- Opowiadanie: hektores - MLECZARZ

MLECZARZ

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

MLECZARZ

Próg pierwszej klatki schodowej przestępuję o 3.30 rano. Codziennie od trzech lat. Dwadzieścia minut wcześniej zdejmuję ze Stara sześć skrzynek z mlekiem i stawiam je na stalowym wózku. Chwytam rączkę i ciągnę ku pierwszemu z bloków rozsianych na trudnej do ogarnięcia wzrokiem przestrzeni. Zimą, gdy mróz atakuje z pełną mocą muszę założyć rękawice, by skóra nie przywarła do metalu. Pomimo tego wolę zimno, od wilgotnej wiosny i suchego lata.

 

Jest grudzień, lód skuł okolicę białym nalotem. Dostrzegam go w blasku reflektorów ciężarówki. Do pierwszego, słonecznego błysku pozostało dobrych kilka godzin. Nie wiem dokładnie ile, już ich nie liczę.

 

Obejście klatek schodowych pierwszego bloku zajmuje mi około dwóch godzin. Stawiam litrowe butelki w okolicy wycieraczek i zbieram te puste wystawiane pod ścianą. Co jakiś czas muszę się cofnąć, by wymienić skrzynkę na pełną. Stukot brzęczącego szkła odbija się głośnym echem od surowych ścian pustych korytarzy.

 

Po dwóch godzinach pracy odpoczywam. Mięśnie rąk i nóg odmawiają posłuszeństwa. Przeciążam je, wiem o tym, ale nie potrafię tak po prostu nic nie robić. Powinienem trwać w aktywności. Poruszać się, oddychać, emanować życiem.

 

Przerwę poświęcam na odpalenie Stara. Należy go rozgrzać. W przeciwnym razie pozostałe na skrzyni załadunkowej butelki zamarzną. Lód rozsadzi szkło i cały mój trud pójdzie na marne. Głośne dudnienie silnika rozlewa się po całym osiedlu. Rozglądam się. Na parkingu stoją zmrożone samochody, w oddali widnieje szereg sklepów, wzdłuż niego ciągnie się ulica. Pomimo ryku silnika, kłuje mnie ta cisza.

 

Szybko wracam do pracy. Kolejna skrzynka i kolejny blok. Kończę przed dziesiątą. Wypełnione pustymi butelkami pojemniki trafiają na pakę Stara. Zapalam silnik i wtedy to dostrzegam. Ruch.

 

Niemożliwe. Przecieram zmęczone oczy. To przywidzenie, krzyk rozpaczy zdesperowanego umysłu. Ogarniam wzrokiem okolicę. Pustka, stagnacja, martwica. Oddycham głęboko, naciskam pedał gazu i wyprowadzam pojazd z osiedlowej drogi w kierunku głównej arterii miasta. W tym momencie coś przebiega przed kołami. Hamuję gwałtownie. Za sobą słyszę brzęk tłuczonego szkła, ale nie to teraz jest najważniejsze. Zatrzymuję pojazd. Wysiadam. Coś co przebiegło tak szybko, że nie zdążyłem się temu dokładnie przyjrzeć, pognało w kierunku śmietnika. To zwierzę. Wydaje mi się, że włochate i w sumie niewielkie.

 

Idę tam. Podczas każdej innej pory roku unoszący się z kontenerów śmietnikowych smród rozłożonych odpadków jest nie do zniesienia. Zimą mróz oplata go szczelnie lodowym kordonem. Między innymi dlatego upodobałem sobie tę porę roku. Mam dość zapachu rozkładu.

 

Wiata śmietnikowa mieści cztery kontenery. Za ostatnim z nich dostrzegam włochatego stwora. Trzęsie się. Jest przerażony. Wtulony w martwą stal wychyla w moją stronę kawałek czarnego nosa. Potem oczy i uszy. To pies. Wychudzony, wystraszony kundel. Wydaje z siebie jakiś dźwięk, chyba warczenie, jest ono jednak na tyle ciche i żałosne, że wywołuje jedynie politowanie.

