- Opowiadanie: Lavekall - Krawędź - cz I - PROLOG

Krawędź - cz I - PROLOG

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Krawędź - cz I - PROLOG

Prolog

 

Stukot końskich kopyt rozniósł się echem po wybrukowanym trakcie prowadzącym na północ. Tam bowiem rezydował monarcha, a zgodnie z przyjętą architekturą, wszystkie drogi prowadzące do miast królewskich miały być wyraźnie odznaczone. Z tego właśnie powodu ścieżka prowadząca początkowo poprzez las była pokryta nadgryzionym już zębem czasu kamieniem. Słońce niebawem miało już schować się za horyzontem, przez co ekspedycja poszukiwała już właściwego miejsca na przeżycie nocy. Nie było to łatwe zadanie – w obecnych czasach w każdym miejscu mógł czaić się nieprzyjaciel i rzadko kiedy udawało się kupcom pokonać swoje trasy bez pomocy najemników, którzy zarabiali właśnie chroniąc rozmaite karawany. Było to dość wygodne, gdyż nie zadawali zbędnych pytań – dopóki mieli zapłacone, nie okazywali wielkiego zainteresowania pozostałymi członkami marszu.

 

Tak było i w tym przypadku. Większość zadań najemników kończyła się jedynie na straszeniu własną obecnością potencjalnych zagrożeń – rzadko kiedy bandyci napadali na strzeżone cele, gdyż było to zwyczajnie nieopłacalne. Każdy kierował się jedynie żądzą zysku i gdy po kilku próbach dostrzegano, iż straty są nieproporcjonalnie wysokie do zgrabionych (lub też nie) bogactw. Czasem jednak zdarzało się, że nawet najpilniej strzeżona karawana ginęła bez śladu i mimo usilnych poszukiwań, nie udawało się jej odnaleźć.

 

Koń na przedzie niespokojnie prychnął i zwolnił nieco tempo marszu. Mimo uderzenia batem przez zniecierpliwionego woźnicę nie przyspieszył, rozglądając się nerwowo. Część zwierząt poruszających się za nim uczyniła to samo. Jeden z otaczających kondukt najemników zeskoczył pośpiesznie ze swej klaczy i nakazał zatrzymać się całemu przemarszowi. Z lewą ręka kurczowo przyciśniętą do rękojeści krótkiego miecza sunął bezszelestnie po nierównym podłożu. Niebo stawało się niemal czerwone od zachodzącego słońca. Niczym drapieżnik szykujący się do śmiertelnego skoku rębajło przemieszczał się coraz szybciej. Zmrużył oczy – nie było żadnych oznak niebezpieczeństwa, a mimo to nie podobała mu się reakcja zwierząt. Miał świadomość, że wędrówka może nie zakończyć się dla nich najlepiej, mimo to nie widząc śladów ewentualnego oporu uznał, że pochód jest bezpieczny.

 

Wskoczył na klacz, głaszcząc ją po grzywie. Uderzył w boki zwierzęcia piętami i gestem nakazał ruszać dalej. Niedługo potem ich oczom ukazała się niewielka polana, która w obecnej sytuacji wydawała się być szczytem wygody po całym dniu jazdy. Mając również na uwadze bezlitośnie zbliżający się zmierzch, skierowali kondukt na pobocze. Ich rytuałem było przygotowywanie wszystkiego na wieczorny obóz wczesnym rankiem, by nie być później pod presją czasu, dlatego więc rozbili się bez większych kłopotów. Ognisko płonęło pełnym brzaskiem już po kilku chwilach; kupcy byli doświadczeni w sztuce radzenia sobie w głuszy – nie stanowiło więc to dla nich żadnego problemu. Cała czwórka najemników, będących odpowiedzialnych za ochronę karawany przycupnęła przy ogniu, podczas gdy kupcy uwiązywali wierzchowce do poblisko rosnących drzew. Zbudowawszy prowincjonalną osłonę przed wiatrem czy deszczem kupcy ułożyli się na odgarniętej ziemi. Nie był to może szczyt wygody, ale na nic lepszego liczyć w głuszy nie mogli.

 

Najemnicy wkrótce ustalili, że warty będą pełnić we dwójkę, ze względu na niedawne zaniepokojenie. Dorzucili większe polano. Ogień zaskwierczał groźnie, po czym zapadła niemal idealna cisza.

 

Gdzieś w oddali rozbrzmiał donośnie wilczy skowyt. Wiatr rozjuszył gałęzie, które gniewnie targały się w powietrzu, niczym szarpane przez władcę marionetek. Najemnicy trzymający straż zgodnie ściągnęli buty i napawali się możliwością pełnego wyciągnięcia nóg przy ognisku. Mimo, że rozmawiali szeptem, zdawał się on mieć siłę donośnego krzyku, tak przebijał się przez milczenie panujące dokoła nich.

 

Mimo, iż żaden z nich nie przyznałby się do tego, że jest w stanie odczuwać tak proste uczucie jak strach, w tej nocy było coś bardzo niepokojącego. Coś, co sprawiało, że człowiek uciekał się do każdego sposobu dodania sobie otuchy. Opowiadanie głupich, sprośnych dowcipów czy też nucenie melodii usłyszanej ostatnio w karczmie od wędrownego barda. Zdawało się być to wyjątkowo nieudolnym sposobem na radzenie sobie ze stresem, jednak żadnemu z nich to nie przeszkadzało. Odliczali małą klepsydrą czas do zmiany warty i chyba pierwszy raz tak wpatrywali się w piasek, jak gdyby miało to sprawić, że przyspieszy, a ponura, niemal bezgwiezdna noc przeminie szybciej.

 

Szelest w krzakach spowodował, że zerwali się na równe nogi, jednak ukazał się stamtąd jedynie małych rozmiarów ptak, zapewne przestraszony, który odłączył się od rodziny. Dreptał po ziemi, groteskowo próbując wzbić się w powietrze. Obserwowanie go pochłonęło ich do tego stopnia, że zapomnieli odwrócić klepsydrę. W końcu szarpnął skrzydłami z olbrzymim wysiłkiem i odleciał gdzieś w niebyt.

 

Z nieba lunął deszcz. Najpierw powoli, ostrzegawczo, niewielkimi kroplami, lecz zaraz potem uderzyła ulewa, jakiej w tych okolicach nie widziano od miesięcy.

 

– Niech to szlag! – wycedził przez zęby mniejszy z najemników – nie zamierzam skończyć przemoczony. Schowajmy się.

 

– Jak pozwolimy ognisku zgasnąć, wilki wkrótce rozszarpią nas we wszystkie strony. Dalej, pomóż mi!

 

Pod prowincjonalny dach, gdzie leżeli kupcy, krople deszczu nie docierały, toteż postanowili przenieść tam ogień. Gdzieś w pobliżu udało im się znaleźć kawałek materiału, który posłużył za przenośnik płomienia, podczas gdy drugi z nich zasłaniał własnym ciałem tę mało wysublimowaną pochodnię. Po kilku minutach drżący z zimna zasiedli pod dachem, jednak tutaj nie mieli już takiej swobody – kupcy, gdyby zostali przez nich obudzeni, mogliby im solidnie potrącić z obiecanej wypłaty. Dla nich najemnicy byli podludźmi, narzędziami służącymi do wykonywania powierzonych ich zadań.

 

Nagle po ich plecach przebiegł dreszcz. Nie był on bynajmniej spowodowany zimnem. Obaj odnieśli dziwne wrażenie, że nie było to spowodowane niczym, co jest ludzkie.

 

czujesz mnie kiedy się zbliżam,

 

wiesz, że nadchodzi godzina

 

skruchy, godzina żalu.

 

Kropla potu spłynęła czołem jednego z nich. Wstali, stojąc niemal w tej samej pozycji, opierając ciężar na lewej nodze, trzymając ręce na rękojeści miecza i rozglądali się nerwowo.

 

myślisz, że nadchodzi koniec,

 

ja przedłużę twą agonię

 

poznasz, czym jest cierpienie.

 

Nie słyszeli tych słów uszami, co najbardziej ich przeraziło. One rozbrzmiewały w ich głowach.

 

mimo, że masz dość już świata

 

i za chwilę będziesz płakał

 

rzewnie, to nie pomoże.

 

Nie bacząc na ewentualne protesty współtowarzyszy krzyknęli głośno, dając sygnał do pobudki.

 

ja Twym bogiem, absolutem

 

mi odprawisz swą pokutę

 

nim pozwolę ci odejść

 

Zaspani kompani nie mieli pojęcia o co chodzi, więc nieprędko wygramolili się z zimnej ziemi. Dwaj pełniący wartę stanęli do siebie plecami, tak, jak zawsze gdy walczyli w nocy – by nikt nie zaskoczył ich tchórzliwym atakiem z przeciwnej strony.

 

 

 

kiedy księżyc utknie w pełni,

 

zjawią się wówczas niewierni

 

ze mną, na ich czele.

 

Głosy sprawiały wrażenie, że nie zamierzają w najbliższym czasie przestać upiornej recytacji, która obudziła każdy uśpiony jeszcze nerw w ciałach potencjalnych ofiar. Inni najwyraźniej też to usłyszeli, gdyż przerażenie malowało się na ich twarzach. Nie byli w stanie drgnąć, strach paraliżował każdą próbę poruszenia się.

 

wyzbyci z żalu, emocji,

 

twa litania nas umocni

 

gdy z bólu popadniesz w obłęd.

 

Jeden z kupców wrzasnął przeraźliwie i padł nagle na ziemię. Drugi poszedł w ślad za nim.

 

– Nie mogę walczyć z niematerialnym wrogiem! Kurwa mać, co tu się dzieje?

 

choćbyś wzywał swoich bogów,

 

oni nie mogą ci pomóc…

 

Głosy ucichły, rozbrzmiały za to wymowne wrzaski na polanie. Wierzchowce również podzieliły los swych jeźdźców i dziko rżąc, uderzyły potężnie o grunt.

 

 

Koniec

Komentarze

Spójrz na te dwa zdania.

„Większość zadań najemników kończyła się jedynie na straszeniu własną obecnością potencjalnych zagrożeń - rzadko kiedy bandyci napadali na strzeżone cele, gdyż było to zwyczajnie nieopłacalne. Każdy kierował się jedynie żądzą zysku i gdy po kilku próbach dostrzegano, iż straty są nieproporcjonalnie wysokie do zgrabionych (lub też nie) bogactw.”

I gdy dostrzegano, to co robiono? Jakie miało to następstwa? To zdanie jest niedokończone i nielogiczne.

 

Zdaje się, że wszyscy są konno albo jadą na wozach. W związku z tym razi mnie używani słów „marsz” i „pochód” w odniesieniu do podróżnych.

 

„Niedługo potem ich oczom ukazała się niewielka polana, która w obecnej sytuacji wydawała się być szczytem wygody po całym dniu jazdy. (...) Zbudowawszy prowincjonalną osłonę przed wiatrem czy deszczem kupcy ułożyli się na odgarniętej ziemi. Nie był to może szczyt wygody, ale na nic lepszego liczyć w głuszy nie mogli.”

No to zdecyduj się, bo przeczysz sam sobie, drogi Autorze...

 

Inną kwestią pozostaje „prowincjonalny” dach. Prowincjonalny, to znaczy jaki, Twoim zdaniem? W pierwszym momencie uznałam, że to pomyłka, a miałeś na myśli zapewne „prymitywny”, ale później „prowincjonalny” się powtarza... Prowincjonalny to charakterystyczny dla wsi, prowincji, zaściankowy, pejoratywnie czasem zacofany.

Jeśli na wsi w Twoim świecie jakieś przenośne dachy są rzeczywiście charakterystyczne i powszechnie używane, to wyjaśnij to w tekście, bo póki co to słowo jest moim zdaniem niewłaściwie użyte.

 

„Wiatr rozjuszył gałęzie, które gniewnie targały się w powietrzu, niczym szarpane przez władcę marionetek.” - Łomatkoboska, sama bym tego nie wymyśliła. Z metaforami należy być ostrożnym. Jeśli chciałeś podkreślić złowieszczy nastrój, to raczej Ci się nie udało. To zdanie jest tak kosmiczne, że parsknęłam przy nim śmiechem.

 

„Wiatr rozjuszył gałęzie, które gniewnie targały się w powietrzu, niczym szarpane przez władcę marionetek. Najemnicy trzymający straż zgodnie ściągnęli buty i napawali się możliwością pełnego wyciągnięcia nóg przy ognisku. Mimo, że rozmawiali szeptem, zdawał się on mieć siłę donośnego krzyku, tak przebijał się przez milczenie panujące dokoła nich.”

W niebezpieczniej okolicy, którą najwyraźniej stanowi Twój las, jeszcze nocą, na pewno nie ściągnęłabym butów. Spałabym (bądź nie) w pełnym rynsztunku, żeby w razie potrzeby móc stanąć do walki lub ucieczki. Doświadczeni najemnicy chyba powinni być mądrzejsi.

Poza tym najpierw piszesz, że wiatr dziko targa gałęziami, a potem, że wokół obozu panowała cisza. Byłeś kiedyś nocą w lesie, Autorze? Tam zawsze coś stuka, szeleści, piszczy, szumi. A jak jest silny wiatr to już w ogóle nie ma mowy o ciszy.

 

Poza tym mam wrażenie, że zgubiłeś gdzieś dwóch najemników... Na początku było ich czterech, prawda? No to teraz kupcy śpią pod swoim dachem, dwóch najemników trzyma wartę... a pozostali dwaj gdzie się podziali?


„- Jak pozwolimy ognisku zgasnąć, wilki wkrótce rozszarpią nas we wszystkie strony.” - Udziwniona konstrukcja chyba. Mówi się „rozszarpią na strzępy” i w niektórych sytuacjach lepiej trzymać się utartych zwrotów.

 

Ogromnie duży ten dach ze sobą wszędzie targają ci kupcy. Śpią pod nim we czwórkę, a jeszcze udało się tam wcisnąć dwóch najemników z ogniskiem! I kupcy smacznie sobie śpią mimo tego, że okolica niebezpieczna, „rozjuszony” wiatr szarpie gałęziami, wilki wyją, najemnicy szepczą jakby krzyczeli, a na dodatek jeszcze władowują im się do sypialni z otwartym ogniem. Dobry, twardy sen, ja też taki chcę.

 

Masakra potraktowana po macoszemu – przemknąłeś się po niej bokiem, a wypadałoby chyba dodać grozy i opisać co nieco krwawych szczegółów. Bo na razie nie robi wrażenia.

 

No dobrze, dotarłam do końca prologu... Niby jakiś klimat udało Ci się nakreślić, bo wiemy, że jest las, którego należy się obawiać, a na koniec upiór-wierszokleta wszystkich wybija, ale... mimo wszystko za dużo nieścisłości i rzeczy, które odwracają uwagę. Nie mogę powiedzieć, żeby ciekawiło mnie, kto jest odpowiedzialny za masakrę i co działo się dalej, niestety.

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Oprócz wymienionych wyżej rzeczy dodałbym:
"Cała czwórka najemników, będących odpowiedzialnych za ochronę karawany przycupnęła przy ogniu, podczas gdy kupcy uwiązywali wierzchowce do poblisko rosnących drzew."
Wydaje się to nieco nielogiczne. Wynajęci najemnicy odpoczywają sobie przy ogniu, podczas gdy kupcy, czyli ich pracodawcy, zajmują się oporządzaniem koni? Panowie pracują, a słudzy się lenią? To chyba działa odwrotnie. Zwłaszcze, że sam potem zaznaczasz, iż:
"Dla nich najemnicy byli podludźmi, narzędziami służącymi do wykonywania powierzonych ich zadań."
To raczej kupcy powinni sobie siedzieć i biwakować, a najemnicy zająć się rozbijaniem obozu, końmi, itp. ;)

"Najpewniejszą oznaką pogodnej duszy jest zdolność śmiania się z samego siebie."

Dziękuję za wypunktowanie wszystkiego szczegółowo, teraz wiem dokładnie gdzie popełniłem takie błędy, których bym się nie spodziewał ujrzeć ;) Zawsze, jak piszę jakiś tekst, wydaje mi się on wolny od nieścisłości, a tu się okazuje, że jest ich całe mnóstwo, nawet w tak krótkim fragmencie. Będę się starał wyeliminować tych błędów jak najwięcej, żeby chociaż nie raziły tak bardzo w oczy.
Pozdrawiam.

Dobrze, że się nie zniechęcasz (bo komentarze wytykające błędy zawsze brzmią nieczule i paskudnie, wiem to po sobie) =). A najlepiej, zanim coś zamieścisz, daj komuś tekst do przeczytania. Bo zawsze postronna osoba ma świeże spojrzenie.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Chyba "prowizoryczny" dach :)

Ja jeszcze dorzucę od siebie standardowe porady:
- nie robimy powtórek
- gdzie tylko można, tam unikamy zaimków, a ich nadmiernego nagromadzenia już na pewno (naprawdę się da i tekst tylko na tym zyskuje)  

www.portal.herbatkauheleny.pl

Nowa Fantastyka