Cory zmarszczyła czoło i nagle połączyła te strzępy informacji z ostatnimi zdarzeniami. Dwa dni temu napotkali sahacki okręt towarowy. Widocznie wojownicy ukryli się na nim, podpłynęli do „Beczułki”, zarzucili haki i zawiśli na cienkich, bardzo mocnych, acz przezroczystych niciach, używanych przez Seh-Ken. Gdyby słyszeli zbliżające się kroki, mogliby zanurzyć się pod wodę, stając się niewidocznymi, ale to zdecydowanie nie pasowało do wizerunku walecznych, sahackich wojowników. Czemu nie wypłynęli okrętem wojennym i nie zaatakowali z dystansu?

 

-Przybyliście z tamtego statku. I wisieliście, zahaczeni linami o burtę, zgadza się?

 

-Dobrze kombinujesz – parsknął Sarem.

 

-Czemu nie zaatakowaliście otwarcie?

 

-Masz na myśli, ostrzelali? Nie chcieliśmy podziurawić tego drewnianego starucha. Statek zawsze się przyda, a woleliśmy go nie zatapiać. Jest tu dość głęboko na wyławianie waszego ładunku, szczególnie jeśli możemy mieć go suchym i w całości. Do tego jeńcy wojenni… To był naprawdę genialny pomysł, Vasi – zwrócił się pod koniec do Wojownika Nocy – przypomnij mi już w Suryi, by cię nagrodzić.

 

-Dziękuje, Saremie – odpowiedział na to wojownik – to honor móc wzbogacić Sahakę, a walka wśród twoich ludzi jest dla mnie prawdziwym zaszczytem.

 

Sarem skinął mu szybko, odwracając twarz z powrotem ku Cory. Z wyczekiwaniem uniósł brwi.

 

-Negocjujemy wreszcie, czy zmieniłaś zdanie?

 

Cory zaprzeczyła ruchem głowy, zgarniając przy tym spojrzenia swojej załogi. Zdała sobie sprawę, że nie znają Sahackiego, dla nich więc rozmowa ta przypominała jeden, wielki charkot. Wiedziała także, że jej ludzie zaczynają tracić zaufanie, zwykle w takich okolicznościach nie układałaby się z wrogiem, ale zginęła z godnością w walce, i tego właśnie oczekiwali, dochodziło jeszcze spostrzeżenie na temat jej Tehrańskiego pochodzenia i po tym wszystkim Cory sama byłaby skłonna uwierzyć, że zdradziła.

 

Pochyliła się do Maddy, gotowa jej pospiesznie wyjaśnić sytuację, wywołując irytację u dowódcy wojowników. Doradczyni znała mniej więcej sahacki język, lecz Cory chciała przedstawić jej wszystko na wszelki wypadek.

 

-Będziemy negocjować, zaoferowałam im cały ładunek oraz wskazałam siebie i Króla jako głównych winnych, z tym, że oni preferują darmowych niewolników niżeli błyskotki. Będziemy się targować o cenę zostawienia nas w spokoju, jeślibym nie zgodziła się na ten układ, to skrzywdziliby jedną z naszych.

 

-Przecież i tak to zrobią – stwierdziła przytomnie Maddy – wydaje ci się, że po co im niewolnice? Mało mają służących do mycia garów? Przykro mi to mówić, Cory, ale postąpiłaś bezmyślnie. Wychodzi na to samo, a przy okazji odebrałaś swoim ludziom szansę do obrony i poniesienia śmierci w walce. Jeśli za to teraz zrezygnujemy z negocjacji, załoga jest związana, czeka ich egzekucja. Na razie nic mi nie przychodzi do głowy, dam ci znać jeśli coś się zmieni – obiecała doradczyni – oh, no tak. Kto to jest Hakhir?

 

-Gość, który właśnie podsłuchuje naszą rozmowę – odparła Cory, zerkając w tłum Sahakańczyków – od urodzenia trzyma się ich w ciemnym pomieszczeniu, zawiązuje oczy i szkoli słuch. Uczą się też wielu języków. W efekcie wykształca się im świetna słyszalność, a znając tyle obcych słów są perfekcyjnymi szpiegami. Gdybyś zaczęła teraz mówić szeptem po Soreyańsku, on by zrozumiał.

 

Maddy błysnęła oczami z mściwością.

 

-Więc ten mały, śmierdzący, brzydki, sahacki, skundlony, nieumyty wznosiciel módł do nieistniejącego Boga nas podsłuchuje?

 

Z tłumu odzianych w czarne szaty dobiegło warknięcie, jakby wyrwane z gardzieli wilka, którego terytorium zostało naruszone. Pojedyncza postać wyrwała się do przodu, lecz Sarem złapał ją za ubranie, przytrzymując chwytem tak żelaznym i mocnym, że na ręce, odsłoniętej do łokcia przez podwinięty rękaw napięły się żyły oraz ścięgna.

 

Doradczyni zachichotała, widząc to poruszenie, od razu milknąc, gdy Pani Kapitan zmiażdżyła ja twardym, nieugiętym wzrokiem.

 

-Możemy przejść do negocjacji. Pozwól mi najpierw streścić przebieg mojej załodze, potrwa to raptem pięć minut.

 

Sarem nic nie odrzekł, pochylił się za to nad trzymanym Hakhirem, wysłuchując cichszego niż szum górskiego strumienia głosu podwładnego. Po chwili coś mruknął w starosahackim uspokajająco, choć kiedy Cory znów natknęła się na jego poprzecinane bielą źrenice, daleko mu było do spokoju. Z rozszalałym wyrazem twarzy mierzył Maddy i chociaż Cory sama była na nią wściekła, miała ochotę go za to zatłuc.

 

-Ta plugawa Cykorijka obraziła naszego Boga, jeśli więc nie będzie błagała na kolanach o przebaczenie aż go nie otrzyma, to odetnę jej palce i ją nimi nakarmię – syknął na wpół do Cory, a częściowo do doradczyni.

 

Maddy otwierała usta, by się odgryźć, jednak Cory zatkała je dłonią, zaciskając ją tak, aby było to bolesne. Po lekkim ściśnięciu szczęki do Maddy powinno dotrzeć, jak boli ręka pozbawiona palców oraz jak jest bezużyteczna. Odczekała moment i zabrała dłoń.

