- Opowiadanie: Altair Black - Osiem macek na głowie (Latająca Ameryka)

Osiem macek na głowie (Latająca Ameryka)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Osiem macek na głowie (Latająca Ameryka)

Osiem macek na głowie

 

 

 

Jeżeli istnieją złe miejsca na spotkanie z żywym trupem, są nimi na przykład kostnica albo zakład pogrzebowy. W moim osobistym rankingu najwyżej plasują się jednak cmentarze i mam ku temu racjonalne powody. Miałem tylko jeden – odkąd wiele lat temu odkryłem własny zakurzony grób koło jakiejś niemieckiej wsi, a potem jeszcze jeden na drugim końcu kraju – ale od pewnego feralnego dnia mam dwa.

 

Dzień zaczął się kiepsko (awanturą z właścicielem wynajmowanego mieszkania, w wyniku której zostałem z niego wyrzucony… z mieszkania, nie z właściciela), a potem systematycznie się pogarszał. Ostatecznie przez Latające Niemcy trafiłem na Latającą Polskę, ojczyznę wszystkich istot zrodzonych w wyobraźni Polaków. Nie żeby mnie jakoś specjalnie ciągnęło, ale wiedziałem, że moje okazyjne pracodawstwo, Pretty, ma tam mieszkanie, co dla mnie oznaczało pieniądze i dach nad głową.

 

Pretty Bez Nazwiska (nigdy nie uznało za stosowne mi go zdradzić, tak samo jak prawdziwego imienia) to bardzo szczególna osoba. Gdybym był poetą, powiedziałbym: anioł. Jak anioł piękne i bez płci. Ale ponieważ jestem jedynie obiektem, który może umrzeć dowolną ilość razy i nadal żyć, mówię po prostu: ono. Specyficzne, posiadające siatkę szpiegowską stworzenie o nadzwyczaj irytującym usposobieniu. Bardzo bogate i zawsze chętne do wykorzystania mnie.

 

Nie było go. Załomotałem w drzwi wściekły. Postałem chwilę, złorzecząc, i już miałem odejść, kiedy ktoś w końcu otworzył.

 

– Czytelnik? – zdziwiłem się. Był to facet niegdyś przeze mnie uratowany z Latającej Polski, plasował się więc gdzieś na końcu rankingu osób, których się tutaj spodziewałem.

 

Czytelnik skinął mi głową, odwrócił się na pięcie i zniknął, zostawiając uchylone drzwi. W jego przypadku, to zachowanie nie było takie znowu dziwne. Nie wiedząc, co innego mógłbym zrobić, poszedłem za nim. Rzuciłem plecak z najpotrzebniejszymi rzeczami na podłogę korytarza i dogoniłem Czytelnika w okolicy schodów na piętro.

 

– Zaczekaj, do cholery! – sapnąłem. Zatrzymał się i spojrzał na mnie nieco nieprzytomnie. – Gdzie jest Pretty?

 

– Na cmentarzu.

 

Zdębiałem, pozwalając mu odejść, bo proszenie go o dokładniejsze informacje byłoby bezcelowe. A jednak Czytelnik wrócił po kilku minutach z kartką w ręce. Narysował na niej mapkę z zaznaczonym cmentarzem.

 

– Powiedziało, że chce się z tobą spotkać.

 

To oznajmiwszy, zostawił mnie znowu. Przez chwilę gotowały się we mnie uczucia – głównie zdumienie i wściekłość – a potem, mnąc papier, ruszyłem do drzwi, i dalej, na cholerny cmentarz.

 

Po drodze, na dokładkę, zaczęło padać, okropnym, październikowym deszczem.

 

– Nie wyczuwasz pewnej niestosowności w zapraszaniu mnie na cmentarz? – warknąłem, ledwie zobaczyłem Pretty.

 

Nie było samo. Siedziało na nagrobku, a obok niego – dziewczynka. Z rumianą buzią, piegami, małymi piersiami, długimi, obutymi w kozaki nogami i innymi przymiotami typowymi dla dziewczynek. Oraz ośmiornicą zamiast włosów.

 

– Wyczuwam jedynie pewną dozę ironii – odparło Pretty z wdziękiem, skinąwszy mi głową. – Ale tęskniłom za twoim optymistycznym podejściem do świata. To jest Lamia.

 

Dziewczynka, lat może ze dwadzieścia, uśmiechnęła się do mnie. Macki otaczające jej głowę drgnęły, a jedna z nich uniosła się lekko i pomachała mi.

 

Ze wszystkich okropnych rzeczy akurat macki. Muszę być naprawdę złym człowiekiem.

 

– Friedrich – przedstawiłem się dziewczątku z ośmiornicą, bo chociaż niezbyt zadowolony, przemarznięty i zmęczony, zdołałem zachować nieco przyzwoitości. – Czy musimy spotykać się akurat tutaj? – jęknąłem, gdyż to było najistotniejsze w tej chwili pytanie. Przyzwyczaiłem się, że w obecności Pretty i tak nie zapytam o wszystko, co chciałbym wiedzieć.

 

– To moja wina – powiedziała Lamia. Kiedy mówiła, macki wokół jej głowy poruszały się nieznacznie. – Bardzo lubię ten cmentarz. Leży tu moja mama.

 

– I lubisz na nim moknąć? – zapytałem, żeby zachować resztki mojego wewnętrznego wrednego typa, nieco wytrąconego z równowagi.

 

– Tak, bardzo lubię deszcz! – Uśmiechnęła się, a ośmiornica zafalowała.

 

Dziewczynka-potwór patrzyła na mnie czworgiem oczu, dwiema parami w zupełnie różnych kolorach: szarymi ludzkimi i tymi drugimi, ogromnymi i fioletowymi. Było to cokolwiek nieprzyjemne uczucie, być obserwowanym w ten sposób.

 

Westchnąłem, patrząc na nich spode łba. Wcisnąłem ręce do kieszeni bluzy i próbowałem przekonać samego siebie, że jest mi ciepło i sucho.

 

– Wiedziałom, że przyjdziesz – oznajmiło Pretty słodkim głosem, któremu wcale nie wierzyłem. – Nie szpieguję cię – zastrzegło, dostrzegając, że się jeżę.

 

– Co za ulga – burknąłem ponuro.

 

– Mam w Latających Niemczech ludzi, uprzedzili mnie. To gdybyś chciał wiedzieć.

 

A potem… uśmiechnęło się! Na litość dowolnego boga i wszystkich jego świętych, uśmiechnęło się do mnie i to – na ile mogłem stwierdzić – szczerze! Świat się kończy albo zaczynam gorzej widzieć.

 

– Cieszę się, że jesteś. Od razu poznałeś Lamię. Chciałobym, żebyś nam pomógł.

 

– Do usług – burknąłem jeszcze bardziej ponuro, zdając sobie sprawę z własnej naiwności.

 

Doskonale wiedziało, że nie mam pieniędzy. Znowu.

 

– Muszę dostać się do mojego brata – powiedziała dziewczyna.

 

– Nie jestem taksówką. Ani ochroniarzem.

 

– Jej brat jest w USA, Friedrich. Konkretniej: w okolicy legendarnego potwora.

 

– Cthulhu – zakrztusiłem się, przypominając sobie nazwę, którą już gdzieś kiedyś słyszałem. Ach, tak, kiedyś, kiedy Pretty oznajmiło, że Ameryka jest opcją pod tytułem „gorzej niż Latająca Polska”. Dla uściślenia: za Latającą Polską też nie przepadałem. – Nie, dziękuję.

 

– Proszę – jęknęła Lamia – to mój brat bliźniak, nie widziałam go od lat, myślałam, że nie żyje, a teraz… jesteś moją jedyną nadzieją! – zawyła teatralnie, wieszając się na moim ramieniu.

