- Opowiadanie: poszukiwacz - Błysk w oku na portrecie trumiennym - rozdział I

Błysk w oku na portrecie trumiennym - rozdział I

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Błysk w oku na portrecie trumiennym - rozdział I

Rozdział I: Wzgórze Wisielców

 

W tę jakże posępną noc żadna z gwiazd nie odważyła się spaść na wypalone słońcem równiny. Czarny ptak spojrzał swymi pozbawionymi wyrazu oczami w dół. Szybując, mijał karłowate drzewka, wyschnięte krzewy oraz nieliczne kaktusy. W okolicy nie brakowało jedynie piachu i skał. I wiatru – zadźwięczało w ptasiej głowie. Kolejne silne podmuchy znosiły kruka, zakłócały przebieg jego lotu. Musiał się niemało natrudzić, by powrócić na odpowiedni szlak. Koniec końców, nie chciał być spóźniony. Nie na taką okazję w każdym razie. Gdzieś z boku kilka piesków preriowych wyjrzało ze swoich nór, ciekawsko lustrując wzrokiem okolicę. Nawet nie dostrzegły ciemnopiórego lotnika. Ten zaś, coraz bardziej rozeźlony, pokrakiwał sobie jak kretyn.

Wkrótce ujrzał na horyzoncie niezbyt duże wzniesienie. Kilka drzew o powykręcanych gałęziach wyciągało tam szpony ku spieczonej, suchej ziemi. Na samym szczycie pagórka stała szubienica. Co jakiś czas miejscowi wieszali kogoś ku przestrodze. Miejscowi lubowali się w publicznych rozrywkach. Ludziom się nudziło, łaknęli widowisk. Chrzciny, śluby i pogrzeby przestały wystarczać, to i sięgnięto po wariacje na temat tych ostatnich. Wzgórze Wisielców od dawna stanowiło równie ważny punkt dla miejscowych, jak kościół czy saloon. Tuż pod nim rozciągao się coś, co od biedy można nazwać cmentarzem. Cmentarzem dla przestępców, rzecz jasna. Nikt nie pochowałby ich obok szanowanych obywateli miasteczka. Po tym jak się z nimi rozprawiono jedynie wiatr pustkowi mógł nieść w swoim potępieńczym wyciu ich skargi. Zainteresowanie ludzi nie wykraczało poza widowiskowy proces i jeszcze bardziej widowiskową karę. Imiona zabitych szbyko zapominano. Gdy ktoś poruszał ten niewygodny temat w towarzystwie, pozostali nie rozumieli nawet o kim mowa.

 

***

 

Nie znam się na cenach tytoniu ale jestem prawie pewien, że Smith chce za te cholerne cygara zdecydowanie za dużo. A ja nie sram pieniędzmi – narzekał kulawy Joe. Żaden z kompanów tak naprawdę go nie słuchał. Rozmowę nawiązano żeby zabić nudę, szybko jednak przekonano się, że nie spełni ona tego celu.

– A ten cały Pete Banks podobno pochodził z południa. Zaczynał jako poganiacz bydła – wtrącił nagle inny z mężczyzn. Wlepiono w niego nierozumiejące spojrzenia.

– Co to za jeden? – wyrwał się w końcu Lou.

– Wieszali go we wtorek.

– Aha.

 

I zapada chwila milczenia.

 

***

 

Jeden osobik, okrzyknięty przestępcą, został jednak swoiście wyróżniony. Zamiast go po Bożemu powiesić, zaciągnięto go nocą na szczyt pagórka, nagadano jakiś bzdur (w stylu: Pomodliłeś się już, chłopcze?), strzelono w pierś a następnie cichaczem pochowano. Kilka rozmywających się na nocnym tle twarzy z mieszaniną grozy i ekscytacji patrzyło, jak zwłoki nikną, zasypywane grudami ziemi. Młody był… – mruknął jeden z zabójców. Nikt mu nie odpowiedział. Ponura zgraja wkrótce zniknęła pośród ciemności, pozwalając robakom dokończenie swego dzieła. Te jednak zawiodły pokładane w nich oczekiwania. Przez kilka kolejnych dni nie tknęły nawet ciała. Nawet ziemia okazała się dla rzeczonego ciała życzliwą. Zamiast wzmagać gnicie, otulała je swoimi kamienno-piaszczystymi ramionami. Smętne i wysuszone drzewo schyliło swe gałęzie w dół. Gdyby w jego koronie znajdowały się oczy, teraz z pewnością byłyby skierowane na miejsce pochówku.