 

-Przeprosi was wszystkich, na klęczkach. Przysięgam, zrobi to, ale później. Nie spałam od tygodnia, jeszcze chwila i będziesz pertraktował z moimi zachlanymi zastępcami, bo obawiam się, że zasnę na stojąco.

 

Sarem wyglądał na lekko zaszokowanego tym wyznaniem.

 

-Nie żebym któregoś z nich tu widziała – dodała dziewczyna z naciskiem, po potężnym ziewnięciu.

 

Sarem przyjrzał się wszystkim na pokładzie, wyłączając swoich ludzi, którzy rozpryśli się, chcąc chyba utrudnić ewentualną ucieczkę lub też znaleźć Gautiera. Cory nawet przez sekundę nie wątpiła, iż „Ten spryciarz, co uznał za stosowne okłamywanie Sahakańczyków” to jej Drugi Oficer. Gautier był wysoce inteligentnym mężczyzną, mimo tego nie doceniał samego siebie i nie wierzył zbyt żarliwie w swoją użyteczność. Miłość do Dottie, o której wydawał się wiedzieć każdy poza samą pomocnicą kucharki, dodatkowo utrudniała charakter oficera, ponieważ dość ciężko byłoby dziewczynie docenić uczucie o jakim nie miała pojęcia. Przez to Gautier uważał się za wartego mniej i mniej. Nikt się nie palił, żeby ingerować w ich relację, w końcu cała załoga bała się reakcji Gautiera na odmowę Dottie. W najgorszym przypadku odszedłby z „Beczułki”, bądź popełnił samobójstwo, w najlepszym zaś przeszedłby nad tym do porządku dziennego, szczęśliwy, że jego męki, związane z uczuciami, żywionymi do dziewczyny, ustały. Lecz Dottie by go nie odrzuciła i to budziło w Cory pragnienie skopania oficerowi tyłka. Najprawdopodobniej jeśliby jej o tym powiedział, oboje mieszkaliby na statku albo wystąpili spod Królewskiego Sztandaru, po czym ułożyli sobie życie. Zanim by się obejrzeli załoga składała by wizyty im oraz ich zasmarkanym niemowlakom. Po całej tej aferze z Malcolmem, Pani Kapitan postanowiła ich wyswatać. Życie jest za krótkie, żeby bawić się w takie podchody, a Gautier nie miał szesnastu lat, jak Hunter i Leslie. Skoro o tym wspomnieć, Dottie, choć wciąż niedojrzała, z latami wcale nie młodniała. Jeśli z tego wyjdą… nie, kiedy z tego wyjdą, zmusi mężczyznę do wyznania swych uczuć pod groźbą wyrzucenia jego ubrań do morza i zakupienia mu stroi, godnych szlachciców oraz bogaczy, ozdabianych koronkami, wstążkami i pozszywanych złotymi nićmi. Drugi Oficer prędzej by umarł niż coś takiego założył. Luke także, chyba że miałby się przebrać i działać incognito. Jeśli chodziło o szpiegowanie lub walkę Pierwszy Oficer wykazywał się zapałem pięciolatka.

 

Cory ostatni raz poszukała swych zastępców, oddalając się od Sarema w stronę załogi. Nadeszła pora na wygłoszenie dającej wsparcie, motywującej, podnoszącej na duchu przemowy, ze słowami pełnymi podniosłości. Ale Cory nie tylko nie czuła się na siłach, aby wyrzucić z siebie takowe słowa, sądziła również, że jej wysiłek nie zostanie doceniony przez spitą w trupa bandę mężczyzn lub słaniające się ze zmęczenia kobiety. Rzadziej byli to słaniający się ze zmęczenia mężczyźni i banda spitych w trupa kobiet. Faceci na „Beczułce” mieli zdecydowanie większą tendencje do „wychylania o jeden kufel za dużo”, co nie oznaczało, że w barach Szmaragdowego Przylądka przy ladzie nie znalazłoby się tak zwanych dam, ucinających sobie komara w standardowej przerwie na drzemkę, pomiędzy piwem z beczki i… ten teges, piwem z beczki.

 

Cory wzięła wdech, z nabytego doświadczenia wyciągnęła wniosek, że podczas dyskusji z jej ludźmi bardzo często brakowało tlenu lub zasychało w ustach, o ile była mowa o dyskusji w przypadku, gdy jedna ze stron ma zakneblowane usta.

 

-Można ich spokojnie od kneblować, Saremie. Daję słowo, żadne z nich nie gryzie, ani nie jest brzuchomówcą. Negocjację będą cholernie trudne, jeśli będziemy grać w kalambury, nie uważasz?

 

Władca Sahaki znów wyrwał się z notatek, spisanych przez Kapitana Van Monte, z miną człowieka, który nie do końca wie gdzie się znalazł albo co się wokół niego dzieję. Cory nigdy nie przyszło do głowy aby je czytać, traktowała dzienniki jako ostatnią deskę ratunku, jeśliby się rozbili na bezludnej wyspie, zmuszeni rozpalić z czegoś ogień w ramach przetrwania. Nie wydało jej się to zaskakujące, że dowódca odzianych na czarno legionów, największego militarnego postrachu Koktajlowych Kontynentów, z podobną łatwością odnajduję się w brutalnym świecie umysłu Nestora Van Monte. Obecna Pani Kapitan nie spisywała osobistych pamiętników, ograniczała się do sporządzania sprawozdań dla Jego Wysokości, które nigdy nie wybiegały treścią poza objętość przeciętnego listu.

 

-Nie słuchaj jej, Panie! – wykrzyknął Sahakańczyk, w którym Cory rozpoznała wojownika Seh-Ken, tego samego, co na wszelki wypadek odciął jej drogę ucieczki przez burtę statku – dziewczyna kłamie. Jedna z ich kobiet użarła mnie prawie do kości!

 

Sarem podążył za palcem wskazującym wojownika, wycelowanym w pozie znanej każdemu z dzieciństwa („Mamo! To jej wina”), natrafiając na Rose. Przysporzył sobie kilka zmarszczek, wytrącony z uwagi jej wyglądem. Rose miała czystą, mleczną cerę, skórę gładką, delikatną i wolną od skaz, mimo rudego koloru włosów, zawsze dobrze się układających, nie ważne jak długo nie widziały szczotki. Uroda, uśmiech niewiniątka oraz drobna budowa pozwalały jej naprawdę skutecznie mamić mężczyzn.

 

-Mówisz poważnie? – zapytał Sarem – przecież to kruszyna.

