- Opowiadanie: J.Ravenfield - SCHIZO

SCHIZO

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

SCHIZO

SCHIZO

***

Czyś kopią stalową?

Czy pancerną zbroją,

Czy mgłą bezcielesną

pajęczyny leśne pieścisz.

Nie wiesz NIC

NIE WIESZ NIC…

Jest KLUCZ –

– doświadczenie,

które to zmienia.

Lecz jego CENA …

Nie – tyle to nie masz…

Bo NIKT tyle nie ma!

Chyba, że dasz

Wszystko, co masz…

NIE LICZĄC NA NIC

***

– No i jak to pole, popaprańcu niedorobiony, orzesz?!

Nierówno, płytko…

A nie zauważyłeś, że pług ci się odczepił?

Ślepy jesteś?

Czy tak wygląda, psia mać, skiba prawidłowo odłożona?!

Jak zaraz wezmę grzmota…

Jak … zaraz!

– O, Jezu….Jeszcze ten.

Skąd? Skąd on się wziął??

I te jego grzmoty… Zeus? Zeus jakiś, czy co?

– Nie, nie słuchaj! Nie. Przecież wiesz…

Wiesz – do cholery – co cię tak w środku boli!

A zrób że szerokie miedzy żebrami nacięcie!

Odszukasz TO w sobie bez trudu. A wyrwij TO!

A rzuć – TO – przed siebie!

A rąbnij – TO – raz, a dobrze, obuchem siekiery…

Aż krwawe bryzgi wkoło polecą!

Do diabła z tym gównem!!

– Że co?? Że TO SERCE…

Nibyby…

Gówniane?

– Aaa …

Do diabla…

Z tym gównianym sercem!!

– Z moim sercem? …

Gównianym??…

Do diabła??

– Nie, nie… Posłuchaj: będzie dobrze…

Tylko nie słuchaj tego! Uspokój się. Opanuj się. Posłuchaj…

– Ale ja… Tak boli. Piecze. Pali. Ten niepokój… Lęk… Szarpie. Bez przerwy. Jak mam: starannie, równo?.. Nie, nie mogę!

– Chcesz spokoju? Ciszy? Ładu? Harmonii? Czy tak? Równa orka!! Tylko to: schludnie zaorane pole! Rozumiesz? Tylko to… Tylko to!

– Nie, nie… NIE! Nie słuchaj: wyrwij to z siebie! Zniszcz! Wytnij! Zmiażdż! Spal!

Do diabła z tym!

– Nie!

– Jak: „nie"… Jak: „nie"?!

– Nie…

– Co: "nie”?

– O Boże – znowu… Dokąd uciec? Gdzie się schować?

– Nigdzie, nigdzie się nie schowasz! Nigdzie! I nigdy! I dobrze o tym wiesz!!

– Ale… Zaczekaj, posłuchaj: Przecież są ludzie – może prości nawet… Oni zaczynają dzień modlitwą. I modlitwą go kończą. Cały dzień orzą. A jak patrzą później , po tygodniach, miesiącach, latach… To widzą…

I – szczęśliwi są! Dumni są!

– Aaa, do Diabla! Na Boga! Przecież TY taki nie jesteś! To przecież jacyś zupełnie inni ludzie są! Nie tacy, jak ty! Ty przecież nie chcesz takiego sensu, takiego losu…TY, ty, ty…

– A nieprawda, nieprawda: to TACY SAMI ludzie są! Naucz się, w końcu takiego życia. Bądź jednym z tych lemieszy, co orzą – dzień i noc.

W tym jest siła! W tym jest radość! W tym szczęście jest! W tym jest chwała! W tym jest moc!!

– Boże, Boże – nie potrafię… Nie mogę. A – nade wszystko – WĄTPIĘ W TO!

– Co?? W co ty, synu, wątpisz – właściwie ?

– W to, że SENSEM – odwracanie skiby… Na drugą stronę… Są wszak żywioły. Są siły… Bardziej zdatne do tego. Czyż po to jestem CZŁOWIEKIEM ??

