- Opowiadanie: Uajkoniak - Ars omnia vincit

Ars omnia vincit

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ars omnia vincit

I

 

 

Ostatnie pociągnięcie pędzla zwieńczyło dzieło. Liberare uśmiechnął się sam do siebie.

– Finitum!

Energicznie odwrócił obraz, ukazując modelce wciąż mokre płótno. Kobieta zerwała się z krzesła i spojrzała niepewnie na swojego męża. Krępy mężczyzna poczerwieniał na twarzy.

– To… to…

– Ach, rozumiem, że moja sztuka może być szokująca – Liberare uśmiechnął się promiennie – ale żeby nie poznać własnej żony? To lekka przesada, moim skromnym zdaniem. Tak jest! To pańska słodziutka Lukrecja.

Słodziutka Lukrecja zbladła. Drżącą dłonią szukała ramienia swojego męża.

– Łagodne rysy twarzy, choć zwieńczone ostrym podbródkiem. Lekko zadarty nos, pełne, wyraziste, kipiące namiętnością oczy. Pełna harmonia, przeniesiona wprawną ręką na płótno. Ars! Ars w czystej postaci.

– Ja tu widzę jedynie kółko, trójkąt i mnóstwo kropek – zagrzmiał basem mąż Lukrecji. Kobieta przylgnęła do jego ramienia.

– Spokojnie, Haroldzie.

Odtrącił ją na bok. Powoli, szerokim łukiem, podszedł do wciąż czarującego uśmiechem artysty, po drodze chwytając w potężną dłoń garść pędzli różnej grubości. Liberare cofnął się o krok, zasłaniając się swym najnowszym dziełem, jakby było solidną tarczą, a nie kawałkiem wątłego materiału.

– Na-należało zostawić miejsce na pewną dozę interpretacji – wyjąkał. – Moja sztuka zmusza do myślenia, nakazuje polemizować z wizją artysty. Co ten obraz panu mówi?

Harold zatrzymał się na chwilę i przyjrzał się płótnu.

– Spal mnie – odparł sucho. Znów ruszył.

Malarz przełknął ślinę. Drżącą ręką poprawił kraciasty beret. Ostro zakończone pędzle przyciągały rozkojarzony wzrok. Hipnotyzowały, zdradzały wizję najbliższej przyszłości. Niezbyt przychylnej dla niedocenianych artystów.

– Przyszłe pokolenia zrozumieją imperatyw dialogu! – załkał. – Poznają się na…

Przerwał gwałtownie, gdy jego plecy dotknęły zimnej, kamiennej ściany. Rozglądnął się w panice, poszukując ratunku. Na stoliku nieopodal leżał niewielki pojemnik z farbą. Jego ręka mimowolnie powędrowała w jego stronę.

– Właśnie o przyszłe pokolenia chodzi – wycedził przez zaciśnięte zęby Harold. W jego oczach szalał mord. – Co sobie pomyślą moi potomkowie, gdy w rzędzie rodzinnych portretów powieszę ten bohomaz? Że wynająłem dupę nie artystę, czy że moja żona miała poważny defekt twarzy? Na twoim miejscu poważnie rozważyłbym oddanie sumy, którą ci powierzyłem. Może nawet zapomnę o urazie, jaką sprawiłeś mojej małżonce.

Liberare bezskutecznie starał się skryć za kłopotliwym obrazem.

– Problem w tym, że… pieniądze… – Spojrzał z wahaniem na potężnego mężczyznę, a później na dzieło trzymane w dłoniach. – Ars auro gemmisque prior.

Harold jednym, sprawnym ruchem przełamał nieszczęsne pędzle. Malarz aż podskoczył w miejscu.

– Szkoda – stwierdził lodowatym tonem mężczyzna – że w twoim przypadku jest odwrotnie.

Lukrecja krzyknęła. Oczy Liberare otworzyły się szerzej. Ukradkowo zerknął w stronę pojemnika z farbą. Nim się obejrzał, Harold wyrwał mu z ręki wciąż mokre płótno i odrzucił je na bok.

– Ars omnia vincit! – krzyknął artysta, jakby w nadziei, że ktoś spisze i przekaże jego ostatnie słowa przyszłym pokoleniom.

Wielki mężczyzna uśmiechnął się jedynie szeroko.

– Coś ci się pomyliło, Laborare, mój ty mały pracusiu. Mors omnia vincit. Mors…

Nie czekał aż skończy. Gwałtownie doskoczył do stolika i nim Harold zdążył go dopaść, chlusnął mu paryskim błękitem w twarz. Mężczyzna wrzasnął i zatoczył się do tyłu, odsłaniając mu drogę ucieczki. Nie czekał na zaproszenie. Zerwał się i rzucił w kierunku drzwi, po drodze odtrącając zanoszącą się płaczem słodką Lukrecję.

 

Wyskoczył na ulicę w akompaniamencie donośnych wrzasków Harolda. Ledwo uniknął zderzenia z przejeżdżającym powozem. Potknął się, upadł, ale wstał szybko i puścił się biegiem przez wąskie zaułki i kręte uliczki. Rozpychał się łokciami w gęstym tłumie, czasami plątał się we własnym, za długim płaszczu, przystawał, niepewny gdzie uciekać. Najgorsze było to, że niezależnie od tego, jak szybko biegł, wciąż słyszał za plecami przekleństwa wściekłego Harolda. Diabli nadali mu klienta, który chciał zabić za krzywo postawioną kreskę na płótnie.

Znów skręcił gwałtownie, uwalniając się z tłumu. Wbiegł na śliski bruk nowobudowanego mostu. Niedokończonego, zdał sobie po chwili sprawę, ale było za późno na odwrót. Przechodnie rozstąpili się ukazując rozpychającego się wąsacza o błękitnej twarzy. Nie widząc innego wyboru Liberare podbiegł do barierki i niepewnie przerzucił przez nią nogi. W dole powitała go leniwa, spokojna toń wody. Problem leżał jedynie w odległości, jaka go od niej dzieliła.

– Nie skoczę – powiedział sam do siebie, kurczowo trzymając się barierki.

– Oddaj moje pieniądze, mazikrecho od siedmiu boleści! – zachęcał go Harold, potykając się i ślizgając w swym idealnie skrojonym ubraniu.

– Nie skoczę!

– Uduszę cię, ty kurwi synu. Nie daruję! Tak… zepsuć moją Lukrecję!

Woda falowała łagodnie. Zapraszała i przerażała jednocześnie. Pogoń była coraz bliżej.

– Nie skoczę! Nie ma takiej siły!

Ale skoczył. Gwałtowny wiatr zamknął mu powieki. Poszarpany płaszcz zawirował wokół niego. Pęd powietrza zerwał mu beret. A potem, machając wszystkimi dostępnymi kończynami, wpadł do wody. Impet ogłuszył go na chwilę. Zimna ciecz natychmiast zaatakowała jego płuca, zabawiając się z jego odruchem nabrania powietrza. Zakrztusił się. To tylko pogorszyło sprawę. Szarpnął się gwałtownie. Zaplątał się w swój własny płaszcz. Rozpaczliwie wiosłował rękami.

