- Opowiadanie: ferkele - HISTORIA BARONA WINNER-KREUTZA część II MISTRZ VEGA

HISTORIA BARONA WINNER-KREUTZA część II MISTRZ VEGA

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

HISTORIA BARONA WINNER-KREUTZA część II MISTRZ VEGA

OD REDAKCJI :

Streszczenie wcześniejszych wątków:

*Tajemniczy osobnik o pseudonimie Panoptic umieszcza na portalu fantastyka.pl dawno zapomniane fragmenty twórczości Vladislava von Urinova.

* Baron Winner-Kreutz, jeden ze spadkobierców spuścizny ukraińskiego mistyka wysyła do redakcji list, w którym demaskuje Panoptica jako prawie trzy metrowego stwora obdarzonego hiper-inteligencją.

*Panoptic publikuje ostatnie opowiadanie Urinova sugerując, iż śmierć mistrza w 1937 roku nie przebiegła w sposób naturalny.

* Czytelnicy „Fantastyki” analizują tajemniczą łacińską sentencję umieszczoną na końcu listu Winner-Kreutza zwracając uwagę na pojawiające się w niej słowo : FORUM ( w notatkach barona zapisane jako F.O.R.U.M)

* Zamieszanie wokół sprawy nieautoryzowanych publikacji dzieł Urinova sprawia, że baron Winner-Kreutz trafia do szpitala.

* Wnuk barona rozpoczyna na łamach „Fantastyki” publikację dzienników dziadka i zwraca się z prośbą do czytelników o pomoc w rozwiązaniu zagadki i zdemaskowaniu Panoptica.

* Dzięki umiejętności swobodnego „przepoczwarzania się”, Panoptic podszywa się kolejno pod Vladislava von Urinova i Mistrza Vegę, publikując kolejne części opowiadań ukraińskiego mistyka, doprowadzając tym samym do białej gorączki czytelników i rozpaczliwie poszukującego pomocy Klausa Ferkele W-K wnuka barona.

 

* w związku z zaistniałą sytuacją redakcja, w porozumieniu z Klausem Ferkele, wnukiem barona – decyduje się na dalszą publikację dzienników Winner-Kreutza licząc na to, że pomoże to w rozwiązaniu zagadki Panoptica.

 

 

 

HISTORIA BARONA WINNER-KREUTZA część II MISTRZ VEGA

 

 

 

Rok 1887 był dziwny. W kamienicy przy ulicy Żmigród 5 , ze względu na przygotowania do obchodów stulecia szkoły , panowała napięta atmosfera. Ponadto w marcu zmarł Józef Ignacy Kraszewski, wielki przyjaciel Mistrza Vegi i jeden z najznamienitszych uczniów naszej szkoły. Od momentu powrotu z pogrzebu pisarza, Mistrz Vega zdawał się być niezwykle przybity. Całe dnie spędzał w swoim gabinecie, stronił od ludzi i coraz częściej odwoływał zajęcia, albo wysyłał w ramach zastępstwa swojego sekretarza pana Machulaka. Nie lubiliśmy tej kreatury. Przypominał grubego wieprza, śmierdział olejem rycynowym i miał w zwyczaju odpytywać nas na wyrywki ,z chemicznych wzorów i łacińskich nazw ziół. Dla mnie był to czas wyjątkowy. Zbliżał się ostatni rok mojej edukacji w szkole Mistrza Vegi. Moment w którym musiałem wybrać specjalizację czarnoksięską. Nie cierpiałem zajęć teoretycznych z białej i czarnej magii. Nie znosiłem egzorcyzmów , demonologii i ćwiczeń ze spektroskopii widm nieboszczyków. Nudziła mnie ezoteryka a przy zielarstwie dostawałem mdłości. Jedyne zajęcia na jakie chodziłem z przyjemnością, była medycyna stworzeń zagrożonych wymarciem. Fascynowały mnie barwne ilustracje przedstawiające przekrój przewodu pokarmowego wiwerny, czy schemat budowy jednorożca. Rysunek, który prezentował środkowe stadium rozwoju płciowego rusałki, wyciąłem nawet z podręcznika i trzymałem pod materacem , na stancji u pani Michalskiej. Wybrałem więc specjalizacje medyczną. Będę leczył leśne licha z kleszczy, szczepił wilkołaki przed wścieklizną, wiłom przepisywał maść rtęciową na syfilis a południcom zalecał płyny na oparzenia słoneczne – pomyślałem i wypełniłem odpowiedni formularz(…)