 

W tej właśnie scenerii odbyć miał się wkrótce spektakl. Cichy księżyc rozrzucał swoje srebrne promienie po okolicy. Kojot wył gdzieś żałośnie. W miasteczku, stojącym dobry kawałek stąd, cichły już ostatnie z ostatnich odgłosów. Oto noc dochodziła do apogeum panowania. Kruk zaś powoli zniżał lot. Dojrzał już pod sobą, nieopodal, Wzgórze Wisielców. Gdyby miał usta zamiast dzioba, wykrzywiłby je w lekkim uśmiechu. Wleciał między gałęzie wyschniętego drzewa, aby po chwili przycupnąć na ziemi. Przeszedł kilka powolnych, ptasich kroków. Kraknął sobie od niechcenia. Spojrzał w górę, na niebo. Odczekał chwilę, odliczając w głowie sekundy. Kiedy nastała odpowiednia pora, poderwał się do lotu. W tym samym momencie spośród wyschniętego piachu wydobyła się ludzka ręka. Kruk przysiadł na jednej z gałęzi.

Do jednej ręki wkrótce dołączyła druga. Obie dzielnie rozgarniały piach, a trzeba powiedzieć, że czekało je jeszcze trochę roboty. Kruk kiwał sobie głową w monotonnym rytmie. Początkowo planował odliczać w myślach czas, jaki wygrzebańcowi zajmie wyjście z powrotem na powierzchnię. Szybko jednak uznał, iż nie chce mu się tego robić.

Po paru minutach do rąk i odgrzebanych resztek tułowia dołączyła głowa, wyglądająca równie blado i nieprzyjemnie jak cała reszta. Nikt nie rozkradł ubrania trupa, toteż wciąż miał na sobie brudną białą koszulę, na którą nałożono brązową kamizelkę. Kruk wytężył wzrok. Na lewej piersi wygrzebańca widniała dziura po kuli. To przynajmniej potwierdza tożsamość – pomyślał ptak. – Komu by się, cholera, chciało w normalnych warunkach celować w serce. Tymczasem wątpliwie martwy trup uniósł powieki. Jego wzrok mówił sam za siebie. Był absolutnie skonsternowany. Jakby nie wierząc do końca temu co widzi, wygrzebaniec uszczypnął się mocno w rękę. Zaraz potem omiótł wzrokiem wzgórze, w międzyczasie odkopując nogi i dolną część tułowia. Kruk, chcąc być miły, postanowił rozpocząć rozmowę.

 

– Ciepło dziś…

 

Mężczyzna skamieniał na chwilę. Błyskawicznie rozejrzał się dookoła. Przysiągłby, że na wzgórzu nikogo nie ma.

 

– Wyżej – mruknął pod dziobem kruk.

 

Wkrótce chłodne spojrzenie ptasich oczu skrzyżowało się z lodowatym wręcz wzrokiem wygrzebańca. Zapadła chwila niezręcznej ciszy, przerywanej jedynie silnymi podmuchami wiatru. Mężczyźnie pierwszemu puściły nerwy. Przez chwilę na jego twarzy odmalowała się panika. Patrząc ze strachem na własne dłonie, wyjąkał cicho:

– Czy to… jest piekło?

– Dla niektórych – odpowiedział mu kruk. – Ale inni świetnie się tu bawią. No, mniejsza. Na roztrząsanie plugawej kondycji tego świata przyjdzie jeszcze czas. A póki co – zleciał na ziemię i stanął przed wygrzebańcem. – Jestem Edgar. Gadający kruk.

Słowa ptaka jakby nie dotarły od razu do rozmówcy. Spojrzał on na swoją klatkę piersiową. Zobaczył ziejącą dziurę. Z czystej ciekawości włożył w nią wskazujący palec i poruszał nim.

– Fajne? – zagadnął kruk.

Dopiero teraz wygrzebaniec wrócił do niego. Otowrzył usta, chcąc coś powiedzieć. Słów jednak jakby zabrakło więc zamknął trupią gębę z powrotem. Miał w głowie masę pytań ale nie wybrał najlepszego z nich.

– Czego chcesz pieprzony gadający kruku?

