- Opowiadanie: tfurca - POGRANICZE, rozdz. III. Wici

POGRANICZE, rozdz. III. Wici

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

POGRANICZE, rozdz. III. Wici

– Chłopy, my tu o babach, jakby nigdy nic, a przecie zaraz przyjadą.

 

Chłopy zmarkotnieli. Mimo że Kuno nie wymienił z nazwy tych, co mieli przyjechać, każdy wiedział dokładnie, kogo miał na myśli. Siedziało im to w tyłach głów dymiących od taniego, cienkiego piwa. Sprawiało, że trunek nie smakował jak zwykle, a i upić się jakoś trudniej było. Pospuszczali więc nosy i wbili wzrok w żółtawy płyn, jakby chcieli w nim dostrzec przyszłość, niby w czarodziejskim zwierciadle.

 

– Może w tym roku odpuszczą… – jęknął głupi Pochłun, ale zaraz został zakrzyczany, a kilku nawet groziło, że kufle rozbiją na jego tępym łbie.

 

– Że przyjadą, to pewne. Ino wkiedy?

 

– A bo to kto wi? – wzruszył ramionami Sznytko, wyrażając opinię całego zgromadzenia. – Z innych wsiów nikt nie przyjeżdża. Kóżden się boi nos wyściubić z chałupy, bo jak śmierdziele ze stołpów ruszają, to lepij im w drogę samemu nie wchodzić. A kupą nikt nie ruszy, bo przecie babów w zagrodzie samych się nie ostawi. No to i wieści nijakich ni ma. My to chociaż karczmę pod nosem mamy, a inni… pożalcie się bogi! Siedzą w tych swoich chlewikach i trzęsą dupami.

 

– A ty, Sznytko, nie trzęsiesz? – odezwała się zza szynku karczemna dziewka zwana Gruszeczką, a to ze względu na charakterystyczne kształty. Niejeden próbował posadzić sobie Gruszeczkę na kolanach, lecz każdy obrywał wtedy po mordzie. A jak który klepnął ją w pośladek, czuł zaraz twardość kufla na łbie. – Jak takiś mądry to może byś polazł do Żabich Błot wywiedzieć się, czy u nich już byli. Oni zawżdy pierwsi.

 

– Albo do Skrzypów, oni szamana mają.

 

– Mają, tyle że ich szaman w tę porę zawsze do ruin wyjeżdża, co by ze śmierdzielami się nie zetknąć. Wszytkie swoje skarby zabiera, idzie w ruiny, tam czary stawia, żeby nikt wejść nie mógł. Zbrojcy do ruin nie chodzą, bo się boją.

 

– To nie może czaru w wiosce postawić? Śmierdziele by nie wleźli i wszyscy byliby radzi. Cała wieś, nie tylko on.

 

– A był taki jeden, jak mu tam było…

 

– Czkun!

 

– Czkun, właśnie! Niby barierę jakowąś na wieś postawił, w Brzezińcach to było, albo zaraz… tak, w Brzezińcach. Dobrze mówię, przecie! Ale śmierdziele jej nawet nie zauważyli. Wleźli, wzięli co swoje i poszli. A chłopi potem Czkuna rózgami tak sprali, że mu czary nie pomogły i kipnął zaraz.

 

– Głupie chłopy były. Może czary tylko w ruinach działają. Tam magiczna moc ma siedzibę.

 

– To po jaką zarazę się chwalił, że we wiosce potrafi postawić? Ludzie się radowali, a potem co? Dwa wieprzki z radości ubili, że to niby zaoszczędzone, więc zeżreć można, poucztować, to dwa wieprzki straty byli. Co się dziwować, że się wściekli?

 

Nie było się co dziwować, więc chłopi zamoczyli pyski w kuflach, siorbiąc piwo, jakby chcieli w ten sposób dać znać, że temat szamanów z ich czarami się skończył. Sznytko pociągnął szczególnie duży łyk, zadowolony, że kamraci szybko zapomnieli o jego nieprzemyślanym komentarzu o trzęsących portkami wieśniakach i że nie chcą go naprawdę wysyłać do Żabich Błot. Gruszeczka straciła zainteresowanie rozmowami klientów i zajęła się ścieraniem niewidocznego kurzu z szynku.