 

Podszedł o kilka kroków do związanej Rose, która nie mogąc wykorzystać w pełni swojego uroku, przez knebel blokujący uśmiech, użyła innej taktyki. Ogromnymi, lśniącymi oczyma skierowała się do góry, wpatrując w dowódcę jak żebrak w bochenek chleba. Jej rzęsy zadrżały, w wyrazie rozpaczy. Sarem podszedł do niej bliżej, a ona zadarła głowę wysoko, chcąc tym gestem podkreślić jego rozmiary, żeby poczuł się pewniej. Gapiła się tak na niego wytrzeszczonymi, już prawie mokrymi od łez oczami, zupełnie jakby myślała sobie „Ojejuś, jaki on duuuży!”. Mężczyzna dotknął jej policzka, zaczynając zdejmować knebel.

 

-Mhmohmtaw mhmjom! – wyseplenił Hunter przez szmatę w ustach, zapluwając się. Odepchnął Sarema barkiem, stając pomiędzy nim, a Rose. Wojownik błyskawicznie wrócił do formy po uderzeniu Huntera, przez które chociażby nie upadł, ale się zatoczył. Zacisnął palce na gardle chłopaka, doskakując do niego zwinnie jak tygrys, a później uniósł go w powietrze, jedną dłoń zakleszczając wokół krtani, druga zaś trzymając go mocno za włosy, szykując się do skręcenia mu karku.

 

Załoga, dla której negocjację kończą się w momencie, gdy jeden z przyjaciół jest krzywdzony otoczyła Sarema, gotowi działać. Charword ruszył ku przeciwnikowi jako pierwszy, swym rozanielonym obliczem przywołując Cory kolejne zmartwienia, dotyczące sadyzmu marynarza.

 

-Stój! – wydarła się, co było jedynym lekarstwem, jakie wydawało się skutecznie działać na jej ludzi. Przypomniało jej to o problemie dyscypliny na „Beczułce”.

 

Charword automatycznie, bez analizowania polecenia zatrzymał się, lecz gdyby miał czas na zastanowienie , prawdopodobnie ruszyłby dalej, tracąc zaufanie do Kapitan. Cory podbiegła do Sahakańczyka, duszącego Huntera ze spełnieniem, malującym się na obliczu, po czym bez namysłu poklepała go po plecach.

 

-Saremie…?

 

-Czego?! – warknął, szybko się do niej odwracając, bez wypuszczania Huntera. Pani Kapitan ze zdwojoną, przez gniew siłą dała mu w mordę pięścią. Tym razem nie było możliwości zatoczenia się. Padł na deski pokładowe, przygniatając swym ciałem chłopaka.

 

Podniósł się, nie zauważając krwi, ściekającej po nosie i wargach, zapominając o istnieniu majtka. Sahakańczycy ryknęli groźnie, chcąc wesprzeć swego dowódcę znaleźli się w centrum okrętu. Sarem uniósł dłoń, przywołując ich do porządku.

 

-To moja walka. Dam radę kobiecie. Co ona może mi zrobić, hę Pani Kapitan? Uderzysz mnie garnkiem albo pokujesz igłą?

 

Cory wyciągnęła sztylet ukryty w zszytym mankiecie, rozpruwając rękaw koszuli.

 

-Chodź i się przekonaj, ty synu kozy i owczarka!

 

Rose zachichotała, nie dostrzegając powagi sytuacji, znalazłszy się w samym środku pojedynku. Sarem dobył szabli, a była to gigantyczna, ostra broń, na której widok przeciwnicy zapewne popuszczali w spodnie. Zakrzywione ostrze, wycięte w małe, ale mordercze ząbki, uzupełniając oręż o następną poza cieciem, kuciem, siekaniem i miażdżeniem funkcję – piłowanie, na tle cienkiego, wręcz komicznego nożyka Cory wydało się przerażające w nowym zakresie tego określenia. Sahakańczycy skakali chwilę wzrokiem od jednego do drugiego, komentując gromkim wybuchem śmiechu. Kapitan ścisnęła sztylecik pewniej, przełykając nieistniejącą ślinę. Z gardłem zeschniętym na wiór obserwowała, jak słońce staje nad horyzontem, rzucając na nią i Sarema promienie. Ludzie pokładają wielką nadzieję, w nastaniu świtu, lecz co jeśli zbawcze światło wypłynie na świat, rozrzedzając ciemność i nic się nie zmieni?

 

***

 

Cory sparowała cios, jeszcze jeden i następny. Sarem w przeciwieństwie do swego podwładnego, z którym dziewczyna była zmuszona walczyć w kapitańskiej kajucie szczędził wysiłku, wymierzając precyzyjniejsze, acz rzadsze cięcia. Jego ruchów nie cechowała bezmyślna furia, atakował z rozsądkiem nabytym na polu bitwy wraz z każdą pojedynczą blizną, szpecącą ciało Sahakańczyka. Uprzednio unikała bezpośredniego starcia, ze względu na dobrą opinie o zaprzyjaźnionym jej ojczyźnie państwie, teraz za to gdy zdążyła zażegnać wątpliwości, dotyczące kodeksu honorowego Sahaki, stwierdzając, że to zwykli bandyci, nie dzierżyła dwóch, potężnych szabli, tylko maleńki mieczyk. Na dłuższą metę walka była niemożliwa. Brzęk zderzającej się stali rozległ się ponownie, tuż zanim Sarem przetoczył się za plecy kapitan i zasadził mocnego kopniaka od prawej, próbując zahaczyć o nogi dziewczyny, ścinając ją. Cory nie dorównywała doświadczonemu wojownikowi szybkością przemieszczania się lub wprowadzania w życie zamierzonych działań, więc jej stopy odbiły się od ziemi w uniku dopiero, kiedy znalazł się on za nią, wysuwając kończynę do podhaczenia umykających nóg. Dziewczyna opadła z hukiem na drewno, a Sarem wykonał kolejny ślizg, zastępując jej drogę. Pospiesznie się prostując, przymierzał się do podsunięcia jej szabli pod szyję, grożąc poderżnięciem i wyrwało mu się sfrustrowane warknięcie, na widok schylającej się Cory. Spodziewał się uniku, zamiast tego Pani Kapitan zastosowała technikę wroga, wykorzystując swoją kucającą pozycję, niebezpiecznie niedaleko przeciwnika. Jej podcięcie, wykonane za pomocą obu rąk, z bonusowym użyciem noża, zwaliło go na tyłek, rozcinając poły szaty i schowaną pod nimi nogawkę spodni. Pomysł ten stracił jednak na swojej efektywności, po tym jak Sarem przeturlał się do przodu, przygniatając ją swoim cielskiem. Pozwolił broni wypaść mu z dłoni, oburącz przyciskając Cory do podłoża. Chwilę siłowali się, a właściwie to robiła to jedynie Kapitan, dowódca Sahaki przytrzymywał ją z błogim wyrazem satysfakcji, rozlanym na twarzy w półuśmiechu. Skrzywił się z przeważaniem zdenerwowania, nie bólu, kiedy Cory zrezygnowała z wysiłków wyrwania się i zaczęła go kopać po brzuchu. Wtedy unieruchomił jej nogi, używając własnych, a później wybuchnął śmiechem, widząc jak wychyla się, chcąc go ugryźć.