– Mów mi po imieniu. Będzie szybciej – odpowiedziała mu cisza. – Dobra, w sumie rozumiem, że ciekawi cię parę rzeczy. Postaram się wyjaśnić to w miarę szybko, na szczegóły będzie czas potem. Więc… – odchrząknął – O mnie nie ma co gadać. Kim jestem każdy widzi. Przejdźmy zatem do ciebie. Masz na imię Robert i jakiś czas temu miałeś nieprzyjemne spotkanie z nieprzyjemnymi ludźmi, które się dla ciebie nieprzyjemnie skończyło. Krótko mówiąc: zginąłeś. Ale ktoś stwierdził, że można dać ci szansę.

– „Ktoś”?

– Ktoś, kto woli pozostać anonimowy. Skup się lepiej na swoim zadaniu.

– Nie przypominam sobie żadnego zadania… – Robert potarł skronie.

– Spokojnie. Po to między innymi jestem – kruk wzniósł dziób do nieba – Spójrz w noc. Pamiętaj kim jesteś.

 

Wygrzebaniec postąpił zgodnie z enigmatyczną wskazówką kruka. Nie wiedział czego może oczekiwać. Tym bardziej się zdziwił, kiedy w chwili patrzenia na nocne niebo, w jego głowie zaświtała pojedyncza myśl. Nie umiał jej nawet do końca ubrać w słowa. Przypominała niewielki błysk, wyładowanie elektryczne, które zapoczątkowuje pracę całej maszyny. Kolejne lampki w jego głowie zaczęły się zapalać.

 

Pamiętam… pamiętam wspomnień żar i księżyca czar,

Dawniej ten rąbek kojarzył mi się z uśmiechem

W gwiazdach widziałem ucieczkę.

Teraz jego chłód mnie przeraża,

Lodowatym szponem ściska moje serce.

Jakiś głos mi podpowiada, iż stałem się potworem,

Który pływa w morzu kości, gubi się w udręce…

Kruk popatrzył na niego jak na idiotę. Robert jednak kontynuował. Podniósł się z ziemi. Zastygłe kości i mięśnie chrupnęły przeraźliwie.

 

Gdzieś tam, całe lata stąd, ukazuje mi się cień,

Moje dawne życie.

Pełne marzeń i nadziei, pielęgnowanych starannie, nieraz skrycie.

Ze spluwą będąc za pan brat – tu spojrzał na pustą kaburę u pasa – chciałem pokonać i zmienić świat.

Niepomny na rozumu ostrzeżenia, odsłoniłem się na liczne cierpienia

Stanąłem na krawędzi przepaści, zatańczyłem z diabłem,

Nieodparcie szukałem najgorszych burz.

I oto jestem… śmierć, smród i…

 

– Kurz? – podpowiedział kruk. Robert jakby wyrwał się z zamyślenia i poetyckiego szału. Zamknął na chwilę oczy. Miał nadzieję, że gdy je otworzy wszystko okaże się złym snem. Oddychał głośno (jak na trupa). Zrobił kilka kroków na ślepo. Następnie odwrócił się w stronę ptaka i rozwarł kleiste powieki.

 

– Tak, wciąż tu jestem – nadmienił Edgar. – Więc jeśli przestałeś dramatyzować i gadać bzdury… – tutaj urwał na chwilę, oczekując ewentualnej reakcji rozmówcy – … to powinniśmy chyba pomyśleć nad twoim zadaniem.

– Tak… co mam właściwie zrobić?

 

– Konkrety! W końcu! Słuchaj. Pięciu wrednych typów wpakowało cię do tego grobu. Teraz pora, żebyś to ty wpakował do grobu ich. Czy to nie brzmi nieźle? – uśmiechnąłby się gdyby mógł. – Co powiesz?

 

Robert poczuł dziwne ukłucie. Wstrząsnęło nie tyle jego martwym ciałem, co duszą, która w tym ciele pozostała. Nie odpowiedział krukowi słowami. Wyszczerzył jednak zęby a oczy zaświeciły niebezpiecznie, niczym u bestii wyglądającej z jaskini.

 

***

 

Kiedy zaczynali schodzić po zboczu wzgórza, mocniejszy podmuch wiatru zakołysał szubieniczną liną. Robert zatrzymał się gwałtownie. W jego głowie cichy szept wypowiadał chaotyczne słowa. Ich karkołomne połączenie powodowało tylko mętlik. Wygrzebaniec spojrzał pytającym wzrokiem na kruka. Myślał, że dziwny ptak także słyszy niosące się wokół słowa. Mylił się. Kruk sfrunął na ziemię, stanął na dwóch łapach po czym przekrzywił głowę z niezrozumieniem.

