- Opowiadanie: Urban Horn - Rzeźbiarz

Rzeźbiarz

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Rzeźbiarz

 

Oni giną. Są ojcami, mężami i synami. Ale wciąż giną. Umierają z rąk innych ludzi.

Chaos.

Karabiny laserowe, elektryczne i implozyjne zagłuszają krzyki cierpienia, ostatnie przedśmiertne błogosławieństwa, życzenia i przekleństwa. Smutna pieśń strzałów i wybuchów jest ostatnim, co usłyszą ci biedni, niewinni ludzie.

Chaos.

A oni wciąż giną. Ich zabójcy są stróżami prawa, karzą złych. Tych, których uznano za złych. Tych, którzy zbuntowali się przeciwko pseudo-nieomylnemu prawu.

Chaos.

Kane otworzył oczy. Westchnął rozpamiętując resztki nękającego go koszmaru.

Stacja Orbitalna ,,Mozart 8''. Jesteś u celu. – poinformował komputer pokładowy.

W rogu soczewki Kane wyświetlił datę i godzinę w ziemskich jednostkach. Jeszcze szesnaście godzin. Napił się napoju orzeźwiającego i usiadł, a fotel natychmiast dostosował się do jego nowej pozycji.

Mężczyzna odrzucił wpadające na twarz kosmyki czarnych włosów i wstał. Fotel wrócił do formy podstawowej, a drzwi kosmolotu otworzyły się. Ubrał długi, płaszcz ze skóry nieznanego bliżej Kane'owi morskiego stworzenia. Znane mu były jedynie jej właściwości, mianowicie dostosowanie koloru do otoczenia.

Wyskoczył na platformę lądowiska. Wypełniona powietrzem przezroczysta kopuła ze sztuczną ziemską grawitacją przylegała do bazy orbitalnej. Dziś było tu widać wielu gości, wszystkie platformy były zajęte lub zarezerwowane.

Kane skierował się do kulistego, pomarańczowego budynku stacji. Tysiące ogromnych okien ustawione były rzędami pod jej przezroczystym biegunem. Domyślał się, że to tam jest sala koncertowa.

Wszedł do środka, napotykając eleganckie, nowoczesne wnętrze przestronnej recepcji. Jednak tego typu wszechobecna elegancję wielokolorowych diod, i przezroczystych mebli miał okazję podziwiać zbyt często, by zrobiła na nim wrażenie.

Promień czytnika zaświecił w źrenicę nadchodzącego Kane'a.

– Zarezerwowany pokój czeka, panie Vessing. – Uśmiechnęła się do niego recepcjonistka. Jej włosy zmieniały kolor co kilka sekund dostosowując go do jaskrawych barw wszechobecnych diod. Bystre oko Kane'a rozpoznało w jej pozornej młodości około pięćdziesięcioletnią kobietę, która wiele lat temu sztucznie powstrzymała proces zewnętrznego starzenia. – Proszę potwierdzić przelew. – poprosiła ociekającym uprzejmością głosem i wyświetliła na czarnym blacie kontury dłoni.

– Proszę bardzo. – Głos przykładającego dłoń do czytnika gościa był ochrypnięty i gruby.

– Dziękuję. – Kobieta pokazała w uśmiechu swe bielutkie implanty. – Życzę miłego pobytu.

– Gdzie jest tu jakiś bar? – spytał ignorując uprzejmości.

– Tamtędy, panie Vessing.

– Dziękuję.

Przejście zaprowadziło go do równie nudnego, eleganckiego pomieszczenia. Siedząc w dopasowujących się do gości lożach upijali się bogaci strojnisie z ważnych planet. Zazwyczaj na jednego takiego przypadały dwie lub trzy młode kobiety. Kane widział, że nieczęsto były prawdziwe. Ale większość otoczenia nie odróżniała tych robotek od ludzi.

Barman obsługiwał wszystkich sprawnie przedłużonymi rękami o dodatkowym palcu. Kane usiadł przy barze, a nad ladą wyświetlił się hologramowy wybór alkoholi. Klikając konkretny można było pobrać próbkę smaku każdego z nich.

– Co podać? – spytał barman młodzieńczym głosem.

– Haen'xatoil.

– Jeszcze nikt tego nie zamawiał od czasu istnienia baru… – zdziwił się chłopak.

Kane przeszył go spojrzeniem jadowicie niebieskich oczu.

– Więc niech będzie pan tak łaskawy – mówił powoli, jakby dobierając każde słowo – i nie zepsuje go domieszką żadnego lodu czy wody.

Barman nie odpowiedział, tylko natychmiast postawił przed Kane'em szklankę wyposażoną, jak wszystko, w zmiennobarwne diody, i napełnił ją. Klient zrobił mały łyk i delektował się smakiem.

– Nawet tutaj niewielu ludzi stać na taki rarytas. – Usłyszał obok siebie. Zobaczył kobietę o długich, czarnych włosach z zielonymi pasemkami idealnie pasującymi do zieleni jej szminki i sukni, która sięgała do połowy ud, czyniąc ją chyba najprzyzwoitszą dziewczyną w barze. Na oko była około trzydziestki. Mimo najprostszego stroju wyróżniała się urodą.

Interaktywna soczewka zapisała obraz twarzy. W ciągu mikrosekund wyszukała w sieci nazwisko, zawód i formalną historię. Jednak nic, co formalne go nie interesowało.

– Czyżby pani też do nich należała? – spytał Kane robiąc kolejny łyk.

– Wręcz przeciwnie. Rig, nalej mi też szklaneczkę. – Zwróciła się do barmana, który wyglądał, jakby nic już nie mogło go zaskoczyć.

– Na mój koszt. – Zaskoczył go Kane.

– O, dziękuję, panie…

– Kane Vessing.

– Diana Martineya, miło mi. – podała mu rękę, a on delikatnie ujął jej dłoń i ucałował zgodnie z dawnym obyczajem. Diana nie kryła zdziwienia.

– Cóż więc pan robi na Mozarcie 8, panie Vessing? – spytała lekko zmieszana.

– Wydaję oszczędności. A przyleciałem na jutrzejszy koncert. I proszę mówić mi po prostu Kane. A pani nawet nie pytam, w sumie to dla pani tutaj jestem. – Uśmiechnął się i znów upił łyk gęstego, mocnego alkoholu.