 

-Wasze kobiety naprawdę gryzą – zaśmiał się, odchylając z obrzydzeniem, opluty przez nią. Puścił jej ramiona, udaremniając jej oswobodzenie się resztą ciała, a palcami zatkał jej usta i nos.

 

-Oddychaj uszami – doradził po Cykorijsku, aby załoga zrozumiała. Chciał chyba jasno pokazać, co myśli o pluciu na niego – gdy będziesz miała dość, puść do mnie oczko, kochana Pani Kapitan.

 

Cory zacisnęła powieki, czując pierwsze oznaki niedotlenienia. Cholera, po co jej to było? Czyż nie lepiej po prostu zostać przebitym i mieć święty spokój? Powinna zanotować pokoleniom kapitanów, na przyszłość, że z Sahakańczykami kategorycznie się nie układa. „Jeśli masz ochotę negocjować z Wojownikami Nocy najpierw sprawdź zdolność wstrzymania oddechu, umiejętność walki nożem do masła, jakim jest sztylet, w porównaniu do sahackiej szabli oraz dyscyplinę twoich ludzi. Jeśli chociaż jedno zawodzi, odpuść sobie. Św. Pamięci ex-Kapitan „Beczułki”” Dobrze by było zacząć pisać, ponieważ w zaświatach może nie zaistnieć ku temu okazja.

 

Sarem uwolnił dolną część Cory, pozwalając jej na ruch. Nie wykorzystując tego Kapitan leżała, starając się wyglądać sztywno i zwiotczale, mimo płomienia, pochłaniającego płuca, nakazując zaczerpnąć powietrza.

 

-„A to ci męczeńska śmierć” – przedarło się przez jej spanikowany umysł, ogarnięty zupełnie odmiennymi myślami, jak na przykład „tlen, tlen, tlen!” albo „Cholera, oddychaj!”. Godność, którą Cory zwyzywała jak do tej pory dwanaście razy, nie dopuściłaby jej do poddania się. Mężczyzna zwolnił przynajmniej uścisk, nie czuła więc jego bliskości w tak obleśnie przymusowy sposób. Cieszyła się, że Sahakańczyk nie zapuścił, jak większość z nich długich włosów ani brody, zmniejszając stopień dotykania jej o opadające na twarz kosmyki. Kolejną radosną wiadomością była ta, iż w ogóle była w stanie się z czegoś cieszyć, skoro umierała. Rozpaczliwie dusiła w sobie pragnienie wyrwania dłoni spod masywnego, umięśnionego cielska i tłuczenia Sarema po głowie, aż z niej nie zlezie. Puszczenie mu oczka okazałoby się zbyt bolesne dla jej dumy, a także zdecydowanie za subtelne. Po co się cackać, skoro może oderwać temu idiocie łeb? Pod jego ciężarem czuła się, jakby przygniatał ją dwustu kilowy wół, chociaż trzeba mu to przyznać, że pachniał trochę lepiej. Wciąż żywiła nadzieję, że ją puści, chcąc zobaczyć czy żyje, jednak się na to nie zanosiło. Potrafił stwierdzić, czy nie umarła, prawdopodobnie przez zaciśnięte powieki. Przez siedemnaście lat Cory nie naoglądała się wielu umarlaków, ale cos jej mówiło, że z reguły nie zaciskają oni niczego. Wiedząc, że gdyby był tu Gautier, mistrz aktorstwa to cholernie by się wzruszył ( zakładając wersję wydarzeń, w której nie rzuca się na Sarema, pomimo związanych rąk) Cory rozluźniła mięśnie zarówno twarzy jak i brzucha, opuściła klatkę piersiową i pozwoliła napiętym ustom lekko się otworzyć, pod naciskiem pokrytej stwardnieniami dłoni. Zakręciło jej się w głowie, gdy błagała Boga o pomoc, wysłuchana szybciej niż się spodziewała. Sarem odskoczył od niej, jakby ktoś mu powiedział, że cierpi na zaraźliwą, śmiertelną chorobę, a potem z powrotem się przy niej znalazł, obmacując szyję dziewczyny, w poszukiwaniu pulsu. Odepchnęła go najsilniejszym kopniakiem, na jaki mogła się zdobyć na wpół uduszona siedemnastolatka, otwierając szeroko oczy. Przez chwilę oddychała i nosem i ustami, aż szaleńcze bicie serca, ożywionego przez adrenalinę, nie zwolniło.

 

-Bardzo sprytnie – prychnął Sahakańczyk, nie wkładając w to specjalnie emocji. Nie wydawał się chcieć powtarzać tego wszystkiego, najwyraźniej martwiąc się o młodą kapitan – Odnoszę wrażenie, że ten wasz śmieszniutki królewicz upchnął w załodze największych krętaczy, jakich znalazł w okolicznych barach portowych.

 

-Mam to uznać za komplement, nieprawdaż? – zapytała Cory, masując gardło.

 

-Uznaj to, za co tylko chcesz – burknął niechętnie, oddalając się do swoich ludzi. Uwadze Cory nie uszło, że oglądał się na nią, dopóki nie dostrzegł jej wzroku. O jej, młodym wiekiem wywoływała troskę nawet u wrogów. Wprost słodziutko. Z doszczętnie zrujnowanym humorem wstała, zauważając ciemne postacie, tworzące krąg wkoło jej załogi. Osobna czarna sylwetka przygniatała Duncana, który najwidoczniej rzucił się jej na ratunek. Jej ludzie ciągle jej ufali, to dobrze. Właściwie, Cory po incydencie z pojedynkiem i duszeniem, dojrzała w ich oczach poza troską także zadowolenie, wywołane raną na nodze dowódcy przeciwników, od niedawna zatartą śliną na jego twarzy lub jednym i drugim.