 

Popatrzyłem na Pretty. Żywię nadzieję, że wystarczająco morderczo, by domyśliło się, co sądziłem o całej sytuacji. Ponieważ jednak mam pewną słabość do kobiet w opałach i nie tylko, a także do pieniędzy, w końcu udało im się mnie przekonać. Każdemu na swój sposób, a największą zasługę miała w tym pogoda, bo po pewnym czasie dotarłem do punktu, w którym zgodziłbym się na wszystko, byle znaleźć się w miłym i suchym miejscu. Pretty musiało o tym wiedzieć.

 

A potem zostało nam tylko ruszyć w drogę ku mistycznemu potworowi, emanacji Zła Najźlejszego.

 

Gorzej już być nie mogło.

 

– Po co twój brat pojechał do Cthulhu? – zapytałem Lamię w drodze do cudownie ciepłego i suchego mieszkania Pretty.

 

Roześmiała się.

 

– To nasz bardzo daleki kuzyn. No, przyszywany. Ale dzięki niemu mamy ośmiorniczki – powiedziała z podejrzaną czułością w głosie.

 

A jednak mogło być jeszcze gorzej.

 

 

 

– Żadnego strzelania? – upewniłem się wieczorem, kilka dni później. Nazajutrz mieliśmy wyjechać, a ja wciąż nie mogłem uwierzyć, że tym razem obejdzie się bez umierania, awantur, pościgów i innych równie miłych rzeczy. – Żadnych krwiożerczych bestii?

 

– Kaputt, przecież jedziesz odwiedzić Cthulhu – zauważyło delikatnie i tak niewinnie, jak tylko potrafiło, używając znienawidzonego przeze mnie pseudonimu.

 

– Mhm – mruknąłem, rozglądając się dyskretnie, czy nie ma gdzieś obok Lamii. – Ale przecież on śpi gdzieś w Pacyfiku, więc wydaje się z grubsza nieszkodliwy…

 

– Jest w Latającej Ameryce. Naprawdę – zapewniło Pretty. – Nie martw się, znajdziesz go.

 

– Tego się właśnie obawiałem – westchnąłem cierpiętniczo. Dziabiąc widelcem parówkę, zastanawiałem się, czy istnieje Latający Pacyfik. Poza tym, kto w ogóle wpadł na pomysł, że można jeść coś takiego jak parówki? – Po co ci Lamia, Pretty?

 

Nie odpowiedziało, bawiąc się kieliszkiem z resztką wina. Ja mogłem jeść jakieś tam parówki, ale ono nigdy nie skalałoby swego wysublimowanego smaku czymś tak plebejskim.

 

– Nie ona. Jej brat – przyznało w końcu.

 

– Ten, który poszedł głaskać kuzyna na dnie oceanu?

 

– Tak. Chcę, żebyś z nim porozmawiał. I z Lamią, żeby przekonała brata do przyjazdu tutaj.

 

– Nie jestem dyplomatą, Pretty – przypomniałem. – Jestem raczej gorszą niż lepszą osobą do takiej roboty. Dlaczego nie wyślesz kogoś innego? – zapytałem, choć miałem raczej na myśli: „Dlaczego nie każesz mi po prostu umrzeć, jak wszyscy inni?”.

 

Wzruszyło ramionami.

 

– Myślę, że Samael chętnie z tobą porozmawia. I sam do mnie przyszedłeś, po co więc mam fatygować kogoś innego?

 

Samael… Wyglądało na to, że to będzie naprawdę urocza wycieczka. Prosto do piekła, z przystankiem pod Pacyfikiem.

 

Rozmowa się urwała. Jakoś zmogłem parówki, Pretty za to wciąż tylko wpatrywało się w swoje wino.

 

– Co jest? – zapytałem w końcu, nieco zdziwiony. Moje pracodawstwo zazwyczaj nie okazywało ludzkich cech, więc sytuacja, w której w tej chwili się znaleźliśmy, była wyjątkowo niecodzienna. Prawdopodobnie dlatego, że nigdy nawet nie podejrzewałem Pretty o posiadanie czegoś takiego, jak „wolny wieczór w domu”.

 

– Yhm, Fhriedrikch – tradycyjnie połamało sobie język na moim imieniu – może okazać się, że to wcale nie Cthulhu jest największym potworem.

 

Pokiwałem głową z wielką melancholią. Ja też byłem przecież potworem, napiętnowanym śmiercią żywym-nieżywym, a całe moje ciało „zdobiło” podskórne odbicie wnętrzności, ciemne i poruszające się w chwilach regeneracji tkanek.

 

– Nigdy nie lubiłem macek.

 

– Teraz będziesz miał ich na głowie aż za dużo – zapowiedziało, z właściwym sobie jedwabistym sarkazmem, i wyszło z kuchni, zostawiwszy wino w kieliszku.

 

Popatrzyłem za nim zamyślony, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. W jakiś upiorno-potworny sposób sytuacja była dosyć zabawna. A ponieważ sam też zaliczałem się do zacnego grona „potworów”, doceniłem humor.

 

 

 

W żadnym wypadku nie doceniłem za to Lamii. Miała na głowie osiem macek, ale kiedy zobaczyłem ją rano, byłem gotowy osobiście wyciągnąć Cthulhu z oceanu i zanieść jej na talerzu. Nic to, że wrażenie minęło dosyć szybko, od tej pory miałem się na baczności.

 

Wyglądała pięknie, zupełnie nie jak dziewczynka, jak nieświadoma uwodzicielka raczej, nawet kiedy pomachała mi macką.

 

– Jedziemy? – zapytała nadzwyczaj radośnie. Skinąłem ostrożnie głową, uważając, żeby szczęka przypadkiem mi nie opadła. Uznałem, że nie byłoby to zbytnio na miejscu w obecnej sytuacji.

 

Wsiedliśmy do zamówionej przez Pretty taksówki, która odstawiła nas na lotnisko. Kierowca gapił się na Lamię, a ja przez całą drogę próbowałem dojść to tego, jakim cudem nie zginęliśmy na pierwszym zakręcie. Ledwie wysiedliśmy, dziewczę złapało mnie za rękę, podekscytowane.

 

– Tak strasznie się cieszę, że się zgodziłeś! – zaświergotała, ciągnąc mnie w stronę wejścia.

 

– Taaak, ja też – mruknąłem, starając się podzielić uwagę między jej potworne macki i boskie nogi. W swej niewinności podziwiałem jeno tę zaskakującą dychotomię.

 

W celu zadbania o jasność umysłu i myśli, wchodząc na pokład samolotu, zastanawiałem się, jaki związek ma moja towarzyszka podróży z mitologiczną imienniczką. Na oczywiste skojarzenie z inną niewiastą, która zamiast macek miała na głowie stylowe gady, spuściłem zasłonę milczenia. Jak również na to ze Scyllą. I kilka innych, równie korzystnych.

 

Dumanie nad panteonem uroczych kobiet pomagało, zwłaszcza, kiedy Lamia uwiesiła się mojego ramienia, nie przestając paplać. Muszę przyznać, że jednak coś z imienniczki miała, tamta też z upodobaniem uwodziła, kogo się dało.

 

 

 

Latająca Ameryka była… dziwna. Spodziewałem się czegoś podobnego, jednakowoż miałem złudną nadzieję, że nie wszystko będzie miało metaliczny połysk.

 

Na lotnisku czekał na nas gość w stylu marine. Czemu wcale mnie to nie zdziwiło?

 

– Chodźcie ze mną – powiedział, odwrócił się i, nie czekając na nas, przemaszerował przez tłum jako ten Mojżesz przez Morze Czerwone.

 

Spojrzałem na Lamię pytająco, bo odczuwam jednak pewne obiekcje przed ganianiem nieznajomych marines.