 

– Coś nie tak? W tym tempie daleko nie zajdziemy.

 

Mężczyzna wziął głęboki oddech. Odwrócił głowę do tyłu. Dostrzegł jak szubieniczna lina lekko drży, na całej swej długości. Mógłby przysiąc, że gdy wpatrywał się w linę, głośność szeptów narastała. Kruk, tknięty nagła myślą, przyczłapał do wygrzebańca.

 

– Tia, słyszysz zmarłych, szefie.

– Zmarłych… – powtórzył pod nosem.

– Szybko załapiesz, że pewne miejsca mają taką…hmm, powiedzmy 'aurę'. Tutaj, jak się pewnie domyślasz, mamy do czynienia z aurą śmierci. Kolesie, których tu powieszono mieli jakieś swoje ostatnie myśli. No i te myśli w jakiś sposób, nie pytaj nawet jaki, połaczyły się na stałe z liną…czy tam czymś innym, nieważne.

– A więc ta chaotyczna gadanina to ostatnie myśli jakiegoś wisielca?

– Wisielców, jeśli mamy być konkretni. Każdy z nich umierając zostawił tu część siebie. Esencji, tak się chyba mówi. Z tym, że te wszystkie części średnio się ze sobą łączą. Stąd cały chaos.

– No proszę – Robert uśmiechnął się ponuro – Kiedyś… zastanawiałem się czy zmarli mogą naprawdę przekazać nam jakieś tajemnice.

– Mogą. O ile umiesz wydobyć z tej sałatki swoje ulubione warzywa, jeśli wiesz co mam na myśli.

 

Męzczyzna zatrzymał na kruku swoje spojrzenie.

 

– Nie, nie wiem.

– Dobra… – ptak westchnął. – To nie zawsze jest tak, że gadasz z duchami. Albo może tak: nie gadasz z żadnym konkretnym duchem. Oni…one…wszystko jedno, TO cię nie słyszy. Może dasz radę dosłyszeć się w tym wszystkim jakiś głębokich myśli albo wskazówek, ale zapomnij o pytaniach.

 

Robert otworzył się na dolatujące do niego szepty. Usilnie próbował wydobyć jakąkolwiek prawidłowość, jakąkolwiek 'fabułę' opowieści duchów. Szybko jednak zrozumiał, że jego wysiłek jest daremny. Mnogość i brak uporządkowania głosów powodowały jedynie zawroty głowy. Bez słowa odwrócił się na pięcie i ruszył w dalszą drogę, w dół zbocza. Kruk westchnął, po czym poderwał się do góry.

 

U stóp wzgórza stało kilka wbitych w ziemię drewnianych krzyży. Jakaś dobra dusza postanowiła zapewne uhonorować, chociaż szczątkowo, tych mniej popularnych spośród zmarłych. Robert dostrzegł postać, kręcącą się między krzyżami. Włóczyła nogami, wolno przemieszczając się z miejsca na miejsce. Kruk, ponownie widząc konsternację towarzysza, zleciał na sam dół wzgórza. Następnie przysiadł na jednym z krzyży. Patrzył wyczekująco na Roberta. Wygrzebaniec podszedł po chwili wahania. Tajemnicza postać wydawała się nie zwracać uwagi na nowych 'gości'.

 

– Co znowu? – z rezygnacją zapytał kruk, gdy tylko wygrzebaniec znalazł się blisko.

– Ten mężczyzna… – Robert wskazał przed siebie.

 

Kruk odwrócił się do tyłu.

 

– Chyba doświadczysz więcej i szybciej niż myślałem – powiedział, po czym zakrakał. Kraknięcie to przypominało westchnienie. – Tutaj zapewne masz klasycznego, nudnego wręcz, ducha. Niektóre miejsca mają swoje duchy opiekuńcze. Wiesz, laski, rzeczki i inne takie gówno. Tutaj z kolei mamy co innego.

– To po co mi mówisz o tamtym?

– Uprzedzam fakty – Edgar zrobił coś co mogłoby być zmarszczeniem brwi u kogoś, kto by te brwi miał. – Prędzej czy później natkniesz się na któregoś z tamtych żartownisiów. Z tym, że oni są duchami natury. Ten tutaj to zapewne zagubiona dusza, ściągnięta tu z powodu swojego upodobania do śmierci. 'Old habits die hard' jak to mówią. Może się zdarzyć, że miejsce-brama przyciąga do siebie takiego przyjemniaczka.