 

-Przejdziemy wreszcie do negocjacji? – westchnął Sarem, podwijając nogawkę i przyglądając się dokładnie rozcięciu. Ścieżkę, którą przebył po pokładzie od zranienia wyznaczała krew.

 

-A można zdjąć moim ludziom te brudne szmaty z ust? Nie prosiłam o ich obecność przy podejmowaniu decyzji, bo to ładne ozdoby, lecz ponieważ szanuję ich zdanie i chcę coś od nich usłyszeć poza bełkotem – powiedziała Cory po Cykorijsku, aby załoga zrozumiała i przetworzyła informację. Nie chciała by jednemu z nich odbiło, gdy Sahakańczycy się zbliżą. Była tak zmęczona i posiniaczona, że chciała tylko zaakceptować warunki ugody, po czym iść spać. A jeśli jednym z warunków będzie pójście do łóżka z jednym z tych brudasów, to chętnie przytuli się do czegoś przed zaśnięciem. Lepiej żeby nie próbował niczego więcej, bo pozna gniew sennej Tehranki… no właśnie, Tehranki! Przyszło jej coś do głowy. Najpierw musi jednak paść żądanie, nim wypróbuje to małe kłamstewko.

 

Sarem skinął głową kilku Sahakańczykom, siadając plecami oparty o reling. Zmęczenie tłumione przez dwa dni dawało się we znaki. Wojownicy Nocy podchodzili do każdego marynarza, zdejmując mu knebel, a pozostali z nich znów rozeszli się po statku, wypatrując Gautiera. W trakcie walki Cory zdążyła mniej więcej ocenić ich liczebność na czterdziestu wojowników, najpewniej wyłącznie mężczyzn. Kobiety w Sahace raczej nie wyruszały na bitwy.

 

-„Ktoś musi pilnować kóz” – pomyślała Cory zawistnie.

 

Ostatnia szmata opadła na ziemie i Sarem się zerwał, gotowy jak najwcześniej skończyć zawieranie pokoju, otrzepał się jak pies, podchodząc do Cory.

 

-W pierwszej kolejności chcę dostać tego gnojka, nie wolno wam go ukrywać, jasne?

 

-Co mu zrobisz? – spytała Kapitan, drażliwym tonem. Ciągle to samo. Nie miała pojęcia, co takiego jest w Gautierze, że wszyscy chcą go dostać, poczynając od dzikiego wodza wioski, poprzez Porucznika Nolana, kończąc na władcy Sahaki. Jej nigdy nie wydawał się nadmiernie wkurzający, co mogło być spowodowane ilością starszego rodzeństwa płci męskiej w jej rodzinie. Kiedy przeżyjesz kilkanaście lat z bandą rozszalałych braci, mało który facet jest w stanie wyprowadzić cię z równowagi.

 

-Obedrę ze skóry, wypcham, a szkielet postawie przy kominku – odparł nie mniej zgryźliwie niż Cory.

 

-Pozwalam ci go ukarać, ale nie możesz zrobić mu nic trwałego – zaoponowała dziewczyna – złam mu rękę, nogę, nos. Skop go albo dopraw odrobiną blizn. Lecz nie waż się odciąć mu języka, wykuć oczu, czy czegokolwiek pozbawić. Jasne?

 

Sarem przywabił wyraz nieugiętości, ale Cory nie dała się temu zmylić. Jego senność uzyskała stopień, kiedy człowiek zgodzi się na cokolwiek, by móc zapaść się w wygodne łóżko i odpłynąć.

 

-Nie. Potraktował nas jak małe dzieci. To po prostu oszust, a czegoś takiego nie tolerujemy w Sahace.

 

-Cóż, nie sądzisz, że to imponujące? Oszukać takich inteligentnych gości jak wy? Ja bym nie pozbywała się człowieka, który bez użycia miecza jest w stanie wyjść z sytuacji, gdzie przelanie krwi wydaje się nieuniknione.

 

-Nie potrzebujemy w naszych szeregach kłamców – zaprzeczył bez zapału.

 

-Ale przyznaj, byliby całkiem użyteczni.

 

Sarem przetarł oczy, tłumiąc ziewnięcie.

 

-Niech będzie. Wyznaczę mu karę na twoich regułach. Wiesz gdzie się schował?

 

Cory rozejrzała się po wszystkim na głównym pokładzie.

 

-Straciliście go z oczu tutaj?

 

-Tak, pomyśleliśmy, że zbiegł na dół. Drzwi były otwarte, a jeśli się zastanowię to chyba ich wcześniej nie zamknął.

 

Cory pokiwała głową, przyglądając się miejscy wybuchu petard, pociemniałym od nadpalonego drewna. Skoro to wszystko rozgrywało się w takiej odległości…

 

-Gautier był obok twoich ludzi? – rzuciła, spoglądając po ciemnych postaciach.

 

-Tuż za nimi – odrzekł Sarem, podążając za jej spojrzeniem – chcesz powiedzieć…

 

-Widzę dwie możliwości. Jakoś wmieszał się pośród twoich wojowników albo wyskoczył za burtę i ukrył na ścianie statku. W obu przypadkach mnie posłucha. Prawda, Gautier? Wyłaź, najgorsze co ci grozi to połamana gęba, a nigdy nie była zbyt przystojna!

 

Sarem wbił w nią oczy z niedowierzeniem. Gdyby Sahakanka odezwała się takim tonem do mężczyzny, to pewnie pies – naganiacz podskubywałby ją w tyłek za karę przez tydzień. Cory zaśmiała się, denerwując wojownika dodatkowo. Gautier wspiął się przez reling i zamachnął głową, strzepując krople z włosów jak zwierzę. Stanął u boku Kapitan, wywołując bezkresne zdumienie Sahakańczyka, że posłuchał polecenia. Obraźliwy czy nie– to w końcu rozkaz.