 

– A może by tak jednak tego szamana wykorzystać? – przerwał milczenie Pochłun, po czym bardzo szybko zaczął wyjaśniać, o co chodzi, widząc pięści sąsiadów, szykujące się do zadania kuksańców: – bo może on by nasz inwentarz zabierał do ruin na czas poborów!

 

– Ech, głupi ty! – Wszyscy przyzwyczajeni byli, że jak Pochłun coś powie, to musi być głupie, więc odruchowo zaczęli mu grozić i szturchać jak zwykle.

 

– I ja tak myślałem – zaskoczył wszystkich Kuno. – Ze starszyzną z innych wiosek radziliśmy swego czasu, aleśmy doszli do wniosku, że to się może źle skończyć, jak zbrojcy zobaczą, żeśmy dobra przed nimi pochowali.

 

Znów zapadło milczenie, które nagle przerwał gwałtownym wybuchem porywczy Sznytko, trzasnąwszy kuflem o stół, aż kurz, drzazgi i piwo poszły w górę.

 

– A bo z was taka starszyzna, jak ze świńskiego ogona stryczek! Gadacie, gadacie i nic. A wziąć by raz widły w łapy i przepędzić śmierdzieli!

 

– To weź widły, Sznytko, weź. Kto ci broni?

 

Sznytko poderwał się z ławy. Zrobił to trochę za szybko i prawie stracił równowagę, bo piwo, choć cienkie, zrobiło swoje w jego głowie. Przytrzymał się stołu, opanował chwiejną postawę, mętnym wzrokiem powiódł po wszystkich i rzekł dziarsko:

 

– A wezmę! I choćbym sam miał iść na śmierdzieli, to pójdę!

 

Stanowczość słów Sznytka nie zrobiła na nikim wrażenia. Znali go dobrze i wiedzieli, że rano nie będzie pamiętał tej dumnej (i durnej) deklaracji. Pomysł wywietrzeje wraz z alkoholem, a ostry kac nie pozwoli powrócić dzisiejszemu bohaterstwu przez cały następny dzień. Sznytko, najwyraźniej zawiedziony faktem, że został zignorowany, pod wpływem nagłego przypływu adrenaliny i szumiących wesoło we krwi promili, postanowił iść na całość:

 

– I do Żabich Błot pójdę!

 

– Kiedy? – zapytał Pochłun, jedyny, który wyrażał jako takie zainteresowanie jego słowami.

 

Tamten zastanowił się chwilę, po czym rzekł z desperacją w głosie:

 

– Tera!

 

– Ino widłów nie zapomnij – powiedział Kuno, gdy pijany bohater chwiejnym krokiem ruszył do drzwi.

 

Kiedy trzasnął nimi za sobą, w karczmie znów zrobiło się cicho, jeśli nie liczyć posapywań, smarknięć, kichnięć, pomruków, pierdnięć i innych zwyczajnych ludzkich odgłosów, do których przyłączały się od czasu do czasu pochrząkiwania, gdakanie i gulgotanie zwierząt domowych. Gruszeczka pokręciła się koło chłopów wycierając porozlewane przez Sznytkę piwo w nadziei, że któryś ją zaczepi i będzie mogła dać mu w łeb. Ponieważ jednak nikt jej nie tknął, wyżyła się tylko na Pochłunie, waląc go bez powodu mokrą szmatą.

 

Myślenie chłopom szło nietęgo, szybko więc porzucili niewygodny temat podatków i powrócili do dysput o babach. Zerkając ostrożnie w stronę szynku, z cicha rozprawiali, jak pofiglowaliby z Gruszeczką. Zeszłoby im tak pewnie do rana, jak zwykle bywało, gdyby rozmów nie przerwały dziwne dźwięki dobiegające spoza karczmy. Łomot, przekleństwa i odgłosy szarpaniny wlały trwogę w ich serca, a kufle zamarły w uniesionych dłoniach. Przed oczami wyobraźni stanęli im pijani śmierdziele, wymachujący mieczami, gwałcący dziewki, które nieopatrznie (lub czasem świadomie) nawijały im się pod łapska, plądrujący domostwa, zabierając więcej, niżby się z podatków należało.

