- Opowiadanie: Polgard1 - Wciąż czekam... (część piąta)

Wciąż czekam... (część piąta)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Wciąż czekam... (część piąta)

Wciąż czekam… Mógłbym jej szukać. Kiedyś myślałem, że nie mógłbym jej odnaleźć, gdyby chciała się przede mną ukryć, ale teraz wiem, że jeśli będę chciał, to zawsze ją znajdę, prowadzony łączącą nas magiczna nicią. Tylko, że nie muszę tego robić. Przyjdzie sama, gdy będzie mnie pragnęła i potrzebowała. Nie zamierzam jej do niczego zmuszać. I tak jesteśmy połączeni na wieczność. Czekam…

 

Po tygodniu zaczęliśmy trochę więcej wychodzić z domu, szczególnie wieczorami i nocami. Chodziliśmy do kin, do muzeów, czasem jedliśmy kolację w restauracji, a potem spędzaliśmy większą część nocy w jakimś barze, czy nocnym klubie lub, gdy noc była bezchmurna, starym zwyczajem obserwowaliśmy księżyc i gwiazdy. Mogliśmy to robić godzinami. Uwielbialiśmy to.

Po kilku tygodniach do głowy przyszedł mi pewien pomysł. Deszczowa wiosna, powoli i niechętnie, zmieniała się w chłodne angielskie lato. Pomyślałem, że moglibyśmy na jakiś czas wyjechać gdzieś, gdzie klimat jest łagodniejszy, dni, a szczególnie noce, cieplejsze, zaś morze szumi za oknem kołysząc do snu.

Jeden z moich przyjaciół, nota bene George Farnsworth, miał na południu Francji, w okolicach Nicei, domek nad morzem wraz z kawałkiem plaży. Wiedziałem, że bez problemu użyczy mi go na dwa lub trzy tygodnie. Któregoś wieczoru powiedziałem jej o tym.

– Moglibyśmy tam wyjechać na kilka tygodni. Co ty na to? – zapytałem.

– Chętnie bym wyjechała, ale wiesz…, jest jeden problem… – zawahała się na moment. – Cierpię na dziwną przypadłość, chorobę solarną. Moje oczy, tak jak i skóra, są uczulone na promienie słoneczne i nie mogę zbyt długo przebywać na słońcu, przynajmniej bez osłony. Dlatego nigdy się nie opalam i raczej unikam słońca – wydawała się lekko zakłopotana.

To wyjaśniało mi kilka spraw.

– Nigdy mi o tym nie mówiłaś, ale to przecież żaden problem. Dnie możemy spędzać w domku – uśmiechnąłem się szelmowsko – a na plażę chodzić w nocy.

Milczała przez chwilę, po czym uśmiechnęła się w podobny sposób jak ja.

– W takim razie jedziemy!

Kochałem jej spontaniczność.

Wyjechaliśmy następnego dnia, bez tracenia czasu na zbędne przygotowania. Pamiętam zdziwioną twarz George'a, gdy na jego pytanie, kiedy chcemy wyjechać, odpowiedziałem „Dzisiaj!". Jeszcze poprzedniego wieczoru zarezerwowaliśmy bilety na samolot do Nicei.

Na Lazurowym Wybrzeżu było wspaniale. Mały, ale bardzo komfortowo urządzony domek, czy może raczej bungalow, znajdował się na plaży, nad samym morzem. Plażę tę mieliśmy tylko do naszej dyspozycji. Pogoda była słoneczna, więc zgodnie z wcześniejszym planem, większą część dnia przesypialiśmy w domku, prowadząc nocny tryb życia. Prawdę mówiąc, też nie przepadałem za zbyt ostrym słońcem. W ciemności wychodziliśmy na plażę, kąpaliśmy się w rozgrzanym, czarnym nocnym morzu, a potem odprawialiśmy na piasku miłosne misterium pod kopułą rozgwieżdżonego, śródziemnomorskiego nieba, owiewani rzadkimi podmuchami ciepłej, morskiej bryzy. Niekiedy, szczególnie w ciągu nielicznych deszczowych nocy, zostawaliśmy w bungalowie i kochaliśmy się przed płonącym kominkiem, na puszystych skórach i dywanach odnajdując nasze małe, wewnętrzne Elizjum. Czasem wypływaliśmy motorówką w morze. Kilka razy pojechaliśmy do Nicei i spędziliśmy noc wśród tamtejszych rozrywek – kasyn, kin, barów, hoteli i nocnych klubów.