 

 

Vladislav do tego stopnia martwił się o Mistrza Vegę, że ciągle wymyślał nowe teorie na to, co tak naprawdę wpędziło nauczyciela w stan melancholii. „ Mówię ci, stoi za tym coś dużo bardziej poważnego, niż śmierć Kraszewskiego.” – szeptał mi do ucha, gdy siedzieliśmy razem w ławce a pan Machulak rysował na tablicy symbole i herby gildii czarnoksięskich. „ Jak umarł dwa lata temu Srul Goldberger ,Mistrz się tak nie przejął a przecież dużo bardziej się przyjaźnili. Mówię ci, to jest jakaś grubsza sprawa. Rozmawiałem z Heńkiem, który pomaga w kuchni i powiedział mi, że Vega ciągle wysyła go na pocztę z listami. Adresaci są zawsze ci sami, profesor Grot-Małecki we Lwowie, Friedrich Nietsche w Bazylei, twoja Babcia Hania w Bęczynie i niejaki Staś Przybyszewski w Wągrowcu. Poświęciłem piętnaście kopiejek, żeby Henio pokazał mi jedną z takich kopert. Była zapieczętowana i nie udało mi się poznać treści listu. Ale zapamiętałem dopisek tuż pod adresem nadawcy: Absterged Deus omnem lacrimam ab oculis.” Gdy to mówił głos trząsł mu się z podniecenia.

 

Przyznam, że nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. W roku 1887 hasło to było niezwykle popularne wśród mieszkańców zaboru rosyjskiego i austrowęgierskiego. Kilka lat wcześniej, we wsi Trojanki ujawnił się prorok Eberald Brodaty. Prosty, wiejski dziad włóczęga , który wieszczył koniec świata w zbliżającym się roku 1888. Zyskał na popularności dzięki temu, że wziął go pod swoje skrzydła ordynat Tomasz Franciszek Zamoyski i wspierał finansowo, często goszcząc w swoim pałacu w Kozłówce. Zdanie z ewangelii świętego Jana uczynił prorok swoim mottem i spopularyzował do tego stopnia, że można się było na nie natknąć wymalowane farbą na ścianie jakiegoś budynku, albo znaleźć wydrapane scyzorykiem na ławce, z ową datą 1888 pod spodem. Fakt, że użył go jako sygnatury swojego listu Mistrz Vega, zaciekawił mnie jednak na tyle, że z niecierpliwością czekałem na kolejne informacje od Vladislava a nawet sam włączyłem się w rozważania nad tym, co spowodowało, że nasz mentor zamyka się w swoim gabinecie, zasłania okna grubymi kotarami i unika kontaktu ze światem zewnętrznym(…)

 

 

 

Vladislav prowadził swoje śledztwo z uporem godnym Sherlocka Holmesa. Nie dość że udało mu się całkiem przeciągnąć na swoja stronę kuchcika Heńka ,to jeszcze za wszelką cenę dążył do konfrontacji z Vegą. Któregoś dnia, gdy mistrz szedł korytarzem zafrasowany i pogrążony w myślach, Vladislav mijając go, jak gdyby nigdy nic rzucił pod nosem : Absterged Deus omnem lacrimam ab oculis. Mistrz zatrzymał się, spojrzał w stronę chłopaka, uśmiechnął się dobrotliwie i pogłaskał Urinova po głowie. „Miał takie smutne oczy” – przyjaciel zdawał mi potem relację – „Jak by coś się miało za chwilę skończyć. Smutne, starcze oczy. Bez tego błysku. Zupełnie pozbawione życia oczy kukły. ” Mistrz zmienił się z zażywnego, pełnego wigoru mężczyzny w sile wieku, w pogrążonego w melancholii zamkniętego w sobie starca(…) „ Jestem pewien” mówił Vladislav – „że z Vegą dzieje się cos bardzo niedobrego” . Razem z kuchcikiem Heńkiem robili wszystko, żeby poznać treść listów. Prześwietlali koperty, usiłowali złamać pieczęcie. Udało im się rozszyfrować pojedyncze zdania. „Wszystko to jakiś bełkot, bez ładu i składu” – frasował się mój przyjaciel – „ Mistrz Vega najprawdopodobniej zwariował, albo uwierzył w przepowiednię Eberalda Brodatego, bo w listach aż roi się od apokaliptycznych cytatów i demonicznych wizji końca świata.”