W wodzie, tuż przed jego nosem, coś się unosiło. Nie zauważył tego wcześniej. Dopiero teraz, na bezdechu, z żołądkiem pełnym wody, jego wzrok zogniskował się na niewielkim przedmiocie. Drobny, drewniany, podłużny, z rytmicznie falującym włosiem. Pędzel. Pędzel? Wyciągnął rękę i delikatnie zacisnął palce na ciepłym drewnie. Błysnęło.

Coś szarpnęło go za rękę, wyrzucając go nad powierzchnie wody. Solidnym haustem wciągnął do płuc drogocenne powietrze. Chwilę jeszcze siłował się ze swoim płaszczem, ale wkrótce dotarł do brzegu. Opadł ciężko na mokrą ziemię, krztusząc się i plując. Nie zastanawiał się nad tym, co wyszarpnęło go z wody. Z góry usłyszał przekleństwa i wrzaski Harolda. Uśmiechnął się pod nosem.

– Liberare – odpowiedział na wołania, ale na tyle cicho, aby mężczyzna go nie usłyszał – nie Laborare. To znaczy wyzwoliciel. Wyzwoliciel sztuki.

Zaśmiał się, zakrztusił. Woda wyrzuciła na brzeg jego przemoczony beret. W dłoni wciąż trzymał niewielki pędzel. Przyjrzał się mu uważnie. Ciemne drewno lśniło od kropel wody. Niewiele brakowało, a przeoczyłby drobny, złoty napis.

– Zrobię, co zechcesz – przeczytał. Z jakiegoś powodu wydało mu się to zabawne. Wstał, poprawił płaszcz, włożył pędzel do jednej z wewnętrznych kieszeni, założył na głowę przemoczony, kraciasty beret.

– Ciekawe – przyznał, zwracając się jakby do nowego kompana – bardzo ciekawe. To może zaczniemy od małej kolacyjki?

 

 

 

II

 

 

Życie toczy się nieco inaczej, gdy u pasa nosi się sakiewkę pełną brzęczących monet. Niespodziewanie okazuje się, że świat jest pełen rozmaitych atrakcji, a ulice, nawet te najpodlejszych dzielnic, kwitną handlem i są skarbnicą wspaniałych, niepowtarzalnych okazji.

– Nigdzie pan nie znajdzie drugiej takiej pary butów, zapewniam pana.

– Nieco gorzałki, paniczu?

– Mogę się założyć, że tak delikatnego materiału jeszcze waść nie widział. Kamizela pierwsza klasa.

– Ja jeszcze paniczowi doleję. Coś blado wyglądacie.

– Czy to jest twoje ostatnie zdanie, chłopczyku? Nie potrzebujesz takiej misy?

Nie potrzebował, ale i tak kupił. Jak wiele innych rzeczy. Dzisiaj przecież nie wróci, do swojego, zapewne obleganego przez Harolda, mieszkania. Trzeba znaleźć, jakąś dobrą, tanią gospodę. Albo i nie tanią, kto wie. Carpe diem!

 

* * *

 

Promienie księżyca wpadały przez półprzymknięte okno, oświetlając wciąż czyste płótno. Liberare wpatrywał się w nie jak zahipnotyzowany. Nic nie pomagało. Tego wieczoru, w tej tawernie, cierpiał na niezwykle ciężki, choć niezdiagnozowany, przypadek absolutnego braku weny. Obchodził sztalugę dookoła, wyglądał przez okno, opróżniał butelkę za butelką, ale w jego umyśle wciąż nic się nie pojawiało. Nic. Kompletnie nic. Zrezygnowany dotoczył się chwiejnie do łóżka i padł na nie bezwładnie. Coś boleśnie wbiło mu się między żebra. Stęknął, obrócił się, wymacał na posłaniu podłużny przedmiot. Z kieszeni leżącego na łóżku palta, wystawał niewielki pędzel.

– Asz, to ty?

Artysta podniósł się do pozycji półsiedzącej i przetarł oczy, próbując pozbyć się wszechobecnych, migoczących plamek. Chwycił drogocennego kompana mocno w dłonie i przyjrzał się mu uważnie.

– To ty – stwierdził. – Prafie o tobie sapomniałem. Pomalujemy?

Sturlali się razem z łóżka, mocno gruchocząc o drewniane deski podłogi. Liberare na wpół doszedł, na wpół doczołgał się do sztalugi i zamoczył drogocenny pędzel w najbliższym pojemniku z farbą.

– Srobisz, so zechcę, tak? Barso dobsze! Pszydałaby mi się protekcja przed takimi impert… imperat…

Zamrugał znów, potrząsnął ciążącą mu głową. Nie pomogło.

– Przed takimi chujami, jak Harold! – wyrzucił z siebie. – Pszed wandalami, któszy występują psecifko prawdziwej stuce. Chciałbym by ktoś mnie bronił, dla dobra pszyszłych pokoleń. Pro… arte et studio. Pro arte libera!

Podniósł się na drżących rękach i pociągnął pędzlem w poprzek obrazu. Płomień stojącej nieopodal świecy zadrżał.

– Ładna kreska.

Świeca zgasła. A potem artysta domalował całe mnóstwo ładnych kresek.

 

* * *

 

Tej nocy Liberare spał kamiennym snem. Nie zbudziło go, gdy do jego pokoju wpadła grupka paskudnie wyglądających drabów, choć wcale nie próbowali zachowywać się cicho. Nawet nie drgnęła mu powieka, gdy niedoszli rabusie, łasi na złoto, którym rozrzucał tego dnia na lewo i prawo, dostali ostre manto i zostali wyrzuceni przez uchylone okno. Ba, chrapnął jedynie i przewrócił się na bok, gdy spadający z wysoka osiłek, roztrzaskał stojący pod oknem wóz. Śpiący spokojnie malarz za nic miał sobie wrzask, hałas i rumor jaki nastąpił potem. Uśmiechnął się przez sen.

 

* * *

 

Poranne, jasne promienie słońca rozświetliły izbę. Za jasne. Przez chwilę leżał jeszcze na łóżku twarzą do posłania, mając nadzieję, że pulsujący ból głowy sam ustąpi, ale nic na to nie wskazywało. Przeciągnął się leniwie i sięgnął po leżąco obok butelkę. Okazała się pusta. Potoczyła się po podłodze z rozrywającym czaszkę brzękiem.

– Ciiiii…

Nieprzyjemny posmak w ustach zmusił go do znalezienia czegoś do picia. W rogu izby stało wiadro z wodą. W bardzo odległym rogu.

Deski zaskrzypiały, gdy z jękiem stoczył się z łóżka. Z wysiłkiem stanął na chwiejnych nogach i powoli ruszył w kierunku swojego płynnego wybawienia. Potknął się o przewróconą sztalugę, o mało nie wpadł na spory stos butelek, minął małego, błękitnego stworka i swój brudny, kraciasty beret… Zatrzymał się gwałtownie. Powoli przeanalizował fakty. Niepewnie obejrzał się przez ramię. Niewielkie, niebieskie żyjątko przyglądało mu się uważnie.

