- Opowiadanie: Nemesis.Seishin - W cieniu mgły

W cieniu mgły

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

W cieniu mgły

W cieniu mgły

 

 

raz

 

Obudziłam się z Rzeczywistości drugiego marca roku dwa tysiące dwanaście. Od tamtego momentu nie byłam pewna, czy wszystko co przeżyłam do tego dnia było prawdą czy tylko wgranymi mi w głowę kłamstwami. Sięgając wstecz pamięcią widziałam sceny jednocześnie zbyt banalne na czyjąś wyobraźnię i zbyt finezyjne na rzeczywistość. Tak czy inaczej, zdałam sobie po chwili sprawę, cokolwiek bym zrobiła nie uwolnię się od maski człowieka, którym mnie ten fakt czyni. Nie uwolnię się od wspomnień, które będą decydować o dalszych moich poczynaniach, ani od pryzmatu przez który patrzę na świat, nawet jeśli ktoś mi go wgrał.

 

Światło prześwietlało tramwaj na wylot. Blask zachodzącego słońca wpadał przez szyby po jednej stronie, a wypadał z drugiej. Było jakieś nierzeczywiste, nie podobne do szarej, wiecznie zachmurzonej Łodzi. Czy mogłam wiedzieć, czym się różniło światło w Łodzi od światła poza nią? Czy byłam kiedyś za miastem? Według moich wspomnień nie byłam. Były zielone i prześwietlone takim właśnie nienaturalnym, ciepłym blaskiem zachodzącego słońca. Sposób w jaki muskał budynki i chodnik, układał na nich długie cienie przypominał mi ciepły, pożegnalny pocałunek. To właśnie dlatego w takich momentach jak ten zaczynałam się zastanawiać nad rzeczami, nad którymi bezpieczniej było się nie zastanawiać. Nad sensem życia, nad tym co realne a co nie. Nad przeszłością.

 

Łódź to niezwykłe miasto. Rozglądając się każdy, kto nie jest jednym z trybików, tej ogromnej maszyny ma wrażenie, że wszystko w nim dzieje się zbyt mechanicznie. Ludzie są różnorodni w zupełnie uporządkowany sposób. Stanowią schemat, który mógłby rozrysować każdy leniwy uczeń.

 

Oto i „podejrzliwa staruszka” w naturalnym futrze, mocno pomalowana cieniami i pudrem, z dorysowanymi brwiami, pachnąca ciężkimi, może i drogimi perfumami. Uważnie rozgląda się, czy nikt nie zbliża się za bardzo. Minę ma pogardliwą, buty wysokie. Wysokość tych butów zapewne ma jakieś odbicie w mocy pogardy na pomalowanej twarzy, albo odwrotnie. Tipsy. Niby subtelne umalowanie na akrylowych powłoczkach, a jednak bije od nich cena. Podejrzliwej Staruszki nie powinno tu być. To próbuje wyrazić swoją pogardą. A jednak tu jest. W każdym tramwaju jest co najmniej jedna.

 

„Pryszczaty chłystek”. Bluza z kapturem, luźne gatki, słuchawki w uszach. Nie rozgląda się, ma wszystkich w dupie. Słusznie, oni jego też. Pryszczaty chłystek nosi też zapewne pusty plecak. Jest zgarbiony od olbrzymiego ciężaru obojętności wobec świata. Stosunek pryszczatych chłystków do podejrzliwych staruszek to około jeden do pięciu.

 

Dalej, „zamyślony biznesmen”. Około dwóch, trzech na tramwaj. Długi płaszcz, lakierki, teczka, obowiązkowy obleśny szary szalik w romby. Nie rozgląda się, nie chce kłopotów z pryszczatymi szczeniakami. Nie siada, nie chce konfrontacji ze staruszkami. Ludzie wolą nie stać obok nich, mimo, że teoretycznie to najmniej szkodliwi z pasażerów. Powodem tej podejrzliwości jest to, że zamyśleni biznesmeni często wyjmują z wewnętrznej kieszeni legitymację i zmieniają swoją skórę na „bardzo niechcianego pana kanara”.

 

Ja mam nosa do kanarów. Albo osoba, którą mi wgrano ma. Kanary najczęściej noszą kaszkiety w rosyjskim stylu, są po pięćdziesiątce i ubierają się w oliwko-zielone prochowce. Stosunek moich kanarów do „kanarów zamyślonych biznesmenów” to pięćdziesiąt do jednego.

 

Jest i pokepokemon. Mogę ocenić na co jest teraz moda po tej jednej dziewczynie, one wszystkie wyglądają tak samo. Tlenione, prawie siwe włosy, obcięte jak po donicy. Legginsy w panterkę i kurtka z dżinsu. Kalosze na obcasach w kwiatki. Czasem ciekawi mnie czy dyktatorzy mody mają ubaw, z tego jak przez nich ubierają się te biedne bezmyślne istoty. Pewnie tak. Inaczej po co by to robili? Czy pieniądze są warte więcej niż szczery śmiech?

 

Człowiek, którym mnie uczyniono podpowiada mi, że tak, że w tym świecie na pewno. Zapewne powinnam mu wierzyć.

 

W tramwaju są też „potężne matrony” z siatkami zakupów, „matki z dziećmi”, „młode rodziny” i standardowo jakiś Cygan, jeden na około pięćdziesięciu Polaków, jeden Murzyn na dwustu Polaków, jeden metal lub pokrewny na trzy tramwaje. W moim tramwaju jest jeszcze jeden metal. Łamiemy schemat. Uśmiechamy się do siebie.

 

Staruszka wreszcie wysiadła. Zajęłam jej miejsce. Zbliżałam się do mieszkania. Warto zastanowić się nad sytuacją i nad tym kim jestem. Wspomnienia były trochę zbyt wyraziste jak na wspomnienia, jak zbyt świeżo wydrukowane kartki, które powinny już nosić na sobie ślad czasu, tak obrazy w mojej głowie były aż wilgotne od jaskrawości.

 

Nazywam się Mila Maciejewicz, mam osiemnaście lat. Nie jestem pewna jakiego koloru są moje włosy, muszę to sprawdzić. Biorę kosmyk do rąk. Czarne, albo ciemno-brązowe, naturalne, obcięte na linii brody. Mam na sobie czarno-żółte glany na grubej podeszwie, podszywane krótkie spodenki z naszywkami i kurtkę ze skóry ekologicznej. Jestem wegetarianką? Nie, wspomnienia mówią, że jem mięso, a Eco noszę wyłącznie ze względu na wygodę. Cudownie, moje ciało uwielbia mięso. Jaką mam twarz? Jakie oczy? Musiałam poczekać żeby się tego dowiedzieć.

 

Wiedza na którym przystanku mam wysiąść była we mnie wrośnięta. Mieszkałam w Łodzi od urodzenia i nigdy z niej nie wyjeżdżałam. Tramwaje towarzyszyły mi tak samo jak szary, lekko gorzki zapach powietrza. Niebo zawsze było tylko przestrzenią między blokami, trawa niewielkimi, anemicznymi plamami wśród szarości asfaltu i płyt chodnika. Czy pod ziemią są prawdziwe robaki? Czy niebo kryje naprawdę wszechświat czy jest tylko kopułą? Nie jestem pewna, stąd tego nie widać. Obie ewentualności wydawały się równie prawdopodobne.

 

Wysiadałam na zakręcie za Marhabą. Wydeptaną na szarym, mocno zanieczyszczonym przez psy i ptaki trawniku ścieżką ruszyłam w stronę swojego bloku na Teofilowie. Zatrzymał mnie dość nietypowy widok. Dokładnie pośrodku mojej ścieżki leżało pióro. Przykucnęłam. Jakiego było koloru? Czarne? Nie, z pewnością nie czarne. Czerwone też nie, ani fioletowe. Właściwie jego kolor nie był podobny do żadnego spośród tych, które znałam. Nie… To mało powiedziane, jego kolor nie był podobny do żadnego z istniejących. To był kolor, który nie występował ani w naturze, ani na palecie, kolor, którego nie dałoby się uzyskać mieszając farby wszystkich barw jakie były dostępne. Zupełnie nieRzeczywisty kolor.

 

Wahałam się przez chwilę. W końcu wyciągnęłam rękę i dotknęłam go. Zabolało. Jego miękkość była zupełnie twarda, jakby było z diamentu. Najdelikatniejszy puszek, który pokrywał jego dudkę był zupełnie sztywny. Nie zdołałabym go podnieść. Zdjęłam z szyi łańcuszek, zrzuciłam z niego podobiznę koziołka i zawiązałam wokół pióra starając się unikać dotknięcia. Nie raniło do krwi, ale bolało. Było duże jakby należało co najmniej do łabędzia. Wolałam się nie zastanawiać, co za zwierzę zgubiło je nad naszym miastem. Zwłaszcza zwierzę takiego koloru. Piórko było zupełnie lekkie, nic nie ważyło. Kolory które widziałam w jego tle, trawa, ścieżka, psie odchody, zakrzywiały się wokół niego tak jak budyń z czekoladą ciągnie się za łyżką. Czy to tylko efekt wizualny? Uklękłam na ziemi. Przesunęłam piórem ponad kępką trawy, przeszło przez nią. Cofnęłam, wróciło do normy. Wolałam nie próbować na własnym ciele. Niosąc swoją cenną zdobycz na łańcuszku ruszyłam w stronę mieszkania.

 

dwa

 

Mieszkanie było cichsze niż mogłam to znieść. Prócz tego, że sąsiad na dole robił awanturę. Prócz tego, że dziecko na górze darło się straszliwie. Obok mnie widoczne słuchali wiadomości. Nie rozumiem i nigdy nie zrozumiem na co ludziom na tyle potężne głośniki, żeby razem z nimi nudnego głosu spikera musiało słuchać pół bloku.

 

Powietrze tu jest suche zawsze. Nie ważne jak szeroko otworzę okna, jak wiele roślin zasadzę. Łódź wysysa wodę z mojego ciała, z jabłek, które zostawiłam na stole. Kąpiąc się mam wrażenie, że woda jest sucha, że trze o moją skórę jak opiłki. Kranówa smakuje chlorem i nie zaspokaja pragnienia. Nic nie zaspokaja tego straszliwego pragnienia wilgoci. We wspomnieniach odnajduję informację, że zawsze tak było. Wychylam kolejną szklankę zimnej zielonej herbaty. Trudno.

 

Ani szampon ani mydło nie są w stanie zmyć ze mnie smrodu smogu. Za późno na to. Tak jak ryby są wodą w której żyją, tak my zamknięci w tym dymnym bąblu prędzej czy później musimy stać się szarzy jak powietrze, którym oddychamy, jak tlen który nas otacza. Kiedy rozsuwam okna i widzę unoszące się nad miastem opary wiem, że to nie mgła tylko smog. Mgła? Smog? Nie, nie do końca. To było gęstsze i bardziej namacalne. Unosiło się tuż nad jezdnią i poruszało w stronę zachodniej części miasta. Wędrowało. Cóż to mogło być? Czemu miało kolor szarego fioletu?

 

Usiadłam i rozejrzałam się. Duży pokój, kuchnia, łazienka. Moja własna przestrzeń życiowa w pigułce. Mieszkanie przywoływało mnóstwo wspomnień. Prawdziwych, czy nieprawdziwych, to już nieistotne. Osoba, którą byłam wychowywała się w tym miejscu. Spała na tej kanapie w rogu, czytała książki, które stały na półkach, mazała kredkami po ścianach. Całe życie od narodzin aż po dzisiaj w szarym mieście zwanym Łodzią. Czy takie miejsca jak to, ani wyjątkowe historycznie ani ładne mają prawo być jedynym świadkiem życia człowieka? A przecież nie jestem jedyną osobą, która nigdy stąd nie wyjeżdżała. Jest nas mnóstwo. Nie wiem nawet jak wygląda przestrzeń tuż za granicami miasta. Czy poczułabym, że je opuszczam? Czy towarzyszyłoby temu jakieś szczególne uczucie? Czy moje serce podpowiedziałoby mi, gdzie jest ta granica?

 

Mam chomika.

 

Z początku jest to dla mnie niespodzianką. Podchodzę do klatki i wszystko mi się przypomina. Jak go kupowałam, jak nadałam mu imię Jezus. Jak uciekał mi raz za razem dopóki nie kupiłam mu kółka. Tak… Więc Jezus był wart więcej ode mnie, bo próbował uciekać przynajmniej dopóki nie miał swojej zabawki, a ja nigdy nawet nie pomyślałam o tym, żeby opuścić moją klatkę. Bałabym się, że tam, poza granicami miasta zabraknie mi pożywienia w karmniku i wody w poidełku. Że zabraknie mojego kółka, które może i nie jest odpowiedzią na pytania, ale sprawia, że nie mam ochoty zadawać następnych. Tak. To dwa przeciwległe motywatory ludzkości, z jednej strony lenistwo a z drugiej ciekawość. Tylko lenistwo jest w stanie wygrać z ciekawością i tylko ciekawość jest w stanie wygrać z lenistwem. Co mną kierowało? Dlaczego nigdy nie byłam poza miastem? Jak to możliwe, że nigdy nie widziałam gór, morza, zagranicy, wsi? Jakiejkolwiek wioski? Jakiegokolwiek lasu? Jakiegokolwiek jeziora? Prawdziwego drzewa? Jak wygląda krowa? Jaka jest w dotyku owcza wełna i sierść na małym kotku? Szukając odpowiedzi w mojej głowie nie natknęłam się na nic szczególnego. Po prostu mama będąc w ciąży odcięła się od swojej rodziny i mojego ojca, zerwała z nimi kontakt i zamieszkała w jednym z milionów bloków w mieście, w którym niegdyś studiowała. Nie miałyśmy do kogo jeździć, poza miasto nie ciągnęła nas ani rodzina, ani znajomi, ani nawet żadne sprawy.

 

Niesamowite, niewyobrażalne. I na dodatek to dotyczy właśnie mnie.