 

 

Mniej więcej w połowie maja, stałym gościem Mistrza Vegi został doktor Bednarski. Dotychczas, nasz mentor unikał kontaktu z konwencjonalną medycyną, dlatego z niemałym zdziwieniem przyjęliśmy fakt, że każdego wieczoru doktor składał mistrzowi wizytę, taszcząc pod pachą wielką, skórzaną torbę z przyborami lekarskimi. Któregoś dnia, w czasie lekcji Vladislav szepnął mi do ucha –„ Mam pewien plan. Heniek pokazał mi kuchenny przewód wentylacyjny. Według moich obliczeń jeden z wylotów znajduje się w gabinecie Vegi. Jeśli mi pomożesz, może uda nam się dowiedzieć, po co doktor Bednarski odwiedza mistrza co wieczór.” Tego popołudnia, zamiast wracać na stancję pani Michalskiej ukryliśmy się w kuchennym magazynie. „ Wieczorem kucharka zanosi to, co zostało z obiadu do pobliskiego klasztoru, dla biednych” – poinformował nas wcześniej Heniek, dumnie poprawiając daszek nowej cyklistówki, którą kupił sobie dzień wcześniej za kopiejki od Vladislava. –„ To będzie dla was idealny moment, żeby dostać się do szybu wentylacyjnego. Doktor przychodzi koło siódmej i wychodzi po godzinie. Zostawię w kuchni uchylony lufcik, żebyście mogli potem wydostać się z budynku” (…)

 

Gdy kucharka, zgodnie z planem opuściła kuchnię, otworzyliśmy drzwiczki przewodu wentylacyjnego. Uderzył nas zapach tłuszczu, kurzu i wilgoci. Vladislav wsunął głowę do środka i spojrzał w górę. „Szyb jest na tyle szeroki, że powinniśmy się obaj zmieścić” – powiedział i wszedł do środka. Wdrapywałem się za nim a właściwie wpełzałem przyciskając się plecami do pokrytej tłuszczem i sadzą ściany i odpychając się nogami. Po kwadransie wspinaczki osiągnęliśmy cel naszej wędrówki. Ściśnięci jak w imadle, przykleiliśmy nasze umorusane sadzą twarze do pokrytej pajęczyną kratki wentylacyjnej. Mieliśmy stąd doskonały widok na wnętrze gabinetu Mistrza Vegi. Nauczyciel siedział w fotelu, zajęty lekturą jakiejś opasłej, oprawionej w skórę księgi. W bladym świetle kandelabra przypominał świętego Hieronima z obrazu Caravaggia. Jego długa broda opadała na piersi, mistrz czytał w skupieniu, poruszając przy tym bezgłośnie ustami. Co jakiś czas odrywał wzrok od księgi i notował coś na marginesie manuskryptu. Nigdy wcześniej nie byłem w gabinecie mistrza, więc łakomie przyglądałem się wnętrzu. Vega siedział w fotelu pod oknem. Gruba kotara oddzielała go od świata zewnętrznego. Po prawej stronie, pod ścianą znajdowała się biblioteka, od podłogi po sufit wypełniona opasłymi tomami i pergaminowymi zwojami. Na ścianach wisiały portrety brodatych mężczyzn. Na jednym rozpoznałem Merlinusa, patrona naszej szkoły, na innym kabalistę rabbiego Izaaka Lurii Aszkenaziego. Na biurku pod oknem, w bladym świetle kandelabra majaczyło popiersie Platona i figurka przedstawiająca złotego cielca. W rogu, pod ścianą stał szkielet syreny, albo mittry , ale nie byłem w stanie, z tej odległości tego rozpoznać. Czas płynął a nogi mi coraz bardziej cierpły. Vladislav szepnął mi do ucha: „ Widzisz co wisi na ścianie tuż nad biurkiem? To mapa piekła. Widziałem to kiedyś na ilustracji w jakiejś księdze. A tuż obok znak cyrkla i węgielnicy. Od tej symboliki aż kręci mi się w głowie.” (…) Doktor zapukał i wszedł do gabinetu. Mistrz oderwał wzrok od księgi, ale nie podniósł się z fotela. – „ Czekałem na ciebie przyjacielu” – powiedział słabym głosem. – „ Czekałem na ulgę którą mi przynosisz”. Doktor Bednarski bez słowa otworzył lekarską torbę i wyjął z niej szklaną strzykawkę ,wypełnioną brunatną cieczą. Mistrz Vega podwinął rękaw swojej szaty i skórzanym rzemieniem ścisnął lewe ramię powyżej łokcia. Lekarz przez chwilę masował rękę nauczyciela, szukając najlepszego miejsca by wkłuć się igłą w żyłę i po chwili wstrzyknął w krwiobieg Mistrza całą zawartość strzykawki. Vega zamknął oczy i odchylił głowę do tyłu. Na jego twarzy pojawił się ledwie dostrzegalny uśmiech. Doktor Bednarski schował akcesoria do torby i przetarł łokieć pacjenta ściereczką nasączoną jodyną. „ Morfina to najlepszy wynalazek ludzkości” – powiedział do pogrążonego w letargu mistrza – „ Nic ci tak nie pomoże ukoić skołatanych nerwów, mój kochany przyjacielu, jak cichutka kołysanka Morfeusza”. I wyszedł prawie na palcach, bezszelestnie zamykając za sobą drzwi od gabinetu(…)