Obudził się – jak zwykle – początkowo bez jakiegokolwiek kontaktu ze swoim ciałem. Nie mógł nim poruszać. Wcale go nie czuł. Później, stopniowo, w kończynach i tułowiu pojawiło się delikatne mrowienie. Jak zwykle. Ciało odbierał teraz, jako twardą, sztywną bryłę, tyleż znajomą, co i obcą. Leżał na wznak. Wyprostowany, palce prawej dłoni pod lewą pachą, lewej – pod prawą, przedramiona skrzyżowane na piersiach. Nogi skrzyżowane na wysokości kostek. Zawsze budził się w takiej pozycji. To znaczy: zawsze w t e d y , gdy rozmawiał z g ł o s a m i. Czasami miewał bardzo realistyczne wizje, którym towarzyszyło przeświadczenie, że nie jest ich autorem, że nie są wytworem jego umysłu, że – krótko mówiąc – pochodzą z z e w n ą t r z. Wtedy było tak samo – budzenie się przebiegało według pewnego, dziwnego rytuału, a normalny kontakt ze swoim ciałem odzyskiwał po pewnym czasie – kilkunastu minutach – mniej więcej. Tym razem „normalny” przebieg wypadków zakłucały jednak jakieś hałasy dobiegające z zewnątrz.

Ktoś energicznie stukał do drzwi.

– Proszę otworzyć, proszę otworzyć! – usłyszał niewyraźnie.

Był wczesnowiosenny poranek. Słońce z trudem przebijało się przez zawiesistą chmuro-mgłę. Kiedy odzyskał zdolność poruszania się, podszedł do okna. Jego krok był chwiejny, a ruchy nieskoordynowane. Przed wejściem do baraku, zgromadziło się kilkunastu ciekawskich oberwańców. Był niemile tym faktem zaskoczony. Zwłaszcza, że dostrzegł również ratowników i jakichś innych mundurowych: straż miejską, albo policję. A może jednych i drugich – przez zaparowaną i brudną szybkę ciężko było dostrzec. Zupełnie nie mógł zebrać myśli. Ich treść wydawała mu się całkowicie obca – nieznajoma i nieprzyjazna. Nade wszystko zaś wcale nad nimi nie panował. To one nad nim panowały. Gdy tylko chciał się im uważniej przyjrzeć, pierzchały, jak stado kur zaatakowanych niespodziewanie przez jastrzębia. Później wracały – natrętnie, hałaśliwie, jakąś pomyleńczą ostentacją znacząc ten swój powrót. Jakby chciały podkreślić: „Zawsze będziemy wracać – nigdy i nigdzie się przed nami nie ukryjesz”. Tak, już to słyszał – we śnie.

Niebyło czasu, by się umyć, założyć jakieś w miarę normalne ubranie. W mieszkaniu panował straszny bałagan. Sytuacja go zaskoczyła, przerosła – jak zwykle.Wpadł w panikę – ostatnio bardzo łatwo wpadał w panikę. Poczucie jakiegoś osaczenia wzmagało się z każdą chwilą. Zaczął się ubierać – pospiesznie, chaotycznie, byle jak. Upychał do szafek brudne talerze, ustawiał na półkach wszechobecne pootwierane książki. W końcu otworzył drzwi.

– No, trochę to trwało… Dobrze, że pan w końcu zmądrzał. – Skomentował jeden z mundurowych. Given zupełnie nie rozumiał, o co chodzi. I ten ton – jakby sędziego, czy prokuratora? Był oskarżony? O co??

– Chcemy, żeby pan garaż otworzył!

– Dobrze, tylko, po co? – szczere zdziwienie i zakłopotanie było w głosie Givena.

– Prosze nie pytać! Prosze otworzyć!!

– Nooo… Doobrze, dobrze.

To, co usłyszał, było niewątpliwie rozkazem, z którym polemizować nie należało. Nie miał pojęcia, gdzie może być klucz do garażu. Był dziwnie spowolniały. Garaż zamykał na kłódkę, bo w tej okolicy strasznie kradli. Podobno. Wszyscy tak mówili, choć – prawdę mówiąc – nie słyszał, by komukolwiek coś zginęło. Szukał klucza i szukał. Wszędzie. Nie miał pojęcia, gdzie może być, więc szukał wszędzie. I nie znalazł.

– Byym ootwooorzył. Chętnieee. Ale nie moogę… Kluuucza niiee-e mma-aamm. Chyyba zguu-ubiłem. Gdzie-eś… – Nie poznawał swojego głosu, jakby odtworzonego w zwolnionym tempie. Przeciąganiu głosek towarzyszyła jednocześnie ich tonalna degradacja. Nie, to nie był jego głos. Na pewno.