– I co on tutaj właściwie robi?

– Można powiedzieć, że upaja się atmosferą.

– Hmm – zamyślił się Robert – Dlaczego nie wydaje mi się to aż tak dziwne?

– Pewnie dlatego, że też jesteś popieprzony.

– Pewnie tak – na twarzy wygrzebańca pojawił się wymuszony uśmiech. – Czy mogę z nim…

…pogadać? – dokończył kruk. – Jasne, czemu nie. Ale nie spodziewaj się rewelacji. On nie do końca wie co się z nim dzieje.

– No to jest nas dwóch – mruknął Robert.

 

Podszedł bliżej dziwacznej postaci. Teraz dostrzegł wyraźniej jej wygląd. Był to mężczyzna, najpewniej koło pięćdziesiątki. Niechlujnie ułożone, posiwiałe włosy opadały mu na pobrużdżoną twarz. Wodził po okolicy dzikim wzrokiem. Sprawiał wrażenie, jakby czegoś szukał. Wygrzebaniec wciąż nie czuł się komfortowo w zaistniałej sytuacji. Jak bardzo by się nie starał dostosować, ciągle wracało do niego uczucie niedowierzania. Samo to wprawiało go w jeszcze większą konsternację. Czy trupy mogą mieć uczucia? Bał się, że jeśli podda swój stan dokładniejszej analizie, to jak nic postrada zmysły. Tymczasem Edgar wyglądał na znudzonego i wraźnie wyczekiwał rozwiązania sprawy. Dreptał sobie to tu to tam, co jakiś czas wydziobując coś z ziemi.

Duch w pewnym momencie zatrzymał spojrzenie na Robercie. Ten zerknął ukradkiem na kruka.

 

– Ułóż palce rąk w znak krzyża. To go uspokoi – nadmienił od niechcenia.

 

Robert sprawnie wykonał to polecenie. Nie zauważył jednak żadnej zmiany w sposobie zachowania stwora, który wciąz mu się dziwnie przyglądał.

 

– Żartowałem – powiedział po chwili Edgar. – On ci nic nie zrobi. Gdybyś był żywy mógłby jakoś wpływać na twoje emocje. Teraz jest bezsilny. Czuje, że ktoś wszedł na jego teren ale nie za wiele z tym może zrobić. To pytasz go o coś czy nie?

– Może… może tym razem sobie odpuszczę. Chodźmy stąd.

 

Z wolna minęli kolejne prowizoryczne groby. Przez cały ten czas śledziło ich niespokojne spojrzenie ducha. Gdy jednak tylko oddalili się od mogił, stwór powrócił do swojego monotonnego zajęcia.

 

***

 

Mikey zerkał pospiesznie na pozostałych graczy. Jego rozbiegane oczka dowodziły, jak bardzo bał się, że ktoś odkryje jego oszustwa. Jego stres przybrał jeszcze na sile, kiedy Ronnie posłał mu lodowate spojrzenie, mówiące „Wiem co robisz, gnido”. Póki co jednak na tym poprzestał. Pozostali pozostawali nieświadomi. Niezdarnie dobierali karty i wykładali je na stół, sącząc przy tym whiskey, podaną w szerokich szklankach. Czterech z sześciu mężczyzn popalało kolejne papierosy. Pozostająca wokół nich chmura dymu wyraźnie przeszkadzała temu z nich, który wydawał się stronić od używek. Był to względnie młody mężczyzna w okularach o orkągłych oprawkach. Wyraźnie próbował uświadomić otoczeniu, że pomimo towarzystwa, w którym przebywał, wciąż może spokojnie grać rolę lokalnego pastora – stróża moralności. Wyraźnie bawiło to siedzącego obok niego faceta z gęstą i dosyć długą brodą. Jego małe świńskie oczy coraz bardziej nieprzytomnie wodziły po okolicy, co jakiś czas zatrzymując się na zgrabnym tyłku którejś z panienek. W karty przegrywał na tyle, że już sobie właściwie odpuścił. Inaczej sprawa się miała z kolejnym z szóstki. Cała jego aparycja dawała do zrozumienia, że to jest ktoś. Przystojne rysy i dumne spojrzenie dodawały mu powagi, choć nie postarzały go. Jako jedyny był ubrany elegancko i schludnie, zaś wchodzący do saloonu nowi goście skłaniali mu się i zdejmowali na chwilę kapelusz. Nic dziwnego, wkrótce pan kolejarz miał tu grać pierwsze skrzypce. Jego inwestycje zaskarbiły mu cały haremik fałszywych przyjaciół, których nie brakło i tutaj. Obok kolejarza rozsiadł się jeden z bystrzejszych lokalnych pijaczków. Zaproszono go do gry tylko po to, żeby mieć parzystą liczbę graczy. Pijaczek z przyjemnością przystał na propozycję gry z tak ważnymi ludźmi. Nawet, jeśli faktycznie ważny był tylko jeden z nich a pozostali pozostawali po prostu w jego „polu rażenia”. Ostatni z grających, nazwany przed chwilą „Ronnie” przez większość czasu zachowywał ciszę i koncentrował wzrok na jednej czynności naraz. Jego surowa twarz nosiła na sobie wiele blizn. Każda z nich wiązała się ze wspomnieniem. Większość z tych wspomnień Ronnie najchętniej wyrzuciłby na dobre z głowy.

