- Opowiadanie: maciejchudanski - Przeobrażenie zupełne

Przeobrażenie zupełne

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Przeobrażenie zupełne

Wszystko zostało zapisane we wszechświecie niczym w matematycznych równaniach…

 

Przypadek jest niebytem. Los jest wytworem ludzkiego umysłu. Nie posiadamy wolnej woli. Nie możemy wpływać na życie swoje i innych. Co więcej?! Nawet chaos nie istnieje.

 

Rządzi nami kosmiczny determinizm.

 

 

 

Pewnie gdyby nie tajemniczy owad, JJ nigdy by się nie urodził.

 

Gdyby trzynastego maja dwutysięcznego roku, dokładnie co do sekundy o godzinie trzynastej czterdzieści jeden, przez jezdnię w mieście Lewiston, w stanie Maine, nie przeleciał motyl, rodzice JJ nigdy by się nie poznali.

 

Jego niedoszła matka spojrzała na papierowe skrzydełka niesionego przez podmuch ciepłego wiatru owada i wjechała w tył terenówki pewnego chłopaka. Kiedy wydostała się z samochodu z uczuciem zażenowania i potrzebą przeproszenia za zderzenie, które spowodowała, poraził ją piorun miłości od pierwszego wejrzenia. Przeciwnym biegunem tego uczucia okazał się być młody holywoodzki gwiazdor, który wysiadł zza kierownicy zdemolowanego auta. Dziewczynie przed oczyma stanęło całe przyszłe życie. Szkoda, że był to tylko wytwór jej wyobraźni.

 

Z góry wiadomo było, że nie mieli szans na długie, szczęśliwe i wesołe życie jak z komedii romantycznej. Kosmos nie mógł im na to pozwolić.

 

Na tego samego motyla spojrzał także kierowca ciężarówki załadowanej rurami kanalizacyjnymi. Mniej niż dwie dziesiąte sekundy wystarczyło, aby nie zdążył na czas wcisnąć pedału hamulca. Po uderzeniu w dwa stojące na skrzyżowaniu auta, rury wystrzeliły niczym z ruskiej katiuszy. Przypadek nie istnieje. Jedna z nich musiała pozbawić głowy ślicznego gwiazdora.

 

Tak właśnie: JJ nigdy nie przyszedłby na świat, gdyby jego matka Ana, pewnego dnia zamroczona jakimś nadnaturalnym dotykiem nie rozbiła swojego Garbusa o tylną klapę czarnego Wranglera. Po wypadku nie trafiłaby do szpitala, w którym nie poznałaby pewnego młodego chirurga. Wołali na niego Al. W rzeczywistości miał na imię Alexander. Nie tylko uratował jej życie, ale także pomógł wrócić do psychicznej stabilności.

 

Ana, bo tak na nią wszyscy wołali notorycznie zjadając drugie n z jej imienia, była córką polskich emigrantów: młodego utalentowanego pianisty jazzowego i nie mniej utalentowanej tancerki. Taka rodzina mogła znaleźć sobie miejsce tylko w jednym mieście na świecie – Nowym Jorku. Posiadająca kreatywne geny Ana została malarką. Została też już do końca życia w Stanach Zjednoczonych.

 

Pełnokrwista irlandzka rodzina Ala dla odmiany od pokoleń mieszkała w Bostonie. Alexander miał być idealnym mężem. Tak go wychowali. Był dobrze wykształconym i majętnym mężczyzną. Z wyróżnieniem ukończył studia medyczne na uniwersytecie Harvarda. Po studiach przeprowadził się do mniejszego miasta na północy. Zawsze jednak tęsknił za rodzinnym Bostonem do którego wrócił na starość.

 

W cztery lata po spotkaniu z Alem, Ana poznała pewnego performera dla którego uciekła sprzed ołtarza. Sprzed ołtarza przed którym czekał Al. Arno był Finem z pochodzenia, ale podobnie jak Ana wychował się i całe życie spędził w Stanach.

 

Gdyby to Arno został ojcem JJ'a, pewnie jego życie wyglądałoby zupełnie inaczej. Inaczej wyglądałby także on sam. Nie nazywaliby go też JJ'em. Tak się złożyło, że w momencie gdy Ana w białej sukni i szpilkach w dłoni uciekała sprzed ślubnego kobierca była w dziesiątym tygodniu ciąży. Oczywiście nie miała o tym bladego pojęcia. Pewnie gdyby o tym wiedziała nie uciekłaby. W ten oto sposób JJ nigdy nie poznał biologicznego ojca. Nawet nie próbował go poznać. Z wzajemnością. Pokochał za to przybranego, dzięki któremu pokochał wiele innych rzeczy… Między innymi: papierosy, whisky na lodzie, pijackie zadymy i wytatuowane cycki pinupowych dziewczyn. Arno ukształtował JJ'a. Nauczył go jarać szlugi i słuchać rocka. Przede wszystkim jednak nauczył go patrzeć w niebo. Zafascynowany Kosmosem nie tylko opowiadał JJ'owi niestworzone historie z pogranicza sci-fi i nauki, ale także często wykorzystywał w swoich występach motywy kosmiczne. Po dekadzie zniknął. Zniknął nie wiadomo gdzie. Zostawił Anę i JJ'a samych. Ana już nigdy nie darowała sobie tego, że przez Arno uciekła od Ala, stopniowo zamykała się w sobie i w swoim nowojorskim lofcie. Wreszcie pogrążona w depresji odebrała sobie życie. JJ'owi po matce został tylko obraz – zatytułowany Mariposa – autoportret na którym domalowała sobie białe motyle skrzydła; po Arno – pozostało tylko wspomnienie i Cristine – Yamaha R1 z dwa tysiące pierwszego roku.

 

 

 

JJ chyba jeszcze w brzuchu Any poczuł, że zostanie astronautą. Wszakże z życia płodowego nie pozostały mu żadne przykre doświadczenia, a od kiedy tylko zaczął się poruszać intrygowały go ciemne przestrzenie i ciasne metalowe konstrukcje.

 

Najprawdopodobniej pierwszy raz uczucie miłości do kosmicznej czerni poczuł kiedy jako kilkulatek siedząc na kraciastym kocu rozłożonym pod parkową wierzbą, śledząc wzrokiem lecącą Rusałkę podniósł głowę w ciepłe letnie późne popołudnie ku niebu i zawiesił wzrok na gwiazdach przebijających się przez pomazaną oranżami zachodzącego słońca powierzchnię.

 

Następnego dnia, według rodzinnej anegdoty, planował wybrać się w kosmos za pomocą pralki. Przypatrywał się długo wędrującemu po łazience urządzeniu. Potem wszedł do bębna urządzenia z planem wprawienia pralki w ruch. Myślał, że gdyby rozwirował wnętrze wystarczająco mocno, może udałoby się polecieć. Niestety, tego dnia przegrał w starciu z prawami fizyki.

 

Od kiedy tylko zaczął logicznie myśleć robił wszystko, by móc się zamknąć w stalowej puszce bez skrzydeł i z małymi okienkami w których niewiele widać, w dodatku naszpikowanej mającą tendencję do psucia się elektroniką, by dać się wystrzelić w kosmos z dużym prawdopodobieństwem, że nawet do niego nie doleci.

 

To jednak pewna ciekawość i determinacja w dążeniu do celu sprawiła, że stał się tak zawzięty, że był w stanie go osiągnąć nie zważając na nic. Mógłby i wymordować całe narody, żeby tylko poczuć stan nieważkości. Niestety, fakt iż się urodził nie był równoznaczny z tym, że dane mu było go kiedykolwiek poczuć.

 

 

 

Po ojcu odziedziczył gen rudych włosów i chłopięcej budowy ciała. Nawet jako dorosły mężczyzna, regularnie dźwigający ciężary na siłowni, nie wyrobił słusznej muskulatury. Klatka piersiowa zapadnięta naturalnie i nóżki jak patyki były powodem do szyderstw nie tylko ziomków ze szkoły, ale także kolegów pilotów z którymi służył na USS George H. W. Bush. Odsłużył swoje i zajął się zgłębianiem wiedzy z dziedziny aeronautyki. Kosmos domagał się jego, on domagał się Kosmosu. Gdyby nie to nigdy nie ukończyłby studiów z inżynierii kosmicznej i nie przyjął posady pilota doświadczalnego.

 

W międzyczasie miał też przygodę z zawodowym sportem. Ciężkie treningi do walk MMA nie spowodowały, że jego rzeźba ciała zmieniła się choć trochę. Stał się co najwyżej trochę bardziej żylasty niż gdy nie ćwiczył wcale. W dodatku ćwiczenia zabierały zbyt dużo cennego czasu.

 

W parze chromosomów, które odziedziczył po mamie kryła się natomiast filmowa uroda i polski charakter, którego nie sposób było złamać. To dzięki silnemu temperamentowi nie załamał się i nie popełnił samobójstwa jak matka.

 

 

 

Dlaczego zatem JJ?

 

Mówili tak na niego wszyscy. Inicjały złożone z imienia i nazwiska dwóch różnych postaci. Na pierwszy rzut oka JJ przypominał wszystkim Jamesa Deana. Może to właśnie z tego powodu wszystkim dziewczynom w jego towarzystwie zawsze drżały kolana. Poza tym nałóg nikotynowy dodatkowo dostarczał mu atrybutu rodem z billboardów reklamowych Marlboro albo Lucky Strike'ów z lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Z drugiej strony nienaturalnie rude włosy i umiłowanie do niebieskich leginsów wielu osobom przypominało animowaną postać Georga Jetsona. Już jako dorosły mężczyzna zmienił nawet prawdziwe imię i nazwisko na James Jetson.

 

 

 

JJ nigdy nie poleciałby w Kosmos gdyby nie motyl, który wleciał do łazienki na pierwszym piętrze malowniczo położonej na przedmieściach Orlando na Florydzie posiadłości jego kolegi . Skrzydełka owada zatrzepotały przed oczyma Vincenta, który poślizgnąwszy się na mokrej podłodze został do końca życia kaleką. Zwolnił on miejsce w pierwszej tradycyjnej załogowej misji na Marsa.

 

Vincent, po tym tragicznym wydarzeniu odnalazł sens życia w dwóch dziedzinach. Jedną połowę reszty swojego istnienia poświęcił wyczynowej jeździe na wózku inwalidzkim i pobił rekord świata w maratonie na wózkach; drugą – pisaniu. Stał się nawet całkiem poczytnym pisarzem. Tak właśnie chciał Kosmos.

 

Kiedy JJ dowiedział się o nieszczęściu przyjaciela nie zmartwił się ani trochę; to było jak wygrana na loterii; poza tym wiedział, że Vincent to facet, który w życiu nie może przegrać. Wsiadł na motocykl i pognał na złamanie karku w stronę słonecznej Florydy.

 

 

 

Nie przeszkodził mu nawet feralny ułamek sekundy w przeddzień planowanego startu. Mgnienie oka. Motyl. JJ usłyszał muzykę. Delikatne smyczki. I babski głos Islandczyka. Podobno śpiewał o elfie i chłopcu w piżamie. JJ nie wiedział. Nie znał ani jednego słowa po islandzku. Jednym okiem widział spadający na niego wielki błękit. Drugim – samego siebie, oddalającego się powoli, na tle soszystej zieleni trawy. Trzecim – przyglądającego się mu chłopca w piżamie. Zaraz, chwila?! Od kiedy JJ miał troje oczu?

 

Motyl wpadł przez otwartą szybkę kasku i zamroczył go na ułamek sekundy podczas rajdu motocyklem. Zamroczył go dokładnie tak samo jak Anę, kierowcę ciężarówki z Lewiston i Vincenta. JJ stracił panowanie nad maszyną i uderzył z impetem w drzewo. Chmura benzyny zmieniła się w kłąb smoczego ognia, który wyzionął nagle z rozdartego baku maszyny. Rozerwany brutalnie silnik ze swego wnętrza wystrzelił tłoki niczym armatnie pociski. JJ odbijając się od drzewa jak szmacianka wylądował w bujnej trawie kilkadziesiąt metrów od jezdni. Kręgosłup pękł jak zapałka. Głowa oddzieliła się od korpusu. Lewa ręka złożyła się jak szwajcarski scyzoryk. Ciało przestało istnieć jako całość. Śpiew w koślawym języku nagle zagłuszyły donośne wrzaski. Ktoś krzyczał: – O Boże, czy to noga, tak to noga?! Ktoś inny: – Ale miazga! Niektórzy zaś wydawali tylko z siebie okrzyk przerażenia i mdleli. Po chwili przyjechała karetka. Załoga ambulansu zaczęła biegać bez sensu. Nie wiedzieli, co robić. Jeden sanitariusz chodził po okolicy wrzucając coś do czarnego worka. Drugi przeganiał gapiów. Trzeci bełkotał coś przez radio. W przeważającej większości JJ zamienił się w kawałki poszarpanej glejowatej tkanki. W oddali po błękicie leniwie sunęły kłębiaste białe galery.

 

I JJ nigdy nie poleciałby w Kosmos gdyby nie podpisał zgody na wykorzystanie jego organów do celów naukowych.

 

 

 

Ostatecznie misja, w której miał wziąć udział oficjalnie została odwołana ze względu na poważną awarię okrętu; z jakich rzeczywiście powodów nie doszło do startu – wiedzą to tylko nieliczni pracownicy Agencji. Do kolejnej, NASA przygotowywała się przez następne sześć lat.

 

Mózg JJ, osłonięty kaskiem, został należycie zabezpieczony na miejscu wypadku, po to by być później wykorzystanym w pilotażowym programie marsjańskim. Ze względu na wątpliwości etyczne szczegóły techniczne okryto ścisłą tajemnicą. Do wiadomości publicznej podawano tylko szczegóły dotyczące załogi. Statek został wyposażony w superkomputer sprzęgnięty z ludzkim mózgiem – kapitana i autopilota w jednym. JJ otrzymał w prezencie życie wieczne. Fakt, życie w słoju wypełnionym natlenowaną kisielkowatą zieloną breją podpiętym do kilkuset specjalistycznych elektrod; ale wieczne!

 

Oprócz jego okrętu zbudowano jeszcze dwa inne. Oznacozno je cyframi: 1, 2, 3. „Pierwszy” niestety spłonął w hangarze po spięciu instalacji elektrycznej. „Drugim” sterował JJ. Trzeci miał być tylko egzemplarzem testowym i nie został wyposażony w „wolną wolę”. Po stracie „pierwszego” NASA rozpoczęła także poszukiwania trzeciego mózgu. JJ pewnie nigdy nie poleciałby w Kosmos gdyby nie wielki pożar hangaru.

 

 

 

 

JJ w podróż życia wybrał się w słoju z formaliną. Obserwował Kosmos przez kilkadziesiąt kamer zainstalowanych wewnąŧrz i na zewnątrz okrętu. Troszczył się o astronautów śpiących w kapsułach hibernacyjnych. Prowadził badania Układu Słonecznego. Fotografował kosmiczne chmury i asteroidowe rafy. Były to obserwacje zupełnie inne niż te znane ludzkiej percepcji. JJ postrzegał Kosmos jakby w nim pływał. Warto było umrzeć dla takich doznań; dla widoku czerwonej planety w olbrzymim powiększeniu i dla widoku wybuchów na Słońcu, które jakby wybuchały we śnie na jawie. Wszystko było nawet piękniejsze od dziecięcych wyobrażeń. To było imago Jamesa. Nigdy nigdzie już nie postawił stopy. Nie zobaczył przelatującego motyla. Zamknięto jego umysł i ciało w stalowej konstrukcji. Choć uwięziony na zawsze, otrzymał w prezencie nieznaną dotąd wolność. Oto nastąpiło przeobrażenie i motyl poleciał w Kosmos.

Koniec

Komentarze

Nieźle, nieźle. Naprawde mnie wciągnęło. Zgrzytnęły mi tylko dwa fragmenty: pierwszy o trenowaniu MMA i drugi o genezie imienia JJ. Jakoś tak wydają mi się wciśnięte na siłę.

Nowe spojrzenie na "efekt motyla". Ciekawy pomysł, nieźle napisane. Mnie jednak nie przekonuje tak wielka siła oddziaływania fruwającego małego owada - dwie osoby zapatrzyły się na jednego motyla, którego pewnie wogóle nie widać z perspektywy auta i to doprowadziło do serii katastrof. Jak dla mnie za mocno naciągane. Ale to tylko moje subiektywne odczucie, więc się nie przejmuj zbytnio.

I jeszcze: "To dzięki silnemu temperamentowi nie załamał się i nie popełnił samobójstwa jak matka". Nigdzie w tekście nie ma sugestii, że miał wogóle powody do popełnienia zamobójstwa! Nie ma mowy o załamaniu psychicznym. Myślę, że to zdanie można pominąć.

Świetne. Naprawdę. Co i rusz zmiana perspektywy, budowanie napięcia, naprawdę jestem pod wrażeniem.

Ale bez narzekania się nie obejdzie, chociaż pewnie przesadzam: "Po ojcu odziedziczył gen rudych włosów i chłopięcej budowy ciała" Chciałoby się powiedzieć, ze albo rybki, albo akwarium - drobna budowa ciała leci po autochtonach wysp, którzy byli owszem, mali, ale też ciemnowłosi. Rude wlosy w dzisiejszych czasach to pamiątka po Gotach i Wikach.

"i polski charakter, którego nie sposób było złamać. To dzięki silnemu temperamentowi nie załamał się i nie popełnił samobójstwa jak matka." Rozumiem, że matkę polski charakter ominął w genetycznym losowaniu? Może i daloby się do jakoś znieść, gdybyś nie umieścił/a jednego zdania obok drugiego.

(...)  życie w słoju wypełnionym natlenowaną kisielkowatą zieloną breją (...). 

(...)  w słoju z formaliną. 

No nie, więcej konsekwencji, bardzo proszę... (I przecinków też.) 

Ładnie to tak, wszystko zwalać na motyle? :-)  Ale, już bez żartów, niezły tekst. Pomysł wyjściowy jak pomysł, ale ilustracja wpływu niemal niezauważalnie drobnych czynników na nasze drogi życia nienajgorsza.

 

Ja się nie zachwyciłem. Średnie to powiadanie, a może nawet nieco mniej niż średnie, chociaż z drugiej strony to nie mój klimat, więc może to dlatego. Ale:

 

Wygłaszanie tyrady o kompletnym determinizmie i braku przypadkowości w świecie po to, by kolejne zacząć od "gdyby" jest dla mnie mocno nielogiczne. To w końcu "motyl zdecydował" czy "tak miało być"? Niechże się narrator zdecyduje, w co wierzy.

 

Z góry wiadomo było, że nie mieli szans na długie, szczęśliwe i wesołe życie jak z komedii romantycznej. - dlaczego? Zero sygnału w tekście. Wypdałoby ten pogląd  uzasadnić choć strzępkiem zdania.

 

Ana wysiada z samochodu, spogląda na faceta, z którym się zderzyła, po czym nagle jej samochód (w którym już jej dawno nie ma) zostaje znów uderzony. Skąd więc Ana bierze się nagle w szpitalu?

 

Już jako dorosły mężczyzna zmienił nawet prawdziwe imię i nazwisko na James Jetson. - nie wiem, czy się orientujesz, ale zmiana nazwiska to wcale nie taka prosta sprawa. Najczęściej pozwalają na to tylko, gdy masz naprawdę dobry powód, na przykład jako osoba powszechnie znana jesteś kojarzony z innym nazwiskiem niż jego własne. W przypadku JJ ani ten, ani żaden inny sensowny powód chyba nie zachodzi...

 

Jest więc trochę błęów i logicznych potknięć. Do tego cała historia mocno streszczeniowa, nie daje czasu na bliższe zapoznanie się z bohaterami, którzy są płascy i pozbawieni wyrazu. W tym również i JJ, którego ani jedno słowo, ani jedna myśl w tekście się nie pojawia, może poza motywem z pralką (który nawiasem mówiąc też jest mocno naciągnięty). Przykro mi, ale dla mnie brak logiki rozwala ten skądinąd przyzwoicie napisany tekst na obie łopatki.

Wpadki z genami i z formaliną, to oczywiste przeoczenia z mojej strony, które nie powinny się zdarzyć i nie mam kompletnie nic na swą obronę. Pozostaje tylko nauczka na przyszłość aby teksty sprawdzać uważniej i trochę nad nimi pomyśleć również przy korekcie. Pozostałe zarzuty przyjmuje również do wiadomości, choć z niektórymi byłbym skłonny się kłócić, wierząc, że mogę je obronić. Może faktycznie jednak wypadałoby w tekście niektóre wątpliwe fragment wyjaśnić choć jednym dodatkowym zdaniem.

Mimo wszystko dziękuję za komentarze (szczególnie za te krytyczne) i polecam się na przyszłość. ;)

Nowa Fantastyka