– Obyś się nie rozczarował, wcale nie jestem taka dobra. – Ostrzegła.

– Jak to, zleciały się szychy z kilkudziesięciu układów planetarnych by usłyszeć twoje wykonanie cyberopery, a ty nadal nie sądzisz, że jesteś dobra?

– Większość z nich przyleciała dla występującego po mnie Brera Segettiego – odparła z przekonaniem, po czym spojrzała mu w oczy z dziwnym, tryumfalnym uśmiechem, który jeszcze dodał jej uroku. – Ty pewnie też, co nie?

– Między innymi – przyznał. – Segetti jest cenionym klasykiem, chciałbym go zobaczyć. Ale uwielbiam też odkrywać mniej znane, młode talenty.

– Przekonamy się. A ty czym na co dzień się zajmujesz, Kane? – spytała upijając łyk.

– Żyję po części z emerytury wojskowej. Odszedłem po pewnej akcji, która zmusiła mnie do zakwestionowania prawa. Teraz wykładam historię.

– Historię? To ciekawe – powiedziała, a Kane zobaczył, że ma widoczny uraz do wojska. – Co konkretnie?

– Historię powszechną, ale specjalizuję się w historii religii i kultury. Szczególnie ziemskich. W ogóle w czasach istnienia Ziemi.

– I takiego historyka stać na ten napój, na który skąpią wszystkie takie szychy? – dziwiła się.

– Jeśli taki historyk żyje z dnia na dzień… Wtedy tak.

Uśmiechnęła się w jeszcze inny, uroczy sposób. Jak zawsze szczerze. Tym razem z podziwem.

– Niewiele wiem o historii Ziemi. Nigdy tam nie byłam. Liczy się czas rachubą Ziemi, a ja niemal nic nie wiem o tej planecie… Wstyd przyznać, że nie znam kolebki własnej rasy.

– Rozumiem, że chcesz, bym ci opowiedział?

– Bardzo chętnie posłucham. – Tym razem uraczyła go uśmiechem rozradowanej dziewczynki. – U mnie w pokoju.

 

 

Nie wzięli żadnych narkotyków polepszających doznania. Nie użyli żadnych akcesoriów. Po prostu czerpali przyjemność ze swej ludzkiej natury, nacieszali się wzajemnym istnieniem. Kane podziwiał jej nieskazitelne ciało, bez modyfikacji genetycznych, piękne z natury.

Nieliczne, migające melancholijnie w rytm elektronicznej muzyki neony robiły wspaniałą atmosferę.

– Diana? – szepnął, odrywając na chwilę usta od jej ust.

– Tak?

– Pachniesz ziemskimi kwiatami – powiedział i pocałował ją w szyję, czując jak szczytuje. Wyprężyła się, wpijając mu paznokcie w plecy.

Padła na gorącą od miłosnych igraszek pościel dysząc z satysfakcją. Patrzyła na jego twarz, z której trudno było odczytać jego wiek i uczucia. To wszystko jednak dało się ujrzeć w jego mądrych, błękitnych oczach.

Kane przyszedł z nią tutaj licząc na jednorazową przygodę. Jednak w sercu poczuł dziwne uczucie, dawno już zapomniane. Słabość, którą powinien wypędzić, ale wiedział, że jakkolwiek będzie się starał, nie da rady.

Nie znał wcześniej dziewczyny takiej jak Diana. Niewiele takich było. Prawdziwych, bez zamiłowania do pieniędzy, naturalnych pod każdym względem.

Padł obok niej i dłonią musną jej policzek.

– Opowiedz mi swoją historię, Diana. Chcę ją poznać – poprosił.

– Dobrze, Kane. – Zwinęła się uroczo. Nawet nie wyglądała na zaskoczoną. – Nie ma w niej nic niezwykłego, ale mogę ci ją opowiedzieć. Urodziłam się na planecie Saos. Prymitywna, słynąca z handlowców, kilka lat świetlnych stąd. Wychowywałam się w biednej rodzinie. Ale, pewnie jako były wojskowy o tym słyszałeś, wybuchła rebelia. Ludzie zbuntowali się przeciw prawu, nowemu władcy i zwierzchnictwu Rady. A wojsko, zamiast zaakceptować, albo chociaż opamiętać ludzi i im zagrozić, wybiło wszystkich. Wszystkich, którzy w tym uczestniczyli. I ich rodziny. Byłam wtedy sześcioletnią dziewczynką. I… zostałam sierotą. Potem ktoś zobaczył mój talent i od tego czasu występuję tu i tam, poznając ludzi, którzy po kilku dniach znikają z mojego życia…

Kane minę miał grobową, jak prawie cały czas. Ale jego oczy mówiły, że coś jest nie tak.

– Kane? – Zdziwiła się, widocznie zauważając to.

– To rzeź na Saos skłoniła mnie do odejścia z wojska. Przepraszam – powiedział smutno.

Zapadło milczenie, które dłużyło się niepokojąco. Delikatnie dotknął jej policzka. Nie odrzuciła go. To dobrze.

– Nie sądziłam – Uśmiechnęła się szyderczo – że jesteś taki stary, Kane!

– Oj, swoje lata mam – przyznał, zbliżając się do niej – ale nigdy nie spotkałem takiej kobiety, jak ty, Dianka.

– Jeszcze nikt mnie tak nie nazwał.

– Cóż, jestem więc pierwszy. – Pocałował ją namiętnie. Ugryzła go lekko w wargę. – Dianka.

 

 

Nie umiał skupić się na zadaniu. Wstając stwierdził, że zostały jeszcze trzy godziny. Nie budził Diany, zostawił jej jedynie wiadomość w systemie pokoju. Widzimy się po występie. Powodzenia. Kane.

Sam tymczasem poszedł do swojego pokoju. Przyłożył dłoń do czytnika i wszedł do pomieszczenia większego nawet, niż pokój Diany. Podszedł do szafy, która wyświetliła wybór odzieży z możliwością wprowadzenia własnego projektu.

Niebieskooki ubrał czarny garnitur z zielonymi, ruchomymi wzorami, które zmieniały układ co kilka sekund. Podszedł też do stojącego na biurku zestawu kosmetycznego, i generatorem pigmentowym zabarwił włosy, brwi i paznokcie na niebiesko. Na paznokciach automatycznie pojawiły się czarne wzory dostrojone do tych na marynarce.