 

Drzwi otworzyły się z takim impetem, że odbiły się od ściany i zamknęły ponownie. Ktoś za nimi wrzasnął boleśnie. Po chwili do karczmy wtargnął Sznytko ciągnąc za sobą jęczącego i trzymającego się za głowę, chuderlawego człowieka. Gdy znaleźli się w środku, Sznytko pchnął swoją ofiarę, która, zatoczywszy się, upadła pośrodku izby. Chłopy jak na komendę powstali od stołu.

 

– To Kostyr! Ten od Rica Rogatego!

 

 

***

 

 

 

– Kostyr, ruszże się! Przynieś jadło! I wino, tylko najlepsze! – Rico gonił służącego chcąc przypodobać się gościowi. – Tylko nie waż się próbować! – rzucił jeszcze za schodzącym do piwnic Kostyrem, po którym chwilę potem pozostał jedynie smród jakby wychodka. – Gdyby ktoś mnie uprzedził, że wasza miłość przybędzie… zaszczyt to dla mnie… kazałbym posprzątać – mamrotał, ścierając rękawem brud i drzazgi wierzbowego łuku z pnia, który robił za stół. Chuchnął jeszcze, a wzniecony kurz wpadł mu prosto w oczy. Przez wywołane tym łzy dostrzegł zniecierpliwienie dostojnika. – Zaraz będzie wino, mięsiwo, wszystko będzie…

 

– Niech ktoś się koniem zajmie – rozkazał posłaniec, siadając na mniejszym pieńku udającym stołek, płosząc zeń czarnego kota, który miaukiem wyraził swą dezaprobatę.

 

– Oczywiście, wasza miłość, natychmiast. Kostyr tylko jadło przyniesie, zaraz wtedy koniem się zajmie.

 

– To co, wy tu jednego pachołka do wszystkiego macie?

 

– Nie, wielu jest! – zapewnił szybko Rico, uciekając ze wzrokiem, by oczy nie zdradziły, że kłamie. – Cała kupa jest, ino w podjeździe.

 

– Jak w podjeździe? Wojnę prywatną prowadzicie? Król zakazał przecież!

 

– Gdzieżby wojnę! – Rico czuł, że brnie, choć w kłamstwach był ponoć mistrzem. – Głosy były, że Kudły wyszły to tu, to tam. Chłopy pewnie łżą, coby podatki przeciągnąć. Ale sprawdzić trza, boć przecie król po to nas tu osadził. Wasza miłość wie, co to Kudły, nieprawdaż?

 

– No, jakby nie! – mruknął przybysz, również uciekając ze wzrokiem. Szybko postanowił więc na powrót przejąć inicjatywę: – Podoba mi się, żeście w pogotowiu i nie zgnuśniali. Wasze doświadczenie, męstwo i oddanie królowi właśnie się przydadzą. – I rzucił na stół zwój, który dobył zza pazuchy.

 

Spojrzawszy na zwój, Rico Rogaty poczuł przez skórę, że ów papier oznacza duży kłopot. Mimo ciekawości palącej czaszkę od wewnątrz, wolał zmienić temat:

 

– A jaka pogoda w Królestwie?

 

– Nieciekawa. Czarne chmury się zebrały.

 

– Oj, to będzie lało!

 

– I to jak! Wszystko jest tu – posłaniec stuknął palcem w pień obok zwoju. Przez chwilę uważnie przyglądał się Ricowi, po czym założył ręce na piersi i zamarł w oczekiwaniu na ruch gospodarza. Ten jednak wciąż nie miał zamiaru zapoznać się z treścią posłania.

 

– Ech, ten Kostyr, lebiega! Do niczego się nie nadaje. Pójdę po niego…

 

– Stój! – posłaniec energicznym ruchem chwycił Rica za rękaw, gdy ten puścił się pędem do krętych schodów, by uciec choć na chwilę od przeznaczenia. Wolną ręką przybysz sięgnął po zwój i podał go Ricowi. – Król nie będzie czekał. Czytaj!