– Dobrze, proszę iść z nami! – mundurowy był poirytowany przebiegiem wypadków i wyraźnie tracił już cierpliwość.

Podeszli pod drzwi garażu we trzech: on, policjant i fachowiec jakiś – ślusarz. Ten nie potrzebował wcale żadnego klucza, by błyskawicznie uporać się z kłódką.

-Teraz proszę wyjechać ciągnikiem! – Padło następne polecenie. Given był pełen złych przeczuć, choć dokładnie nie wiedział dlaczego.Wszedł do szopy. Zaczal szukać – znowu– po kieszeniach – klucza do stacyjki.

"Cholera, rzeczywiście wygląda jakbym to robił specjalnie"– pomyślał. „Wreszcie „– odetchnął .

„Jest! Aby tylko silnik odpalił, bo jak nic pomyślą, że robię im na złość”. Przekręcił kluczyk. Rozrusznik kręcił starego diesla z wielkim trudem. Puścił kluczyk. Popracował trochę pedałem gazu. Spróbował powtórnie. Wreszcie silnik ożył. Given odetchnął. "No, może wszystko będzie dobrze?"

Silnik terkotliwie skarżył się na swój los. Given mógłby przysiąc, że słyszy: „Nie, nie będzie. Nie będzie. Nie będzie dobrze. Na pewno nie będzie…” Zwątpienie brało w nim górę. Jak zwykle. Policjant niecierpliwymi gestami go ponaglał.

– No, wyjeżdżaj pan! Wyjeżdżaj w końcu!

Wrzucił jedynkę. Wyjechał starym wehikułem wolno, jakby niepewnie. Wszyscy oniemieli. Wpatrywali się w przyczepę. Zauważył to. Zdziwił się. Powoli wysiadł. Szedł – chciał zabaczyć, co zrobiło takie piorunujące wrażenie na zgromadzonych gapiach. Szedł. Pełen był najgorszych przeczuć. Ciekawość walczyła ze strachem. I przegrywała. Bo strach zwyciężał zawsze. Zatrzymał się. Wszyscy, jak na komendę, przenieśli wzrok ze starej przyczepy na niego. Ich oczy uderzyły skumulowaną nienawiścią, odrazą, pogardą. Aż się zachwiał. Spuścił głowę… Tak – był już skazany. Choć nie miał pojęcia, za co. Zdawał sobie sprawę, że nie było jeszcze żadnego procesu. Ale nie był na tyle naiwny, by sądzić, że jego przebieg może co kol wiek tu zmienić, jak w popularnych prawniczych dramatach.

Później dowiedział się, że do tylnej burty przyczepy przymarznięte było zdeformowane, rozpłaszczone jakieś ciało. Że dawno zakrzepła krew, straciła swą naturalną, intensywną barwę. Że wszystko pokrywał szron…

Ponoć było to ciało jakiejś staruszki. Zabrali go. Najpierw do aresztu, potem do jakiegoś szpitala, potem znowu do aresztu, w końcu znów do szpitala – innego, niż na początku. Próbował jakoś pomóc tym ludziom, przypomnieć sobie jakieś ważne fakty. Bywało, że coś sobie przypominał. Niewyraźnie. Nie, nie miał pojęcia skąd wzięły się zwłoki przymarznięte do przyczepy i pytania o tę sprawę pozostawały bez odpowiedzi. Przypomimał natomiast inną historię. Historię uśmierconej staruszki. Ale innej – jego własnej babci. Opowiedział ją kilkakrotnie. Na początku nie wiedzieli: wierzyć mu, czy nie. Historia była bardzo dziwna. W dodatku zawsze, kiedy ja opowiadał, była trochę inna – różniła się jakimiś szczegółami. Być może i były to konfabulacje, mające zapełnić dziury zapamiętanej historii. I chociaż jej zasadnicza treść pozostawała niezmienna, ostatecznie uznali ją chyba za niewiarygodną.