Cały czas myślał o Dianie. Podczas spędzonej z nią nocy po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat nie miał tego przerażającego snu. W ogóle nie miał snu. Spał spokojnie. Niemal zapomniał już jak to jest.

Ale to, że straciła wszystkich podczas Rebelii na Saosie nie dawało mu spokoju. Czuł się winny. Niewykluczone, że sam zabił jej bliskich. A ona mu to wybaczyła. Jednak chciał jej to wynagrodzić.

Otrząsną się z marzeń i spojrzał na holozegar. Jeszcze półtorej.

A opera zaraz się zacznie. Wyszedł z pokoju i udał się windą do Sali koncertowej, z której rozciągał się wspaniały widok na kosmos. Przyjrzał się pustej scenie, oraz wszechobecnym głośnikom i holoprojektorom. Zapowiadał się wspaniały występ.

Goście siedzieli przy stolikach, a nieodróżnialne od ludzi, młode, śliczne robotki oraz przystojne roboty dbały o ich wygodę. Było wiele pustych miejsc, ludzie jeszcze się schodzili. Kane widział przedstawicieli różnych planet mówiących różnymi akcentami i jedzących egzotyczne świństwa, których sam w życiu nie wziąłby za jedzenie.

Usiadł przy pustym, dwuosobowym stoliku. Od razu pojawiła się przy nim robotka i spytała uprzejmie, czy chciałby coś do jedzenia lub picia. Wyświetliła przed nim hologramowe menu.

– Szklankę Haen'xatoil poproszę. – Przywołał nazwę z pamięci. Na szczęście tego typu robota nie da się zaskoczyć.

– Proszę chwileczkę poczekać – powiedziała, i oddaliła się kręcąc biodrami. Kane nie odprowadził jej wzrokiem. Patrzył na scenę, na którą wszedł jakiś tutejszy zarządca. Był niski i wydawał się zdecydowanie starszy, niż był w rzeczywistości. Jednak bystre oko Kane'a nie pomijało żadnego szczegółu. Podobnie jak interaktywna soczewka w nim umiejscowiona.

Powitał serdecznie gości i zapowiedział występ młodej, utalentowanej Diany Martinoyi.

Kane wyświetlił zegar w rogu soczewki. Jeszcze godzina.

Na scenę wyszła dziewczyna, która od wczoraj bez przerwy gościła w myślach Kane'a. Jednak w tej długiej, czarnej sukni, pełnej świecących punktów wyglądających jak gwiazdy w kosmosie, wyglądała jeszcze bardziej olśniewająco. Zauważył, że przedłużyła włosy i pozbyła się pasemek, a usta pokryła czarną szminką.

Melodia wypełniła całą salę. Pojawił się dźwięk i obraz, na ekranie za Dianą i w każdym kącie sali widać widniały plamy, których kształt i barwa w jakiś trudny do wyjaśnienia sposób dostosowywały się do melodii.

Gdy Diana wydała z siebie pierwszy dźwięk, barwy i kształty eksplodowały. Kane uśmiechnął się słysząc czystość i piękno jej głosu. Z pewnością nikt nie powie tego głośno, ale prawdopodobnie była lepsza od samego mistrza Segettiego.

Jak każda wzruszająca cyberopera, ta przypomniała mu rebelię na Saos. Wydarzenie, gdy jego życie się odmieniło.

Ten taniec dźwięków i barw trwał długo, ale skończył się nagle, wyciągając Kane'a z otchłani wspomnień.

Wszyscy zaczęli klaskać, niektórzy wstali. Diana ukłoniła się grzecznie i powoli opuściła scenę. Odprowadzana spojrzeniami, gratulacjami i oklaskami szła się prosto do stolika Kane'a.

Zdążył sprawdzić czas. Jeszcze dziewięć minut.

– Witaj, Dianka. – Uśmiechnął się. – Było genialnie. Co ci zamówić?

– Nic, dzięki. Muszę ochłonąć – powiedziała, a Kane wyczuł w jej głosie nie niechęć do zamówienia czegoś, a litość nad portfelem biednego historyka.

– Jeszcze dwa poproszę. – Zwrócił się do przechodzącego kelnera wskazując na kieliszek, który zdążył opróżnić podczas cyberopery.

– Oh, Kane…

– Nie ma za co. Jesteś wspaniała, tak jak przewidziałem. Nawet lepsza. – Pieszczotliwie położył dłoń na jej dłoni.

– Przesadzasz… – Udała zawstydzenie. Widać przywykła do takich komentarzy.

– Więc wszyscy tu przesadzamy. – Ruchem ręki ogarną całą salę.

– Poczekaj, aż usłyszysz mistrza Segettiego!

– Dobrze, porównam do mistrzyni Matinoyi.

Kelner przyniósł dwa kieliszki, postawił je przed nami i napełnił. Ukłonił się i poszedł obsługiwać innych gości.

– Za twoje przyszłe sukcesy, Dianka. – Kane uniósł kieliszek.

– Wolę wznieść inny toast.

Niebieskooki zrobił zdziwioną minę.

– Za nas, Kane.

Ukrył zdziwienie.

– Za nas, Dianka – zawtórował. Chociaż to niemożliwe, dodał w myślach.

Na scenę znów wyszedł zarządca stacji. Mówił chwilę o talencie Diany, po czym zapowiedział długo oczekiwanego mistrza cyberopery, Brera Segettiego.

Segetti pojawił się na scenie. Miał na sobie czarny garnitur i jaskrawy, niebieski krawat. Był człowiekiem, ale różnił się od ziemskiego wzorca rasy ludzkiej. Pochodził z planety Raam. Modyfikacje genetyczne kolonizatorów Raama stały się dziedziczne i od tego czasu Raamowie są chudsi od przeciętnego człowieka, mają szarą, twardą skórę z głową pokrytą chityną zamiast włosów, oraz stale otwarte, wielkie oczy. Całe niebieskie, niczym dwa ogromne diamenty.

Brero zaczął śpiewać, a Kane poznał słowa pradawnego, ziemskiego języka.

Sprawdził zegar. Cztery minuty.

– Dianka…

– Tak?

– On śpiewa w języku Ziemian.

– Rozumiesz to? – zdziwiła się.

– Tak…

– Więc o czym mówi?

– O tym, jak żyło się na Ziemi przed skolonizowaniem kosmosu. O zgubnej wierze, która motywowała słabych ludzi. Religii, czyli kłamstwie, które pozwalało im przetrwać – tłumaczył, nachylając się do niej.