 

– Chodź – próbuję przywołać zwierzę. To jednak trwa skulone. Wyciągam z kieszeni kurtki paczkę herbatników. Rzucam jeden w jego kierunku. Kundel odskakuje. Po chwili wychyla się i pożera ciastko. Podaję mu kolejne. Pochłania je co do okruszka. Trzyma jednak dystans. Nie ufa mi, ale w jego oczach dostrzegam błaganie o jakikolwiek pokarm. Zostawiam mu resztę ciastek. Wracam do samochodu. Szukam niedojedzonej puszki z mielonką. Stoi na półce po stronie pasażera. Chwytam ją i ruszam w stronę śmietników. Pies opuścił wiatę. Podkulony ogon, opuszczone uszy. Patrzy na mnie. Wydłubuję palcami mielonkę z puszki i wyciągam rękę w jego kierunku. Nadal się boi, ale wprowadzony na najwyższe obroty nos nie pozwala mu pozostać obojętnym. Podchodzi i pochłania pożywienie. Stawiam puszkę obok swojej nogi. Niech skojarzy mój zapach z cudownym doznaniem wypełnianego żołądka. Różowy jęzor wprowadza puszkę w ruch. Tańcuje z nią we wszystkich kierunkach. Wydłubuje najmniejszą drobinkę, mikro pozostałość zmielonego mięsa i tłuszczu. Gdy kończy odchodzę. Idę w stronę Stara. Udaję, że nie dostrzegam zwierzaka. Ten szczeka. Otwieram na oścież drzwi samochodu.

 

– Chodź – mówię.

 

Pies idzie niepewnie. Staje i wpatruje się w przestrzeń kabiny. Strach go nie opuszcza, jednak zimno i głód zmuszają do podjęcia ryzyka. Jednym susem wskakuje na schodek, a następnie fotel. Zatrzaskuję drzwi. Przechodzę na przeciwległą stronę, otwieram drugie i zasiadam za kierownicą. Odpalam silnik. Pies siedzi i trzęsie się. Nie wiem, czy to ze strachu, czy podekscytowania. Otwieram kolejną paczkę herbatników i kładę kilka na fotelu obok niego. Pożera je zachłannie. Ruszam. Wyjeżdżamy z osiedla. Prowadzę wóz powoli. Nigdy nie szaleję. Jedziemy główną arterią miasta. Co jakiś czas wymijam samochody stojące na środku, lub po bokach drogi. Znam ich rozkład na pamięć. Podróż zajmuje nam dobre pół godziny. Mieszkam po drugiej stronie metropolii, w starej kamienicy. Mój kompan nad wyraz szybko oswaja się z wnętrzem ciężarówki. Spuszczone dotąd uszy podniosły się znacząco, podkulony ogon śmiga w powietrzu. Chyba wie, że jest bezpieczny.

 

Otwieram drzwi. Mieszkanie wita przyjemnym ciepłem. Emituje je wysoki, kaflowy piec. Rozpalony rano, a właściwie w nocy ogień niedługo zgaśnie. Dorzucam więc trzy szufle węgla. To pozwoli utrzymać temperaturę.

 

Pies wchodzi niepewnie. Obwąchuje meble, odwiedza wszystkie kąty. Poznaje. Sam dopiero przyzwyczaiłem się do nowej przestrzeni. Sprowadziłem się tu niespełna trzy miesiące temu. W dawnym mieszkaniu nie przetrwałbym kolejnej zimy. Ostatnia wystarczająco dała mi się we znaki.

 

Zdejmuję kurtkę i rozwieszam ją na lince wzdłuż pieca. Ogrzewam ręce o ciepłe kafle. Ile domów musiałem przemierzyć, by znaleźć mieszkanie z takim piecem? Kilkadziesiąt. Może setkę. Centralne ogrzewanie wyparło stare, dobre wynalazki. Węgiel zabrałem ze składu za miastem. Na Stara zmieściło się dobrych pięć ton. Zbieram codziennie kilka wiaderek z wyrosłej przed wejściem do budynku góry czarnego złota.