Liberare wrzasnął przerażony i skoczył długim susem w kierunku uchylonego okna.

– Nie obawiaj się mnie, Laborare. – Usłyszał za sobą tubalny głos. – Nie zamierzam cię skrzywdzić.

Zatrzymał się wpół kroku. Jego wzrok spoczął na stosie pustych butelek. Kiwnął głową spokojnie, akceptując w myślach jedyne słuszne wytłumaczenie.

– Nie jestem wytworem twojej poalkoholowej wyobraźni.

– Myślałem raczej o Dżinie z butelki. Czytałem kiedyś o czymś podobnym.

– Nim też nie jestem.

Artysta odwrócił się ostrożnie na pięcie. Błękitna kreatura ani nie myślała się rozpływać w powietrzu. Stała tam absolutnie obrzydliwa w swej cielesności. Kanciaste barki, niekształtna głowa, niepełny tułów, jedna z nóg krótsza. Do głowy przyszła mu pewna myśl. Przeraziła go. Spojrzał na puste płótno i przewróconą sztalugę.

– Nie skrzywdzę cię – powtórzył stwór. – Jestem tu po to, by cię bronić. Pro arte et studio.

Liberare wytrzeszczył na niego oczy. Pędzel. Gorączkowo przeszukał kieszenie. Puste. Podczołgał się do łóżka i wyszarpnął spod płaszcza niewielki pędzel ze złotym, zdobionym napisem.

– Zrobię co zechcesz – przeczytał cicho i znów wlepił wzrok w błękitnego stworka.

Nastała chwila wyjątkowo niezręcznej ciszy.

– Namalowałem cię!

Ani krzyk artysty, ani wytknięty w jego kierunku palec, nie zrobiły na stworzeniu wrażenia. Wydawało się nawet, że taka reakcja go uspokoiła. Przyjął z ulgą wiadomość, że jego nowy mistrz potrafi wyciągać najprostsze wnioski.

– Namalowałem cię! Jesteś farbą!

Stwór wzruszył ramionami.

– Jeśli tak chcesz mnie nazywać.

Malarz zacisnął zęby na końcu pędzla. Świat wirował i obracał się do góry nogami. Bielone ściany obskurnej izby zdawały się rozmazywać.

– I mówisz, że jesteś moim obrońcą? – Kiwnął głową. – Ale… ale masz tylko dwa łokcie wzrostu i jesteś cały z… farby!

W punktowych oczach kreatury zabłysnął gniew. Krótsza noga wystrzeliła do przodu, a gdy opadła, malarz usłyszał jak pęka deska. Przerażony cofnął się na czworakach z powrotem pod okno. Farba zbliżał się w akompaniamencie skrzypiącego drewna. Zaciskał i prostował trójpalczaste piąstki.

– Jak sam zauważyłeś, jestem zrobiony z farby. – Jego głos rozchodził się echem jak w jaskini. Artyście zdawało się, że zaczyna tracić zmysły. – Czy uderzyłeś kiedyś farbę? Udało ci się ją może zranić? Myślisz, że może mnie stratować koń?

Krok, krok, krok. Liberare nie miał się już gdzie cofnąć. Koślawy palec kreatury przejechał po jego nowiutkiej kamizelce, pozostawiając na niej tłusty, błękitny ślad.

– A farba może zranić. Oj, może. Może miażdżyć, druzgotać, niszczyć, przyprawiać o szaleństwo. A kto farbę powstrzyma, kto jej zabroni? Farba może ranić!

– A mogłaby nie ranić mojej kamizelki?

Stwór cofnął rękę.

– Przepraszam najmocniej, Laborare.

Malarz odetchnął z ulgą. Podniósł się, otrzepał z kurzu i spojrzał jeszcze raz na niezwykły pędzel.

– Liberare, jeśli można – poprawił. – To znaczy „wyzwoliciel".

– Zapamiętam.

Obracał jeszcze przez chwilę w palcach swój mały skarb. A potem wpadł na, jak mu się wydawało, genialny pomysł. Pomysł na najbardziej przyziemne i nieartystyczne wykorzystanie pędzla, na jakie można tylko wpaść.

– Ars alit artificiem – powiedział cicho. – Sztuka żywi twórcę.

 

* * *

 

– Nie mogę panu sprzedać tych butów za coś takiego – stwierdził kupiec. – Co to w ogóle jest?

Liberare spojrzał na usypany przez siebie stosik.

– Złote monety.

– Ale one nie są nawet okrągłe!

– Nieprawda! – oburzył się malarz. – Są bardzo okrągłe.

Handlarz wziął jedną z monet i przyjrzał się jej uważnie.

– No nie do końca. Do tego nie są złote tylko żółte. I jeszcze brudzą! Niech pan spojrzy.

Liberare wytrzeszczył na handlarza z oburzeniem oczy i jednym ruchem wrzucił monety z powrotem do trójkątnej, pomarańczowej sakiewki.

– A awers to po prostu kpina! To ma być nasz miłościwie panujący król? Prędzej kaczka.

Malarz nie słuchał go już. Opuścił sklep, trzaskając drzwiami.

– Nikt w dzisiejszych czasach nie potrafi się poznać na prawdziwej sztuce!

 

 

 

III

 

 

Próbował już chyba wszystkiego. Namalowanie szczegółowej i wiernej monety omal nie skończyło się tragicznie z powodu jej rozmiarów. Już dawno odstawił w kąt sztalugę i malował na ścianach. W efekcie licznych prób, jego pracownię wypełniała cała masa kolorowych przedmiotów. Różnych rozmiarów i kształtów monety, nie do końca udane klejnoty, owalna korona, koślawe buty, para wyjątkowo krągłych, kobiecych piersi, mało eleganckie, krzywe meble i wiele, wiele innych. Farba doczekał się też dwóch nowych kumpli. Siedzieli grzecznie w kącie i czekali na rozkazy. Zaś władca Liberare krążył po swym malarskim królestwie, w swej kraciastej koronie i rozmyślał nad kolejnym, szatańskim planem.

– A może by tak broń sprzedawać? Misterną i trwałą. Kunsztowną, godną mego artyzmu.

Pociągnął kilka razy pędzlem po ścianie i po chwili na podłogę z brzękiem upadła nieco zbyt zakrzywiona szabla.

Artysta przyjrzał się jej krytycznie.

– Oto prawdziwa sztuka, która polemizowałaby z wrogiem. Sztuka przełamująca bariery utylitaryzmu, wkradająca się w życie codzienne! Teraz dopiero stało by się prawdziwym zdanie: Ars omnia vincit! Ach, brutalną siłą wedrzeć się w duszę odbiorcy.

Farba spojrzał na swego stwórcę spode łba.

– To tylko koślawa szabla.

– Sam jesteś koślawy!

Stwór rzucił okiem w dół, na swoje nieproporcjonalne, nierówne członki.

– Prawda, ale to nie moja wina.

Liberare umilkł zakłopotany. Rozejrzał się po stertach rupieci, zagracających jego i tak mało schludno pracownię. Chciał nawet zrezygnowany opaść na jedno ze swoich wymalowanych krzeseł, ale po krótkich oględzinach, poniechał pomysłu.