 

 

 

Tej nocy długo nie mogłem zasnąć a gdy już zapadłem w sen, nawiedziła mnie nocna mara. Widziałem kilku konnych w zakrywających twarze maskach, pędzących przez las z pochodniami w dłoniach. Widziałem wywlekaną z chatki za włosy babcie Hanię. Ogień pożogi trawił kryty strzechą dach, pies Barry skomlał żałośnie zamknięty w środku drewnianej chałupy, skazany przez napastników na spalenie żywcem. Nocna zmora dusiła mnie obrazami których nie powstydziłby się Hieronim Bosch. Oto rynek jakiegoś miasteczka, wypełniony tłumem gapiów. Niektórzy mają zamiast ludzkich twarzy koźle mordy. Z kościoła, który znajduje się w centralnym punkcie rynku, wychodzi procesja, na której czele idzie gruby ksiądz ubrany w szkarłatne szaty, bogato zdobione złotem i szlachetnymi kamieniami. Ma pysk psa, angielskiego buldoga. Przed sobą niesie drewniany, odwrócony do góry nogami krucyfiks, za nim podąża tłum ludzi w maskach udających ptasie głowy. Dwóch czarnych jak smoła, nagich mężczyzn prowadzi skrępowaną linami, ogoloną do gołej skóry babcie Hanię. Tłum zebranych na rynku ludzi skanduje głośno: „Absterged Deus omnem lacrimam ab oculis” . Kapłan gestem daje znak i ucisza ludzi. Procesja zatrzymuje się na środku placu. Tłum tworzy zwarty krąg, w środku którego czarni mężczyźni zdejmują więzy z ramion babci Hani. Potężni tragarze przeciskają się przez ciżbę, dźwigając na swoich ramionach wielkie klatki z ujadającymi z wściekłości psami, szczerzącymi zęby dzikimi brytanami różnej maści, którym piana toczy się z pysków. Kapłan, podnosząc w górę krucyfiks wypowiada powoli, jakby ważąc każde słowo : „Absterged Deus omnem lacrimam ab oculis” i daje znak, by tragarze otworzyli klatki i wypuścili psy.