– Co to było?

– Pewnie słyszałaś o Bogu? Wierzyli we wszechobecną istotę, która ich stworzyła i ingerowała w ich życie.

– Wszechobecną?

– Tak. – Wsłuchał się w opowieść Segettiego, który w piękny sposób przekazywał to, o czym mówił Kane. Był jednak pewien, że rozumie go jako jedyny. Zdarzali się jeszcze fanatycy historii starej Ziemi. Był przecież jednym z nich. Widać Segetti także. – Wszechobecną. Utrzymywali, że jest w każdym i jeśli będą postępować zgodnie z jej zasadami, po śmierci pójdą do krainy wiecznego szczęścia. I ta istota była nieskończenie dobra.

– Więc czym tłumaczyli pojawienie się zła? – zainteresowała się.

– Ludźmi, ich wolną wolą. Czasem obłudna wiara spełniała swe zadanie i motywowała ludzi, dając im nadziei. Dopiero później doszliśmy do wniosku, że nadzieja jest zawsze, ale w nas, i nie nazywa się Bóg, lecz nosi nasze imię. Były też jeszcze gorsze strony wiary.

– Jakie? – spytała.

Kane sprawdził zegar. Minuta. Może zdąży wytłumaczyć, ale teraz to i tak nieistotne.

– Wyznawcy Boga podzielili się. Mięli różne sposoby wyznawania go. Nadawali mu różne imiona. Jahwe, Allah, Jehowa… I wiele, wiele innych. A każdy wierzył, że ci drudzy są źli i bezczeszczą Go. I wszczynali wojny. Mordowali ludzi w imię Boga, który zabraniał przemocy.

– Gdzie tu logika? – spytała, a Segetti zawtórował jej zadając to samo pytanie w pradawnym języku swym pięknym, czystym głosem.

– Cóż, musimy być wyrozumiali, to byli prymitywni ludzie…

I stało się. Klatka piersiowa mistrza wybuchła krwią. Ciało padło na ziemię. Muzyka ucichła. Ludzie zaczęli wrzeszczeć i panikować, zrywali się z miejsc, pędzili do wyjścia. Kane wstał i wskoczył na stolik. Skacząc nad głowami panikujących ludzi dostał się na scenę. Klęknął przy ciele Brera Segettiego i dotknął jego czoła.

Chip hiperprzestrzenny uaktywnił się. Czas zatrzymał się na mikrosekundę. I ruszył do tyłu. Ludzie wracali, siadali na miejscach. Ciało mistrza podnosiło się. Tkanki wracały na miejsce, zasklepiając ranę. Pocisk leciał tam, skąd go wystrzelono. Kierował się w stronę pomieszczenia kontroli holoprojektorów. Było ono ukryte za czarnym ekranem obok wejścia.

Czas cofał się, wysysając z Kane'a siły.

 

 

– Jakie? – spytała Diana.

Kane sprawdził zegar. Minuta. Trzeba działać.

– Przepraszam cię, Dianka – powiedział wstając. Szybkim krokiem ruszył do pomieszczenia kontroli, ignorując pytania dziewczyny. Nie oglądał się.

W kilkanaście sekund znalazł się przy drzwiach. Nacisnął czytnik na klamce.

Dostępu nie udzielono.

Kane znów włączył chip. Przegenerował układ linii papilarnych. Znów przytknął palec do czytnika.

Wilbour Wiltzer, identyfikacja pomyślna. Dostępu udzielono.

Kane wpadł do pomieszczenia, zastając ubranego na czarno człowieka celującego z karabinu w jednostronnie przezroczystą ścianę. Mężczyzna przeniósł celownik na Kane'a, który uaktywnił chip telekinetyczny. Uniósł dłoń. Fala odrzuciła niedoszłego zamachowca i uderzyła nim o ścianę. Karabin spadł obok niego.

Tamten skoczył po niego. Kane podniósł drugą rękę materializując w niej pistolet implozyjny. Natychmiast wypalił.

Implozja zmiażdżyła nogi zamachowca, skruszyła kości i przerobiła kończyny w krwawą miazgę. Zanim zawył z bólu Kane zdążył zamknąć drzwi telekinezą.

– Kto to zlecił? – spytał, mierząc do niego.

Zamachowiec nie odpowiadał. Syczał tylko patrząc na to, co przed chwilą było jego nogami.

Chip telekinetyczny znów aktywował się w mózgu Kane'a. Siłą woli ścisnął narządy wewnętrzne ubolewającego. Tamten wyprężył się i zawył.

– Kto to zlecił? Nazwisko – poprosił Kane puszczając.

– Def Hecrin.

– Na pewno? – Jeszcze mocniejsze zgniecenie.

Cierpiąc złapał się za brzuch. Przytaknął.

Kane uwierzył. Strzelił mu w głowę kończąc jego męki, po czym zdematerializował pistolet i wyszedł z pomieszczenia. Szybkim krokiem szedł w stronę Diany. Obiecał sobie, że obędzie się bez pożegnania. Jednak musiał to zrobić.

– Dianka… – zaczął, nawet nie siadając.

– Co się dzieje, Kane?

– Muszę iść.

– Gdzie?

– Nie mogę ci powiedzieć.

– Zabierz mnie ze sobą! – krzyknęła, a kilku ludzi obejrzało się na nich.

– Dianka, nie mogę…

– Czemu?

– Proszę, nie każ mi tego robić… – spuścił wzrok.

– Kane, proszę. Nigdy nie poznałam kogoś takiego…

Spojrzał w stronę drzwi. Nadchodzili. Przeklął i skarcił się w myślach.

– Teraz to musisz ze mną iść. Niepotrzebnie się na mnie skazałaś – powiedział i ruchem ręki otworzył tunel. Chwycił ją za rękę. Nikt inny nie zobaczył powstałego porzejścia.

– Co to? – zdziwiła się.

– Tunel hiperprzestrzenny.

– To nielegalne…

– Wiem, chodź. – pociągnął ją.

Wbiegli do tunelu.

Dookoła była mieszanina barw i dźwięków. Jak w cyberoperze. A na końcu światło. Nie dało się sprecyzować czasu, jaki zajmowało przejście tunelu. W rzeczywistości nie trwało to nawet mikrosekundy, ale dla Diany i Kane'a mogło to być zarówno dziesięć sekund jak i dziesięć godzin.