 

Rico Rogaty głośno wypuścił przez nos powietrze, które zaświstało jak wystrzelona strzała. Wytarł w portki dłonie i drżącymi palcami przyjął papier. Podreptał do okna, by przyjrzeć mu się w świetle. W oczy rzucała się odciśnięta w laku pieczęć. Miała niezwykle skomplikowany wzór. Iście królewska! Rico rzucił jeszcze wzrokiem w kierunku posłańca, jakby w nadziei, że tamten nagle się zdematerializuje, a cała sytuacja okaże się mrocznym snem. Niestety, młodzieniec tkwił na pieńku i świdrował go wzrokiem. Rico rozerwał pieczęć i rozwinął zwój.

 

W tym momencie na schodach zastukały kroki Kostyra. Wreszcie ten błazen na coś się przyda!

 

– Posilimy się pierwej. Na głodnego królewskich pism czytać nie wypada.

 

– Co..?

 

– Taki u nas obyczaj. Jak komu w brzuchu zaburczy podczas czytania słów króla, to straszna obraza dla władcy. Nie wypada, zaprawdę powiadam. Posilmy się.

 

Z mroku wychynęła chuda postać Kostyra, a wraz z nim podejrzana woń. Służący wniósł na cynowej misie płaty suszonego mięsa oraz gliniany dzban zawierający jakoby wino, dwa cynowe kufle i postawił to na stole. Rico z uśmiechem zachęcił gościa do poczęstunku.

 

Junoka poczuł, jak wszystkie płyny, które wypełniały jego organizm zaczęły się gotować. Suszone mięso, szczyt tubylczej wykwintności! Toż Miodun karmił lepiej. Wino, które różniło się od zwykłej wody chyba jedynie kolorem. Zdążył już poznać hojność i wystawność tutejszych możnych. Choć słowo „możni” zupełnie nie pasowało do tych obszarpańców. Nie posiadali praktycznie nic, co miałoby jakąś większą wartość. Czasem udało się wyłudzić kamyk albo talizman, który mógł coś znaczyć dla byle kolekcjonera. Ale co zrobić – bieda tu aż piszczy. Ale był przecież na Pograniczu i żył jeszcze. I nie dostrzegał śladów pościgu. Może przyjdzie tu przeczekać parę miesięcy. Lat? Jak na tubylca stanie się wkrótce zamożny, gdy pozbiera haracz od każdego. Nikt jednak nie mówił, że musi przesiadywać bez potrzeby w tych śmierdzących norach.

 

– To wszystko prawda, co waść powiadasz, ale zapomniałeś, że tyczy się tylko pism, które jeszcze są zapieczętowane. Ten zwój, jeśli oczy mnie nie mylą, jest już otwarty. Oświeć mnie, czy dobrze widzę, czy też wzrok płata mi figle?

 

Rico zamarł z mięsem przy otwartych ustach. Został zaskoczony pytaniem na chwilę przed tym, nim odgryzł kęs.

 

– Nasz obyczaj jest cokolwiek inny. U nas…

 

– To który zwyczaj jest ważniejszy? Wasz, pograniczny, czy nasz, królewski? – zapytał retorycznie, acz groźnie, Junoka.

 

Atmosfera w izbie zrobiła się gęsta. Kostyr nie lubił takich sytuacji. Niech się panowie sami w niej duszą, on woli być z dala od wydarzeń, które mogą stać się nieprzewidywalne.

 

– To ja zajmę się koniem – powiedział, skłonił grzecznie i już zamierzał po raz nie wiadomo który przebiec się dzisiaj po schodach, gdy powstrzymał go lekko schrypnięty głos Rica. Taki głos oznaczał, że rycerz jest mocno zdenerwowany i lepiej mu się nie przeciwstawiać.

 

– Przeczytaj, drogi Kostyrze, wiadomość od króla.

 

W dodatku był uprzejmy! Kostyr wiedział, że musi stać się coś niedobrego.

 

Podszedł do obu mężczyzn, jeszcze raz ukłonił się przed gościem i podniósł ze stołu zwój. Kątem oka dostrzegł fragment złamanej pieczęci.

 

– Dziwne, królewski znak jest inny – powiedział, zanim pomyślał.

 

– A co to za mądrala! – huknął Junoka, a ręka sama powędrowała do pasa.