– Chcę jedynie powiedzieć – podjął Farba po chwili – że namalowanie sobie pieniędzy, nie jest jedynym sposobem na ich zdobycie. A te przedmioty? Nie będą się sprzedawały lepiej niż twoje obrazy.

– Bluźnisz! – Liberare poderwał się na równe nogi. – Obrażasz mnie i samą istotę sztuki! Dobrze wiesz, że moje dzieła są namiastką boskości na tej nędznej ziemi, że to ludzie nie potrafią się poznać…

– Marnujesz swój cenny talent – przerwał mu stwór. Artysta umilkł, przysłuchał się – Łudzisz się, że ograniczone umysły ludzi są w stanie zrozumieć coś tak doskonałego, jak twoja sztuka. Niepotrzebnie próbujesz się zniżyć do ich poziomu, zamiast podciągać ich bliżej boskości.

Oczy artysty rozbłysły. Zaczął nerwowo przechadzać się po pokoju, roztrącać graty na lewo i prawo, tworząc miejsce na coś nowego.

– Masz rację, ale cóż mi czynić? Co robić, gdy nikt mnie nie rozumie?

Farba powoli podniósł z ziemi krzywą szablę. Bardzo powoli. Malarzowi zdawało się, że przez punkciki, które były oczami stwora, przebiegł złowieszczy blask.

– Narzuć im swoją wizję. Daj im sztukę i na własną rękę odbierz zapłatę. Z czasem zrozumieją.

Stwory w rogu poruszyły się niespokojnie. Wyzwoliciel aż dygnął. Zatrzymał się, zapatrzył w przestrzeń, pogrążył w myślach.

– Z czasem zrozumieją – powtórzył bezwolnie.

 

* * *

 

Ulica Garbarska nigdy nie cieszyła się dobrą sławą. Paskudny zapach, który towarzyszył wyprawianiu skóry w kilku przyległych zakładach, nie odstraszał jedynie najbardziej zdesperowanych mieszkańców miasta. A tych nikt nie miał ochoty spotykać, zwłaszcza w ciemnym, słabo oświetlonym zaułku, jakim była Garbarska.

W gęstej mgle przemknęły cztery cienie. Przycupnęły zaraz za jednym z budynków. Zimne, wiosenne powietrze sprawiło, że jeden z tajemniczych osobników otulił się szczelniej płaszczem. Pozostała trójka, zdawało się, nie miała czym się okryć. Byli dziwnie niscy i jakby nieforemni, ale może było to tylko złudzenie. Ledwo byli widoczni wśród gęstej bieli mgły.

– Jasna cholera – Najwyższy z cieni aż się skulił. – ale tu śmierdzi. Musieliśmy tędy przechodzić?

Minęła mroźna chwila. Nikt mu nie odpowiedział.

– W ogóle to całe narzucanie… Nie jestem pewien czy to dobry pomysł. Nie tak sobie to wyobrażałem.

– Musisz mi uwierzyć – wtrąciła jedna z niższych postaci. Głos miała niewyraźny, jakby mówiła z jakimś gęstym płynem w ustach. – Ludzie będą ci wdzięczni, gdy nad ranem zamiast bezużytecznych kawałków metalu, znajdą twoje dzieła.

– No, nie wiem.

– Zdaj się na nas – wtrącił inny cień.

– Bul bul – zabulgotał ostatni.

Zapadła chwila ciszy. Wysoka postać nerwowym ruchem poprawiła worek na plecach. Światło jednej z pobliskich latarni oświetliło przebiegającego szczura.

– Dlaczego nie namalowałeś mu ust? – spytał w końcu ten pierwszy. – Byłoby zdecydowanie łatwiej się dogadać, gdyby potrafił coś poza bulgotaniem.

Wysoki cień wzruszył ramionami.

– Pictoribus atque poetis Quidlibet audendi semper fuit aequa potestas. Jako kreator, mogę tworzyć wedle własnej wizji.

Coś zabulgotało, plasnęło, wywołując niewielkie poruszenie. Wysoka postać wzdrygnęła się, zasłoniła się rękami. Ale nic się nie wydarzyło.

– Nieważne. Chodźmy.

Ruszyli. Unikając migotliwego światła latarni, przemykali pustymi ulicami miasta. Cztery cienie we mgle, starające się nie wzbudzać niczyich podejrzeń. Liberare człapał za stworami, mocno zaciskając poły swojego brunatnego płaszcza. Najpierw skręcili w pąkową, potem zaraz w Wilhelma drugiego, tylko po to, aby zawrócić na Szulerskim zaułku. Przez jakiś czas kluczyli jeszcze ciemnymi uliczkami. To tu, to tam zatrzymywali się, gdy usłyszeli jakieś kroki. Serce malarza łomotało jak szalone.

Wreszcie zatrzymali się przy jakimś skromnym budynku w dzielnicy kupieckiej. Liberare odetchnął z ulgą i poprawił kraciasty beret.

– Co to za dom?

– To mieszkanie jednego z tych handlarzy, co im próbowałeś wcisnąć malowane pieniążki – odparł Plama. Jaskrawo pomarańczowy stwór na próżno starał się pozostać niewidoczny na tle szarego budynku – Podsłuchaliśmy, że dziś rano wyjechał po towary do jakiegoś dalekiego miasta.

Maziak podpełzł pod jedno z okien i wejrzał do środka. Chwilę powęszył ogromnym, zielonym nochalem.

– Bul bul – wyrzucił z siebie w końcu.

Farba wykrzywił wąskie wargi na kształt czegoś, co mogło być jego sposobem na uśmiech.

– Dom jest pusty – przetłumaczył. – Wziąłeś klucz, Laborare?

Malarz spojrzał na niego wilkiem.

– Liberare – syknął. – Moje imię brzmi Liberare, czyli Wyzwoliciel, wyzwoliciel sztuki.

– Jesteś moim pracodawcą i mistrzem, uznałem za stosowne nazywać cię zgodnie z twoją pozycją.

– Liberare – powtórzył artysta z naciskiem.

Stwór przewrócił oczami.

– Masz klucz, mości Liberare?

Malarz wahał się chwilę, jakby walcząc z sumieniem. W końcu sięgnął za plecy i nie bez trudu ściągnął z ramienia sporą, płócienną torbę. Pochylił się nad nią chwilę, pogrzebał. Minęło trochę czasu zanim znalazł to, czego szukał. Błękitny klucz. Stwory wpatrywały się w niego jak zahipnotyzowane.

– Bulbulbul – skwitował Maziak.

W oddali słyszeli niemrawą przyśpiewkę jakiegoś pijaczyny. Przyjaźnie wulgarny sonet jakiegoś domorosłego poety, opiewający wdzięki pewnej białogłowy, zwanej „Zośką z dużym Cycem".

– Nieco za duży ten klucz – stwierdził Farba.

– Tak go opisałeś! Zakończony trzema zębami, krótszym i dwoma dłuższymi. Powiedziałeś, że klucz ma być wykonany z tej samej, błękitnej farby, którą malowałem ciebie, abyś mógł w razie potrzeby zmodyfikować jego kształt. Dodałeś, że ma być nieco większy.