 

Koniec

Komentarze

Jestem nowa na tym forum, ale postanowiłam popisać się moim tak naprawdę pierwszym opowiadaniem, bo jak dotąd pisałam rzeczy dłuższe. Zdaje sobie sprawę z ilości błędów interpunkcyjnych, no ale cóż zrobić - poprawiłam co mogłam, resztę postaram się edytować na bieżąco. Bardzo zależy mi na wytykaniu moich błędów, wiec się nie krępujcie. Reszte wrzucę, kiedy tylko napiszę :)

Już w pierwszym zdaniu - "...urwał się, ustępując miejsca wichurze. To "urwał" niepotrzebne, nie mógł się urwać, skoro potem  przyszła wichura, czyli że wiatr nasilił się. "Smugi powietrza" - nie pasuje, smuga to jednak coś materialnego. Takich błędów jest więcej, ale bardziej szwankuje coś innego : nadmiar zdań wtąconych, okoliczników, zamulają one tekst, spowalniają tempo akcji, często brzmią bezsensownie.

Z interpunkcją akurat nie jest tak źle, górna strefa stanów średnich na tej stronie.

I ostatnia uwaga - opowiadanie jest za długie, wrzuć coś krótszego.

Jeśli popełniłam tyle błędów w treści, ile mówisz to nie jestem pewna, czy dam radę je wszystkie poprawić. Musiałabym zmienić całe opowiadanie, a jak sam podkreśliłeś/aś jest ono dość długie. Na ten moment nie dysponuje niczym krótszym, napisałam to z myślą o konkretnej osobie i musiałam się spieszyć, by zdążyć przed wakacjami. Najlepiej chyba będzie, jeśli nie zamieszcze kontynuacji, ponieważ reszta fabuły na pewno nie zmieści mi się w mniejszej ilości znaków.

Oczywiście postaram się regularnie dodawać coś na stronę, następne opowiadanie napiszę krótsze, z uwagą na błędy, które mi wytknąłeś/aś. Dzięki za to, że chciało ci się czytać.

Cześć

Nie kupuję tego, że marynarze z floty królewskiej śpiewali pirackie pieśni.

Sporo łopatoligcznych wyjaśnień. A wystarczyłoby wpleść kilka dialogów lub, skoro masz Panią Kapitan to dziennik podróży.

W Panią Kapitan jestem w stanie uwierzyć, ale w kucharkę imieniem Dotti już nie. Banda mężczyzn nie widząca kobie od sporego czasu to zagrożenie dla jej cnoty, a w dodatku kobieta na morzu przynosi pecha.

Dobył szpady i wyprostował się naprzeciwko dzierżącego szable wojownika  - jakoś tak opis wojownika z szablą mio nie pasuje.

zastępcą i Pierwszym Oficerem. - a to nie to samo?

O, lina- pomyślał –nigdy nie nauczę się pleść węzłów. O! A tamten but? Jest męski czy damski?” - Nie rozumiem. Marynarz i nie potrafił wiązać węzłów?

Możesz spróbować też używać tytułów na przemian z imieniem, bo raz wsponinasz, że Gautier to pierwszy oficer, a potem ciągle jego imię, imię, imię i o znowu imię.

Golenie maczetą przekracza moje granice abstrakcji.

-Co on tak stoi? – odklej pauze od pierwszej litery w dialogu. Spróbuj stosować długie lub krótkie myślniki, lepiej to wygląda.

Po czymś takim mózg zamieniał się w przesiąkniętą gąbkę - przesiągniętą czym? Czy przesiąknięta to coś pejoratywnego?

swych trzech towarzyszy. -możesz śmiało skreślić.

 Wróce do tekstu jutro, bo pora zbierać się do pracy. Mimo moich wcześniejszych uwag uważam tekst za bardzo udany debiut. Mam nadzieję, że nie zmieni się to, kiedy skończę.

Pozdrawiam

Śpiewali pirackie pieśni, chociaż poprzedniemu kapitanowi się to nie podobało,  po prostu okazywał im większy rygor. A to, że byli i z floty królewskiej nic nie oznacza, jeśli nie jesteś harcerzem to nie wolno ci śpiewać ich piosenek? Dziennika podróży moja Pani Kapitan nie pisze, co byś wiedział, jakbyś doczytał :). Kobiet na Beczułce było wiele, podróże nie trwały pół roku, żeby każdy facet od razu dobierał się płci przeciwnej do majtek, były to wyprawy towarowe, czyli trwały około dwóch miesięcy, przy czym jak wspomniałam w tekście, zarządzano postoje w ramach zaopatrzania się. Myślę, że w portowym miasteczku mężczyźni mogli się bez przeszkód zaspokoić, gdyby nie wytrzymywali. Opis wojownika nie pasuje ci do szabli? A czemu nie? Wojownik, to ktoś wprawiony w sztukach walki, ninja też nazwiesz wojownikiem, a włada kataną, czy czymś tam. Pomyliło ci się - pierwszym oficerem jest Luke, nie Gautier, ale chyba masz rację, co do tego zastępcy. "nigdy nie nauczę się pleść węzłów" - w sensie, nigdy nie nauczy się robić tego dobrze. To było takie domyślne ;). Jeśli golenie maczetą cie zraziło, to nie jestem pewna czy powinieneś czytać dalej, od czasu do czasu, kiedy mam słowotok, wymyślam takie chore porównania.

Kilka sformuowań rzuciło mi się w oczy:

chlusnęła mu mokrymi drobinkami w twarz, które siekły niczym szkło - zmienić szyk?

Doskonale wiedział, iż płeć piękna albo raczej wijące się, śliskie, jadem plujące żmije potrafią być zaciekłe jak diabli - a co chodzi w tym zdaniu?

zasięgające po kąpiel - czy kąpiel to jakiś przedmiot?

oraz w celach towarowych - jakoś mi nie pasuje

Cory nie zaskoczyła narodowość napastników, ale swa bezmyślność - może jej własna bezmyślność, or sth?

Ze ściśniętej grupy cieni wystąpił mężczyzna, w którym można było rozpoznać człowieka - to feministyczny podtekst, że mężczyzna to nie człowiek? :P

docenić uczucie o jakim nie miała pojęcia - nie brzmi

tego samego, co na wszelki wypadek odciął jej drogę ucieczki

po uderzeniu Huntera, przez które chociażby nie upadł, ale się zatoczył. - jw

zmniejszając stopień dotykania jej o opadające na twarz kosmyki. - stopień dotykania? co to za wyrażenie "dotykać o"?

Poza tym, dygresje historyczno-polityczno-kulturowe uznaję za straszne. Tym straszniejsze, że zupełnie niepotrzebne (np. żeby uzasadnić jakieś niestandardowe zachowanie bohaterów).