 

– Powiem „pas” panowie – powiedział podnosząc się z krzesła. – Miłej gry.

– Ronnie – kolejarz wyszczerzył zęby. – Co? Tak szybko? Myślałem, że nasza współpraca dopiero się zaczyna. Siadaj, jeszcze wiele takich gier przed nami.

 

Ronnie nie odpowiedział. Uśmiechnął się tylko lodowato, skłonił lekko głowę, po czym poszedł w stronę wyjścia. Cwaniaczek odetchnął z ulgą. Pastor również wydał się spokojniejszy. Kolejarz jedynie wzruszył ramionami. Brodacz zaś ledwo zauważył, że coś się stało. Tak naprawdę wkrótce wszyscy mieli się rozejść, każdy w swoją stronę. Połączyła ich jedna wspólna sprawa. Równie koleżeńskie co fałszywe zapewnienia o podtrzymaniu znajomości, pozostawały w sferze mrzonek. Wiedzieli o tym, ale najwidoczniej nikogo oprócz Ronniego cała ta fasada nie raziła.

 

***

 

Tymczasem wzrok Roberta przyciągnęły odległe światła. Z oddali mogły jawić się jako obietnica bezpieczeństwa, azyl pośród wszechogarniającej nocy. Niestety, równie dobrze mogły być słynnym światełkiem na końcu tunelu. Jeśli wygrzebaniec był czegoś pewien to tego, że jedna śmierć mu w zupełności wystarczy. Stawiał kolejne kroki po wypalonym słońcem kobiercu. Docierały do niego różne bodźce, najczęściej ukradowe ruchy oraz ciche piski. Pośród nielicznych kęp zieleni, jedni z mieszkańców pustkowia prowadzili swe nocne życie. Dawali upust energii, przymusowo tłumionej za dnia. Cieszą się brakiem słońca – myślał Robert. – Ja bym kurewsko dużo oddał za zobaczenie jednego promienia więcej.

 

Kruk zniżył lot. Zatoczył koło nad towarzyszem. Zaraz potem zapikował. Robert przyglądał się temu, nie wiedząc co myśleć. Wkrótce ptak usiadł mu na ramieniu.

 

– Zmęczyłem się – wyjaśnił Edgar. – Dość się nalatałem, żeby dotrzeć na czas na miejsce twojej… rezurekcji.

– Powiedz mi, Edgar…

– No?

Co to za osada, tam w oddali?

– Apokalipsa.

– Jaka znowu „Apokalipsa”?

– Miasteczko. Miasteczko „Apokalipsa”.

– Mieli jakiś specjalny powód, żeby je tak nazwać?

– Bo ja wiem… pewnie nie mają tu za ciekawego życia.

– Nie widzę związku.

– Pogadaj tylko z miejscowymi. Może wyjaśnią. Jeśli nie wyjaśnią, to może sam dojdziesz…

– Słuchaj – przerwał mu Robert, tknięty nagłą myślą. – Tak właściwie to kogo ja ścigam?

 

Edgar spojrzał na towarzysza i zatrzymał na nim wzrok. Przez chwilę nikt nic nie mówił.

 

– Nie pamiętasz, co? – wypalił w końcu kruk.