– Zdecydowanie za duży ten klucz – podpowiedział Plama.

– Chciałem być dokładny!

Farba splunął na bruk błękitnym śluzem.

– Poradzimy sobie.

Pięciostopowy klucz okazał się zbyt nieporęcznym narzędziem, jak na jednego stwora. Szybko przegrupowali się, tworząc dziką, potrójną machinę oblężniczą, wyposażoną w jasnoniebieski taran. Drzwi nie stawiały wielkiego oporu.

 

* * *

 

– Przepraszam, co pan tu robi? – spytał strażnik, który chwilę wcześniej wyłonił się z mgły.

I nagle, niespodziewanie, odpowiedź, że stoi na czatach, podczas gdy trzy farbiane stwory okradają mieszkanie kupca, wydała się dziwnie nieodpowiednia. Szybko zdał sobie sprawę, że zostawienie jako wynagrodzenie kilku jego wspaniałych dzieł, nie do końca będzie go usprawiedliwiała w oczach władz. Przynajmniej jeszcze nie teraz, kiedy ludzkość nie poznała się na jego sztuce.

– Wyprowadzam psa – wypalił Liberare, nim zdążył ugryźć się w język.

Nie wiedział, co zdradziło jego kłamstwo. Może był to drżący głos, może zlękniony wzrok, leżący obok pusty płócienny worek, wyważone drzwi od pobliskiego budynku, czy zalany farbą bruk. Strażnik rozejrzał się po okolicy, zanim jego wzrok powrócił do malarza.

– Gdzie w takim razie jest pański pupil?

Artystę zatkało.

– Zdechł – odparł bez namysłu. – Był już stary. Bywa.

Miał wrażenie że jego umysł działał w tym momencie odrobinę za wolno. W zasadzie to brak logiki w jego wypowiedziach, docierał do niego dopiero kiedy strażnik zadawał już następne pytanie. Nie przejmował się tym. Uśmiechnął się głupkowato.

– Przykro mi z tego powodu. – Strażnik podrapał się po głowie. – Czy mógłbym się dowiedzieć co pan zrobił ze zwłokami? Chyba nie zostawił ich pan gdzieś na ulicy?

– Spaliłem. – Kolejna szybka i bezsensowna odpowiedź.

– Słucham?

– Spaliłem. Rodzinna tradycja.

– Gdzie pan spalił? Na ulicy?

Ślepy zaułek. Brak wyjścia. Pułapka. Szybka odpowiedź. Myśl. Myśl! Ulica? Nie! Zaśmiał się ochryple.

– Na ulicy? Ależ skąd. Bo chyba nie można, prawda? – Zbaraniał. Uśmiechnął się – Na dachu. Tam! Wciąż się dymi.

Krople spływały mu po czole. Oddech się spłycił. Gwardzista przyjrzał się mu uważnie. Przerażał go. Niby zwykły strażnik. Nie wyglądał okazale. Był nieco otyły, hełm nosił na bakier, a rudy wąs wręcz odbierał mu powagi. Ale miał miecz i władzę i w ogóle. Zwłaszcza miecz. Malarz przełknął ślinę.

– Niech mnie pan poprawi, jeśli się pomylę. – Strażnik powoli akcentował każde słowo. – Twierdzi pan, że wyszedł pan na spacer z psem, który nagle zdechł, więc wrzucił pan jego zwłoki do komina najbliższego domu.

– Nic dodać, nic ująć.

Coś trzasnęło za plecami Liberare. Wzdrygnął się odruchowo. Gwardzista spojrzał na miejsce, gdzie powinny być drzwi.

– Kto tam jest?

– Mój drugi pies! – Artysta dochodził już do wprawy w błyskawicznych i bezsensownych odpowiedziach.

– Żywy?

– Hau hau – wtrąciło coś z wnętrza budynku.

– Bul bul – dodało coś innego.

Strażnik ostrożnie dobył miecza. Chwycił brutalnie artystę pod ramię, unieruchomił mu rękę, aby nie mógł uciec i popchnął go w stronę drzwi. Powoli przekroczyli próg. W półmroku nie widzieli za wiele. Migotliwe światło latarni jedynie irytowało, a większa część pomieszczenia i tak była po za zasięgiem ich wzroku. Strażnik zanurzył miecz w ciemności. Nic się nie stało.

– Gdzie ten twój pies? – Mocniej chwycił artystę za ramię. Głos mu drżał.

Obeszli pomieszczenie dookoła. W mroku coś bulgotało. Gwardzista znów przeciął klingą powietrze. Coś chlupnęło. Po stali spłynęła błękitna struga. Liberare zamknął oczy.

Trzasnęło. Strażnik jęknął, puścił go. Odskoczył. Usłyszał łoskot upadającego ciała, coś rozlało się po podłodze. Znowu trzask, a potem jakiś metaliczny dźwięk. Butem wdepnął w coś gęstego i mokrego. Wrzasnął i otworzył oczy. W tej kolejności, a nie odwrotnej. A szkoda.

Dwa koślawe stworki: pomarańczowy i zielony przytrzymywały strażnika przy ziemi, podczas gdy błękitny uderzał go rytmicznie wielkim, niebieskim kluczem. Gwardzista leżał nieruchomo, upaprany od stóp do głów różnokolorową farbą. Liberare jęknął.

– Mówiłem, że to się nie uda. On wszystkim powie, co tu zaszło. Opisze, że tu byłem, pójdę do więzienia. A moja sztuka… moja sztuka…

Farba odłożył klucz i spojrzał na artystę.

– Masz rację – odparł spokojnie. – Opisze całą zaistniałą sytuację. Opowie o człowieku, który palił psy w kominach miejskich domów, zrelacjonuje dokładnie jak trzy kolorowe stwory pobiły go i umalowały na tęczowo. Może dorzuci nawet coś o białych myszkach.

Plama rzucił artyście niewielką, skórzaną sakiewkę. Nie złapał jej. Miedziaki rozsypały się po podłodze.

– To wszystko? – zdziwił się malarz. – Od Harolda wziąłem trzykroć tyle za portret, a tu zostawiłem przecież aż trzy obrazy.

Farba poklepał go po ramieniu.

– Chyba więc nadeszła pora, na większe wyzwanie dla twojego artystycznego geniuszu.

– Bul bul – dodał Maziak.

Liberare spojrzał na nich zdziwiony.

– Co to znaczy?

– To znaczy – Farba splunął śluzem na podłogę – że jeszcze sobie dzisiaj pomalujesz.

 

* * *

 

– Nie mogę tego zrobić. To niemoralne, nieetyczne i nie godzi się artyście.

– Pictoribus atque poetis Quidlibet audendi semper fuit aequa potestas. Cytuję tylko twoje słowa.

Wyzwoliciel zamilkł, zamyślił się. Farba chodził nerwowo po pracowni.

– Musisz jedynie odebrać, co twoje. Pokazać im, co do ciebie należy! Jesteś malarzem. Od jak dawna malujesz?

Siedział przy ścianie, w dłoni trzymał pędzel, zanurzony w turkusowej farbie. Powoli, ociągając się, przejechał włosiem po białej powierzchni.

– Od zawsze – odparł. – Odkąd pamiętam.

– Czy ktoś ci kiedyś zapłacił? Czy ktoś choć raz docenił twoją sztukę?

– Nie.

Przeciągnął pędzlem po ścianie. Nieco dłużej. Wzbierał w nim gniew. Dziwny, bo wydawało mu się, że płynie od ręki, a nie od serca, że im więcej maluje, tym bardziej się w nim gotuje.

– Nie usłyszałem! Głośniej!

– Nie! – wrzasnął Liberare. – Nikt mi nigdy nie zapłacił! Nie za to co zrobiłem. Nie z własnej woli.

– Czy słyszałeś, żeby ktoś kiedyś zachwycał się twoją sztuką? Chwalił twoje obrazy?

– Nie – syknął.

– Głośniej! – rzucił Plama. – Chcemy to usłyszeć.

– Nie!

Kolejne pociągnięcia pozostawiały teraz za sobą ślady lazuru, mocniejsze i wyraźniejsze. Liberare poderwał się ze stołka, kopnął go na bok. Każdy wymach ręki pozostawiał po sobie grubą krechę na ścianie. Lazur i turkus mieszały się, tworzyły smugi, pulsowały.

– Czy chcesz, żeby twoja sztuka była wieczna? – drążył temat Farba. – Czy ma być podziwiana?

– Tak!

– Nie słyszę!

– Tak! Jestem wyzwolicielem. Wyzwolicielem sztuki! Do stu tysięcy demonów! Ars omnia vincit, a moja Ars góruje nad innymi! Chcę by trwała na wieki.

Farba cofnął się pod przeciwległą ścianę i dołączył do swoich kompanów. Oszalały ze wściekłości Liberare miotał się i wierzgał. Krople turkusu latały na lewo i prawo. Obraz powstawał.

– Ars vincit! Sicut erat in principio et nunc et semper et in saecula saeculorum.

Krople zaczęły spływać po jego czole. Starł je ręką. Poprawił beret. Podwinął rękawy płaszcza.

– Jestem wyzwolicielem sztuki, a to jest moja sztuka!

 

 

 

IV

 

 

Ostatnie pociągnięcie pędzla zwieńczyło dzieło. Liberare zaśmiał się szaleńczo.

– Finitum!

W oddali zabrzmiał grzmot, a białe światło błyskawicy oświetliło wykrzywioną w grymasie złości twarz artysty. Przez wybite okno wdzierał się do izby wicher i hulał pomiędzy stosami gratów, wprawiając w drżenie płomyk dopalającej się świecy. Trzy różnokolorowe stwory stały przy ścianie i podziwiały pracę malarza.

– Muszę przyznać – stwierdził Farba – że tym razem masz artysta się postarał.

– Bul bul – zaoponował Maziak.

– Na tle innych malunków i tak wypada nieźle. Spójrz na siebie. Ten tam przynajmniej bardziej przypomina człowieka, niż zlepek figur geometrycznych.

– Piękny, tak czy siak, nie jest – wtrącił Plama.

– Musi być potworny. Pamiętaj, po co go tworzymy.

Wszyscy troje zgodnie pokiwali głowami. Kolejna błyskawica rozświetliła pokój, ukazując szczegóły malunku. Był ogromny. Nogi zaczynały się prze drzwiach. Sylwetka pokrywała wszystkie ściany i zwieńczona była głową, sięgającą drugiej strony framugi. W przypływie geniuszu zła, Liberare nadał potworowi rysy Lukrecji, przemalowane z resztek ocalałego płótna. Co ciekawe, był to pierwszy stwór, który składał się z więcej niż jednej barwy. Cienie mięśni i kolorowe pasy żył przeplatały się, tworząc przerażającą mozaikę na tytanicznym ciele. Malarz odwrócił się gwałtownie do swoich podopiecznych.

– Czas byście poznali nowego kolegę – wykrzyknął z obłędem w oczach. – Czas by cały świat go poznał. Oto Sztuka!

Błyskawica znów rozświetliła izbę. Ściany zaczęły się poruszać. Powoli, mozolnie Sztuka zaczęła wyswobadzać się z więżącej ją ściany. Skrzywiona, skulona, wytaczała się do niewielkiego pokoju, łamiąc deski, gruchocząc meble, rozbijając naczynia. Wreszcie wydostała się.

Spragniona przestrzeni wstała, niszcząc dach i doszczętnie roznosząc budynek na strzępy. Ryknęła przeraźliwie, strząsnęła z siebie resztki sufitu i spojrzała na swego władcę. Liberare rozejrzał się po swoim zniszczonym mieszkaniu.

– W sumie, to mogłem ją narysować na zewnątrz muru – przyznał.

Zza resztek ścian wyjrzały kolorowe stwory.

– Dlaczego ona ma tylko jedną rękę? – spytał Farba.

Malarz podrapał się po głowie.

– Chyba schrzaniłem coś z perspektywą. Może nikt nie zauważy.

Z resztek desek i sztalug zbili mu siodło, na którym, jak na tronie, na szczycie przygarbionego grzbietu zasiadł jako władca. Świtało. Malarz rozejrzał się z wysokości ramion potwora po dachach budzącego się miasta. Promienie wschodzącego słońca przebijały się przez ciężkie chmury, rozciągając swoje macki po brukowanych ulicach. Wiał silny, przedburzowy wiatr, miotający płaszczem Liberare. Artysta poklepał swoje dzieło po głowie.

– Wiesz kim jestem? – spytał czule. – To ja uczyniłem cię żywą. Wyzwoliłem się z oków niebytu. Jestem twoim…

– O nie – mruknął Farba, stojący obok tytanicznej nogi – znowu się zaczyna.

– WYZWOLICIELEM!!!

 

* * *

 

Przeor nerwowo tupał nogą i wpatrywał się w nadętego dupka, stojącego przed nim.

– Mieliśmy umowę, prawda?

Niezwykle gustownie ubrany mężczyzna przekrzywił lekko głowę.

– Oczywiście, ale…

– Tak, czy nie?

– Tak.

– Klasztor powinien posiadać freski, sławiące chwałę Bożą. Za przystępną cenę. Czy proszę o zbyt wiele?

Mężczyzna przygładził kozią bródkę.

– Przeor raczy zauważyć – zaczął powoli – że nie mówimy o drobnym zleceniu. Mogę nieco zejść z ceny na moim honorarium, ale ostatnio mieliśmy w branży podwyżki. Żebym zgodził się na zaproponowaną cenę, farba musiałaby mi chyba spaść z nieba. Jeżeli Przeor załatwi mi u Boga farbę z nieba, wykonam tę robotę i jestem pewien…

Urwał, bo coś rozprysło się na bruku tuż obok nich, zraszając ich kroplami o barwie turkusu. Mężczyźni spojrzeli na gęstą plamę. Zakonnik przestał tupać nogą.

– Przepraszam – rzekł – czy mi się wydaję, czy właśnie farba spadła z nieba?

Dopiero później ujrzeli Sztukę. Uciekli.

 

* * *

 

Tytan niszczył, burzył, kruszył, a Liberare wył dziko, nie posiadając się z radości.

– Skręć w lewo – Plama próbował przekrzyczeć łoskot niszczonych murów. – Kierujemy się do głównego skarbca.

– Naprzód! – wrzeszczał Liberare. – Niech cały świat pozna prawdziwą Sztukę. Niech zobaczą, że jest namacalna, realna, że można z nią wejść w dyskusję. Niech zobaczą jak Sztuka przełamuje wątłe bariery ograniczonych umysłów.

Ludzie rozbiegali się, widząc nadchodzące monstrum. Jęki i wołania o pomoc wstrząsnęły posadami murów. Sztuka zignorowała ich. Kroczyła dumna i groźna ulicami miasta, zmiatając wszystko, co stanęło jej na drodze. Wkrótce przybyli strażnicy. Mnóstwo strażników. Sztuka się nimi nie przejmowała. Liberare schował się za jej potężnym ramieniem, starając się uniknąć bełtów, które nagle wypełniły powietrze. Niektórzy gwardziści atakowali, szturmowali inni starali się trzymać na dystans, stale ostrzeliwując potwora, ale wyglądało na to, że nic nie jest w stanie go powstrzymać. Bełty zatrzymywały się w jego gęstym cielsku, nie czyniąc mu krzywdy. Gdzieś z zamku huknęła bombarda. Kula przeleciała obok nich, niszcząc jeden z pobliskich budynków.

– Niech poznają wizję artysty! – krzyczał Liberare.

Zagrzmiało. Pierwsze krople wiosennej ulewy, zaczęły skąpo spadać z nieba. Zatrzymali się, a Sztuka łagodnie posadziła ich na bruku.

Liberare poprawił beret, otrzepał z kurzu poplamioną kamizelę i szczelnie owinął się swoim podartym płaszczem. Z okien okolicznych budynków patrzyły na niego i jego podwładnych, dziesiątki zalęknionych oczu. Ludzie uciekali, widząc potęgę sztuki. Krzyk, płacz, szloch. Liberare uśmiechnął się. Garstka strażników mierzyła do niego z kusz, starając się wyglądać groźnie.

– Ponad dekadę tworzyłem arcydzieła z myślą o tym mieście – krzyknął, odgrażając się pięścią. – Wypruwałem sobie żyły, zarywałem noce, by ostatki ducha tchnąć w sztukę, którą chciałem oddać jako dobro społeczeństwu. Jako znak dla przyszłych pokoleń!

Farba i Plama podeszli do wysokiego budynku. Szybki kopniak, pozostawiający na deskach kolorową plamę, otworzył drzwi. Deszcz padał coraz obficiej, obmywając miasto ze śladów Sztuki. Krople wody kapały gęsto z nieba, znacząc bruk turkusowymi punktami.

– Dziś nadszedł czas, byście zapłacili mi za mój trud – Malarz nawet nie obejrzał się, gdy przed budynek z brzękiem zaczęły wylatywać worki ze złotem. – Pora byście docenili prawdziwą, nowoczesną sztukę, wkraczającą w nasze codzienne życie!

Kap, kap, kap. Turkusowe i lazurowe plamy coraz obficiej pokrywały bruk obok artysty. Kolejne worki wytaczające się z banku, toczyły się po ulicy przyjmując zielono-niebieską barwę.

Jeden ze zdesperowanych strażników wyszarpnął miecz i z krzykiem rzucił się w kierunku malarza. Liberare cofnął się odruchowo. Nogi ślizgały mu się po gęstej farbie. Zasłonił się rękami, gotowy przyjąć cios. Ale broń go nie dosięgła. Sztuka zamachnęła się potężną dłonią i odtrąciła na bok szarżującego gwardzistę. Mężczyzna odbił się od ściany najbliższego budynku i bez przytomności upadł na bruk.

Liberare zaśmiał się niepewnie.

– Jak zapewne zauważyliście, mój przyjaciel jest z farby. Czy uderzyliście kiedyś farbę? Udało wam się ją może zranić. Myślicie, że mogłaby ją zranić strzała? Ars omnia vincit!

Barwna woda spływała mu po twarzy. W oczach tańczył obłęd.

– No dalej! – krzyknął na strażników. – Chodźcie tu! Aresztujcie mnie!

Chciał się zaśmiać ponownie, tym razem pewniej, śmielej, ale nie zdążył. Sztuka zachwiał się i osunął na kolana. Liberare spojrzał zdziwiony na swoje największe dzieło. Tytan dziwnie wyszczuplał, rozmyły się rysy Lukrecji, cienkim ramieniem wymachiwał szaleńczo, starając się utrzymać równowagę.

– Nie! – krzyknął malarz, ale było już za późno.

Olbrzym runął na ziemię, rozbryzgując się po wilgotnym bruku i zraszając obficie farbą okoliczne budynki. Strażnicy odsunęli się nieco, ustępując drogi potokowi gęstej cieczy. Malarz, pokryty od stóp do głów lazurem i turkusem, uśmiechnął się kretyńsko do uzbrojonych po zęby strażników.

– Wiecie, co? – spytał zmieszany, podnosząc dłonie w obronnym geście – Nie kłopoczcie się. Nie musicie podchodzić.

Gwardziści nie posłuchali. Niemal natychmiast skoczyli w jego kierunku. Liberare szarpnął płaszczem, przeszukał kieszenie, wyciągnął pędzel, rzucił go wprost w kałużę farby.

– To on! – zaczął, wskazując palcem na niewielki przedmiot – To on mnie zmusił. Manipulował od samego…

Cios w głowę zwalił go z nóg. Kątem oka dostrzegł jeszcze, jak jeden ze strażników bierze do ręki drobny pędzel. Potem Liberare, wyzwoliciel sztuki, po ciężko przepracowanym dla społeczeństwa dniu, postanowił stracić przytomność.

 

 

 

EPILOG

 

 

Pod budynkiem banku, sierżant napotkał obiekt, którego istnienia nie spodziewał się w formie odosobnionej. Nie ośmielił się tego dotknąć własnymi rękami. Subtelnym gestem dłoni, wezwał do siebie podkomendnego.

– Co to jest, kapralu?

Strażnik przyjrzał się uważnie obiektowi.

– To męskie przyrodzenie, proszę pana.

Sierżant spojrzał niepewnie na podwładnego.

– Czy myślicie, że…

– Nie, sierżancie. – Gwardzista pokręcił głową. – To jedynie sprawka magicznego pędzla. Dostaliśmy rozkaz przetestować, czy faktycznie działa.

Oficer zmarszczył brwi.

– Dalej nie rozumiem, jaki jest związek.

– To proste. Niech pan sobie wyobrazi, że dostaje pan polecenie narysowania czegoś. Czegokolwiek. Pierwsze, co panu przyjdzie na myśl, tylko po to żeby wypróbować pióro. Co pan rysuje?

Sierżant skinął głową ze zrozumieniem.

– Czyli pędzel działa.

– Działał, właściwie. – Kapral westchnął. – On zniknął. Przepadł. Rozpłynął się w powietrzu. Szukaliśmy całe popołudnie.

Oficer spojrzał na pole bitwy. Zniszczone budynki, zalane farbą ulice. Przerażonych, krzątających się wokół ludzi. Matki gorączkowo poszukujące dzieci.

– Może to i lepiej.

Słońce zachodziło powoli. Na jednym z dachów, na tle czerwieniejącego nieba, jakiś szaleniec upychał do jednego z kominów zwłoki psa. Nie zdziwiło ich to. Nic już nie było ich w stanie tego dnia zdziwić.

 

Finitum.

 

 

 

 

Słowniczek:

– Ars omnia vincit, Mors omnia vincit – „Sztuka wszystko zwycięży, Śmierć wszystko zwycięży". W oryginalnej sentencji miłość zwyciężała, ale uznałem, że delikatna przeróbka nikomu nie zaszkodzi;

– Finitum – łac. „Skończone";

– Ars – łac. „Sztuka";

– Ars auro gemmisque prior – „Sztuka cenniejsza od złota i drogich kamieni";

– Carpe diem – „Chwytaj dzień". Może ktoś nie wiedział;

– Pro arte et studio. Pro arte libera – „W obronie sztuki i nauki. W obronie wolnej sztuki";

– Ars alit artificiem – „Sztuka żywi twórcę";

– Pictoribus atque poetis Quidlibet audendi semper fuit aequa potestas – "Malarze i poeci mają prawo ważyć się na wszystko";

– Ars vincit! Sicut erat in principio et nunc et semper et in saecula saeculorum. – "Sztuka zwycięży! Jak było na początku i teraz i zawsze I na wieki wieków." Autor pozwolił sobie na zastosowanie słów modlitwy w uniesionych, natchnionych wrzaskach artysty. Autor uważa, że pasuje to do charakteru zarówno wypowiedzi, okoliczności, jaki i bohatera. Jeśli autor uraził w ten sposób czyjeś uczucia religijne, autor się kaja.

– Liberare, Laborare – pseudonim naszego drogiego artysty, oraz jego alternatywa (nieco prześmiewcza, szydercza). Oba te wyrazy są oczywiście czasownikami i to w formie bezokolicznika, postanowiłem je jednak nagiąć do formy rzeczownika; i tak: Liberare (łac. uwolnić, wyzwolić) przerodziło się w słowo: wyzwoliciel; natomiast Laborare (łac. pracować), stało się pracusiem, rzemieślnikiem. Starałem się tutaj odwołać do odwiecznego konfliktu: artysta, czy rzemieślnik, występującego w wielu dziedzinach sztuki (także literatury).

Koniec

Komentarze

Sympatyczne, ale nic ponadto. 
Fajny wyjściowy purnonsensowny pomysł, ale nie rozwinięty do końca, zaledwie lekko tylko zarysowany - szkoda.
Dużo słabsze wykonanie. Sporo nielogiczności. Skąd malarz - nieudacznik w pewnym momencie wziął pieniadze?. Albo inna nielogiczność -  dlaczego straznik, nakrywajacy malarz podczaz napadu, to taka ciapa?  Sporo wad narracji - tekst jest zdecydowanie przegadany, nie ma zaskakujących ( i powodujacych napady śmiechu) zwrotów akcji. Niestety, nie ma tez zaskakującego zakończenia.
Opowiadania chyba do przepracowania, skrócenia, wymyślenia bardziej wciągającej intrygi i zaskakująego finału.  
Pozdrowienia.

A ja przeczytałem jednym tchem. Podobało mi się. Lubię taki humor.
Nowa wersja "Zaczarowanego Ołówka" z elementami "Pogromcy Duchów".
Moja ocena- 5

rzadko zdarza się, żebym autentycznie wybuchnął śmiechem czytając jakiś tekst. poczucie humoru pierwsza klasa. poza tym "bul bul" to chyba najlepsza kwestia dialogowa, jaką kiedykolwiek widziałem.
zdarzyło się autorowi coprawda kilka potknięć (na końcu sztuka nagle zostaje określona czasownikiem w formie męskiej) ale ogólnie jest bardzo dobrze. cudnie wręcz rzekłbym.

przyjemnie, lekkie opowiadanie :) zauważyłam, że od czasu "Był sobie złodziej" poprawiłeś się z interpunkcją ;)

Niestety z krytyką muszę się zgodzić. Z wielu swoich błędów zdaję sobie sprawę i próbuję nad nimi pracować. Liczę na to, że kiedyś z moich dobrych chęci coś wyrośnie i będę mógł przejść do nieco poważniejszych tekstów. Póki co opowiadanie miało być lekkie i właśnie sympatyczne. Cieszę się, że jako takie, potrafiło się niektórym czytającym spodobać.

@czarnalucka- nie wiem czy aż tak się poprawiłem, czy to zasługa krótszego tekstu do poprawienia, przez co łatwiej bylo błędy interpunkcyjne wyłapać. Tak czy siak, cieszę się że jest lepiej.

Już sam poczatek musiałam czytać kilka razy, żeby zrozumieć, co tak właściwie tam się dzieje i ile osób bierze udział w scenie.

 Ale skoczył. Gwałtowny wiatr zamknął mu powieki. Poszarpany płaszcz zawirował wokół niego. Pęd powietrza zerwał mu beret. A potem, machając wszystkimi dostępnymi kończynami, wpadł do wody. Impet ogłuszył go na chwilę. Zimna ciecz natychmiast zaatakowała jego płuca, zabawiając się z jego odruchem nabrania powietrza. Zakrztusił się. To tylko pogorszyło sprawę. Szarpnął się gwałtownie. Zaplątał się w swój własny płaszcz. Rozpaczliwie wiosłował rękami.
W wodzie, tuż przed jego nosem, coś się unosiło. Nie zauważył tego wcześniej. Dopiero teraz, na bezdechu, z żołądkiem pełnym wody, jego wzrok zogniskował się na niewielkim przedmiocie. Drobny, drewniany, podłużny, z rytmicznie falującym włosiem. Pędzel. Pędzel? Wyciągnął rękę i delikatnie zacisnął palce na ciepłym drewnie. Błysnęło.
Coś szarpnęło go za rękę, wyrzucając go nad powierzchnie wody. Solidnym haustem wciągnął do płuc drogocenne powietrze. Chwilę jeszcze siłował się ze swoim płaszczem, ale wkrótce dotarł do brzegu. Opadł ciężko na mokrą ziemię, krztusząc się i plując. Nie zastanawiał się nad tym, co wyszarpnęło go z wody. Z góry usłyszał przekleństwa i wrzaski Harolda. Uśmiechnął się pod nosem.

Wiesz, jak to się nazywa? 

Sympatyczny tekścik, taki kreskówkowy :) 

www.portal.herbatkauheleny.pl

Hmm... Podejrzewam, że schorzenie nosi nazwę zaimkozy wtórnej i jest niezwykle dezorientujące dla czytelników. Problematyczny fragment próbowałem poprawić na etapie korekty, ale że wykrywanie błędów na razie idzie mi lepiej niż rozwiązywanie ich, to tekst pozostał w postaci zacytowanej powyżej. Dzięki za zwrócenie uwagi.

Nowa Fantastyka