 

Nagle, bardzo gwałtownie zawładnęło mną pragnienie opuszczenia miasta. Opuszczenia go już, natychmiast. Dopiero po chwili przypomniało mi się, że nic się nie zmieniło. Nie zyskałam żadnego znajomego ani żadnej sprawy, która ciągnęłaby mnie za miasto. Żadne miejsce.

 

Zapatrzyłam się w przestrzeń za oknem. Ktoś szedł ulicą. Z początku nie wiedziałam, czy to chłopak czy dziewczyna. Postać była zgarbiona i stawiała długie kroki, które z pozoru świadczyły o tym, że zna cel swojej drogi. Musiałam naprawdę długo wpatrywać się w nią i zbierać myśli, żeby zdać sobie sprawę, że ta dziewczyna tam to ja. Otworzyłam okno drżącymi rękami i krzyknęłam do niej. Krzyknęłam coś niezrozumiałego, treść dało się wyczytać z barwy głosu, ale nie z artykulacji. Zatrzymała się, spojrzała na mnie. Nie wiem jaki miała wyraz twarzy, widziałam tylko dwie plamy ciemności w miejscu oczu. Pomachała do mnie spokojnie i ruszyła dalej.

 

Wybiegłam, zostawiłam mieszkanie otwarte i nie założyłam jakichkolwiek butów. W skarpetkach i koszulce, szarpana zimnym wiatrem patrzyłam na liliową mgłę i wsłuchiwałam się w odgłosy ruchu drogowego. Nie spodziewałam się niczego innego, a mimo to nie byłam w stanie powstrzymać rozczarowania.

 

Jej tam nie było.

 

 

trzy

 

Spojrzałam w lustro i aż usiadłam z wrażenia. Moje ciało, to kim się stałam nie mogło pozostać obojętne na to, co zobaczyłam. Dlatego, że w lustrze była moja własna matka. Cóż, że włosy czarne, obcięte na pazia, z grzywką. Cóż, że oczy pomalowane tak, by zmylić ich prawdziwy kształt, by nie dopuścić do zauważenia prawdziwego; kiedy to ona, ona tylko odrobinę przebrana. Ale to przecież jej koszulka, jej zespół na koszulce, jej gust muzyczny. Jej policzki i nos, jej wargi, dziecinne rysy. Wreszcie, między rzęsami, szare oczy. Oczy dokładnie takie jak jej. Nawet wyraz ten sam, ten strach i niechęć, ten ból. Patrzeć w lustro to było tak jakby ona sama stanęła tu przede mną żywa. Jak scena cała przeniesiona z przeszłości. I warg grymas na tą myśl ten sam, bo i ona pewnie miała tę samą myśl. I co za różnica teraz, kto tu właściwie kogo urodził, kto kochał a kto był owocem miłości. Żadna różnica gdy patrzą w siebie dwie pary tych samych oczu. Oczu każdego i nikogo. Szare jak niebo nad Łodzią. Z kolorem i bez koloru; z życiem i bez życia. Nie kochałyśmy się, bo jak można kochać swoje odbicie w lustrze? Dlatego ona odebrała sobie życie, bo mogła tylko zabić mnie lub siebie. Zabiła siebie nie dlatego, że mnie kochała i chciała dla mnie dobrze, ale widocznie tak mniej bolało. Tak. To od tamtej pory nie wiem kim jestem bo i ja umarłam. A może to ja umarłam a ona żyje? Może jestem sobą, czyli matką tego dziecka tak podobnego do mnie? Może to ja kochałam a ona tylko rozumiała?

 

Dość.

 

Nie mogę się poddać temu cholernemu złudzeniu wspomnień jakie zostały wgrane w to ciało. Świadomość, że nie jestem Milą Maciejewicz jest tylko świadomością bo i tak więzi mnie i jej kod genetyczny i kształt mózgu i przeszłość. Ale ta świadomość to teraz jedyne co mam. Usunąć lustra. Tak.

 

Usiadłam w fotelu i zapatrzyłam się w ścianę. Zaczęłam czytać z niedoskonałości na gładzi historię mojej rodziny. Czasy sprzed moich narodzin. Nosiłam ją przecież w kodzie genetycznym.

 

Tak jak ona nigdy nie dościgła ideałów ojca, tak ja nigdy nie doścignęłam jej ideałów. Cóż z tego, że moje włosy były tak czarne jak jego. Nie ważne jak bardzo się starałam, nie mogłam zmienić rysów swojej twarzy. Nie mogłam zmienić odcienia moich tęczówek. Za każdym razem, kiedy na mnie patrzyła nie widziała odbicia swojego ukochanego, tylko znienawidzone odbicie swojej własnej twarzy. Krew z krwi, kość z kości, życie z łona. Mimo dawno przeciętej pępowiny łączyła nas więź silniejsza niż ta jaka może wiązać dwie materie. Starałam się uciec od tego. Chciała bym pisała. Bym była równie genialnym pisarzem jak on. Nie pisałam. Chciała bym była równie stała i opanowana jak on, ale jakże bym mogła mając jej palącą krew? Starałam się jak mogłam uciec od podobieństwa do niej i ona mnie w tym wspierała, wszak zawsze obie dążyłyśmy do tego samego. Ale właśnie to, że chciałyśmy tego obie tak samo… Właśnie to, że do tego dążyłyśmy sprawiało, że byłyśmy tym podobniejsze. Nie ważne z jakiego punktu startowałam zawsze lądowałam w tym samym celu, co ona. Zawsze dochodziłam do tych samych wniosków. Jak teraz na to patrzę, to pewna jestem, że tak samo jak ona nie potrafiłabym nienawidzić ojca, za to, że jej nie chciał. Nie… Za to, że nie chciał nas. Mało tego, jestem pewna, że gdybym go spotkała, a pewnie spotkałabym go w takich okolicznościach jak ona, poznałabym go natychmiast bo przecież był tym wszystkim czym ja powinnam być by spełnić jej oczekiwania. Był tym wszystkim, do czego się upodabniałam. Był tym wszystkim, czym ja nie byłam. Jestem pewna, że gdybym go spotkała, pokochałabym go tak samo niemożliwie, boleśnie i beznadziejnie jak ona go kochała. A on spojrzałby na mnie i odrzuciłby mnie. Tak samo niemożliwie, boleśnie i beznadziejnie jak odrzucił ją. Z litości odarłby mnie z samotności na jedną noc. Na tę jedną noc pozwoliłby mi cieszyć się swoją samotnością, ukrylibyśmy się w niej oboje. Pokazałby mi tę nieskończoną potęgę swojej mądrości. Bo przecież był genialny, nie miałam co do tego wątpliwości. Był genialny, widziałam to jej w oczach, słyszałam w jej głosie gdy o nim mówiła. Odczytywałam to w jej wierszach bo był tam obecny nawet kiedy przestawała przyznawać, że pisze dla niego. Był genialny i ja miałam ten geniusz odziedziczyć. Wiem, bo przez to, że jestem do matki aż tak podobna wiem dokładnie jak sama bym postąpiła. Jak przyciągałabym go do siebie raz za razem w nadziei, że pocznie się we mnie nowe życie. Odbicie jego wad i jego zalet. Zanim słońce pojawiłoby się na widnokręgu uciekłabym od niego by nie odczytał intencji z moich oczu, które nigdy nie miały przed nim sekretów. Uciekłabym by w samotności, jak zbrodniarz, z dala od wszystkiego co kochane i znajome począć jego dziecko.

 

Jeśli to dziecko byłoby takie jak on, utonęłoby w morzu mojej miłości, to pewne, że spaliłabym je na popiół lub uciekłoby ode mnie tak jak uciekł ode mnie jego ojciec.

 

Dziwne, mam jednak wrażenie, że by się tak nie stało. Że kolejny raz poczęłabym dziecko podobne do mnie i mojej matki. Dziecko, które nie wiedziałoby kim jest. A najmniej tego pewne byłoby patrząc w lustro.

 

Dziecko, które, by krąg mógł się zatoczyć, kochałoby tylko jego i całe życie poświęciłoby szukając go.

 

Perpetum mobile rozpaczy i miłości zbyt szalonej by miała prawo bytu na tym świecie. Kochanie niemożliwe, bolesne i beznadziejne. Owoc takiej miłości nie może mieć jakiejkolwiek pewności w cokolwiek.

 

 

cztery

 

Trudno wyjaśnić na czym polegało moje nieodparte wrażenie, że świat się rozpada. Wszystko zaczęło się od mgły, tak jakby ona i jej cień były rozwiązaniem zagadki życia. Stojąc w cieniu mgły wędrującej przez miasto wiedziałam, że coś nadchodzi, coś co zmieni wszystko, a ze starego porządku nie pozostanie nawet pustak na pustaku.

 

Ale może… Być może to, co nadchodziło, to Zmiana. To wcale nie była anomalia a tylko powolny proces zdzierania kurtyny z tego zastygłego w swym absolutnym dziwactwie, postępującego w sztuczności szalonego świata? Nawet jeśli to miał być koniec nie mogłam się zdobyć na żal. Jedyne, co czułam to podekscytowanie na myśl o tym, że jestem i będę świadkiem tego wszystkiego. Nienawidziłam powtarzalności, szarości, rutyny, a oto proszę… Liliowa mgła, zupełnie absurdalna pomiędzy szarymi blokami i pomarańczowymi latarniami. Mgła, w której cieniu powoli, ale nieuchronnie rodziły się zmiany. A ja byłam jedynym tego świadomym obserwatorem.

 

Szłam ulicą w stronę szkoły bez wiary w sens jej działalności i wpływ na moją osobę.

 

Zamarłam w zachwycie i przerażeniu. Symfonia piękna i śmierci przemawiała do mnie obrazem intensywnym jak ból. Na tle srebrzystego skrawka nieba prześwitującego spomiędzy bloków widziałam kwieciste i delikatne jak dziewicza panna młoda drzewko jabłoni zamarłe nieruchomo mimo chłodnego wiatru. Zamarłe, to dobre słowo. Już martwe, choć tchnące świeżością nowonarodzonego piękna. Jednocześnie kruche i skończone. Jak zmarnowana młodość, jak niespełnione marzenia, jak zatracona czystość, jak nieszczęśliwa miłość. Pierwsza kwitnąca jabłoń, niczym symbol najczystszego aktu narodzin, ścięta ostatnim, bezwzględnym mrozem. Co za bezmyślne okrucieństwo przyrody. Co za cudowny obraz jej charakteru. Co za wspaniałe ujęcie natury egzystencji. Tyle w tym wszystkim magii, że przez chwilę skłonna byłam uwierzyć w los.

 

I wtedy to zobaczyłam.

 

Słońce, które wyszło zza bloków nadało niebu kolor najprawdziwszego absyntu. Zazielenił się śnieg na mojej jabłoni, zazielenił się ten leżący na skwerze. Niebo robiło wrażenie bliższego niż kiedykolwiek. Niczym butelkowa kopuła niemal tuż nad blokowiskami. Stałam wpatrzona w nie, a ludzie mijali mnie i potrącali. Nikt zdawał się nie słyszeć subtelnej melodii wygrywanej przez wiatr uwięziony w zamarzniętych gałęziach drzewa. Nikt nie widział ciemnego kształtu przesuwającego się po niebie. Kształtu większego niż łabędź czy kruk. Szybującego z gracją najcudowniejszych istnień. Miał kolor, który cudownie współgrał z zielenią absyntu, kolor, którego nie sposób było znaleźć na ludzkiej palecie. Dopiero wtedy zrozumiałam.

 

Anioł, skrzydlaty symbol najbardziej kiczowatej religii świata. Anioł nad szarą rzeczywistością Łodzi. Przeoczony przez dziesiątki zamglonych oczu zaprogramowanych na półistnienie, spłowiałych marionetek. Właściciel pióra, które nosiłam na szyi.

 

Miałam ochotę złapać ich za głowy i krzyczeć, szybko jednak dotarło do mnie, że skoro nie zauważyli liliowej mgły stojąc w jej cieniu i zielonkawego słońca będąc opromieniani jego blaskiem, to nie są godni dzielić ze mną świadomości istnienia tego anioła. Gdy nadejdzie koniec świata, czy poczują że umierają?

 

 

 

Przerażające, kiedy się rozglądam widzę tylko puste twarze, zupełnie puste twarze. Obserwuję ich, ich nieruchome źrenice w rozbieganych oczach. Wyglądają jak manekiny pchane do przodu tylko rozpędem rutyny, bojące się tylko jednego – pytania o sens. Bo o ile na większość pytań mogą odpowiedzieć: „robię to by żyć”; to gdy spytać ich po co żyją, nie potrafią odpowiedzieć. Zadać im to pytanie to gorzej niż zadać im śmierć. Nie są prawdziwi. Nie wierzę w ich prawdziwość. Prędzej już uwierzę w to pióro, które zakrzywia istnienie i rozmywa je jak ludzka ręka mgłę. Mgłę, klasyczną mgłę. Nie ten dymny twór o kolorze lilaku, który niósł w sobie zapach wszechrzeczy.

 

 

pięć

 

Co dziwne, nie zwrócił mojej uwagi tym, że był ubrany w ciemnozielony surdut i cylinder, ani nawet tym, że nosił lenonki i miał długie, lekko falowane włosy. Takich ludzi dało się spotkać pod filharmonią w zależności od tego, jakie trendy panowały. Zwrócił moją uwagę, bo najzwyczajniej w świecie stał oparty na czarnej lasce i wpatrywał się w zieleniejące stopniowo niebo. Wiedziałam po jego nieskrępowanym uśmiechu, że on, tak jak ja, doskonale WIEDZIAŁ co się dzieje. On również był wybudzony z Rzeczywistości. A może nawet był czymś więcej? Rzeczywistość wobec niego w subtelny sposób zakrzywiała się i falowała jak nagrzane powietrze. Ten widok poruszył mnie tak bardzo, że zatrzymałam się po drugiej stronie ulicy wpatrując w niego. Sposób jego istnienia był zbyt piękny jak na nasz świat.

 

I wtedy spojrzał na mnie.

 

Siła doznania odebrała mi oddech i wydobyła z moich płuc powietrze. Bo on nie był człowiekiem. Nie mógł być. Zalał mój umysł wizją niezrozumiałą jak nebula. Upadłam na kolana i poczułam, że nagle pojawił się przede mną.

 

– Nie lękaj się – powiedział. Jego głos brzmiał jak szept tysiąca spadających liści. Wyciągnął do mnie dłoń w rękawiczce, podniósł mnie i trzymał w pionie.

 

– Zabijasz mnie – jęknęłam. Przymknął oczy. Wizje zniknęły. Odetchnęłam z ulgą. Spokój i pustka rozpłynęły się bólem po mojej czaszce. Zamknęłam oczy i trzymałam się kurczowo jego ręki. Nie była ciepła ani zimna ale twarda jak coś mocniejszego od Rzeczywistości. Jak pióro na mojej szyi. Wiedziałam już, że mam do czynienia z właścicielem skrzydeł, które widziałam nad miastem.

 

Patrzyłam na niego i tylko na samym dnie duszy, właśnie duszy, której istnienie zawsze odrzucałam, czułam, że brak mi co najmniej kolejnych pięciu zmysłów do pojęcia go. Był może niedoskonałym przykładem istot, których doskonałość przerastała ludzkie pojęcie. Sama nie wiem jakim sposobem byłam tego świadoma. Patrzył mi w oczy i wiedział o mnie wszystko, jakbym była przeźroczystą istotą jednokomórkową. Do mimiki i słów musiał się ograniczać ze względu na mnie.

 

– Ludzie – powiedział, i w tym słowie kryła się cała wiedza o ludzkości, cała pogarda i całe rozbawienie. Zaczęłam się wstydzić tego, czym jestem. – Świat rozpada się na twoich oczach, a ty martwisz się, że cię zabijam. Ludzie są jak słowiki, które ze śpiewem pełnym głodu istnienia siadają na upadające drzewa.

 

– Dlaczego…? – wyksztusiłam w końcu. – Dlaczego w takim razie się ograniczasz i nie zabijesz mnie?

 

Chwycił mnie za głowę i spojrzał z góry. Znad niewielkich szkieł widziałam jego spojrzenie. Bezdenność jego zielonych oczu znów zaczęła wypalać mi świadomość.

 

– Zwątpienie to cecha wielkich i w naszym i waszym świecie, dlatego to cudowne, że zwątpiłaś we wszystko. Świat wokół ciebie nie jest godzien tego, żeby w niego wierzyć. Wątp więc we wszystko, tylko nie w siebie. Ty, cała twoja przeszłość, którą odrzucasz jest jedyną tutaj prawdą. Nie dlatego, że są z innej materii niż ten świat, ale dlatego, że ja chcę w nie wierzyć.

 

– Jesteś Bogiem? – spytałam szeptem. Uśmiechnął się, ale słyszałam jego szczery śmiech w sobie. Zasłonił mi oczy i gdy znów je otworzyłam byliśmy w altanie w parku.

 

– Mogę być jeśli zechcę. Każdy z Nas może.

 

– Gdyby każdy z was mógł, bylibyście wszyscy.

 

Zaśmiał się, tym razem na głos. Chciał żebym to usłyszała i zobaczyła, żebym zapamiętała to w kategoriach zrozumiałych i bliskich dla siebie.

 

– Każdy człowiek mógłby być bogiem terrarium z mrówkami, ale czy ktokolwiek kiedykolwiek zechciał nim być później niż w dzieciństwie i na dłużej niż godzinę?

 

Poczułam się upokorzona. Osunęłam się na trawę i obserwowałam źdźbła pod palcami. Odpoczywałam od widoku jego oczu. Obawiałam się zadać pytanie, wydawało mi się zbyt bezczelne. Nie musiałam. Znalazł się przy mnie szybciej niż byłabym w stanie to zauważyć.

 

– Jestem tu dlatego, że chcę widzieć twój wzrok gdy będziesz świadkiem końca twojego świata.

 

Powstrzymałam słabość już na progu podświadomości.

 

Odwrócił się ode mnie.

 

– Wrócę – powiedział.

 

– Gdzie odchodzisz? Do nieba?

 

Zaśmiał się, tym razem szyderczo.

 

– Dalej. W kosmos.

 

 

sześć

 

Każda rzecz na świecie przestaje być piękna, kiedy przyglądamy się jej dość długo. Nawet ludzkie oko jest w stanie dostrzec niedoskonałości na każdej powierzchni i we wszystkim. Nie ważne jak bardzo próbowalibyśmy to ukryć, światło dzienne wydobywa na wierzch brzydotę. Ja nazywam to nadmiarem realności. Patrząc na las na zdjęciach niemal od razu mogłam sobie wyobrazić tętniące w nim życie. Tryliony stworzeń, które w trakcie trwania egzystencji miały tylko jeden cel – istnieć – cel ten okupowały walką o przetrwanie i poświęcaniem życia innych istot. Patrząc na rękę widziałam głębokie pory na skórze, nie zauważalne dla innych. Widziałam żywiące się naskórkiem stworzenia i bakterie. Może oparcie, które przed chwilą dotykałam nosiło na sobie ślady milionów poprzednich podróżników? Czy któryś z nich miał egzotyczną chorobę? Czy któryś z nich kochał kiedyś bardziej niż to możliwe? Czy któryś widział śmierć? Siedząc w barze i pijąc z kufla zastanawiałam się ilu ludzi piło z niego przede mną. Ilu z nich nie żyło? Ilu z nich nie znało swoich ojców? Czy któreś z nich jechało kiedyś pociągiem po tych samych torach co mój ojciec? Mama mówiła, że ciekawość zawsze prowadzi do odkrycia tego, czego się nie chce wiedzieć. Że wszystko traci czar gdy się to pozna. Że miłość opiera się na tym, czego jeszcze nie wiemy o drugim człowieku.

 

Prawda. Sekret zawsze ma więcej uroku niż najlepsza nawet z możliwych opcji. Po prostu dlatego, że jest sekretem. Życie bez sekretów, z prostymi odpowiedziami byłoby na pewno spokojniejsze, ale zupełnie pozbawione uroku. Wydaje mi się, że ciekawość to jedyna dobra motywacja, która napędza całą cywilizację i wszystkich ludzi z osobna. Zwierzęta nie są ciekawe. Tym się różnimy.

 

Klęczałam na podłodze dworca. Wokół mnie nie było już nikogo. Nie mogłam znieść, że materia, która się na mnie składała należała wcześniej do tylu innych istnień. Nie mogłam znieść, że to czym byłam to byłe trupy, odchody, pożywienie, szczątki martwej materii, ludzie kochani, kochający, bezwartościowi, ale przede wszystkim żyjący. Pożerający inne, martwe czy żywe, wydalający, rosnący, kurczący się, chorujący. Zwierzęta polujące i kopulujące, upolowane i pożarte. Rośliny rosnące, rozmnażające się i więdnące, pożarte przez ludzi czy czerwie, cóż za różnica. Gleba i woda, przetwarzana czy wędrująca, przecież wobec ich długotrwałości istnienie życia to nic, istnienie świadomości, to zupełnie nic. Ale cofałam się coraz bardziej i moje serce napełniało się spokojem. Gwiezdny pył, popiół wymarłych gwiazd. Tak. Tak wolałam o sobie myśleć. Już niedługo będę tym na powrót, trzeba tylko do tego czasu doczekać. Podniosłam się. Dworzec zasnuwała ciemniejąca, liliowo-szara mgła. Już rozumiałam. Była popiołem naszego rozpadającego się świata. Jeżeli tylko się zbliżę, jeśli zanurzę się w niej to i ja się rozpłynę. Czy pióro mi pomoże? Gdzie był mój bóg? Poczułam jak coś mnie unosi. Świadomość urwała mi się w tym momencie.

 

Trzecia w nocy.

 

Ruch uliczny ucichł, już dawno przestałam słyszeć nawet ostatnich kiboli. Przerzucałam kanały. O tej porze na kablówce lecą tylko filmy porno. Nie wiem jak znalazłam się w domu, nie wiem czemu powietrze pachnie spalenizną. Domyślam się tylko, że to garnek z wodą, który nastawiłam około pięć godzin temu. Czy te szumy to w moim mieszkaniu? Czy zamknęłam drzwi? Nic, nic tak nie potęguje samotności jak zamknięta od środka klatka w spiętrzonej skrzyni pełnej innych istot. W mieście, w którym spiętrzeni jak zwierzęta na ubój ludzie rodzą się, dorastają, cieszą i cierpią, chorują i dobierają partnerów, wreszcie umierają. To mniej czy więcej niż w terrarium z mrówkami? Chyba dokładnie tyle samo. Czy grzebiąc patykiem w terrarium można osiągnąć coś więcej niż zamęt i śmierć? I co jest bardziej niszczycielskie dla tak doskonale skonstruowanego świata: zamęt czy śmierć?

 

Wstałam, ruszyłam na miękkich nogach w stronę łazienki. Puściłam zimną wodę z prysznica i długo patrzyłam jak spływa mi po włosach zanim poczułam jej działanie. Wreszcie podniosłam się. Z góry doszedł mnie ryk muzyki. Dobrze. Już prawie byłam w stanie poukładać myśli.

 

Poszłam do kuchni i wyłączyłam gaz pod przepalonym prawie na wylot garnkiem. Otworzyłam okno i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo śmierdziało w pomieszczeniu. Przez miasto wędrowała mgła. Miałam ochotę powstrzymać ją w jakiś sposób, uciec od niej jak najdalej lub wręcz przeciwnie, skoczyć w nią i zaprzestać istnienia.

 

Zaniedbaliśmy wasz świat. Mgła to wirus, który pochłania najsłabsze jednostki. Już powinnaś widzieć skutki jej inwazji. Ciebie nie pożre, istniejesz zbyt mocno. Nie od razu.

 

Nie czułam się już bezpiecznie w swojej głowie, skoro on nawet nie będąc przy mnie, mógł czytać w moim umyśle z taką łatwością. Wirus, co to znaczy wirus? Przecież nie jesteśmy programem komputerowym, nie można ot tak pochłonąć naszego świata. Jest twardy, pełen detali.

 

Jesteście dla nas tym, czym wirtualny świat dla was. Jesteście płascy, nieuchwytni niczym trójwymiarowy obraz oddany w płaskiej tafli plazmowego monitora.

 

Zaśmiałam się prawie zupełnie szczerze. My, wirtualni? Mielibyśmy być rzeczywistością równie nieskomplikowaną jak system dwójkowy? Niemożliwe. Istniejemy na trzech wymiarach, podczas gdy Internet był wyłącznie nasz, od początku do końca. I istniał tylko wtedy gdy ktokolwiek się nim zainteresował. W jakim celu ktoś miałby projektować naszą planetę? Dla korzyści? Dla eksperymentów? Dla wiedzy? Nie, to niemożliwe. Na tym świecie od zawsze wszystko było kwestią przypadku. Ziemia też powstała przez przypadek. Ogromny wybuch. Bo tym właśnie jesteśmy, gwiezdnym pyłem, czyż nie?

 

Wyszłam na balkon. Cóż za wspaniały widok. Mgła pod zielonkawymi, nie, pomarańczowymi latarniami wędrowała po chodniku. Ponad miastem widziałam już czubki budynków z wolna rozsypujące się w kurz. Nikogo nie było już na ulicach. Było naprawdę tak późno czy wszyscy poznikali?

 

Czy na wsiach o tej porze też jest tak cicho? Dlaczego nigdy nie byłam na wsi?

 

Rozrzucałam wszystkie moje szkolne notatki, rozpływały się jeszcze zanim dotknęły mgły. Potem zrzuciłam jeszcze podręczniki. I tak nigdy nie wierzyłam w edukację. Potem wyrzucałam wszystkie książki które mi się nie podobały. Mgła pochłaniała je z gracją dymu. Piękne, naprawdę cudowne widowisko. Aż wstyd, że tak prozaiczny świat ginął w sposób który można nazwać czystą poezją. I jeszcze te szepty. Jak szelest jesiennego wiatru w suchych liściach. A przecież wiatru nie było, tylko wędrujący bezkształtny dym w nieruchomym powietrzu.

 

Natrafiłam na pudło ze zdjęciami. Przeglądałam je drżącymi rękoma. Zieleń, na każdej kolorowej fotografii wywołanej jeszcze klasycznym sposobem widziałam zieleń w tle. Ta dziewczyna z rudymi włosami to nie byłam mała ja, chociaż złudzenie było niesamowite. To nie byłam mała ja, bo ja nigdy nie siedziałam na koniu, nigdy nie lepiłam dwumetrowego bałwana z ojcem, nigdy nie wdrapywałam się na niskie drzewo wiśniowe, nigdy nie miałam huśtawki, nigdy nie bawiłam się w piasku, nigdy nie miałam psa. To była ona. Ona patrzyła na mnie z uśmiechem już szelmowskim, choć jeszcze szczerbatym, przytulana i kochana. Miała dwoje rodziców. Jacy podobni, jacy surowi, zapracowani a mimo to uśmiechnięci i szczęśliwi. Ona istniała na pewno. A ja? Ani jednego zdjęcia, ani jednego dzieła, ani jednego znajomego, który pamiętałby moje imię. Jak łatwo byłoby wymazać moje istnienie. Bo czy ja… Czy kiedykolwiek istniałam? Jeśli nasz świat był tylko systemem operacyjnym, to równie dobrze ja mogłam być sztucznie wprowadzonym programem.

 

– Należysz do tego świata.

 

Siedział w fotelu za mną, wiedziałam o tym.

 

Nie, nie sądzę żebym kiedykolwiek istniała. Równie dobrze cała historia z moim ojcem mogła być zmyślona. Moja matka zginęła po prostu tu w tym mieście, w czasie studiów, a ty wpisałeś mnie w jej historię. Nie mogłeś stworzyć programu tak doskonałego jak algorytmy którymi od miliardów lat posługiwała się ziemia, dlatego jestem tylko marną imitacją. Tak marną, że sama zdaję sobie sprawę ze swojej niepoprawności.

 

– Jedyne co napisałem, to tego awatara, którym jestem. Jak widzisz kiepsko was imituje, rozpoznałaś mnie niemal od razu.

 

Rozpoznałam cię, bo też tu nie przynależę. Odstaję jak nałożona łatka. Gdybym istniała, to ginęłabym teraz bez świadomości, jak reszta tej planety.

 

– Nie jestem dość zdolnym inżynierem by stworzyć coś takiego jak ty. Możesz obserwować terrarium z mrówkami, ale nie mogłabyś stworzyć mrówki, prawda?

 

Nie mogłabym też stać się jedną z mrówek.

 

– Chyba, że terrarium byłoby wirtualne.

 

– Skoro wirtualne, to dlaczego trzymasz się tej beznadziejnej metafory? Dlaczego terrarium z mrówkami? – wrzasnęłam wściekła.

 

Odwróciłam się. Jego forma rozpływała się w tym purpurowo-podobnym bezkolorze. Tylko twarz stanowiła jeszcze całość, na tyle się starał. Zamknął się przede mną. Nie mogłabym wyczytać z niego odpowiedzi. Czekał aż ta świadomość przebije ból i dotrze do mnie.

 

– Nie dla badań, nie dla nauki. Dla rozrywki, tak? I to rozrywki zupełnie w tle. W świecie płaskim jak szklane terrarium mrówek, prześwietlani, poddani na kaprysy i zachcianki, bezwartościowi, tym jesteśmy dla was, tak?

 

– Żyjecie zbyt krótko żebyśmy mogli się w was angażować. Jesteście ograniczeni czasem.

 

Ograniczeni czasem. Życie poza ograniczeniem czasem nie mieściło mi się w głowie.

 

– Dlaczego nasz świat się rozpada?

 

– Wyszliście z mody. Przestano się wami interesować. Pochłaniają was wirusy, to wszystko. Program podtrzymujący tę Rzeczywistość przestarzał się, przestał działać należycie.

 

Tłumaczy to w ten sposób bo inaczej bym nie zrozumiała. Oczywiście nie ma żadnych programów, bo nie ma informatyki, nie ma Internetu, nie ma komputerów. Jest rozrywka, mniej łączy ich z nami niż nas z mrówkami. Znamy doskonale mrówczy sposób działania, moglibyśmy je naśladować i ograniczyć się do ich poziomu, tak by być przez nie zrozumianymi. Tylko po co? Po co on to robi?

 

– Bo jestem waszym inżynierem od tysięcy lat. Dbam o wasze istnienie i współgranie wszystkich waszych wymiarów.

 

Jesteśmy jak książka. Zamknięci w płaskiej, oszczędnej formie, czarne symbole na białym, cienkim papierze, zupełnie bezwartościowi…

 

– Bez naszej wyobraźni która was ożywia. Tak.

 

Zawsze marzyliśmy o sensie istnienia. Czy ludzie byliby zachwyceni gdyby wiedzieli, że on istnieje? Że nie jesteśmy tylko owocem przypadku?

 

– Większość ludzi wie, że żyje dzięki bogom i dla bogów. Napisałem program odpowiadający za to. Wytworzył się jednak wirus który zniszczył tę funkcję w co silniejszych jednostkach.

 

Spojrzałam na niego z klęczek. Upokorzona, złamana, martwa wewnętrznie.

 

– Jesteśmy twoimi dziećmi, dlaczego nas nie uratujesz? Jesteś naszym bogiem, mógłbyś to zrobić.

 

– Mógłbym, ale nie zrobię. Energia jest nam potrzebna, moja rola musi się skończyć w tym momencie, bardzo niebawem, za twojego życia. Przyznaj sama, że ten świat i tak nie miał już nic ciekawego do zaoferowania.

 

Nie wiem, bo nigdy niczego nie zaznałam. Żyłam życiem moich rodziców, mniej niż motyl narodzony i uśmiercony w słoiku, mniej niż ktokolwiek na tej planecie.

 

– Więcej niż ktokolwiek na tej planecie, choć w mniejszym zakresie nowości doświadczeń.

 

Muszę się wydostać.

 

– Za późno na to. Poszczególne siedliska ludzi zostały już odseparowane przez pustkę. Mgła pochłania poczynając od tego, co najmniej świadome.

 

Wybiegłam z domu. Wiedziałam, że dogoni mnie jeśli będzie chciał, ale ta czynność pozwoliła mi nie myśleć o narastającym szepcie przypominającym wiatr w zaschłych liściach. Pozwalała mi nie patrzeć na kruszejące budynki. Wsiadłam do nocnego tramwaju który akurat odjeżdżał z przystanku. Był pusty. Musiałam uspokoić myśli. Coś jak ludzkie cienie przesuwało się wewnątrz. Tylko cienie. Może ślady istot, które pomimo nieistnienia z przyzwyczajenia się tu pojawiały. Dziadkowie, ich chciałabym zobaczyć. Lub chociaż dotknąć ich grobu. Jeśli oni istnieli, to może i ja…

 

Jeśli nie dziadkowie, to może…

 

Zastanawiam się, w którym momencie ludzie decydują się na dzieci. Przecież to, czego nienawidzą najbardziej to uświadamiać sobie swoje błędy. A nie ma nic lepiej obrazującego błędu, niż dziecko. Każdy nowy, młody człowiek jest cenny, lecz nie doceniany i delikatny, zbyt delikatny na ludzkie ręce. Myślę, że najczęściej ludzie decydują się na dzieci w momencie, w którym sami zapominają jak to jest być dzieckiem. Kiedy ich podświadomość zdąży wyprzeć wszystkie obrazy z ich dzieciństwa, a ich nienawiść wobec rodziców zmienia się w pełną zrozumienia niepamięć.

 

Nie, moja mama nie należała do tych, którzy mogliby zapomnieć. Ale ona była szalona. W tamtym momencie myślała tylko o sobie.

 

Wyskoczyłam z tramwaju i pobiegłam przez park na dworzec. Centrum rozpływało się jakby było z rozgrzanej plasteliny. Drzewa pełzały po trawniku, ożywione, próbując uciec od rozszarpującej ich obojętności. Uciekłam stamtąd. Wsiadłam do jedynego autobusu. Kierowca był zwykłym człowiekiem, który zażądał biletu. Zachowywał się zupełnie normalnie, może był odrobinę zmęczony. Czy on nie widział? To mogło być dowodem na to, że to mnie szwankują zmysły, albo że naprawdę jestem tylko dziełem tego anioła. Wszyscy jesteśmy, ale… Wolałabym być nim pośrednio, narodzić się a nie zostać wpisana, wspominać, a nie odczytywać zapis. Przecież to stanowiło o wszystkim. Przecież to było wszystkim. Jedyne co chciałam, to istnieć, czy to tak wiele?

 

Ruszyliśmy. Patrzyłam na znane budynki, które rozwiewały się i na chodniki, które pochłaniały zaparkowane samochody jak grząskie piaski. My jechaliśmy, niemal zupełnie normalnie. Patrzyłam przez okno na tak doskonale ułożony świat, który zawsze zdawał mi się być stabilny i niezmienny. Na miejsce, w którym spędziłam całe swoje życie, które było świadkiem całego mojego życia.

 

Co to jest życie? Niecałe dwie dekady, czym to jest wobec długości istnienia tej planety? Z drugiej strony czym jest ta planeta i jej koniec wobec wszechświata?

 

Wszystkie wszechświaty poddają się cyklom końców i początków i nic nie trwa wiecznie, bo też wieczność jest tylko kolejną wstęgą na spirali wszechistnienionicości.

 

Tak naprawdę nie tylko ja, my wszyscy nigdy nie istnieliśmy.

 

Zobaczyłam świt nad zielonymi, bezkresnymi polami. Nie było mgły, tylko najprawdziwsza, najRealniejsza symfonia zieleni i różu. Ściana przed nami była jak ze szkła.

 

Światło prześwietlało tramwaj na wylot. Blask zachodu sprawiał, że nawet elementy szarej Rzeczywistości wydawały się magiczne. Biegłam Aleksandrowską. Musiałam się zdążyć ze sobą pożegnać.

 

Po budynkach, drzewach i ludziach zostały już tylko cienie, mgła zacieśniała się wokół mnie w sposób najzupełniej bezczelny. Widziałam swój cień w cieniu mojego bloku. Pomachałam do siebie ręką. Odeszłam nie oglądając się za siebie. Czym jest czas wobec nicości?

 

– Daj mi rękę – powiedziałam. Nie musiałam. Już czułam twardość jego istnienia na wnętrzu swojej dłoni.

 

– On jeszcze istnieje, prawda?

 

– Tak, prawie tak mocno jak ty.

 

Wyjęłam z kieszeni telefon starego modelu, który miałam po mamie. Ten numer był tam przecież od zawsze. Jedyny jej numer. Odebrał po dwóch sygnałach, ale milczał. Czy istniałam? Czy naprawdę istniałam?

 

– Tato?

Koniec

Komentarze

"Obudziłam się z Rzeczywistości drugiego marca roku dwa tysiące dwanaście. Od tamtego momentu nie byłam pewna, czy wszystko co przeżyłam do tego dnia było prawdą czy tylko wgranymi mi w głowę kłamstwami. Sięgając wstecz pamięcią widziałam sceny jednocześnie zbyt banalne na czyjąś wyobraźnię i zbyt finezyjne na rzeczywistość. Tak czy inaczej, zdałam sobie po chwili sprawę, cokolwiek bym zrobiła nie uwolnię się od maski człowieka, którym mnie ten fakt czyni. Nie uwolnię się od wspomnień, które będą decydować o dalszych moich poczynaniach, ani od pryzmatu przez który patrzę na świat, nawet jeśli ktoś mi go wgrał."

Z pierwszego akapitu widać, że tekst zdecydowania do przepracowania. Liczebniki odeminia się. "Na czyjąs wyobrażnię?' nie w tym zdaniu...  Tak za bardzo nie wiem, czy chwila urodzin to ten moment, wspomniany przezz autorke, i czy ten moment to ten dzień... Chyba raczej " dzisiejszego dnia"? Zaimki... 

Cięzkostrawne, niestety.

Pozdrówko.

Cześć.

Powtórzenia:

. Od tamtego momentu nie byłam pewna, czy wszystko co przeżyłam do tego dnia było prawdą czy tylko wgranymi mi w głowę kłamstwami. 

Czy byłam kiedyś za miastem? Według moich wspomnień nie byłam. Były

nienaturalnym, ciepłym blaskiem zachodzącego słońca. Sposób w jaki muskał budynki i chodnik, układał na nich długie cienie przypominał mi ciepły,

się zastanawiać nad rzeczami, nad którymi bezpieczniej było się nie zastanawiać

buty wysokie. Wysokość tych butów

Wspomnienia były trochę zbyt wyraziste jak na wspomnienia,


Jakiego było koloru? Czarne? Nie, z pewnością nie czarne. Czerwone też nie, ani fioletowe. Właściwie jego kolor nie był podobny do żadnego spośród tych, które znałam. Nie… To mało powiedziane, jego kolor nie był podobny do żadnego z istniejących. To był kolor, który nie występował ani w naturze,
Potem jest tego jeszcze w cholerę, ale nie mialem siły zaznaczać.

Albo osoba, którą mi wgrano ma. - ?
jeden Murzyn na dwustu Polaków  - z małej litery.

jeden metal lub pokrewny na trzy tramwaje. - chodzi Ci o litowce czy moze grupę społeczną, bo zdanie jest niedoprecyzowane.

nieRzeczywisty - to jest jakiś zabieg neolingwistyczny jak PoKeMon?

Uklękłam na ziemi -  a wcześniej w jakiej pozycji się znajdowała?

Zanudzasz na śmierć tymi opisami. Z ulga docierałem do końca akapitu. Zatrzymałem się gdzieś między 3 a 4.

Wplatuj dialogi. Buduj napięcie. Niech coś się dzieje. Cokolwiek, bo zamęczasz czytelnika.

Jak juz napiszesz kolejny monumentalny tekst to podziel go na więcej części, wtedy wiecej osób doń.

pozdrawiam

Ani szampon ani mydło nie nasyci jak powidło!

Zaczałem, ale zbyt wiele egzystencjonalnych przemysleń jak dla mnie. Nie moje klimaty, więc nie oceniam i odpuszczam dalsze czytanie.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Wysiadłem z tego tramwaju na czwartym przystanku. Zajrzałem tu i tam, losowo, w resztę tekstu. Cóż, nie wsiądę po raz drugi do tego tramwaju...

Jednocześnie w osobliwy sposób szkoda mi tego opowiadania. Przejdzie pozornie niezauważone, bo albo niedoczytane, albo komentarza czytający nie zostawią, bo nie będą wiedzieli, co napisać... A przecież tekst ma potencjał. Duży. Nowa, obca osobowość, obdarzona wglądem w przeszłość osoby, w której ciele się znalazła --- szerokie pole do popisu. Zakończenie, będące moim zdaniem otwarciem drugiego rozdziału, który warto napisać... 

Pomyśl nad tym, Autorko. 

P.S. Nie wieszaj tylu psów na Łodzi. Zbyt piękna nie jest, fakt, ale chyba nie wiesz, jaką była...

 

Nadprzyrodzonymi zdolnościami obdarzona bohaterka - jest
Nastolatka? Ależ oczywiście!

Zły blondi solar jest - jest

Źli dorośli są? Są.

"W moim tramwaju jest jeszcze jeden metal. Łamiemy schemat. Uśmiechamy się do siebie." - nie wie, jaki ma kolor włosów, ale wie, że jest metalem. Super.  

Zupełnie nieRzeczywisty kolor. - Oktaryna!

Nudny opis własnej przestrzeni życiowej jest? - Jest.

Pseudoobrazoburczy tekst jest? - Jest.

Brak rodziców? - Odhaczone.

Pseudorozmyślania są? - Są.

Akcji nie ma? - Nie ma.

 

Przykro mi, niestety dalej nie dałam rady czytać.

Nowa Fantastyka