Fabuła sprawia wrażenie mocno naciąganej:

Źli ludzie, którzy przekradli się ze statku handlowego i przez dwa dni wisieli na sznurkach za burtą, zanim zaatakowali. Naprawdę? Jeśli dorzucimy do tego ich króla, który razem z nimi dynda na tych sznureczkach, to raczej materiał na opowiadanie humorystyczne.

Potem pani kapitan prosi złych ludzi, żeby nic nie robili jej załodze i przyjaźnie porozmawiali. A źli ludzie mówią "ok, nie ma problemu" i walka się kończy. Czyli te dwa dni dyndania za burtą były tak dla zabawy?

Pani kapitan na różne sposoby denerwuje i obraża złego króla, ale tak naprawdę nikomu, z samym złym królem na czele, to nie przeszkadza. W sumie możliwe, że to są tacy demokratyczni barbarzyńcy, którzy szanują i rozumieją wolność słowa...

Na koniec szefowa wywołuje drugiego oficera, a on przychodzi ze spuszczonymi uszami. Brakowało tylko, żeby podszedł do złego króla i powiedział "przepraszam, pani zły królu, nie chciałem".

Poza tą krytyką, niektóre rzeczy są fajne.

Na początku drugi oficer sprytnie oszukuje najeźdźców, co jest ciekawe i nawet dobrze przedstawione.

Pani kapitan, poza tym że trochę za młoda, jest znakomitą postacią.

Obrazek załogi statku, która się dobrze zna i traktuje jak jedna wielka rodzina, jest nierealny, ale ma w sobie pewien urok.

Już tłumaczę. W zacytowanym przez Ciebie zdaniu przedstawiam punkt widzenia Gautiera, chodzi mniej więcej o to, że według niego kobiety potafią być zaciekłe, ale (co wynika z reszty zdania, której nie zacytowłeś) żeby Cory wykazywała się taką asertywnością w tym wieku, w dzieciństwie musiała przejść piekło. Co do "zaciągania kąpieli" to miało być zażywanie, ale przeoczyłam podczas korekty. "To feministyczny podtekst, że mężczyzna to nie człowiek?" - nie, ale nieźle się przy tym uśmiałam. Dzięki za rozbawienie mnie :). "Ze ściśniętej grupy cieni wystąpił  mężczyzna, w którym można było rozpoznać człowieka, odziany w czarne tkaniny od góry do dołu, pomijając twarz." miałam raczej na myśli to, że można było w nim rozpoznać człowieka, bo jako jedyny nie zasłonił twarzy. Jeśli chodzi o zdania, które ci "nie brzmią", przepraszam za nie, ponieważ jest to kolejne przeoczenie. Są to miejsca, gdzie znajdował się wyraz nadający zdaniu tej, jakby to nazwać, płynności, ale usunęłam je, ze względu na to, jak często się w tekście powtarzały. Podczas korekty miałam zamiar wypełnić te luki, i oczywiście przeleciałam po nich wzrokiem, nic nie zauważając. Efekt poprawiania opowiadania o 3 w nocy. Przejdźmy do tej nieszczęsnej fabuły. Źle odebrałeś charakter Sahakańczyków, nie są oni barbarzyńcami, po prostu bardzo nie lubią się z mieszkańcami Cykorii. Sarem pochopnie nie uśmiercał załogi, bo jak powiedziane jest w tekście, miał nadzieję na darmowych niewolników, dlatego właśnie podjął negocjację. "Pani kapitan na różne sposoby denerwuje i obraża złego króla, ale tak naprawdę nikomu, z samym złym królem na czele, to nie przeszkadza.". Tu mnie masz :). jak już wspomniałam, opowiadanie zostało napisane z myślą o konkretnej osobie, dla której było ono przeznaczone. Chociaż w mojej wyobraźni "zły król" nie pozwoliłby sobie na takie obrazy, nie mogłam pisać o wyrywaniu flaków. Żałuję, że nie stworzyłam drugiej wersji, w której w pełni mogłabym oddać pierwotnie zamierzony klimat. A na temat Gautiera i jego spuszczonych uszu - nie wymyśliłam go człowiekiem pewnym siebie, z samego lęku przed walką i jego pragnienia, by na pokładzie był również Luke, można to wydedukować. Miewa mądre pomysły, jest jednak płochliwy i potrzebuje kogoś, kto by nim dowodził.

Co do twojej wzmianki o fajnych fragmentach, nie mam pojęcia czemu, ale brzmi to jakbyś bał się, że popadnę w depresję, jeśli będziesz wyłącznie mnie krytykował :). Nawet gdyby rzeczywiście cośtam ci się spodobało, to na pewno trochę to podkoloryzowałeś, biorąc pod uwagę określenie Pani Kapitan jako znakomitej postaci. 

Pomyłka, "zasięgania po kąpiel" miało być.

Odpowiadając od końca - może to wynikać stąd, że długo pisałem komentarz i już chciałem iść :) Podtrzymuję tamte stwierdzenia, z zastrzeżeniem że "zakomitą postać" rozumiem jako po prostu pozytywną opinię, a nie czołobitną, podkoloryzowaną pochwałę.

W komentarzu odnośnie "spuszczonych uszu" nie marudziłem na kreowanie postaci, tylko na zakończenie. W sumie to kwestia gustu i może nie warto głębiej w nie wchodzić.

Jestem w stanie wymyślić prostszą drogę pozyskania "darmowych niewolników", niż negocjacje z kapitanką :)

Widzę, że masz wyobrażenie, jak wygląda ten świat, więc wszystkie nietrafione komentarze uznaję za (pośrednią) krytykę sposobu prezentacji, a nie samej treści merytorycznej :D

Najwidoczniej źle to odebrałam, dla mnie słowo "znakomita" oznacza tyle co wybitna i doskonała :) Piszesz, że "mam wyobrażenie, jak wygląda ten świat". Jak mogłabym nie mieć, skoro to ja go stworzyłam? Co do sposobu prezentacji przyznaje ci rację, fabuła wygląda na niedopracowaną, pogmatwaną i wymyśloną po wypiciu dużej ilości czegoś mocniejszego :). Dzięki za uwagi i czas stracony na czytanie moich wypocin.

Czasem straconym nazywać czasu czytania nie będę. Ale...  

Ale strzeliłaś, Kalso, obok tarczy. Pofatygowałaś się, żeby stworzyć swiat --- dla jednego odbiorcy... Zgoda, można komuś dedykować utwór, można wręcz adresować tekst do wybranego odbiorcy, ale ten drugi, adresowany, nie powinien trafić do niczyich więcej rąk. Dlatego, że wątki, postacie, opisy i dowcipy tworzoneh były "pod wybrańca" i dla kogokolwiek innego mogą być nieczytelne, a nawet niemądre. Dopiero po Twoich wyjaśnieniach --- ale czy wyobrażasz sobie, że po wydrukowaniu Twojej powieści zaczniesz otrzymywać tysiące listów z prośbami o wyjaśnienia, i na każdy odpowiesz? Takie rzeczy to tylko w Erze, pardon, tylko na tym portalu...

Wątki, postacie, opisy i dowcipy - żadne z nich nie zostało stworzone pod moją "widownie". Jedyne, co dostosowałam to poziom brutalności i może też ilość niesmacznych żartów. Nie wymyslałabym postaci, czy całego świata z myślą o kimś konkretnym - nie mam zamiaru pisać opowiadań pod gusta. Jeśli te rzeczy wydają się niezrozumiałe, to po porstu wina mojego umysłu i jego tworów :). Ponadto pisałam tekst na poczekaniu, nigdy nie przeznaczyłabym czegoś takiego dla oczu wydawcy, bez odpowiednio przeprowadzonej korekty, a przede wszystkim do powieści przykładam się bardziej. Opowiadanie zamieściłam, ponieważ jest ono moim pierwszym i liczyłam na większy dystans z waszej strony, w stosunku do tekstu. Rozumiem, co chciałeś przekazać w swoim komentarzu, ale miło by było przeczytać opinię o opowiadaniu, nie tylko o jego odbiorcach. Mimo wszystko, dziękuje za fatygę.

Ależ nie ma za co, proszę bardzo...  :-)  

Opinię swoją o tekście zawarłem, jak mi się wydaje, w pierwszym zdaniu. Tę generalną opinię. Reszta jest dodatkiem, od zasadniczego zdania o tyle mniej istotnym, że odnosi się do kwestii, jakie z reguły pomija większość czytelników. Ale, gdy wychodzi się z założenia, że autorzy oczekują nieco szerszych komentarzy...

"Delikatny wietrzyk przesiąknięty zapachem wszelakich morskich stworzeń, piachu i soli urwał się, ustępując miejsca wichurze. Smugi powietrza bezlitośnie uderzały w statek, chwiejący się na falach w rytm szant wyśpiewywanych przez załogę." - E tam, smugi to raczej nie uderzały... I rozumiem, że to nei marynarze śpiewali w rytm fal, tylko całe może bujało statkiem w rytm ich spiewu? Niezłe, już wiem, o co chodzi z tym bardem bojowym...

"Głośny gwar zmęczonych, szczęśliwych marynarzy przebijał się przez niemiłosierne zawodzenie wiatru, a krzyki charakterystyczne dla upojenia zawartością beczek spod pokładu niosły się przez bezkresne, morskie tereny." - Ekhem. nie przebijał się, bo po pierwsze śwpiewali, jak jak paszczą robisz jedno, to nie możesz robić drugiego, a po drugie to były smugi, więc żadne tam zawodzenie wiatru.

"Lśniąca, podburzona do buntu przez wietrzysko powierzchnia wody pozostawała nieskalana, zachowując swą pełnie błyszczących barw," - ej no kurde. Rozumiem, że płyną, to raz. Dwa, mimo nieścisłości, że raczej pogoda nie jest bezwietrzna i idealna. No więc... Jakim niby cudem lśniąca i nieskalana?

"Pani przyroda, obruszona niecodziennym darem, chlusnęła mu mokrymi drobinkami w twarz, które siekły niczym szkło." - tutaj sama miałam ochotę puścić pawia, zdanie jak z przedszkolnego przedstawienia...

"Morze już nie takie rzeczy widziało, ale mężczyzna i tak osunął się od burty i dokończył czynność używając wiadra." - nie wiadomo, po co...

"Czy człowiek był przesądny, jak nasz skacowany przyjaciel czy może wykazywał się w tej kwestii skrajnym sceptycyzmem-Pani Kapitan budziła grozę i w jednym i w drugim." - w sensie, budziła grozę w skrajnym sceptycyźmie?

"Na pierwszy rzut oka nie tylko niepozorna – wręcz swym młodym wiekiem i kruchością skłaniająca do refleksji jaki wariat dałby jej dowodzenie najlepszą załogą spośród Królewskiej Floty." - jeżeli uzywasz sformułowania "nie tylko" to gdzieś musi być reszta... A jej tu nie ma.

"Potrafiła jednak sprawić, że dorosły facet płakał jak niemowlę po lekkim klapsie," - e, skro po lekkim, to nie taka znów groźna.

"Stwierdzenie to było jednak tak wysoce omylne," - że zastanawiało się czasem, czy nie omyłką było użycie tego słowa w miejsce "mylnego".

"Takie osoby kryły twarze za typową maską a’la „Ja? Pytasz jak ja się czuję? Lepiej pomyśl o tym, jak ty się będziesz czuć, gdy mój but odnajdzie swe przeznaczenie lądując na twoim tyłku!”" - A nie nosiła przypadkiem czegoś w kolorze ekrui, ekrue albo ekri? jesli "a la" to albo jak trzeba, z akcentem, albo w ogole bez. Dwa, co za różnica, nie takimi rzeczami ludzie rzucali, buty to raczej popularne są... ale po co celować rzucanym butem w tyłek, jak można w głowę? Oczywiście mogloby chodzić o kopniaka, ale wtedy to nie but szukałby przeznaczenia (swojego).


Ogólnie zatem - przeczytałam, ale nie jestem zachwycona. Piszesz w bardzo specyficznym stylu, nastawionym na zainteresowanie i rozbawienie czytelnika, co ś w stylu "patrz jaka jestem za**bista". Mimo to jest to styl niezmiernie męczący zwykłego czytelnika. Nie wątpię, że umiesz pisać nieźle. Ale to opowiadanie zdecydowanie nie powinno być twoim okrętem flagowym.

PS. "Teren" jak sama nazwa wskazuje, nie może być morski.

PS2. Pardon za wszystkie literówki, nie powinnam pisać komentarzy z pracy.

Nowa Fantastyka