 

– Znasz go?

 

Lamia zmarszczyła czoło.

 

– Pretty powiedział, że będzie tu na nas ktoś czekać – oznajmiła zamyślona, przy okazji zmieniając mojemu pracodawstwu płeć. – Więc to chyba on.

 

Więc To Chyba On zdążył już jednak zniknąć z pola widzenia. Rozejrzałem się bezradnie.

 

– Mister Kaputt – usłyszałem. Odwróciłem się natychmiast, bo strasznie mnie wkurza ten przydomek. Marine patrzył na mnie zniecierpliwiony, ale jakby rozbawiony.

 

Ja odwdzięczyłem się zdumieniem, bo gość nie dosyć, że nie spojrzał na Lamię ani razu, to jeszcze wolał patrzyć na mnie niż na cokolwiek innego. Cholera, chyba nie był zwykłym marine, tylko pieprzonym komandosem o stalowych nerwach.

 

– Chodźcie ze mną – powtórzył intrygujący przewodnik. Tym razem trzymaliśmy się blisko niego.

 

Po drodze do zarezerwowanego wcześniej hotelu (jak widać macki… to znaczy ręce Pretty sięgnęły nawet Ameryki) miałem okazję naocznie przekonać się o tym, że Latająca Ameryka jest dziwna. W powietrzu nie tyle mogliśmy wyczuć samego ducha nowoczesności i modernizmu, co raczej oddychaliśmy jego żywą esencją.

 

Nie czułem się z tym dobrze, nie podobał mi się pojazd, którym się poruszaliśmy, a gdyby Milczący Marine nie zaprowadził mnie aż do recepcji, nie znalazłbym nawet wejścia do hotelu. Lamia za to wydawała się jeszcze bardziej podekscytowana niż zazwyczaj.

 

– Czy będziemy mogli zobaczyć miasto, Fried? Proooszę!

 

Ledwie powstrzymałem warknięcie. Z dwojga złego wolę jednak „Kaputt” niż zdrobnienie imienia.

 

– Wbrew pozorom, nie jesteśmy tu na wycieczce szkolnej – przypomniałem oschle.

 

Lamia jęczała przez cały ten czas, kiedy nasz podręczny przewodnik załatwiał przy recepcji sprawę pokoi. Z każdym wypowiedzianym przez jakże uroczą potworzycę słowem malała moja do niej sympatia.

 

– Mister Kaputt – odezwał się Milczący Marine, odwracając do nas. – Zostaniecie zaprowadzeni. Przyjdę po was jutro o ósmej wieczorem.

 

Skinął głową – prawdopodobnie w ramach wylewnego pożegnania – nie odrywając ode mnie spojrzenia jasnoniebieskich oczu.

 

– Południe kraju jest zupełnie inne niż północ – dorzucił tajemniczo na odchodnym, uśmiechając się półgębkiem.

 

Latająca Ameryka naprawdę była bardzo dziwna.

 

 

 

Śnił mi się koszmar. Nie byłoby to nic nowego, gdyby nie nad wyraz przekonująca treść.

 

Położyłem się do łóżka, zgasiwszy światło. Zacząłem już odpływać, kiedy usłyszałem szelesty, ale ponieważ szybko ustały i nie podejrzewałem zamachu na swoje życie (a nawet gdyby, miałem to gdzieś), zignorowałem je. Zapadłem w płytką drzemkę, na tyle rozleniwiony, że nie przejąłem się nawet chrobotaniem tuż koło łóżka. A potem, z właściwym dla snu prawdopodobieństwem, coś z mackami owinęło mi się wokół głowy i zaczęło dusić.

 

Usiadłem na materacu, zlany potem i dyszący. Drapało mnie gardło, zapewne od krzyku. Zakląłem, macając się po twarzy, ale nic na niej nie znalazłem, co za zaskoczenie. Zakląłem jeszcze raz, na wszelki wypadek, i położyłem z powrotem, starając się wyrzucić z głowy wszystkie macki.

 

 

 

Milczący Marine przyszedł po nas za dziesięć ósma.

 

– Zobaczę mojego braciszka! – zapiszczała radośnie Lamia. Albo była taka głupia, albo potwornie dobrze udawała. – I mojego kuzyna! Och, jak się cieszę!

 

Marine ignorował ją z milczącą wyniosłością, której strasznie mu zazdrościłem. Być może gdyby spędził z Lamią więcej czasu, szłoby mu trochę gorzej. Ja na przykład nabrałem pewności, że od wczoraj wyprostowało mi się kilka zwojów mózgowych.

 

– Raczej wątpię, by udało wam się zobaczyć Przedwiecznego – powiedział Marine, prowadząc nas do wagonu metra.

 

– Dlaczego? – zainteresowałem się powodem mego wybawienia. Było mi jakoś niespecjalnie spieszno oglądać kolejne potwory.

 

– Jest zajęty.

 

Uważam, że to był wystarczający powód, żeby się roześmiać, nawet jeżeli zarówno Milczący Marine, jak i Lamia spojrzeli na mnie dziwnie.

 

– Nie wierzysz, że istnieje, co? – Uśmiechnął się mężczyzna.

 

– A ty wierzysz?

 

Skinął poważnie głową.

 

– A widziałeś go kiedyś? – zapytałem, pewien, że tym pytaniem go zagnę.

 

– Raz. Ale śni mi się często.

 

– To ma być dowód? – prychnąłem.

 

– On jest Panem Snów – wtrąciła Lamia. – Powiedział, że nie może się doczekać, żeby mnie zobaczyć.

 

– Aha, czyli już z nim rozmawiałaś? A nie mogłaś zapytać, czy mógłby udzielić nam audiencji dzisiaj wieczorem?

 

Roześmiała się, chociaż żywię poważne wątpliwości, czy zrozumiała słowo „audiencja”.

 

– Przecież on mi tylko zesłał sen, nie mogłam go zapytać. A tobie się nie śnił?

 

– Nie – uciąłem. Marine popatrzył na mnie z jeszcze większym zaciekawieniem. Ten facet musiał być poważnie chory.

 

– A co śniłeś?

 

– Czy to ważne? – zirytowałem się.

 

– Jesteśmy w mieście należącym do Pana Snów. Tutaj każdy sen jest ważny – oznajmił i zamilkł. Pewnie zaszokowała go ilość wypowiedzianych dzisiaj słów.

 

A potem mało nie padłem ze śmiechu.

 

Weszliśmy do oceanarium, a główną atrakcją były ośmiornice. Cała wystawa ośmiornic.

 

 

 

Leźliśmy przez oceanarium, nie zaszczycając szanownych głowonogów uwagą. Tylkosłodkie, gapiące się na mnie potworzątko na głowie Lamii poruszało się w jakiś skomplikowany sposób, aż zaczęło mnie zastanawiać, czy przypadkiem nie jest oddzielnym bytem, myślącym niezależnie od dziewczyny. Albo może myślącym za nią, co tłumaczyłoby jej inteligencję niezbyt wysokich lotów. Bo jak skomplikowane mogą być procesy myślowe ośmiornic?

 

Marine, Który Zapomniał Się Przedstawić prowadził nas szybkim krokiem między akwariami, potem w dół, pod poziom parteru. Weszliśmy przez drzwi z zachęcającym napisem „WSTĘP WZBRONIONY” i otoczyła nas ciemność.

 

– Zaświećmy światło – poprosiła płaczliwie Lamia, łapiąc mnie za rękę. Mała, głupiutka dziewczynka.

 

– Spokojnie – mruknął gardłowo Milczący Marine. Wcale nie brzmiał spokojnie, raczej jak ktoś, u kogo adrenalina kilkukrotnie przekroczyła dopuszczalny poziom.