 

– Dalej głodny? – pytam psa i sam dziwię się jak chrypiący i obcy głos wydobywa się z mego gardła. Pies macha ogonem. Nalewam mu do miski wody, w drugiej ląduje zawartość kolejnej puszki z mielonką. Jej data przydatności minęła dwa lata temu, ale skoro mnie nic nie jest, a jem mielonkę przez cały czas, to tym bardziej pies powinien dać sobie radę. Bóg raczy wiedzieć czym żywił się do tej pory.

 

– Jesteś podobny do Miszy – mówię oswajając słuch z barwą dawno niesłyszanego głosu – Beatka uwielbiała tego psiaka. Wyglądał tak samo dziwacznie jak ty.

 

Zwierzak kończy posiłek i wpatruje się we mnie przekręcając na bok głowę. W jego oczach już nie ma strachu. A co? Może wdzięczność.

 

– Misza miała taką kolorową piłeczkę, za którą latała jak głupia – kontynuuję – Ganiała po podwórku i w parku. Chodziliśmy tam z nią całą rodziną.

 

Pies nie słucha. Zajmuje miejsce przy piecu. Ma pełen żołądek i jest mu ciepło. Odpoczywa. W jaki sposób zdołał przetrwać? Co przeżył?

 

– Zostań – nakazuję, choć widzę, że pies nie ma najmniejszej ochoty ruszać się z miejsca. Zakładam kurtkę, przez prawe ramię przewieszam przybornik. Wychodzę z mieszkania. Wspinam się na piąte piętro. Gdy docieram na miejsce przykładam pod ścianę drabinę i wdrapuję się na górę. Podważam klapę i wychodzę na dach. Mróz znów atakuje z potworną brutalnością. Pomaga mu porywisty wiatr. Stoję przy kominie, z którego wydobywa się czarny dym. Mój dym. Z przybornika wyjmuję lornetkę. Lustruję okolicę w poszukiwaniu podobnego obłoku oznaczającego życie. Nic. Może chociaż smuga pary? Zawód. Chociaż nie, nie odczuwam zawodu. Zmuszam się do wchodzenia na dach, by mieć czyste sumienie. Próbuję, choć wiem doskonale, że to nie ma najmniejszego sensu. Po kwadransie kończę codzienny rytuał. Wracam do mieszkania. Pies wita mnie podekscytowany. Czuje się jak u siebie.

 

Idę do drugiego pokoju. Jest w nim chłodniej. Natychmiast spływa na mnie zmęczenie. Kładę się w łóżku przykrywając puchową kołdrą. Szybko zasypiam. Nie zapamiętuję snów. Wyzwalają zbyt wiele emocji. W mojej sytuacji te są niewskazane.

 

Gdy się budzę jest już ciemno. Czuję ciężar na nogach. Pies pochrapuje na kołdrze wyginając się w przedziwny sposób. Dostrzega mnie i macha ogonem. Liże mnie po rękach. Wstaję z łóżka. Dorzucam do pieca, zapalam świece i otwieram puszkę mielonki. Jem w ciszy przygryzając herbatnikami. Popijam wodą. Potem pies otrzymuje swoją porcję.

 

Świeczka pali się na stole. Obok stawiam gorącą herbatę. Przysuwam fotel do okna. Zapalam papierosa i wpatruję się w przestrzeń za szybą. Wiatr gania śmieci po ulicy. To jedyny ruch jaki dostrzegam. Wypalam trzy papierosy. Później idę do łazienki przemyć twarz resztką ciepłej wody podgrzanej w węglowej kuchence. Kładę się spać. Ciche sapanie uświadamia mi, że nie jestem w pokoju sam.

 

Star rusza spod domu o 2.30. Odpalił z najwyższym trudem. Dochodzę do wniosku, że będę musiał zabierać akumulator na noc do domu. Pies siedzi na fotelu z wywieszonym jęzorem. Przed wejściem do kabiny zdążył oznaczyć teren wokół kamienicy. Przynajmniej jego instynkt ma nadzieję, że to konieczne.