 

 

 

Poranek przywitał mnie ulewą. Szedłem do szkoły, pozwalając kroplom deszczu chłodzić moje rozpalone skronie. Krakowskie Przedmieście było puste. Przy znajdującym się nieopodal Placu Litewskim robotnicy pracujący przy remoncie budynku Komisji Województwa Lubelskiego, przykryci brezentową płachtą grali w karty, głośno przy tym przeklinając. Bramy były puste. Nawet pan Witek, sprzedawca cukierków przestraszył się deszczu i nie otworzył dziś swojego kramu. Szedłem i próbowałem poukładać sobie w myślach wszystkie wydarzenia ostatnich dni. Na próżno jednak. Miałem mętlik w głowie i nic nie trzymało się kupy. Przeskakiwałem przez kałuże, gwiżdżąc pod nosem : „Domne Iane, domne Iane. Dormisne? Exurge! „ i postanowiłem że powiem dziś Vladislavowi, że przestaje się interesować całą tą historią.

 

 

Tłum ludzi przed szkołą, zdziwił mnie tak bardzo, że prawie wpadłem pod koła nadjeżdżającej dorożki. Smagnięty batem przez woźnicę odsunąłem się na chodnik. Z powozu wygramolił się naczelnik policji lubelskiego cyrkułu, pan Mojski, gryząc w zębach zgaszone przez deszcz cygaro. Klął pod nosem i wrzeszczał na swojego adiutanta, który dopiero nadbiegał by otworzyć nad głową naczelnika parasol. „ Co dziś mamy, job twoja mać?” – Mojski nie przebierał w słowach”. Adiutant długo szamotał się z parasolem, nie mogąc się zdecydować, czy schylić głowę w geście uniżenia wobec pryncypała, czy wyprostować się i ochronić go przed deszczem. „ Mamy jednego trupa, panie komisarzu.” – wydusił w końcu-„ Płeć męska. Wiek około sześćdziesięciu lat. Prawdopodobna przyczyna zgonu: rana postrzałowa głowy. Motyw nie znany. Narzędzia zbrodni nie udało się odnaleźć. Ślady zostały już zabezpieczone”. Zrobiło mi się słabo. Oparłem się o ścianę kamienicy. Z klatki schodowej, otoczonej wianuszkiem ludzi wyłoniło się dwóch pielęgniarzy niosących nosze. Kierowali się w stronę konnego ambulansu z trudem przeciskając się przez tłum gapiów. Zacząłem przepychać się w stronę wejścia do szkoły. Na schodach stał policjant i blokował wejście do środka. W tłumie mignęła mi znajoma twarz woźnego Barabasza. Pociągnąłem go za połę szynela. Odwrócił się w moją stronę i powiedział ze smutkiem : „Mistrz Vega nie żyje. Pan Machulak znalazł go rano w gabinecie. Dzisiejsze zajęcia są odwołane”. Zamarłem. Krople deszczu spływały mi po twarzy. Nie mogłem uwierzyć w to co się dzieje. Naczelnik Mojski wchodził właśnie do kamienicy.”Jedno mnie tylko zastanawia panie komisarzu” – powiedział jego adiutant , składając parasol i otrzepując go z wody. „ W czasie zabezpieczania śladów natknąłem się na coś, co może pana zainteresować. Na biurku denata, na pokrytej kurzem powierzchni natrafiłem na napisane palcem słowo F.O.R.U.M. wygląda na to że ofiara, tuż przed śmiercią postanowiła zostawić nam jakąś wskazówkę”. Naczelnik Mojski zaśmiał się tak głośno, że jego rechot wypełnił całą klatkę schodową szkoły. „ Ech sierżancie” – dodał po chwili, gramoląc się na schody– „Gdyby każdy nieboszczyk wykazywał się przed śmiercią taką przezornością, poszli byśmy obaj na bezrobocie”.

Koniec

Komentarze

Pierwszy!

świetne!  znakomity język. doskonale zbudowane postacie. znakomicie budujesz napięcie. czekam na dalszą część

jeżeli powyższe brednie nie zostaną usunięte do 2015 roku zadzwonię po policję. przecie każde dziecko z zachodniopomorkiego wie że Von Urinov był czarny po dziadku z bliskiego wschodu. straciliście w moich oczach ptysie.

I ja wiem, i matka wie, i Antek wie, i dziedek wie... zakała rodziny... dziedek wie! Wszyscy we wśi wiedzą, że... (dalszy ciąg w komentarzu powyżej).

Nowa Fantastyka