 

Przestraszony Rico zamachnął się na sługę.

 

– To głupek, panie, nie zwracaj uwagi na to, co bredzi – próbował załagodzić sytuację. – Czytaj wreszcie, łachudro! Miłościwy pan się niecierpliwi!

 

Kostyr zamruczał coś do siebie pod nosem, ale tak cicho, żeby tamci go nie dosłyszeli. Zapewne były to mało pochlebne słowa tyczące się inteligencji rycerza, albo też zwyczajne życzenie, by suwerena trafił szlag. Poczłapał do okna, by odczytać list przy słonecznym świetle, zwłaszcza że ktoś, kto go napisał, włożył wiele wysiłku w jego ozdobienie niepotrzebnymi zawijasami. Wyobraził sobie Rica, tego półanalfabetę, starającego się rozszyfrować słowa i przez chwilę uśmiechnął się do swych myśli. A potem już zaczął czytać.

 

Twarz Rica z każdym słowem stawała się bledsza. Odgryziony kęs suszonego mięsa spuchł w ustach, gdy zapomniał go przeżuwać. Junoka z przyjemnością obserwował gospodarza i dobrze wiedział, że ubije kolejny interes.

 

 

***

 

 

 

Siedział na podłodze oparty o ścianę. Słońce zaszło i tylko świece rzucały migotliwe światło na zmęczoną twarz. Ostatnie godziny były dla niego wyjątkowo ciężkie. Same nieszczęśliwe nowiny solidnie nadgryzły tego mocnego rycerza, który przeżył przecież niejedną klęskę i wciąż twardo stąpał po niegościnnej pogranicznej ziemi. Najwyraźniej zaczynała dopadać go starość. Możliwe, że nie kłamał i faktycznie nie nadawał się już na wojenną wyprawę.

 

Kostyr przycupnął na pniu pośrodku izby i przyglądał się milczącemu panu. Nieczęsto zdarzały się takie chwile, kiedy będąc w jego obecności nie wysłuchiwał wrzasków ani wyzwisk. Rico postarzał się, widać to było jak na dłoni mimo półmroku. A może to te rozedrgane światła świec podkreślały cienie pod oczami i wszystkie zmarszczki?

 

– Coś wymyślę. – Kostyr postanowił go jakoś pocieszyć, choć nic sensownego nie przychodziło mu do głowy.

 

Rico podniósł wzrok na niego. Zamiast bluzgów, z ust wypłynęło ledwo kilka cichych słów:

 

– Ty, akurat! Dziękuję za twoje pomysły.

 

Kostyr wstał i zaczął krążyć wokół pnia na którym przed chwilą siedział. Drapiąc się w głowę, myślał głośno:

 

– Zawsze możesz, panie, jednak sam wyruszyć na wyprawę. Nie denerwuj się, to tylko na wypadek gdyby nic innego nie wyszło! Trzeba jednak rozważyć wszystkie warianty. Ja bym został i zajął się domem.

 

Rico parsknął, aż gile wyskoczyły mu z nosa. Rękawem roztarł je po policzku.

 

– Nie ma obaw – kontynuował niezrażony Kostyr. – Przecież nie przyszedł tylko do ciebie, panie. Wojna z Boggenią to nie przelewki. Król ruszył wszystkie siły. Skoro posłał po posiłki z Pogranicza, znaczy że jest naprawdę ciężko. A jeśli jest aż tak źle, to będzie potrzebował każdej pary rąk mogącej udźwignąć miecz. Ten posłaniec z pewnością objechał wszystkie stołpy. A to oznacza, że na czas wojny nie będzie nikogo, kto mógłby czynić podjazdy tutaj. Wystarczy, żebyś nie dał się zabić, panie, a ja do twego powrotu zaopiekuję się domostwem…

 

– Kostyr, cieszę się, że chcesz mi pomóc, ale jak będziesz opowiadał takie bzdury, przysięgam, że zechce mi się wstać, żeby sprać cię po mordzie.

 

Kiedy Kostyr zaczynał myśleć, wpadał w trans, z którego trudno było go wyrwać. Podobnie teraz ostrzeżenia Rica nie zrobiły na nim wrażenia. Chwycił w palce płat suszonego mięsa, który pozostał z „biesiady”, odgryzł solidny kawał i przeżuwając kontynuował swój wywód, choć trochę niewyraźnie.

 

– Jak który rycerz poskąpił klejnotów na łapówkę, sam będzie musiał pójść na wojnę. I w obawie o własną skórę zabierze ze sobą większość pachołków. Ci, co zostaną, będą siedzieć w stołpach i chlać do upadłego. O nich nie musimy się martwić. – Przerwał, by lepiej zebrać myśli i ugryźć następny kęs. Z pełnymi ustami mówił dalej: – Większość zapewne zapłaciła, podobnie jak ty, panie. Ci pozbędą się więc swojej drużyny. Iluż to miało być w zamian? Dziesięciu? O, siła ludzi! Nie będzie miał kto walczyć. Nastanie pokój na Pograniczu, jak nic. Na zdrowie wyjdzie nam ta królewska wojna.

 

– Ale tobie nie wyjdzie na zdrowie to całe gadanie, bo ci zaraz język utnę, durny ty! Nie po to wydałem wszystkie klejnoty, żeby teraz poszło to na marne. Niedoczekanie twoje, żebym ruszył na tę wojnę. Ciebie wyślę!

 

Ostatnia groźba wyraźnie podziałała na Kostyra, bo zamilkł, a nawet odeszła mu ochota na mięsiwo, którym nielegalnie się częstował.

 

– Zresztą, ten młody rycerz sam udusiłby mnie gołymi rękoma, gdybym pojawił się na przełęczy. Przecież własnym słowem zaręczy, że niezdatny jestem na wyprawę z powodu kalectwa. Nie mogę zawieść jego zaufania. To byłby mój koniec. – Rico szukał wciąż nowych usprawiedliwień, by zagłuszyć wstyd, jakiego się najadł unikając królewskiego wezwania i upewnić się, że decyzja ta jest ostateczna i nic nie może jej zmienić. Choćby nie wiadomo jak bardzo zmienić ją chciał. Mimo że wcale by nie chciał.

 

– Nie sądzisz, panie, że trochę dziwna ta sprawa? – Kostyr pogładził rzadkie włosy na głowie.– Wyjdzie na to, że on zaświadczy iż wszyscy rycerze Pogranicza są kalekami. Bo pewnie każdy wykpi się tanią łapówką.

 

– Tanią łapówką?! – Rico ze złości spróbował nawet wstać, ale ciężar trosk przygniótł go do drewnianej podłogi z niebywałą siłą. Szamotał się więc przez chwilę, po czym sapnął tylko jak rozjuszony buhaj. – Chcesz powiedzieć, że moje rodzinne klejnoty są nic niewarte?!

 

– Nie twoje, nie twoje, panie, innych! – sługa szybko załagodził gniew pański. – Dla możnych z Królestwa nasze artefakty mają znikomą cenę. Nie potrafią dostrzec ich prawdziwej wartości. Lubują się w tym, co się błyszczy, nie w tym, co posiada moc.

 

– To prawda. Oni są ślepi, głupi i naiwni. Jeśli posłaniec powie, że wszyscy na Pograniczu są kalekami, uwierzą mu. Bo to Pogranicze. Nie ma tu żadnej dziwnej sprawy.

 

– A ta pieczęć? – zapytał Kostyr biorąc do ręki pismo i wyciągając lakiem w stronę Rica. – To nie jest pieczęć królewska. Może ten człowiek jest szpiclem. Na przykład boggeńskim…

 

– Kostyr, skończ już z tym! Jest nowy król, to może być i nowa pieczęć.

 

Sługa umilkł obrażony, że jego słowa trafiają jak grochem o ścianę. Jeśli pan taki mądry, niech sam wymyśli skąd wziąć dziesięciu chłopa, którzy pójdą za niego na wojnę.

 

– Powiedz lepiej, Kostyr, skąd wziąć dziesięciu chłopa. I przy okazji jak ściągnąć podatki.

 

Czarny kot podbiegł do sługi i z zainteresowaniem zaczął obwąchiwać jego nogę.

Koniec
Nowa Fantastyka