Było naprawdę cudownie. Do czasu…

To, co mną tak wstrząsnęło, wydarzyło się po jakichś trzech tygodniach naszego pobytu we Francji. Któregoś wieczoru, wkrótce po zapadnięciu zmroku, Morella, ubrana tylko w moją koszulę, która sięgała jej niemal do kolan, wyszła na spacer na plażę. Przez kilka chwil podziwiałem koci wdzięk jej ruchów, gdy odchodziła w stronę czerwonej łuny na niebie pozostawionej przez ledwie zatopione w morskiej toni słońce, po czym odwróciłem się i poszedłem do kuchni. Zamierzałem dołączyć do niej za kilka minut.

Będąc w kuchni, usłyszałem jej krzyk. Rzuciłem się do okna. Zobaczyłem ją biegnącą po piasku w stronę domu; za nią zaś biegł jakiś mężczyzna, trzymając w ręce coś, co z daleka wyglądało na nóż.

Bez namysłu złapałem leżący pod ręką pogrzebacz i wyskoczyłem z domu na jej spotkanie. Facet zobaczył mnie, ale nie przestawał jej ścigać. Zbliżał się do niej, krzycząc po angielsku:

– Mam cię! Wreszcie cię dopadłem!

Na szczęście byłem szybszy. Schowała się za mnie, oddychając ciężko i łkając urywanie. Kazałem jej biec do domu. Mężczyzna – nieduży, łysiejący człowieczek z obłędem w oczach i dziwnie rzeźbionym sztyletem w ręce, ubrany w stare, niedopasowane i przybrudzone rzeczy – widząc to, zwolnił i zatrzymał się kilka metrów ode mnie. Przyjąłem obronną postawę zasłaniając się pogrzebaczem.

– Dlaczego bronisz tego potwora?! – krzyknął szaleniec. Miał dziwny akcent. Francuski? Hiszpański? A może jeszcze jakiś inny. Zwróciłem uwagę na osobliwy amulet wiszący na łańcuszku na jego szyi.

– Sam jesteś potworem, skurwysynu! – wycedziłem z wściekłością.

Rzucił się na mnie z wrzaskiem. Uchyliłem się przed ciosem noża, dziękując sobie w duchu za uczęszczanie we wczesnej młodości na treningi bokserskie i za późniejszą dbałość o sprawność fizyczną. Odwrócił się i znowu na mnie zamierzył. Ponownie się uchyliłem i wykorzystując fakt, że impet ciosu nieco go obrócił, uderzyłem go pogrzebaczem w tył głowy. Upadł, ale błyskawicznie się pozbierał i chciał znowu mnie zaatakować. Nie pozwoliłem mu jednak na to. Uderzyłem najpierw w rękę trzymającą nóż, który poleciał na piasek, a następnie w twarz. Znowu się przewrócił. Próbował wstawać, ale nie miał szans. Wściekłość mnie zaślepiła. To bydlę, ten pierdolony świr chciał skrzywdzić moją Morellę! Uderzałem jego głowę i twarz wkładając w to całą siłę. Stałem się żądną krwi bestią. Krew! Tłukłem pogrzebaczem raz za razem. Jeden cios, drugi, trzeci, dziesiąty… Krew… Nie liczyłem już zadawanych razów. Przed oczami miałem purpurową mgłę. Krew. Krew. Krew. Gdy wreszcie przestałem, jego twarz zmieniła się w krwawą maskę, a z pękniętej czaszki wypływał mózg i wsiąkał w miękki piasek plaży.

Oddychałem ciężko ze zmęczenia. Nieprzytomnym wzrokiem rozejrzałem się za Morellą. Nie poszła do domu. Leżała skulona na piasku kilka metrów ode mnie i płakała. Podszedłem do niej i objąłem najdelikatniej jak umiałem.

– Już dobrze, najdroższa. Nikt cię nie skrzywdzi.

Spojrzała na mnie przez łzy. W jej wzroku dostrzegłem ulgę.