 

Jedziemy powoli. Te same ulice, skrzyżowania, budynki. Ten sam czas przejazdu. Wprowadzam samochód w osiedlową drogę. Zatrzymuję przy pierwszej klatce. Widzę, że pies jest przygotowany do wyjścia. Sapie i macha ogonem.

 

– Muszę dać ci jakieś imię – decyduję wpatrując się w brązowy pysk – Może Mleczarz? Co ty na to?

 

Pies popiskuje. Nie może doczekać się samotnych rajdów po osiedlu. Wypuszczam go.

 

– Mleczarz ! – krzyczę – Tylko nie oddalaj się zbytnio !

 

Jest 3.25. Pierwsze skrzynki trafiają na wózek. Ciągnę go w kierunku klatki A. Zza pleców dobiega szczeknięcie.

 

– No Mleczarz, mamy robotę.

 

Uchylam drzwi. Pies wbiega na klatkę schodową. Najpierw parter, potem w górę. Idziemy od drzwi do drzwi. Zbieram sprzed wycieraczek butelki z mlekiem i wymieniam je na puste. Wypełnione skrzynki lądują na pace Stara.

 

1224 dzień podjętego zobowiązania. Coś się jednak zmieniło. Cichy stukot pazurów w głuchej przestrzeni pustych korytarzy.

Koniec

Komentarze

Tekst należy do tych, które płynnie się czyta, ale z pewnością nie zapadnie w pamięć. Opowiadań z podobną pointą jest mnóstwo, wiele z nich utrzymanych w konwencji zbliżonej do tej.
Opis monotonii dnia codziennego przytłacza, świetnie oddając klimat (bardzo fajne wykorzystanie zdań prostych). Mimo to, naszła mnie w czasie czytania myśl, że jednak przydałoby się więcej zdań złożonych, bo pojawiająca się co kilka słów kropka trochę denerwuje.

Pozdrawiam,
exturio 

No więc tak, osobliwy jest ten tekst. Osobliwe jest tutaj niemal każde zdanie. Do poprawy? Nie wiem. Ale bardziej do napisania od nowa. Jeszcze raz.
Język który używasz miejscami jest jęzkiem potocznym.

Np:
Pies wparowuje na klatkę schodową - wparowuje? Co to jest?

Używasz prostych zadań, które bardzo utrudniają czytanie. Szczegółowe opisy prostych czynności, przez co ten tekst czyta się jak instrukcję obsługi jakiegoś urządzenia.

Jest grudzień, lód skuł okolicę białym nalotem - powtórzenie słowa lód.

Zalecam czytać książki. Na razie nie zainteresowała mnie ta opowieść, możę kolejne. Powodzenia życzę. Pozdrawiam

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

"Wychudzony. wystraszony kundel" - przecinek, miast kropki.
"- Dalej głodny ?" - spacja przed pytajnikiem - niepotrzebna

Bardzo specyficzny tekst. Nie zły, nie kiepski, po prostu inny. Twoja chłodna stylistyka zdecydowanie pasuje i dodaje mu mroźnego uroku. No i, przede wszystkim, opowiadanie tworzy spójną całość, od początku, do końca ( co, wbrew pozorom, nie jest takie oczywiste na tym portalu).
Nie powiem, żeby to była miła lektura - bo tekst, z założenia, nie ma chyba być "miły". Lektura była za to, na pewno interesująca.
4.5/6

Podczas każdej innej pory roku unoszący się z kontenerów śmietnikowych smród rozłożonych odpadków jest nie do zniesienia. Zimą mróz oplata go szczelnie lodowym kordonem. – Nie rozumiem tego sformułowania. W jaki sposób mróz szczelnie okrywa lodowym kordonem smród?