– Nie pytałbym gdybym pamiętał – mruknął Robert. – Nie potrafię nawet skojarzyć twarzy tej piątki. Pamiętam tylko uczucia, które do nich żywiłem. Ale poza tym… pusto.

– Widzisz, oni cię sprzątnęli bo za bardzo się rządziłeś. Wlazłeś z kumplami na ich teren i zacząłeś przeszkadzać im w robieniu ich roboty.

– Co to była za robota?

– Raczej co to jest za robota. Niestety wciąż ją kontynuują.

– Nieważne.

– Oj ważne, ważne. Ważniejsze niż myślisz. W końcu to dlatego w ogóle z nimi zadarliście.

– Czekaj – wygrzebaniec machnął ręką. – Po kolei. Jacy „my”? Mówiłeś o moich kumplach. Co to za jedni?

– Jeden z nich przyłączył się do ciebie w górach. Ukąsił go wąż i gdyby nie ty, trucizna wypaliłaby mu żyły. Potem, kiedy wydobrzał na tyle żeby gadać, rozmawialiście przez parę godzin. Nie pytaj o czym bo nie mam pojęcia. Po tej rozmowie zdecydował się do ciebie przyłączyć.

– Gdzie on teraz jest?

– W ziemi, kolego. W ziemi.

Robert przełknął ślinę – A ten drugi?

– Miejscowy. Dzieciak z bujną wyobraźnią. Spodobała mu się twoja gadka. Zapowiadał, że sam by to pewnego dnia zrobił.

– Zrobił co?

– Wywrócił całe to gówno do góry nogami.

– Ale nie dał rady… nie daliśmy rady… – Robert poczuł jak znów ogarnia go dziwne uczucie. Błysk, uderzenie, odległy odgłos gromu.

– Nie daliście. Dzieciaka też zabili. Nie zdążył nawet wyjąć broni. Okłamali go.

– Był… ktoś jeszcze… prawda?

– Tia. Ale zaraz zaraz, zbladłeś, nawet jak na trupa – Edgar spojrzał na kompana, prawie z troską. – Coś świta w główce, hę?

– Kobieta. Pamiętam jeszcze jakąś kobietę.

– Racja. Widzisz? Jak chcesz to potrafisz – zakrakał. – Kobieta była i co lepsze, dalej jest. Jej to już nie miałeś serca ciągnąć ze sobą. Tym lepiej dla niej.

– Jak oni wszyscy… mieli na imię?

– Typek z gór nazywał się Edward Kyle, w skrócie: Ed.

– Dzieciak miał na imię Boyl.

– Zgadza się. Kobieta z kolei, Laura.

 

Widzę teraz, widzę już ich martwe twarze,

Białe, smutne i przepełnione goryczą.

Gdybym mógł uciąłbym sobie język,

Ciągnący na zgubę choć przepełniony jadowitą słodyczą.

 

– O rany… – westchnął Edgar.

 

Niczym sęp… żerowałem na ich uczuciach,

Wciągnąłem ich w moją sprawę, uwiodłem złym urokiem.

Razem ze mną, na śmierć,

Szli odważnie, pewnym krokiem.

Obiecałem im sens, możliwośc spełnienia,

Lecz okłamałem ich…nie dałem upragnionego ukojenia.

Na sercu mam wyryte ich imiona…

Robert nagle urwał, zakaszlał. Cokolwiek przed chwilą zabrało głos w jego głowie, teraz zamilkło. Edgar przyglądał mu się z mieszaniną wyczekiwania i znużenia.

 

– Skończyłeś?

– Co się ze mną dzieje? – wygrzebaniec przetarł twarz.

– Jakaś twoja część dochodzi do głosu. Śmierć robi we łbie niezły mętlik.

– Sam się sobie mieszam…

Mi też mieszasz. Zasuwasz mi tu wierszem, a przecież poza wszystkim jestem tylko durnym ptakiem.

 

Robert zerknął na Edgara z lekkim niedowierzaniem.

 

– Jestem… – wygderał kruk, jakby się usprawiedliwiając.

– Idę tam, gdzie mi mówisz, że mam iść. Ścigam kogoś, kogo sugerujesz mi, żebym ścigał.

– Do czego zmierzasz?

– Zmierzam do tego… – Robert zrobił pauzę, wziąl głęboki oddech – …że nie wiem już właściwie co tu robię.

Ej, nie zrozum mnie źle. Jesteś tu bo, w pewnym sensie, chcesz tu być. Nie ściągnąłem cię z… no, gdziekolwiek byłeś. Po prostu nie chciałeś umrzeć.

– Czy to znaczy, że jestem jak ten duch koło drewnianych krzyży? Żywię się jakąś… atmosferą? Uczuciami?

– Eee tam – kruk pomachał przecząco głową. – Nie karmisz się uczuciami… przynajmniej nie bardziej, niż każdy inny człowiek. Poza tym, przede wszystkim, nie jesteś przywiązany do jakiegoś durnego miejsca. Możesz chodzić gdzie chcesz. Możesz gadać, myśleć. Możesz nawet rymować, dramatyzować i robić całą resztę tego cyrku.

– Nie jestem wtedy sobą…

– Ależ jesteś! Jak najbardziej jesteś. Tyle, że pewnie nie przywykłeś jeszcze do tej strony. Trochę głupio, że odkrywasz ją dopiero po śmierci…

– Dość! – przerwał Robert – Nie chcę nawet próbować wierzyć, że mój stan jest czymś normalnym.

– Faktycznie. Nieczęsto gada się wierszem.

– Odpieprz się już od tego.

– Mówisz, masz.

– Znów zapytam: gdzie mam iść i co mam zrobić?

– A gdzie chcesz iść i co chcesz zrobić?

– Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Jestem martwy…

– Nie wiem. A sądzisz, że ma?

– Kurwa! – krzyknął wygrzebaniec. – Możesz mi po prostu odpowiedzieć?!

– Jasne. Rób co chcesz – Edgar wykonał skrzydłami ruch przypominający wzruszenie ramionami.

 

Robert przysiadł na ziemi. Skierował wzrok w dół. Próbował uformować chaos w swojej głowie w jakiś konkretny obraz, jakąś wskazówkę.

 

– Chcę… oddać hołd tym, którzy ze mną poszli – powiedział w końcu.

– No widzisz? Jak chcesz to potrafisz – kruk zamilkł, napotykając lodowate spojrzenie towarzysza.

– P…pomożesz mi? – twarz Roberta błyskawicznie złagodniała. Proszenie o pomoc pozostawiło jednak na niej uczucie niesmaku.

– Pewnie. Po to tu jestem.

– Wiesz, gdzie są ich ciała?

– Boyl był miejscowy więc musieli, chcąc nie chcąc, pochować go po bożemu. Ed też się na to załapał. Tylko ciebie spotkało wątpliwe wyróżnienie.

– Czemu na tamtym wzgórzu?

– Nie wiem. Może to był taki mały rytuał z ich strony? Wiesz, żeby wymazać wszelkie wspomnienie o tobie. Wyrzucić cię poza granicę tego, co miejscowi uważają za swoje.

– Przypuszczasz to czy wiesz?

– Przypuszczam.

– Mhm.

 

Robert wstał z ziemi, otrzepał spodnie z kurzu. Niewiele im to pomogło. Edgar nie kazał na siebie długo czekać. Wykonał kilka silnych ruchów skrzydłami, po czym wzbił się nad ziemię.

Koniec

Komentarze

Klimat fajny, fabuła mało oryginalna, ale póki co ciekawa, ale niestety wykonanie pozostawia dużo do życzenia. No i, na litość boską, zlikwiduj tą kursywę i pogrubienia, bo to jest totalnie bez sensu.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Lubię ten fragment: "Nawet ziemia okazała się dla rzeczonego ciała życzliwą. Zamiast wzmagać gnicie, otulała je swoimi kamienno-piaszczystymi ramionami. Smętne i wysuszone drzewo schyliło swe gałęzie w dół. Gdyby w jego koronie znajdowały się oczy, teraz z pewnością byłyby skierowane na miejsce pochówku." Wyjątkowo Ci się udał.

Hm, kuryswa nie jest taka zła. Pasuje, jak mowi wierszem. Wiersze też mi się podobają. Szczególnie pierwszy. Zaś diialogi nie potrzebują kursywy. W pierwszym momencie myślałem, że gadają w myślach... ale to gadający kruk.

Klimat jest. Noc, kruk i trup ;) Nieźle tworzysz opisy.

Ten poker w śroku trochę miesza, nie wiadomo o co chodzi, ale rozumiem, pierwszy rozdział. Może potem się wyjaśni...

Nowa Fantastyka