Wyszli pośród wysokich drzew o ogromnych koronach. Diana zrobiła kilka kroków odgarniając sięgającą jej do pasa trawę i kwiaty. Spojrzała na obsypane gwiazdami nocne niebo, na którym widniały dwa księżyce.

– Gdzie my jesteśmy, Kane?

– XRQ2038A. Nadająca się do zamieszkania a niezamieszkana. Cholerna rzadkość, ale najbliższa brama hiper jest jakiś tysiąc lat świetlnych stąd. Ludzkość długo nie pozna tego miejsca. – mówił, brnąc przez trawę w miejsce, gdzie czysta ziemia nie pozwoliła na sobie wyrosnąć żadnym roślinom.

– Kim jesteś?

– Długa historia. A my nie mamy czasu. Zaraz przyjdą. Odsuń się. Oni zabiliby i ciebie.

– Kto ,,oni''?

– Strażnicy – powiedział, a tunel hiper znów się otworzył. Naprzeciw Kane'a wybiegło pięciu ubranych w opięte stroje mężczyzn. Mieli hełmy, pełno ochraniaczy i byli uzbrojeni po zęby.

Kane też zaczął się zmieniać. Wygenerował na sobie cienki, czarny pancerz, który zastąpił garnitur. Wysokie, zapinane klamrami pancerne buty zastąpiły lakierki. Na dłoniach pojawiły się skurzane rękawice, a włosy wróciły do dawnego, czarnego koloru.

W jego ręce pojawił się pistolet, ale materia przeformowała się. Broń jakby zrosła się z ręką Kane'a, stanowiła jej przedłużenie. I stała się cienkim, jednosiecznym, czarnym mieczem.

Diana obserwowała to wszystko cofając się. Widziała, jak czworo Strażników również przegenerowuje swoją broń w miecz, przyjmując wyzwanie. Ale jeden strzela.

Kane jednym skokiem uniknął wiązki lasera i znalazł się przy nich. Skośne cięcie rozpłatało brzuch strzelającego. Diana widziała, jak płynnie omija padający na niego cios. Jak zasłania się przed uderzeniem, przejmuje energię zderzających się mieczy i z obrotu ścina głowę wroga. I znów z gracją, niemal tanecznym ruchem unika cieć z obu stron, unikając nogi.

Wyprost. Wybicie. Cięcie. Kolejny trup. A wszystko tak szybko.

I znów na Kane'a pada atak z dwóch stron. Ale on znika, miecze przecinają powietrze.

Pojawia się za ich plecami. Poziome cięcie przecina dwa kręgosłupy. Strażnicy padają martwi.

– Dianka… – Kane ruszył w jej stronę a miecz zniknął z jego dłoni.

– Kim ty jesteś? – spytała, bardziej ze strachem niż z wyrzutem.

– Zacznijmy od nazwiska. Nazywam się Kane Blacker. I nie uczę historii. Ja ją tworzę i naprawiam.

– To znaczy?

– Usiądź proszę, opowiem ci wszystko – powiedział, delikatnie dotykając jej policzka. Gdy podnosił dłoń rękawiczki zniknęły.

Diana usiadła pod drzewem. Była zdziwiona i przestraszona, ale to nie Kane'a się bała. Usiadł tuż obok niej. Nie odsunęła się. Patrzyła tylko zaciekawiona i czekała, aż zacznie mówić.

– Słyszałaś kiedyś o Zakonie Rzeźbiarzy Nowego Świata? – spytał.

– Tak, ponoć byli to rebelianci zgładzeni ponad dwieście lat temu…

Kane uśmiechnął się.

– Rada chce byście tak myśleli. Ale nie, Zakon istnieje i działa. I ja jestem na to najlepszym przykładem. Jestem Rzeźbiarzem. Mamy władzę nad hiperprzestrzenią. Korzystamy z innych wymiarów i zmieniamy bieg wydarzeń, przepowiadając kto dobry zginie, a kto zły przeżyje. I zmieniamy to, choć taka ingerencja jest karana śmiercią w każdym zakątku wszechświata. Tak, wiem, to brzmi baśniowo, nie ma takiego groteskowego podziału na dobro i zło, ale wiemy jak będzie wyglądać przyszłość ludzi, którzy przeżyją. I ratujemy tych, którzy na ratunek zasługują.

– Ale… Kogo ty uratowałeś?

– Brera Segettiego. Został zastrzelony przez zamachowca, ale cofnąłem czas i nie dopuściłem do tego. To była moja misja. Ale nie udała się do końca.

– Czemu?

Spojrzał na nią i uśmiechnął się. Jednak w jego oczach dostrzegła smutek.

– Skazałaś się na mnie, Dianka.

Jej uśmiech tym razem świadczył o pełnym zadowoleniu. Zbliżyła się i pocałowała go w usta, zostawiając ślad czarnej szminki.

– Wierz mi, Kane, to była chyba najlepsza decyzja w moim życiu.

 

 

Kosmolot wyleciał z bramy hiper. Z prędkością stu tysięcy kilometrów na sekundę pędził w stronę planety Aeria. Kane dla odprężenia sterował ręcznie. Lubił latać.

– Mówiłeś prawdę o rebelii na Saos? – spytała Diana. Nachyliła się, a fotel waz z nią. Przytuliła Kane'a od tyłu na ile tylko pozwalały siedzenia. Całą kabinę wypełniał zapach jej kwiatowych perfum.

– Tak. To po niej wstąpiłem do Zakonu.

– Zastanawiam się… A ci Strażnicy… Nie mogą zabić tych których ocaliłeś, wiedząc, że mieli zginąć?

– To byłoby tylko działaniem w nowej, zmienionej rzeczywistości. Z tym, co zrobiłem, muszą się pogodzić. Znaczy… Chcą, a wręcz mają nakaz zabicia mnie. Jestem poszukiwany, jak wszyscy Rzeźbiarze. Dlatego ukrywałem się pod innym nazwiskiem.

– I zawsze cię znajdują, ci Strażnicy?

– Najczęściej – przyznał. – Zawsze mają lekkie opóźnienie, bo muszą załatwić nakaz skorzystania z hiperprzestrzeni, ale zwykle robią to błyskawicznie. Dlatego używam tamtej planety. Nie chcę walczyć wśród ludzi, a przecież nie sprowadzę ich do siebie.

– Dlatego nie możemy tunelem dostać się na Aerię! – Zrozumiała.

– Właśnie dlatego. O, popatrz, zbliżamy się – Zmniejszając prędkość kosmolotu wskazał jej błękitną planetę. Zdziwiła się, nie zauważając śladu lądu. Gdy wchodzili w atmosferę była już pewna, że takiego niema. A kosmolot pikował w dół.

– Kane?

– Hm?

– Tu jest sama woda.

– No.

– Mówiłeś, że tu jest siedziba Zakonu.

– Jedna z kilku, Rzeźbiarzy jest więcej, niż myślisz.

Kosmolot wciąż pikował.

– Ale… Kane, uważaj, nie odbijesz!

– Nie mam zamiaru. – Uśmiechnął się, a ona zrozumiała.

Pojazd wbił się w wodę. Dopalacze schowały się, ustępując miejsca dwóm śrubom. Kosmolot, będący jednocześnie łodzią podwodną zaczął zagłębiać się coraz bardziej. Kane włączył światła. Po chwili Diana zobaczyła ogromny, półkolisty budynek bez okien, idealnie wkomponowany w faunę i florę morskiego dna.

 

 

– Witam, panie Blacker. Czyżby pan Gadivean zapomniał mi wspomnieć, że spodziewamy się gości? – zapytał robot Will gdy tylko otwarły się drzwi kosmolotu. Will nie był nawet ucharakteryzowany na człowieka, jak niewiele robotów w tych czasach.

– Pan Gadivean nic o niej nie wie – powiedziałem wychodząc na platformę. Potem pomogłem wysiąść Dianie. – I nic mu nie mów, sam mu o tym powiem. Poznaj proszę, Will, to jest Diana Martinoya. Dianka, to jest Will, pomocnik Mistrza.

– Miło mi. – Uścisnęła dłoń robota, po czym zwróciła się do mnie. – Jakiego Mistrza? – spytała.

– Alexander Gadivean, Mistrz Rzeźbiarzy. Chodź, poznasz go.

Diana dziwiła się, przechodząc przez piękne korytarze bazy. Podziwiała ściany obite prawdziwym drewnem, świeczniki i obrazy w złotych ramach. Spodziewała się pewnie metalowej puszki. Nic bardziej mylnego. Rzeźbiarze kochają Piękno i Sztukę.

Kane otworzył jedne z drewnianych drzwi. Nie wymagały identyfikacji, po prostu wpuściły go po naciśnięciu metalowej klamki. Puścił Dianę przodem.

Pomieszczenie było wielkie. Wszystkie meble, drewniane szafy, biurko, dywan, lampa, zdawały się być dziełami sztuki. Ogromne wrażenie zrobiły na Dianie ustawione w regałach książki. Były ich tu tysiące, a ona nigdy nie widziała słowa zapisanego na papierze. Trudno się dziwić, papier przestał być używany, a ceny zachowanych książek nieraz przekraczały ceny kosmolotów.

Za zabałaganionym biurkiem dostrzegła wysokiego, barczystego mężczyznę. Siwe włosy do ramion, kilkucentymetrowa broda i zmarszczki zdradzały jego podeszły wiek, choć posturę miał młodzieńczą.

– Witam w siedzibie Rzeźbiarzy pani Diano. – Wstał i ruszył w naszą stronę. – Jestem Alexander Gadivean – przedstawił się, wyciągając rękę na powitanie.

Ku zaskoczeniu Diany on również nie omieszkał ucałować jej dłoni.

– Skąd pan…? – zdziwiła się, ale nie dokończyła, widząc karcący wzrok Kane'a.

– Skąd wiem jak się nazywasz? To zbyt prywatne pytanie. Po prostu wiem – odpowiedział Mistrz. – Zdobyłeś informacje? – spytał Kane'a.

– Tak, Mistrzu. Zamach zlecił…

– Na to czas przyjdzie później, nie zanudzajmy pani Martinoyi.

– Mogę pokazać jej bazę?

– Oczywiście, Kane.

Wyszli na korytarz.

– Skąd macie tyle książek? – spytała natychmiast.

– Rzeźbiarze kochają Piękno i Sztukę – odpowiedział zagadkowo. Nie drążyła tematu.

Doszli w końcu do niewielkiego pomieszczenia z dwoma fotelami skierowanymi w stronę szyby. Za nią było łóżko, na którym leżała skąpo ubrana kobieta, zdecydowanie młodsza od Diany. Wyglądała na szesnaście lat. Całe jej ciało było podpięte do skomplikowanej aparatury o nieznanym Dianie przeznaczeniu. Na ścianach zobaczyła też holoprojektory, które póki co nic nie wyświetlały.

– Oto nasza Widząca. Nazywa się Samie – przedstawił Kane.

– K… Kim ona jest? – Diana podeszła, dotknęła szyby.

– Widzący penetrują przyszłość nie przenosząc się do niej. Ale widzą ją. A dzięki tym urządzeniom my też możemy zobaczyć te wizje. To dzięki niej wiedziałem o zamachu na Segettiego. Samie też jest Rzeźbiarką. Bycie Widzącym no ogromny zaszczyt. – Kane wpatrywał się w kobietę z podziwem.

– Ale ona… Czuje, myśli…?

– Tak, ale nie tak jak my. Jest inna. Widzący od urodzenia się wyróżniają, ale dopiero trening i modyfikacje mogą uczynić z nich Rzeźbiarzy. Mogą pozwalać im oglądać Przyszłość.

– To musi być wielkie poświęcenie…

– Dla dobra świata. Do bycia takim Rzeźbiarzem jak ja też trzeba mieć predyspozycje.

– Ta dziewczyna, Rzeźbiarze… To fascynujące – powiedziała wciąż przyglądając się Samie.

– Niewielu wie o naszym istnieniu. Jeszcze mniej ludzi to widziało. To ogromny zaszczyt, ale też zobowiązanie. Mówiłem ci już, Dianka. Jesteś na mnie skazana. – Podszedł i stanął obok niej.

– Wiem. – Chwyciła go za rękę. – I mówiłam ci już co o tym myślę.

 

 

Kane siedział w fotelu obok Mistrza. Diana już od godziny spała.

Mężczyźni w zafascynowaniu przyglądali się Samie, długo milcząc. W końcu Gadivean przerwał ciszę.

– Diana Martinoya… – powiedział powoli. – Rozumiem, że za nią ręczysz, Kane?

– Jak najbardziej.

– Dobrze. Wierzę, że nie zawiedziesz się na niej.

– Na pewno, Mistrzu.

– Dobrze. I kto zlecił zamach?

– Def Hecrin. Ma za to odpowiedzieć?

– Nie wiem – przyznał Mistrz. – Zobaczę, dowiem się, czy warto. Spytam Samie.

Znów zapadło milczenie. Gadivean spojrzał na obliczę Rzeźbiarza. Patrzył on przed siebie, ale wydawał się nieobecny, zamyślony. Dobrze wiedział, co pochłaniało jego myśli. A raczej kto. Uśmiechnął się.

– Jakie plany wiążesz z Dianą? – spytał.

– Zależne od twych rozkazów, Mistrzu. Nie wiem jeszcze, czy nie będę musiał zająć się Hecrinem. Albo kogoś ocalić.

– Tym zajmą się inni Rzeźbiarze. Masz miesiąc dla siebie. I dla niej.

– Dziękuję. – Uśmiechnął się ledwie zauważalnie. – W takim razie już jutro zabiorę ją na Spartię i tam spędzimy ten czas.

– Pytałem o dalsze plany.

Kane nie odezwał się. Mistrz wyczytał odpowiedź z jego oczu.

– Kochasz ją, prawda?

– Tak.

Starzec pokiwał głową ze zrozumieniem i uśmiechnął się, jakby przypomniał sobie coś pięknego.

– To dobrze.

Rzeźbiarz spojrzał na swego mentora pytająco.

– Miłość jest najpiękniejszym uczuciem na świecie, Kane. My, Rzeźbiarze Nowego Świata, ratujemy to, co piękne. Kochanie z pewnością ułatwi ci to zadanie.

– Nie wiem tylko co ona czuje do mnie.

– Kane, proszę cię. Okłamujesz samego siebie. Ona też cię kocha.

Rzeźbiarz przygryzł wargę w zamyśleniu.

– Myślę, że masz rację… – przyznał.

– Twoje życie z nią zmieni się.

– Wiem. Niestety zmieni się też jej życie. Teraz mnie kocha. Oboje będziemy cierpieli przez czas rozłąki, a ja będę wykonywał zadania, wracał do niej na jakiś czas, i dalej ruszał ratować świat. A ona łatwo może mnie stracić. Nie potrafię przecież wskrzesić samego siebie…

– Nie myśl co złego może wyniknąć z miłości. Po prostu kochaj. Zobaczysz, że dobrze na tym wyjdziesz.

– Dobrze. Dziękuję, Mistrzu.

– Nie masz za co dziękować, Kane. – Starzec położył mu dłoń na ramieniu. – Też kochałem kiedyś pewną kobietę i wiem jak to jest. Przecież nie mogę i nie chcę ci tego zabronić. Wiesz co, dam ci kolejne zadanie.

– Tak?

– Po prostu tego nie zepsuj.

 

 

Nazwa Spartii pochodzi od starożytnej Sparty. Ta egzotyczna planeta słynie z wychowania najlepszych wojowników w galaktyce. Nie ma tam tak surowych warunków, jak w prawdziwej Sparcie. Wychowanie przystosowane jest do nowoczesnych norm. Uczy się tu też celności w strzelaniu z rozmaitej broni, walki wręcz, sztuki kamuflażu… Przeprowadza się też symulacje lotów kosmolotem bojowym i uczy prowadzenia i obsługi wszelkich maszyn wojennych.

Mniej więcej połowę planety stanowi wielki ocean o niskim zasoleniu wody. Dużo przestrzeni jest też niezagospodarowanej przez człowieka, i w większości to tam trenują młodzi adepci.

Kane miękko osadził kosmolot na lodowisku. Na widok prywatnej jednostki lotniczej gromada dzieci, nad którymi opiekę sprawowali jeszcze rodzice, zbiegła się zaciekawiona. Do lądowiska, od strony areny podszedł też łysy, stary mężczyzna. Jedynym jego ubraniem były luźne, czarne spodnie i rozpięty bezrękawnik, ukazujący jego pokaźną muskulaturę.

– Din! – ucieszył się Kane wyskakując z wehikułu.

– Zawsze miło cię gościć, Kane. – Mężczyzna uścisnął przyjaciela, po czym pomógł wyjść Dianie. W bazie Rzeźbiarzy zmieniła strój na wygodną, czarną suknię i wygodne sandały.

– Din, poznaj, to moja… towarzyszka, Diana. Dianka, to Din Veretta, tutejszy nauczyciel walki wręcz.

Wytworny, niski pokłon zaskoczył Dianę jeszcze bardziej, niż ucałowanie dłoni.

– Co cię tu sprowadza, Rzeźbiarzu? – zwrócił się do Kane'a.

– Chęć odpoczynku – wyznał. – Zamierzam spędzić tutaj miesiąc. Chyba jest jeszcze wolny pokój nad knajpą Tepha? Nie chciałbym musieć spać w korpusie z adeptami…

– Właściwie nikt poza tobą nie wynajmuje tego pokoju. Poza wojskowymi nieczęsto mamy gości – odpowiedział Din, kierując się w stronę areny. Stojący obok staroświecki domek był najpewniej knajpą, o której rozmawiali.

– A imigranci, którzy zatęsknili za rodzinnymi stronami? – spytała Diana.

– Wszyscy, którzy skończą szkolenie, są przymusowo wcielani do wojska. Jedni giną. Ci, którym się poszczęści, wolą na przepustce siedzieć w barach i upijać się w towarzystwie przyjaciół. Tak naprawdę wszyscy znajomi poszli dalej z nimi w życiową drogę i nie mają za czym tęsknić – tłumaczył Din. – A najczęściej pełnią służbę w odległym zakątku wszechświata i mają zakaz oddalania się na przepustce, albo nie stać ich na szybki powrót.

– To oni nie mają wyboru? – zdziwiła się.

– Mają. Patrz na mnie. Odszedłem. – stwierdził Kane.

– Zdezerterowałeś. – poprawił Din.

– Zwą jak zwą. Ale niewielu odchodzi. Wiesz, jak od dziecka wmawiają ci, że wstąpienie do wojska to taki zaszczyt, to później chcesz tego. Tak to działa.

Zbliżyli się do knajpy. W środku wszystko wykończone było prawdziwym drewnem. Na planetach znanych Dianie była to rzadkość.

– To ja załatwię pokój – powiedział Kane zbliżając się do barmana z ruchomymi tatuażami na twarzy.

– Długo znasz Kane'a? – zagadnął Veretta.

– Cztery dni – przyznała niechętnie.

– I wystarczyło. – Uśmiechnął się starzec.

– A ty?

– Z pięć lat będzie. Poznałem go dopiero po jego odejściu z wojska. Gdy opuszczał Spartię ja się jeszcze nie urodziłem.

– Jesteś młodszy od niego!? – zdziwiła się. Była pewna, że jest odwrotnie.

– Znacznie. Wiesz, tutaj jesteśmy tradycjonalistami i nie pozwalamy adeptom na modyfikacje genetyczne. Kane nie zatrzymał procesu starzenia, ale ma ten swój chip hiperprzestrzenny, a do tego w jego krwi krąży pełno nanobotów, które bronią organizm przed wszystkimi toksynami, zasklepiają rany, w razie czego wstrzykują adrenalinę albo inne potrzebne środki… Biedny Kane nawet upić się nie może. – Zaśmiał się.

– Nawet nie chcę pytać ile ma lat…

– Nawet mnie się nie przyznał.

– Bo właśnie byś jej wygadał, Din – powiedział Kane dołączając do nich. – Mam dobry słuch. Pokój załatwiony.

– Muszę iść na arenę, zaraz trening. Może chcecie przyjść popatrzeć? – zaproponował Veretta.

– Chętnie. Może wyszkolisz Dianę? – Uśmiechnął się Rzeźbiarz.

 

 

Uderzył w struny gitary elektrycznej z wbudowanymi głośnikami. Instrument wydał wysoki dźwięk, który niósł się wśród drzew spartiańskiego lasu. Zrobił zniesmaczoną minę i dostroił instrument. Usiadł pod drzewem obok Diany i brzdęknął jeszcze raz. Zagrał prostą melodię, po czym pogładził gryf z uśmiechem.

– Kane? – odezwała się dziewczyna bawiąc się wielkim, żółtym kwiatem.

– Tak?

– Będziemy tu miesiąc… Co potem?

– Zostaniesz na Spartii. Tu będziesz bezpieczna. A ja wykonam zadanie i wrócę do ciebie.

– Będę tęsknić…

Pocałował ją w policzek, po czym odrzucił włosy z twarzy. Zagrał czysto i melodyjnie.

– Wiesz… – odezwał się. – Zadaniem Rzeźbiarzy jest dbanie o to, by świat był piękniejszy. A z pewnością będzie piękniejszy, jeśli ci coś wyznam. Słuchaj, Dianka…

– Też cię kocham, Kane. – Przerwała mu i wtuliła się.

Koniec

Komentarze

Przejrzyj jak najdokładniej i popraw, co zdążysz --- przecinki przy imiesłowach, kropki w zapisie dialogów i tak dalej; wiele tego nie ma, ale gdyby nie było wcale, byłoby jeszcze lepiej.
Ciekawy tekst. Koncepcję jak gdybym skądś znał, więc nowością raczej nie jest, ale podobają mi się dwie rzeczy. Przedstawienie Kane'a nie tylko jako twardego wojownika za sprawę, ale człowieka podatnego na uczucia, oraz pewnego rodzaju kameralność przedstwionej historii. Rozumiem przez to rezygnację z pola wielkiej, decydującej bitwy i temu podobnych zabiegów.

Ok, w zasadzie się podobało, ale...
a) Walka. Czytanie o bohaterze, który robi z wszystkiego sieczkę bez najmniejszego wysiłku jest najzwyczajniej nudne. Krwi, łez i potu, na miłość boską! 
b) Diana. Skąd on wytrzasnął tą kobietę? "Spoko, dziwny przybyszu, który szlachtujesz ludzi w mojej obecności, bezgranicznie ci zaufam, porzucę dawne życie i karierę oraz będę czekać na jakimś zadupiu, do czasu aż łaskawie wrócisz z Misji, aby mnie przelecieć" Ja też chcę!
Jak już pisałem - ogólne wrażenie jest pozytywne.

Tekst jest bardzo dobry, ale zgadzam się z uwagami Lassara. Poniekąd jednak tworzenie "niepokonanych" postaci to pewna pułapka. Bardzo dobre wprowadzenie do histori Rzeźbiarzy, ale mógłbyś, Horn, w tytule napisać, że to cz.1!
Poza tym nie mam nic do zarzucenia. Orginalne i ciekawe.

Tekst jest dobry, przyjemnie się czytało. Jednak brakowało mi takiego BUM. Bo mamy ciut za mocno cukierkowy związek Kane'a i Diany, niepokanego wojownika i... i brak mocniejszego uderzenia. 
Kolejna części czekają wydrukowane ;]

Przeczytałem ;)

Podobały mi się niektóre opisy, szczególnie strojów i wyglądu, bardzo ciekawe.

Po tym opowiadaniu widać, że dużo czytasz i jesteś oczytany ;) Zdania nie zgrzytają i jest wiele wplecionych "nowinek technicznych" ;) Inteligentne to jakoś wszystko ;)

He he, tak nawiasem, jestem ciekaw, czy związek głównych bohaterów przetrwa tą "próbę czasu".

Już widzę, że historia Rzeźbiarzy nie kończy się na tym opowiadaniu. Może w następnych częściach do czegoś się doczepię ;)

Pozdrawiam!

Dobra, zaczęło się jak "Piąty element" i, pomimo drobnych zgrzytów, nie było źle. Drugi fragment to już niestety "Szklanką po łapkach", z wybuchem śmiechu przy kwestii: "To rzeź na Saos skłoniła mnie do odejścia z wojska. Przepraszam - powiedział smutno." (Dosłownie kwestia wyjęta z ust Leslie'ego Nielsena). No ale czytam dalej...

www.portal.herbatkauheleny.pl

No niestety, dalej było już tylko "Szklanką po łapkach". Cały motyw romansowy wyszedł Ci raczej jak parodia tekstu i strasznie go zepsuł. A szkoda, bo bez tych harlequinowych scen tekst mógłby być nawet przyzwoity.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Nowa Fantastyka