– Zaniosę cię do domu – powiedziałem próbując wziąć ją na ręce.

Potrząsnęła głową, odepchnęła mnie i wstała sama. Skierowała się w stronę trupa. Złapałem ją za rękę.

– Nie idź tam!

– Muszę… Muszę go zobaczyć…

Była już zupełnie spokojna. Potrafiłem poznać, kiedy jest zdecydowana dopiąć swego tak, że nie można jej powstrzymać. Puściłem jej rękę. Podeszła do zmasakrowanego ciała i stała przez chwilę, patrząc z kamiennym obliczem, po czym odwróciła się i podeszła do mnie. Dotknęła palcami mojej twarzy, ścierając pokrywające ją kropelki krwi i odpryski mózgu. A przynajmniej ich małą część. Objąłem ją i poszliśmy do domu.

Otrzeźwiałem już nieco, lecz nie żałowałem tego, co zrobiłem. Musiałem to zrobić i zrobiłbym to jeszcze raz, jeszcze dziesięć razy, gdyby ktoś chciał skrzywdzić moją ukochaną. Najgorsze było nie to, co zrobiłem, lecz sam fakt, że ktoś mógł chcieć ją skrzywdzić (bałem się potwornie słowa „zabić", gdyż bez niej nie istniało dla mnie życie). Napełniło mnie to lodowatym przerażeniem, skręcającym do bólu trzewia. Jakim trzeba być zboczonym sukinsynem, aby chcieć skrzywdzić tak cudowną, niewinną istotę?

– Kto to jest… – chwila potrzebna na ogarnięcie oszalałych myśli. – Eee… to znaczy był? Znałaś go? – zapytałem.

Potrząsnęła głową.

– I nie wiesz, czego od ciebie chciał?

Wzruszenie ramion.

– Po prostu szaleniec…

Przypomniały mi się jej dziwne nastroje z Londynu i nie byłem pewien, czy czegoś przede mną nie ukrywa. Postanowiłem jednak o tym nie myśleć i uwierzyć we wszystko, co mówi. Nie miała przecież powodów, aby mnie okłamywać.

Chciałem zadzwonić na policję, ale odwiodła mnie od tego.

– Widziałeś jak on wygląda i jak ty wyglądasz? Mogą nie uwierzyć, że to była obrona konieczna – powiedziała. Twarz, włosy i przód ubrania ciągle miałem zbryzgane krwią szaleńca.

– Ale przecież była.

– Ja to wiem i ty to wiesz, ale zobacz jak to może wyglądać z boku. Nawet, jeśli w końcu ich przekonamy, to wcześniej będą się czepiać, ciągać nas po sądach. To będzie straszne. Nie chcę tego…

– Ale on mógł mieć wspólników. Nie będziemy się czuli bezpiecznie.

– Na pewno nie miał.

– Skąd możesz to wiedzieć?

– To był wariat, sam widziałeś. Tacy nie mają wspólników.

Przyjąłem jej argumenty. Też nie uśmiechał mi się proces o morderstwo w obcym kraju.

Później, po północy, wywieźliśmy trupa motorówką daleko w morze i utopiliśmy w płóciennym worku obciążonym kamieniami. Razem z nim utopiliśmy jego dziwny sztylet z rzeźbioną rękojeścią i pokrytą runami klingą oraz równie dziwny amulet. Myślałem, żeby zachować nóż, ale Morella powiedziała, że się go brzydzi i musimy się go pozbyć. Sama nie chciała nawet go dotknąć. Miała rację – był dziwnie nieprzyjemny w dotyku. Powiedziałem jej, że nie musi ze mną płynąć, ale odparła, że woli to niż zostać sama w domu. Nie mogłem jej się dziwić. I tak znosiła to wszystko bardzo dobrze. Bałem się, że będzie w szoku albo nawet wpadnie w histerię, lecz nic takiego się nie stało. Była co prawda milcząca, ale na jej twarzy nie było widać żadnych uczuć, miała twardy, zacięty wyraz.

Po tym wydarzeniu wszystko się zmieniło. Nie czuliśmy się już dobrze w domku na plaży. Po kilku dniach wróciliśmy do Londynu.

Koniec
Nowa Fantastyka