 

– Boję się – poinformowała świat Lamia, garnąc się do mnie jeszcze bardziej. Objąłem ją ramieniem. Głupia czy nie, dama w opałach zobowiązuje.

 

W duchu przekonywałem samego siebie, że Pretty miało rację i to po prostu niegroźna wycieczka poznawczo-dyplomatyczno-werbunkowa. Nie ma się czego obawiać, a u celu niegroźnej wycieczki nie czeka wcale Wielki Przedwieczny, żaden potwór, Wszechwładca Zła Wszelkiego ani nic podobnego.

 

Nie podziałało, zwłaszcza, że nasz uroczy Marine zaczął się krztusić. To jest, chciałem powiedzieć, wypowiadać jakieś zaklęcie otwierające Tajemnicze Przejście.

 

Niemal nie zauważyłem, kiedy zapadła cisza, tak bardzo starałem się go nie słuchać. Mężczyzna przede mną trwał w napięciu. Wreszcie powoli wypuścił powietrze i przemówił zachrypniętym, zmaltretowanym krztuszeniem głosem.

 

– Idziemy.

 

Złapał mnie za łokieć i pociągnął w jeszcze głębszą ciemność. Pomyślałem, że to naprawdę durne, umieszczać przejście do siedziby legendarnego potwora, Początku I Końca Zła Wszelkiego, tuż za drzwiami z napisem zabraniającym wejścia, który tylko prowokuje ludzi. Coś nagle uderzyło mnie w głowę.

 

Powiedziałbym, że zapadła ciemność, bardziej jednak zapaść już nie mogła. Poczułem się więc dziwnie oszukany – powinienem w tej chwili stracić przytomność, a tu nic.

 

A potem otworzyłem oczy i zobaczyłem, że świat nieco się przekręcił.

 

 

 

Miejsce wyglądało tak, jak mógłbym je widzieć, gdyby ktoś skręcił mi kark, przez potylicę wyciągnął oczy, odwrócił je o sto osiemdziesiąt stopni i przykleił, nie patrząc gdzie, po drodze wywróciwszy mnie na lewą stronę. W dodatku znajdowałem się pod wodą, a mimo to mogłem oddychać.

 

Po chwilowych zawirowaniach umysłowo-percepcyjnych doszedłem do siebie i rozejrzałem ostrożnie, starając się nie widzieć zbyt wiele.

 

– Friiied! – zawołało coś w euforii.

 

Odwróciłem się i niedaleko ujrzałem Lamię. Macki unosiły się wokół jej głowy, a sama ośmiornica wyglądała na dziwnie radosną. Nie zwisała biernie na potylicy, tylko napęczniała i pulsowała lekko.

 

Wielkie, fioletowe oko patrzyło na mnie z krytycznym zaciekawieniem. To fascynujące, ile uczuć i emocji może wyrazić ośmiornica jednym spojrzeniem.

 

– Gdzie jest… on? – zapytałem, nie wiedząc, czy mam na myśli Marine’a, Cthulhu czy zdrowy rozsądek.

 

– Idziemy dalej – zakomenderował jak na zawołanie nasz przewodnik. Magicznym sposobem mógł oddychać wodą (a może pod wodą, wszystko mi jedno, w żadnym wypadku tego nie rozumiałem), tak samo jak ja i Lamia, co wcale nie dodawało sytuacji żadnych zalet. Miejsce było z lekka obrzydliwe i odczuwałem palącą potrzebę znalezienia się gdziekolwiek indziej. Ale kto by mnie tam pytał, czego chcę.

 

Pozbieraliśmy się, ja i Lamia, i ruszyliśmy kamienną drogą. Usiłowałem nie podziwiać żadnej architektury, ale mimo to dostrzegałem monumentalne budowle, wykręcające oczy i umysł. Naprawdę przedwieczne i naprawdę zabójcze.

 

…zabójcze?

 

Poczułem na karku mrowienie, jak łaskotanie celownika karabinu. Syknąłem. Marine odwrócił się do mnie, błyskając białkami wytrzeszczonych dziko oczu.

 

A potem wydarzyło się kilka rzeczy równocześnie.

 

Coś szarpnęło za moje wnętrzności, jakby chciało je rozerwać. Usłyszałem huk – huk bólu w mojej głowie, a może huk wystrzału – upadłem na ziemię, zwijając się w konwulsjach. Widok przesłoniła mi wykwitła nagle plama krwi, jak ośmiornicowy atrament. Dziewczyna krzyknęła rozpaczliwie, rzucając się gwałtownie, czym rozgoniła krwawą chmurę przed moimi oczami. Opadły na mnie strzępy mięsa, które przed chwilą były jeszcze Lamią, a ja poczułem, jak coś miażdży mi żebra i wnętrzności.

 

Ostatnim, co zobaczyłem, była ośmiornica, a potem, do wtóru potwornego bólu, coś rozerwało mi brzuch i klatkę piersiową, wyrywając się na wolność.

 

 

 

Świadomość przeszył mi pośmiertny wizg, jak echo bólu. Nie zdarzał się często, rzadko doświadczałem go w stanie niebytu, pośmierci – w stanie, kiedy mój rdzeń (przez niektórych zwany duszą) tkwił w martwym, regenerującym się ciele.

 

Poza tym miałem dziwaczne wrażenie, że zamiast w obojętnej i chłodnej pośmierci, znajduję się w kimś. W odcieniu śliskiej ciemnej zieleni, do której od wewnątrz przylgnęła moja nie-jaźń.

 

Zło jak zgniły wir, wsysające wszystko niczym czarna dziura. Przerażająca mądrość, sprawiająca niewymowny ból rozrywanego na atomy ciała, śmierdząca zepsutym mięsem. Spokój i cierpliwość, senne jak trujący napój. I grzmiąca, kleista cisza, mokra zieleń trwania.

 

On.

 

Skończyło się tak, jak się zaczęło: wizgiem, jak monstrualnym świśnięciem wdechu. Zmartwychwstałem.

 

Znowu.

 

 

 

Zachłysnąłem się wodą i przebudziłem. Znajdowałem się na progu kamiennej drogi i oddychałem szybko.

 

– Lamia?! – sapnąłem, czując obcą obecność tuż obok.

 

Nie było jej. Na murku (jeśli można go tak nazwać; w porównaniu z resztą uroczej architektury był malutki, ale w porównaniu ze mną ogromny niczym mury zamkowe) siedział… no cóż, potwór.

 

Zerwałem się na nogi, chcąc bardzo dyskretnie zrobić odwrót. Nie było to z mojej strony zbyt inteligentne. Stwór poruszył się i zwrócił w moją stronę błyszczący czarny łeb.

 

Poczułem mentalną pytającą mackę i syknąłem zaskoczony.

 

Twoje, powiedział mi stwór, dziwnie przypominający popkulturowy wytwór, który oglądałem kiedyś w telewizji. A potem rzucił się na mnie, rozkładając łapska.

 

 

 

Tym razem pośmierć była zwykła, zwyczajnie samotna, zwyczajnie pusta i zwyczajnie zimna. Miła odmiana, choć gdzieś na granicy umysłu czułem niezdrowy dreszcz podniecenia – wspomnienie tamtej zielonej obecności.

 

– Kaputt?! – dźgnęło moją świadomość kolczaste zdenerwowanie.

 

Jestem bardzo złym człowiekiem. Nawet po śmierci nie znajduję odpoczynku.

 

– Pretty – powiedziałem spokojnie, ścinając jeżowi kolce. Nie rozmawialiśmy normalnie, tylko za pomocą złożonych sekwencji wrażeń i odczuć, nie do opisania słowami.

 

– Co się stało? Co robiłeś tak długo?!

 

– Pretty! – warknąłem, bo nie lubię akupunktury dźganej. Igiełki zmiękły, ale nie zniknęły. – Dwa dni to długo?

 

– Dwanaście! – Pacnęły mnie mokre plamki, wrażenie podobne do rozpryskujących się kulek paintballa, będące niezrozumiałą dla mnie mieszanką uczuć. Poczułem rozdrażnienie. Ponieważ czas w pośmierci nie istniał, nie wiedziałem, jak długo będę mógł prowadzić rozmowę. – Co się stało? – zapytało Pretty, opanowawszy się.

 

Streściłem szybko wydarzenia.

 

Przerażenie Pretty wydało dźwięk jak spuszczane z balonika powietrze.

 

– Fhriedrikch. – Moje imię, specyficzny układ kolorów, wrażeń i dźwięków, z drobnymi spiralami pomyłek Pretty, rozkwitło przede mną na chwilę, a ja niemal popadłem w samozachwyt, takie było ładne. – Musisz znaleźć Lamię. Tylko ją…

 

Pośmierć się skończyła, urywając rozmowę.

 

 

 

Deja vu; znów kamienny próg, zadyszka i… potwór nade mną.

 

Atak, oznajmiła mi lepka i chłodna mentalna macka. Obrona. Ja. Krzywda?

 

Zamrugałem, odepchnąłem stworzenie od siebie. Wszystko mnie bolało, a coś wewnątrz nie działało jak należy. Zakrztusiłem się krwią. Kiedy ją wyplułem, uniosła się wokół mojej głowy jak upiorna aureola.

 

– Żadna krzywda – poprosiłem stworzenie. Otworzyło paszczę, poczułem jego radość.

 

Wrogowie. Krew, śmierć. Dobrze?

 

Na wszelki wypadek rozejrzałem się. Faktycznie, dostrzegłem ośmiornicę z fioletowymi ślepiami zsuwającą się z murku i trupy… choć bardziej przypominały resztki posiłku.

 

– Dobrze – oznajmiłem. – Ładnie. Tylko nie rzucaj się na mnie.

 

Nie zrozumiało.

 

– Nie dotykaj. Mnie.

 

Krzywda?

 

– Tak, krzywda. Moja.

 

Nie krzywda. Maznęło mnie wielkie poczucie winy i ogromne, mackowe „przepraszam”. Uśmiechnąłem się, rozbrojony autentycznością przekazu.

 

– Dobrze. Już dobrze.

 

To je usatysfakcjonowało.

 

Podniosłem się i, czując względnie bezpiecznie za sprawą potwora, który przypadkiem mnie zabił, chwilę błąkałem się bez określonego kierunku. Wreszcie niechętnie uświadomiłem sobie, że nie wiem, dokąd iść.

 

– Wyjście? – spróbowałem.

 

Stworzenie przysiadło na ziemi, wielkie, ciemne, opancerzone i pełne wypustek. Niezniszczalne i bardzo zakłopotane.

 

– Ziemia? – Nic. – Ameryka? – Znowu nic. Próbowałem jeszcze jakiś czas, używając różnych słów-kluczy. – Dom? – zaryzykowałem.

 

Poderwało się.

 

My dom?

 

­– Tak, dom. Gdzie?

 

Iść.

 

I poszliśmy. Ono szło szybko, ja kilka metrów za nim. Raz, że nie nadążałem, a dwa, że odczuwałem mimo wszystko pewną obawę przed przewodnikiem-potworem.

 

Zatrzymało się. Dogoniłem je i wydałem pytający pomruk.

 

Ty. Ja. Iść razem. Iść?

 

– Nie bój się, nie zostawię cię – uspokoiłem je, ale chyba nie o to chodziło.

 

Razem!, smagnęło mnie uporem po świadomości.

 

Podszedłem jeszcze bliżej. Schyliło podłużny obły łeb, nieco końskim gestem potarło wierzchem o mój policzek. Zapewne wyraz sympatii, ale ja mało nie odgryzłem sobie przy tym języka.

 

Złapać.

 

Poczułem szarpnięcie, kiedy wielkie, muskularne szpony złapały mnie wpół. Odwdzięczyłem się z równie wielkim afektem i jestem pewien, że złamałem przy tym kilka żeber. Obolałe po dwóch zgonach ciało przeszyła nowa fala bólu. Mój potwór stróż zacharczał, a ja zemdlałem.

 

 

 

Wróciłem do przytomności, uderzając czołem o ścianę, która znajdowała się za drzwiami z zachęcającym napisem „WSTĘP WZBRONIONY”. Stworzenie obok mnie fuknęło (niech nikogo nie zmyli to słowo; wydało z siebie dźwięk przypominający skrzyżowanie ryku zniecierpliwionego lwa z zakatarzonym tyranozaurem), a huk zderzenia ściany z jego pancerzem poniósł się pewnie przez całe oceanarium.

 

Dopiero wtedy przypomniałem sobie o Lamii i o tym, że powinienem był lepiej jej pilnować. Popatrzyłem na stworzenie, wzdychając.

 

Źle?

 

– Nie wiem – mruknąłem. Poczułem falę konsternacji i wzmożonego wysiłku. Stworzenie zaczęło zastanawiać się nad znaczeniem tych słów.

 

Ja z kolei zastanawiałem się, co robić dalej i co począć z niespodziewanym towarzystwem. Latająca Ameryka Latającą Ameryką, a potwór taki jak ten to jednak rzadkość… prawda?

 

Stworzenie wydawało z siebie miarowe burburbur, burzowo-dinozaurowe, dudniące i wprawiające pierś w drgania. Moją zmaltretowaną pierś. Czułem, jak z mozołem dzieje się regeneracja.

 

Skupiłem się na słowach-kluczach.

 

Lamia. Cthulhu. Marine. Ali, jak nazwałem stworzenie.

 

Zgubiłem przewodnika. Znalazłem potwora stróża. Widziałem umierającą Lamię. Spotkałem Przedwiecznego.

 

…umierającą Lamię, powtórzyła myśląca część mojego ja. Umierającą. Nieżywą, podpowiedziała litościwie ta sama myśląca część mnie. Martwą.

 

Ale Pretty kazało mi ją odnaleźć, Pretty-medium, które rozmawia ze zmarłymi. Czyli… żyje? A może ją przeoczyło?

 

– Nie wiem, co robić – westchnąłem.

 

Burburbur, odpowiedziało Ali.

 

– Tak – zgodziłem się. Zamknąłem drzwi prowadzące do ściany i po omacku znalazłem wyjście. – Chodź – rzuciłem do stworzenia. Poczłapało za mną, stukając szponami i szorując niezniszczalnym cielskiem o ścianę.

 

Wyszliśmy z oceanarium, wzbudzając umiarkowane zainteresowanie. Widocznie nie takie rzeczy już tu widziano. Ale to w końcu Latająca Ameryka, ojczyzna Wielkiego Cthulhu…

 

Ali zjeżyło się nagle, zastygając bez ruchu tuż za rogiem budynku.

 

– Co?

 

Wróg.

 

Rozejrzałem się, nikogo nie dostrzegając.

 

– Friedrich! – Usłyszałem i odwróciłem się. Milczący Marine! …Jak zwykle wyłaniający się zza moich pleców.

 

– To ty żyjesz? – wyraziłem uprzejme zdziwienie, ale Milczący zignorował mnie, wpatrując się z przerażeniem w stworzenie obok mnie.

 

Zabić, oznajmiło mi swój zamiar i w następnym ułamku sekundy już nie widziałem Marine’a.

 

– Nie! – wrzasnąłem.

 

Ali cofnęło głowę, ale nie rozluźniło morderczego uścisku szponiastych łap.

 

Nie zabić? Czy mi się zdawało, czy wyczułem bezbrzeży smutek?

 

– Jakim cudem przeżyłeś? – zdziwiłem się, kucając obok przygniecionego Marine’a. – I dlaczego jesteś tutaj?

 

Milczący Marine, przecząc swojej ksywie, darł się wniebogłosy, bo Ali niechcący kapało na niego żrącą śliną, która spokojnie wypalała mu ciało. Nachyliłem się nad nim, chcąc powtórzyć pytanie, ale powstrzymała mnie zimna lufa przyciśnięta do potylicy. Ali wyprostowało się, kierując łeb w stronę nowego napastnika. Marine od wrzasków przeszedł do boleściwych jęków.

 

– Każ temu się nie ruszać, bo cię zabiję – wysyczał zimny głos za moimi plecami. Nie była to najszczęśliwsza groźba na świecie. Byłem obolałym żywym trupem, martwym już dzisiaj dwukrotnie, w dodatku zdezorientowanym i wściekłym.

 

Ali emanowało pytaniem.

 

Zabić?

 

­– Zabić.

 

 

 

Wessała mnie ta sama zielona, ciemna, obślizgła obecność. Poczułem się jak woda w odpływie.

 

A potem zachłysnąłem się trumienno-piwnicznym smrodem i wróciły mi zmysły. Chyba.

 

Były mi najzupełniej niepotrzebne.

 

Znajdowałem się w wielkiej nicości, a obok mnie leżała ośmiornica, z której coś rosło powoli. Niesamowicie powoli. Nim zaczęło przypominać cokolwiek, minęły wieki. Prawdziwe wieki. Nim powstała z niego humanoidalna postać, całe milenia. Czułem, jak się starzeję i umieram, raz, drugi, trzeci, setny… Na odrodzenie się, Lamia (bo to była ona, odrastająca od ośmiornicy w dół, co sprawiało, że nie byłem jedynym żywym trupem w towarzystwie) wykorzystała cały czas tego świata.

 

Jęknęła rozdzierająco. Przyskoczyłem do niej i pomogłem jej usiąść, a ona zwymiotowała mi na nogi. W porządku, bywają gorsze rzeczy. Na przykład nieskończona liczba śmierci jednego dnia.

 

Dziewczyna poruszyła ustami, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie zdążyła. Uszy wypełnił nam przeszywający, niesłyszalny pisk, rozrywający nie tyle bębenki, co czaszki i ciała. Zieleń eksplodowała, zalała nas mulistymi rzygowinami, potęgując wibrujący dźwięk do niemożliwych tonów, a potem jeszcze bardziej. Szlochałem z bólu, próbując rozorać sobie twarz rękami. Nie wiem, co robiła Lamia, ale ja chciałem umrzeć i nigdy więcej nie powstawać, błagałem o zmiłowanie, o litość… o śmierć.

 

– Dość.

 

Tortury ustały w jednej chwili. Krew zalewająca mi twarz i ciało zniknęła. Krwawe strzępy macek Lamii powróciły do pierwotnej postaci. Klęczałem na ziemi, kiwając się. Nade mną stał… ktoś.

 

Wyglądał jak Lamia: jasne włosy, piegi, ostre rysy twarzy. Smukłe, giętkie ciało i ośmiornica na głowie. Nie patrzył na mnie zwyczajnie, bo ludzkie oczy zszyte były grubymi nićmi. Przyglądał mi się głowonóg, wielkimi, jaskrawofioletowymi ślepiami.

 

– Mam na imię Samael – powiedział głębokim, hipnotyzującym tonem przybysz, łaskawie spoglądając na mnie, pyłek u swoich stóp. Poczułem, że chcę mu służyć, chcę go kochać i uczynić dla niego wszystko, cokolwiek zechce. Zajęczałem błagalnie, a on posłał mi na wpół pogardliwe, na wpół rozbawione spojrzenie ośmiornicowych oczu.

 

Mało mi serce nie pękło z rozpaczy.

 

– Siostro.

 

Lamia, na której doskonałość Samaela nie zrobiła najwyraźniej wrażenia, podniosła się z… ziemi?

 

Leżałem na ziemi? Gdzie była ziemia? Gdzie był dół, a gdzie góra? Co to w ogóle znaczy „dół” i „góra”?

 

Porzuciłem rozważania, wracając do uwielbienia mesjasza, wybawiciela, wcielonego boga, doskonałości. To znaczy Samaela.

 

– Pójdź do mnie, siostro.

 

Zerknąłem na Lamię. Dziewczyna stała niepewnie na drżących nogach i patrzyła na bliźniaka zapłakanymi oczami. Macki wokół jej głowy jeżyły się i drgały, odrzucone na plecy.

 

Nie ruszyła się z miejsca.

 

– Chodź tutaj! – warknął Samael.

 

Lamia spojrzała na mnie i uśmiechnęła się blado.

 

– Wiesz, gdzie jesteśmy, Fried? W pośmiertnych imaginacjach Pana Snów.

 

To by się zgadzało z tym, co odczuwałem. Oczywiście, zanim przybył Samael, bo odkąd się pojawił, czułem jedynie bezgraniczne oddanie i zachwyt.

 

– A to mój brat. Braciszku, to Friedrich.

 

Zaśmiał się chrapliwie.

 

– Powinieneś czuć się zaszczycony, trupie – oznajmił.

 

Czuję się!, zawyło moje serce, ale nie śmiałem się odezwać.

 

– Wiesz, jak wielkie szczęście cię spotkało? Dzień Samhain! Nasz Pan jest dziś łaskawszy.

 

Pan, pomyślało coś za mnie. Jaki Pan? Mój jedyny pan stał przede mną i mówił do mnie.

 

– Wielki Cthulhu nie toleruje takich jak ty… – mówił dalej ten wspaniały głos. Nie słuchałem już.

 

Cthulhu. Wielki Cthulhu.

 

Ocknąłem się, otrząsnąłem z upiornego czaru Samaela i wstałem. Kiedy patrzyłem na niego, widziałem zgniliznę i brud, wijące się larwy w zniszczonym, kalekim ciele plugawego śmiecia.

 

– Jedynym potworem… – zaczęła Lamia, ale brat przerwał jej brutalnie.

 

– Nie ma żadnych potworów! Nasz Pan jest oświeceniem, a nie…

 

– Jedynym potworem tutaj jest mój brat – dokończyła Lamia niewzruszona. Nie przypominała już tamtej słodkiej idiotki. W obślizgłej zielonej imaginacji Cthulhu wyglądała nareszcie na żywą.

 

Samael zaśmiał się, słysząc jej słowa. Śmiał się i śmiał, a wraz z jego śmiechem świat ciemniał, zacieśniał się wokół mnie, aż brakło mi tchu, przestrzeni, istnienia.

 

– Dziękuję, że bezpiecznie ją przyprowadziłeś – usłyszałem gdzieś z daleka głos chłopaka z ośmiornicą na głowie. – Teraz możesz wreszcie zginąć – dodał potwór.

 

A potem wszystko wybuchło.

 

Wybuchało tak strasznie długo, jak gdyby powstawał nowy kosmos. Byłem przy narodzinach planet, przy tworzeniu gwiazd, i czekałem, czekałem, czekałem… Na życie.

 

Czas rozciągnął się w eony, w coś trwającego, a nie przemijającego. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość zlały się w jedno, straciły wartość, zostały zapomniane, znikły. Równocześnie wymyślałem te pojęcia i poznawałem je; wszystko traciło i zyskiwało znaczenie, równocześnie istniały „tak” i „nie”, znaczyły to samo i nie znaczyły nic.

 

Widziałem Lamię. Powiedziałem jej: „chodź ze mną”, ale odmówiła. Zaproponowałem: „zabijmy go”, lecz ona tylko uśmiechnęła się smutno, kręcąc głową. Kochała go.

 

Widziałem Samaela, widziałem wszystko to, co zniszczył i zburzył w ciągu całego swojego życia, widziałem wszystko martwe, co po sobie zostawił, rozkład, rozpacz i strach, krew, brud i beznadzieję.

 

Eony trwały. Widziałem siebie, wojny i Pretty, widziałem śmierci i latające państwa, Bibliotekę w Rzeczpospolitej Prawdziwej, wszystko, małe i ogromne, cokolwiek miało lub nie miało istnieć. Nie było początku ani końca.

 

Zielone, przedwieczne macki zacisnęły się na mnie, zniszczyły mnie, a potem zsunęły się niemal pieszczotliwie, delikatne i miękkie. Chciałem trwać, stać się jednością z Przedwiecznym, chciałem już zawsze być zawieszonym w zielonej, okrutnej jaźni, chciałem czuć ten trujący dotyk, posiadać tę morderczą wiedzę.

 

Nie chciałem odchodzić.

 

 

 

Poczułem, jak upada na mnie martwe ciało, zaraz poderwane szybkim ruchem. Ali. Uratowało mi życie…?

 

Zostałem uratowany!

 

Marine odczołgiwał się z wysiłkiem.

 

– Stój – warknąłem do niego, ledwie przytomny, gdzieś na granicy odlotu. Mój głos brzmiał dziwnie, ale nie skupiałem się na tym. Głowę wypełniała mi zielona jaźń, zaledwie echo, ale tak wyraźne…

 

Wróg!, przypomniało Ali z przyganą i ponagleniem.

 

Otrzeźwiałem nieco.

 

– Nie.

 

Oburzyło się na ciemnofioletowo, chlasnąwszy mnie mentalną macką. Nie bolało, ale było… dziwne.

 

Podpełzłem do Marine’a. Moje ciało pokrywały strzępy tamtego nieszczęśnika, który ośmielił się mi grozić. Musiałem wyglądać szczególnie zachęcająco do szczerych, otwartych rozmów o życiu. I o śmierci.

 

– Jesteś człowiekiem Samaela? – zapytałem, bo mam dobre serce i dopuszczałem możliwość, że Marine jest tylko sługusem Przedwiecznego, w którego wcale a wcale nie wierzyłem bardziej niż przed wyjazdem. To wszystko działo się w mojej głowie. Tylko tam.

 

Prawda?

 

– A jak… kurwa… myślisz? – charknął i splunął krwią.

 

Odwróciłem się do Ali.

 

– Zabij – powiedziałem spokojnie. Marine krzyknął tylko raz.

 

Też czasem jestem potworem.

 

 

 

– Friedrich! – usłyszałem, ledwie zadzwoniłem.

 

Ledwie to dobre słowo, oddaje idealnie moją ówczesną sytuację. Ledwie dowlokłem się do hotelu i ledwie udało mi się uspokoić stworzenie. Ledwie przeżyłem koszmarny ból regeneracji i ledwie obudziłem się dnia następnego wieczorem. Ledwie także wytrzymywałem potworne łupanie w potylicy. Jak gdyby ktoś przestrzelił mi czaszkę. I ledwie znosiłem okropne, świerzbiące powidoki zielonej, obślizgłej jaźni, bez której czułem paskudną wyrwę w mózgu.

 

Ledwie zniosłem wrzeszczące Pretty.

 

– Co się z tobą, do cholery, dzieje?!

 

– Ciszej – jęknąłem. Streściłem w kilku zdaniach ostatnie wydarzenia, z pominięciem Cthulhu: zdrada Marine’a, skurwysyństwo Samaela, odejście Lamii…

 

– Jak to straciłeś oboje?! Wysłałom cię tam po to, żebyś mi przywiózł jej brata, a nie tracił dziewczynę!

 

– Pretty – powiedziałem, kończąc imię jękiem, ponieważ Ali potarło przyjaźnie moje ramię łbem, niemal gruchocząc mi bark. – To nie był człowiek dla ciebie.

 

– Słucham? – fuknęło.

 

Spojrzałem na stworzenie obok mnie. Ali było… no cóż, miłe. W jakiś krwiożerczy sposób miłe. To nic, że nasza znajomość rozpoczęła się moją śmiercią. Stworzenie uratowało mi życie. Zupełnie bezinteresownie.

 

A teraz zalewało mnie powodzią pozytywnych uczuć.

 

– Spotkałem Cthulhu, spotkałem Obcego, ale dopiero Samael okazał się potworem – westchnąłem w odpowiedzi. Odpowiedziało mi wściekłe milczenie.

 

Pogładziłem błyszczący łeb.

 

– Ale mam kogoś, z kim muszę coś zrobić.

 

Burburbur, zgodził się mój potwór stróż.

Koniec

Komentarze

Długo czekałam na kolejną opowieść z latającego świata. I bardzo mi się podobało.

Ale... "Dziewczynka, lat może ze dwadzieścia" - Hmm, z tego co wiem o dziewczynkach i dwudziestoletnich istotach płci żeńskiej, to dziewczynka nie miewa dwudziestu lat, a dwudziestolatka może być dziewczynką, tylko mentalnie.

"Macki otaczające jej głowę drgnęły, a jedna z nich uniosła się lekko i pomachała mi." - Od kiedy macki mają czym machać? O dziwo później już nie popelniasz tego błędu.

Ciekawe, co jeszcze będzie latało.

Ja również ucieszyłam się, widząc nową Latającą historię. Niestety jednak po zakończeniu jestem rozczarowana. Może dlatego, że Cthulhu nie należy do moich fascynacji i nie łapię jakichś klimatów i sugestii, ale widze tu strasznie dużo niewyjaśnionych i niedokończonych wątków. Tak jakbyś miała w głowie historię, ale poleciała po niej po łebkach, licząc na to, ze czytelnik nadąży i zrozumie. Ja do tego grona nie należę.

Czym jest stworzenie to już pal licho, ale skąd się wzięło i dlaczego przywiązało akurat do bohatera? Kim są Lamia i Samael, z jakiej racji sa potrzebni Pretty, i co to znaczy, że to Samael okazał się prawdziwym potworem? Ja tej jego potworności nie odczułam. Ot, pojawia się w krótkiej scence i nie robi nic szczególnego. Czemu Lamia się odradza, czemu zabicie dwóch nic nieznaczacych gości ma kończyć fabułę?

Po prostu nie czuję klimatu i choć bardzo lubię Twoje uniwersum, Latająca Ameryka w porównaniu z Polską podoba mi się o wiele mniej.

Ale będę czekała na kolejne odslony. ; )

Ja również ucieszyłam się, widząc nową Latającą historię. Niestety jednak po zakończeniu jestem rozczarowana. Może dlatego, że Cthulhu nie należy do moich fascynacji i nie łapię jakichś klimatów i sugestii, ale widzę tu strasznie dużo niewyjaśnionych i niedokończonych wątków. Tak jakbyś miała w głowie historię, ale poleciała po niej po łebkach, licząc na to, ze czytelnik nadąży i zrozumie. Ja do tego grona nie należę.

Czym jest stworzenie to już pal licho, ale skąd się wzięło i dlaczego przywiązało akurat do bohatera? Kim są Lamia i Samael, z jakiej racji są potrzebni Pretty, i co to znaczy, że to Samael okazał się prawdziwym potworem? Ja tej jego potworności nie odczułam. Ot, pojawia się w krótkiej scence i nie robi nic szczególnego. Czemu Lamia się odradza, czemu zabicie dwóch nic nieznaczących gości ma kończyć fabułę?

Po prostu nie czuję klimatu i choć bardzo lubię Twoje uniwersum, Latająca Ameryka w porównaniu z Polską podoba mi się o wiele mniej.

Ale będę czekała na kolejne odsłony. ; )

 

„(awanturą z właścicielem wynajmowanego mieszkania, w wyniku której zostałem z niego wyrzucony… z mieszkania, nie z właściciela)” - jak na mój gust to kiepski żart, w dodatku nijak nie uzasadniony grą słów.

 

„Z rumianą buzią, piegami, małymi piersiami, długimi, obutymi w kozaki nogami i innymi przymiotami typowymi dla dziewczynek.” - To kozaki są atrybutem typowym dla dziewczynki? Znaczy dziewczynka w balerinkach to już nie dziewczynka? Albo jak nie ma piegów?

 

„- Kaputt, przecież jedziesz odwiedzić Cthulhu – zauważyło delikatnie i tak niewinnie, jak tylko potrafiło, używając znienawidzonego przeze mnie pseudonimu.” - Niby wiadomo, kto mówi, ale wypadałoby dookreślić podmiot, bo ostatnim podmiotem był Friedrich, a to początek fragmentu w którym nie ma ani słowa o tym, że to akurat Friedrich i Pretty rozmawiają gdzieś sami.

 

„Latająca Ameryka była… dziwna. Spodziewałem się czegoś podobnego, jednakowoż miałem złudną nadzieję, że nie wszystko będzie miało metaliczny połysk.
Na lotnisku czekał na nas gość w stylu marine. Czemu wcale mnie to nie zdziwiło?”

Podchodzi mi to pod powtórzenie, poza tym skoro Ameryka była dziwna, czemu Marines wcale bohatera nie zdziwił? Brak konsekwencji.

 

„ręce Pretty sięgnęły nawet Ameryki” - a nie raczej sięgały w formie ciągłej, a nie tylko raz?

 

„Tylkosłodkie, gapiące się na mnie potworzątko na głowie Lamii ...” - brak spacji po tylko.

 

„...przemówił zachrypniętym, zmaltretowanym krztuszeniem głosem.
- Idziemy.”

Po głosem winien być dwukropek.

 

Złapać.
Poczułem szarpnięcie, kiedy wielkie, muskularne szpony złapały mnie wpół.” - powtórzenie.

 

„...która znajdowała się za drzwiami z zachęcającym napisem „WSTĘP WZBRONIONY”.” - To, że napis był „zachęcający” było zabawne tylko za pierwszym razem. Nie warto się powtarzać.

 

„- Tak – zgodziłem się. Zamknąłem drzwi prowadzące do ściany i po omacku znalazłem wyjście. – Chodź – rzuciłem do stworzenia. Poczłapało za mną, stukając szponami i szorując niezniszczalnym cielskiem o ścianę.” - powtórzenie

 

„Ali niechcący kapało na niego żrącą śliną, która spokojnie wypalała mu ciało.” - Spokojnie? Dziwny przymiotnik w tym kontekście. A co, miała wypalać niespokojnie, żywiołowo, energicznie? Czy co?

 

„Na odrodzenie się, Lamia (bo to była ona, odrastająca od ośmiornicy w dół, co sprawiało, że nie byłem jedynym żywym trupem w towarzystwie) wykorzystała cały czas tego świata.” - Myślę, że zbędny przecinek przed Lamia.


„Lamia, na której doskonałość Samaela nie zrobiła najwyraźniej wrażenia, podniosła się z… ziemi?
(...) Porzuciłem rozważania, wracając do uwielbienia mesjasza, wybawiciela, wcielonego boga, doskonałości.” - powtórzenie.

 

„- Dziękuję, że bezpiecznie ją przyprowadziłeś – usłyszałem gdzieś z daleka głos chłopaka z ośmiornicą na głowie.” - Bądź konsekwencja. Wcześniej przy zapisie dialogu uznałaś, że „usłyszałem” to nie jest odgłos paszczą i zapisałaś je wielką literą, jako odrębne zdanie. Albo w te, albo wewte.

 

„- Friedrich! – usłyszałem, ledwie zadzwoniłem.
Ledwie to dobre słowo, oddaje idealnie moją ówczesną sytuację.”

Przyznaję, że musiałam się tutaj zastanowić, zanim pojęłam ideę. Łatwiej by było, gdyby to pierwsze ledwie było w cudzysłowie. Bo w pierwszej chwili myślałam, ze chodzi o to, iż Ledwie to dobre słowo rozbrzmiało? Ledwie stało się coś innego?

 

„- Spotkałem Cthulhu, spotkałem Obcego, ale dopiero Samael okazał się potworem – westchnąłem w odpowiedzi. Odpowiedziało mi wściekłe milczenie.” - Powtórzenie.

 

Tyle, co na szybko wpadło mi w oko. Jak mówię, ten tekst do mnie nie przemówił, ale będę czekać na następne. ; )

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Jak tu bać się o bohatera, który odradza się wciąż i wciąż? Jest to chyba największa bolączka tekstu, bo kompletnie nie przywiązałem się do bohaterów. Kompletnie zbywało mnie, co dalej się z nimi stanie. No, chociaż Ali to całkim milusiński kociaczek i za niego masz plusa:)

Sama akcja jest, jak na mój gust, poprowadzona zbyt szybko, aby do przodu. W tym natłoku wydarzeń, jak wspomniała joseheim, wyjaśnia się niewiele. Pomieszanie z poplątaniem.

PS  Wyglądała pięknie, zupełnie nie jak dziewczynka, jak nieświadoma uwodzicielka raczej, nawet kiedy pomachała mi macicą- może mam zwichrowaną psychikę, ale właśnie w taki sposób przeczytałem po raz pierwszy to zdanie to zdanie. Było wtedy znacznie ciekawiej!

Jeszcze jedno:

Za Latającą Polskę dostałaś piórko, więc dlaczego nie ma go w profilu? 

 

Idąc po kolei: dziękuję za taki szybki odzew.

Niezgoda.b - kiedy jesteś nieśmiertelnym trupem, dwudziestolatka MOŻE wydawać się dziewczynką. Tak myślę. A co do machania - no jak to czym pomachała, macką! Cieszę się, że się podobało, btw.

Joseheim - jestem ogromnie, niesamowicie wręcz wdzięczna za to, co zrobiłaś. Znowu. Dziękuję, dziękuję. (Ach, mieć taką betę...!) Zastanawiam się, czy odpisywać na pytania, które zadałaś, czy może po prostu uznać, że trzeba to w tekście bardziej pokazać. (Podpowiadam jednak: imię Ali nie wzięło się z niczego. A w końcówce jest słowo "Obcy". Krótki angielski rebus? :P )

Sesi19 - też myślę, że Ali jest milutki. Co do piórek - nie wiem, nie ogarniam. (Tak, jestem forumową ignorantką. To dlatego, że nie mam zbyt wiele czasu.)

I jeszcze jedno: idąc za sugestiami, poprawię i rozwinę tę historię, wyjaśnię wszystkie zgłoszone wątpliwości. Ale czy mogę zdublować tekst? Tzn. zostawić ten i wrzucić nowy, czy może edytować ten albo dodać nowy, a ten usunąć?

Jeśli tylko wyrobisz się w 24h to możesz edytować. Wiadomo jednak, że z pośpiechu to rożne rzeczy wychodzą ( skrobu-skrob).

Ale jakby co, to możesz podesłać poprawioną wersję do Dj jajka. Powinien bez problemu (chyba) wstawić ci ulepszoną wersję.

Ach, część komentarza mi się zdublowała! Jak to??

 

Zawsze możesz zamieścić nową wersję, obok starej. Albo zlikwidować starą (dzięki DJ Jajko) i wrzucić kiedyś nową, poprawioną, jako całkiem nowe opowiadanie. Jak wolisz. ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Przegadane...

Nowa Fantastyka