Ciekawe, nie powiem. Też trochę przeszkadzały mi te króciutkie zdania, ale nie było to nic jakoś szczególnie uciążliwego. Tylko gdzie tu fantastyka? Bo ja takiego elementu nie przyuważyłem.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Fasolett "W jaki sposób mróz szczelnie okrywa lodowym kordonem smród?"

Po prostu, coś zamarza i nie śmierdzi.

Bardzo podobał mi się ten tekst. Proste zdania podkreślają surowy klimat postapokaliptycznego świata. Aż mi zimno

Kordon:
rz. mnż I, D. -u

wojsko, policja, służba porządkowa ustawiona w szpaler dla utrzymania porządku

posterunki straży granicznej rozmieszczone wzdłuż granicy

Tak patrząc na tę definicję, dalej mi to nie bardzo pasuje, ale może jestem przewrażliwiony na takie przenośnie...

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Bijcie, zabijcie, ale powiedzcie, o co tu chodzi. O jakie zobowiązanie, wobec kogo, dlaczego.
Spokojna, prawie beznamiętna "fotografia dnia" jest dużym plusem tekstu. Robić może wrażenie większe od rozemocjonowanych opisów nieszczęść, wywołanych przez coś tam niszczącego świat.
Dobre zakończenie.

Chyba trochę przesadziłem w komentarzu... Dobra, jutro jeszcze raz przeczytam ten tekst.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

"Ubieram kurtkę" - a w co takiego ją bohater ubiera?

Poza tą jedną uwagą (oraz tym, co wymienił już vyzart, a co nie zostało jeszcze poprawione), nic szczególnie rażącego nie wpadło mi w oko.

Podoba mi się, jak już wyżej zauważono, "chłodna stylistyka", beznamiętność i forma raczej relacji niż opowiadania. Oddaje klimat, pozwala poczuć świat, po prostu pasuje. Czyta się gładko, a choć tematyka nie poruszyła mnie szczególnie, całość wydaje mi się dobra.


"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Nie ma w tym fantastyki, ale tekst bardzo dobry -- surowy, prosty i oszczędny. Tylko jedno mi zgrzytnęło - ta góra " czarnego złota" przed wjściem do kamienicy. Na wyrost -- ta góra chyba po kawałku zostałaby rozkradziona. Bardzo ładnie oddane dojmujące poczucie samotności. I biedy. I spotkania samotnego człowieka z samotnym psem.   
Krótkie zdania to zaleta tego tekstu! Naprawdę ładny kawałek prozy, przy okazji dobrze skomponowany. 
5/6

Wydaje mi się, że niektórzy nie zrozumieli do końca tego tekstu. Nie chcę go bronić, brońcie bogowie, ale chciałbym, żeby autor mi powiedział, czy mam rację. Z tego wypatrywania dymów i sposobu roznoszenia butelek wnoszę, że bohater jest ostatnim człowiekiem w promieniu wielu kilometrów, tak? Czyli mamy do czynienia z prostą futurologią, a to z pewnością może być uznane za formę fantastyki.

Każdy dobry tekst mozna tlumaczyć wieloznacznie... A to stanowi o jego sile. Rownie dobrze mozna przyjąć, że dzielnica nędzy zostala prawie całkowicie  opuszczona, co się zdarza, i to wcale nie tak rzadko. 

Po komentarzu RogeraRedeye'a zaczęłam się zastanawiać...

Wydawało mi się w pierwszej chwili, że założeniem tekstu jest kompletna samotność bohatera, w związku z którą znalezienie psa graniczy niemal z cudem. Taki I Am Legend - ostatni sprawidliwy w opustoszałym świecie, bla, bla.
Roger jednak wspomniał o rozkradzeniu "góry złota" przez domyślne osoby postronne... co mi uświadamiło, że ktoś inny tam rzeczywiście był. Na co wskazują choćby puste butelki zabierane przez bohatera (bo ktoś musiał je opróżnić) oraz sam fakt, że bohater skądś to mleko w ogóle bierze, bo chyba nie spędza całej nocy na dojeniu stada krów...
A jeśli są gdzieś ludzie w tych blokach, to muszą się żywić czymś poza mlekiem, więc zapewne wychodziliby na ulicę choćby chyłkiem na jakieś polowanie...