Otóż Given mówił, że już wcześniej – niechcący, zupełnie przypadkowo – jedną staruszkę uśmiercił. W dodatku była to jego własna babcia, z którą, podobno, jakiś czas wspólnie mieszkał. Ponoć. Mówił, że bał się konsekwencji swego czynu, więc nocą pospiesznie wygrzebał głęboki dół. Głęboki – zdawało mu się, że był głęboki. Na dnie ułożył zwłoki. Przysypał ziemią. Ziemię udeptał. Niby wszystko zrobił, jak trzeba. Niby. Nazajutrz spostrzegł, że w miejsce tajemnego pochówku schodzą się psy. Kilka, kilkanaście, w końcu – chyba wszystkie wolno biegające psy z całej okolicy. Niektóre z nich zaczęły uporczywie drapać ubitą ziemię i ostentacyjnie węszyć, jakby w poszukiwaniu zagrzebanej jakieś kości – szpikowej, pysznej. Ludzie przyglądali się temu z zaciekawieniem. Czasami komentowali: „czego one tam szukają?". Póki co jednak – zajęci własną, pilną robotą, bo i żniwa, i sianokosy – nie interweniowali. Jednak trzeba było coś z tym zrobić. Tuż po północy Given przepędził stado zdziczłych psów, co łatwe wcale nie było. Pieczołowicie wykopał nieżywą babcię i – cały czas opędzając się przed namolną psią natarczywością – zabrał się za pogłębianie dołu. Psy nie dawały jednak za wygraną: jak odpusciły Givenowi, to znów wzięły się za babcię. Doszło do tego, że musiał zabrać trupa do siebie, do dołu. Było ciasno. Co jakiś czas przesuwał zwłoki, by moc pogłębiać grób w miarę możliwości równomiernie. Pracował wcześniej pokaleczonymi przez psy rękoma, złamał paznokieć – jednak na łopatę było zbyt ciasno. Ledwie skończył przed świtem. Wrocił do domu. Ze dwie godziny siedział pod prysznicem, bo czuł się strasznie brudny. Fakt – był strasznie brudny. W końcu – wyczerpany, mokry, zziębnięty wlazł pod koc i zasnął.

Po południu, gdy tylko się obudził, ze zgrozą spostrzegł, że pogłębienie grobu na nic się nie zdało– wręcz przeciwnie: psów ciągle przybywało. Rozgrzebywały ziemię coraz intensywniej. A ludzie byli coraz to bardziej zdeterminowani, by to niezrozumiałe zachowanie zwierzat jakos wyjaśnić. Odtąd każdej nocy Given pogłębiał grób, a psy później niweczyły jego wysiłek. Aż kiedys, znużony wysiłkiem fizycznym i ciągłym nerwowym napięciem zasnął na dnie grobu. Na dobre. Przede wszystkim jednak – na złe. Zbudziło go ostre swiatło, głośne krzyki, szczekanie, warczenie. Otworzył oczy. Ujrzał oślepiający, zimny blask elektrycznych latarek, dziesiątki wykrzywionych grymasem przerażenia i odrazy ludzkich twarzy. I , broczących śliną, rozwartych psich pysków.

Taka to była historia. Niestety, nie znalazł nikogo, kto dałby jej wiarę. Nikogo.

Na trudnej drodze dociekania prawdy pozostał wtedy sam.

Znowu.

*****

– Wiesz, mamo, zabezpieczam – jako służba medyczna – tę wielką obławę. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem! Pokazują to pewnie w telewizji. Ścigamy tego Potwora z Bagien, co o nim ostatnio ciągle mówili, wiesz… Co kilka osób… Nożem… Kuchennym… Wiertarką… Tasakiem… Piłą… Pistoletem – do wstrzeliwania kołków … Wiesz przecież. A teraz… Teraz – on strzela do wszystkiego, co tylko się rusza. I ucieka! Albo goni? Prawdę mówiąc, to wygląda, jakby pogoń za ofiarami bardziej go zajmowała, niż ucieczka przed obławą… A to bestia. Bestia! – był wyraźnie podekscytowany.

– Synku, ale co ty tam właściwie robisz?

– W tej chwili – to nic. W razie czego, to będę życie ludzkie ratować – jak zwykle. Lecimy śmigłowcem… Tuż nad tym odrażającym potworem. Wszystko… Wszystko dokładnie widzę! Tego potwora też.

-Tak, słyszę… Synku. Powiedz, czy…

Czy widzisz jego… Jego twarz? – i przestraszyła się wtedy swego pytania, i zamarła w oczekiwaniu na odpowiedź.

-Nie, mamo – twarzy nie widzę. Dziwne, bardzo dziwne, ale – nie widzę.

-Dobrze, synku… – odetchnęła.

-Tylko… uważaj na siebie… – i gwałtownie odłożyła słuchawkę.

Jej oczy błyskawicznie napłynęły łzami.

Właśnie wczoraj dowiedziała się, że jej syn przebywa obecnie w szpitalu i jest chory. Bardzo chory. Ponoć sam zgłosił się na policję i podał się za jakiegoś Potwora z Bagien – zwyrodnialca, który w ciągu ostatnich lat pozbawił życia – w niezwykle okrutny sposób – dwadzieścia parę ofiar. Ooch, wszystko mu się pomieszało, biedakowi…

Zresztą– zawsze były z nim jakieś kłopoty.

*****

Czas, tego dnia – jak co dnia – mijał bardzo wolno.

Strzały – jak co dnia – wnikały w ciało; strzała za strzałą.

Już im w ciele miejsca brakowało.

(Innego ciała – niechciały?)

Nie bronił się wcale – bo wtedy…

Wtedy – jakby mniej bolało.

Tylko raz widział te starą stodołę. Stała na pustkowiu: samotna, bezbronną.

Zniszczony dach już nie pozwalał, by się bronić; przed deszczem, przed wiatrem…

Każda burza była, jak wraży sztylet wbity w jej samotne dogorywanie.

A okolica – całkowicie odludna.

Wkoło stodoły – tylko pokrzywy, osty. Rozłożyste, wysokie – jak człowiek.

Dobrze.

Cztery długie, prawie dwudziestocentymetrowe gwoździe naostrzył wcześniej,

by były, jak wielkie igły. Dwa będą potrzebne, dodatkowe dwa były zapasowe,

tak – na wszelki wypadek. Dwa, prawie metrowe, grube sznury – po obu stronach zakończone pętlami… Zrobił z linki do holowania samochodu. Jeden będzie potrzebny – na pewno. Drugi – zapasowy. Do bagażnika i do wnętrza samochodu, na tylne siedzenie, wrzucił kilkanaście dużych skrzynek na owoce. Myślał: to wszystko będzie mi potrzebne… jeśli mam odejść… właściwie, tak, jak powinienem, jak postanowiłem.

Poruszał się wolno, jakby każdy ruch był nadludzkim jakimś wysiłkiem. Oddychał ciężko, z trudem łapał powietrze, jakby oddychanie było ciężką praca jakąś. Miał pewność, że do rytmicznego rozciągania płuc potrzeba pracy większej niż ta, którą mogą wykonać pomiędzyżebrowe mięśnie i przepona. Dlaczego? Może to za sprawą tych płuc właśnie; zmieniły się – niestety; zepsuły się, zwyrodniały – jak wszystko inne…

Czuł, że każdy skurcz serca nie jest już naturalnym, bezwiednym procesem, lecz aktem ostatecznej desperacji zniszczonego, zdegenerowanego mięśnia – zbitego, czarnego gałgana męki i rozpaczy.

Wyjeżdżając z miasta zatrzymał się przy maleńkim przydrożnym sklepiku. Poprosił o dużą butelkę wódki. Młoda ekspedientka, podając Givenowi butelkę, najpierw się uśmiechnęła – rutynowo. ( Nigdy później już się tak nie uśmiechała. NIGDY). Kiedy jej oczy spotkały spojrzenie Givena – zamarły, zesztywniały…

Źrenice błyskawicznie się rozszerzyły… Rozszerzyły – jakby miały za chwilę eksplodować swą bezdenną czernią. I wtedy spłynął nań LĘK: wielki, pierwotny, przejmujący do samego wnętrza kości, do kręgowego rdzenia, do każdej mózgowej bruzdy.

Dostrzegł to. Natychmiast. Spuścił tylko głowę, odwrócił się – nie chciał dać dziewczynie CZASU. Mogłaby wtedy zadać PYTANIE, a on – musiałby pozostawić je BEZ ODPOWIEDZI.

Odszedł – wolno, jakoś chwiejnie i niepewnie. Zatrzymał się. I spojrzał na dziewczynę – dyskretnie, nieznacznie. Tak, by ona sama tego nie dostrzegła. Pomyślał: lęk… – ale i smutek. Trudno… Za późno… Dla mnie – na pewno. Za późno. Za późno – na wszystko.

Było duszno, parno, gorąco. Nie było czym oddychać. Nieprzyjazne, ostre słońce parzyło twarz. Odjeżdżał stąd. Na zawsze.

NA ZAWSZE.

Koniec

Komentarze

Aż sobie skopiowałem! Smok przerażający, a miecz gotowy do młynka!

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Porażające dzieło...

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Nowa Fantastyka