W każdym razie po namyśle stwierdzam, że opowiadanie traci dla mnie wydźwięk, jeśli nie stanowi o radzeniu sobie z samotnością w skutym lodem postapokaliptycznym świecie. Jeśli w tych blokach mieszkają bowiem ludzie, brakuje mi wyjaśnienia co właściwie się stało (co to za katastrofa się wydarzyła? bo przecież nie zwykła zima, która jak zawsze zaskoczyła drogowców?) i dlaczego oni wszyscy siedzą w zamknięciu, a bohater sam jeden co rano lata z mlekiem.

A może jednak szukam dna za głęboko...

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Stawiam litrowe butelki w okolicy wycieraczek i zbieram te puste wystawiane pod ścianą.
Umowny dzień pierwszy.
Zbieram sprzed wycieraczek butelki z mlekiem i wymieniam je na puste.
Umowny dzień drugi.
Tylko zamienia te butelki? Jeszcze mniej rozumiem.

Aaaa, takie buty! No tępa jestem i nieuważna, nie zwróciłam wcześniej uwagi, mea culpa...

Czyli jednak bohater jest całkiem sam i ma sens wszystko poza, jak AdamKB słusznie zauważył, podstawianiem butelek z mlekiem pod drzwi mieszkań, w których nikt nie mieszka i zamienianiem ich następnego dnia na puste. ; /
Nie wiem jak czuje się człowiek, który od trzech lat jest sam jak palec, ale chyba mógłby sobie znaleźć jakieś bardziej konstruktywne zajęcie... a ja na pewno, na jego miejscu, gdybym miała mleko, już dawno bym je wypiła, żeby sobie zrobić przerwę od mielonki.

I skąd on nadal po trzech latach bierze paliwo do tego Stara?

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Cóż, paliwa na pewno jest dosyć sporo, a bierze się chociażby ze stacji benzynowych - z których nikt inny nie korzysta, a w których siedzą hektolitry paliwa. A co do konstruktywnego zajęcia, mogę się mylić, ale wydaje mi się, że mając tyle wolnego czasu i tyle samotności, człowiek musi robić cokolwiek, aby nie zwariować. Bohater mógł czytać książki, szukać innych ocalałych - cokolwiek. Wybrał jednak roznoszenie mleka - może robił to przed końcem świata i trudno było mu pozbyć się starych przyzwyczajeń? Jeśli pomagało mu to pozostać przy zdrowych zmysłach, dlaczego czepiamy się niezasadności i braku konstruktywności jego postępowania? Mogę się mylić, ale fakt, że dana czynność pozwalała mu oddalić widmo depresji i szaleństwa, sam w sobie czyni tę czynność konstruktywną.

Dobrze, dobrze. Nie chciałam szukać dziury w całym, tylko moja ślepota nie pozwoliła mi od razu zauważyć, że bohater najpierw stawia pełne butelki, a potem sam wymienia je na puste. Stąd dyskusja.

Mnie opowiadanie się podobało, wręcz uważam je za jedno z najlepszych, jakie w styczniu pojawiły się na stronie. ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Witam wszystkich, dziękuję za komentarze. Po ich lekturze śpieszę wytłumaczyć, co było moim zamysłem, widzę bowiem że powstał pewien interpretacyjny zamęt. Moim zamiarem było przedstawienie obrazka z życia człowieka samotnego, ostatniego na Ziemii (przynajmniej w jego wyobrażeniu). Nie napisałem tego wprost, bo chciałem, aby w miarę czytania dochodziło się do tego wniosku. Elementem fantastycznym, jest w domyśle wydarzenie które sprawiło, że reszta ludzi zniknęła, a zajęcie mleczarza, jak to ktoś trafnie ujął ma uchronić człowieka przed utratą zmysłów. Krótkie zdania miały podkreślić surowość świata i monotonię. Czy mi się to udało? Pozostawiam waszej ocenie. Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka