- Opowiadanie: Grameir - Przeklęta krew #1 - Pomocna dłoń

Przeklęta krew #1 - Pomocna dłoń

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Przeklęta krew #1 - Pomocna dłoń

 

Tutaj, głęboko pod ziemią panowała wilgoć i duchota. Tylko ból i krzyki torturowanych przypominały o tym, że wciąż się żyje. Lecz co to za życie, przesiąknięte metalicznym zapachem krwi i wszechobecną ciemnością. W zasięgu wzroku nie było nawet najsłabszego źródła światła. A gdy tylko pojawił się blask pochodni, zapadało grobowe milczenie. Kto teraz? Kto następny? Każdy więzień nasłuchiwał odgłosu kroków, modląc się do Trójcy, by te nie ustały przy drzwiach jego celi. W jednym z więziennych pomieszczeń u ściany uwieszony był wysoki mężczyzna. Długie, zlepione tłuszczem włosy przesłaniały jego twarz. Spał, a raczej próbował zasnąć. Całe jego ciało było poznaczone świeżymi jeszcze i wciąż krwawiącymi ranami po torturach. Czuł pulsujący, nieustający ból dochodzący z każdego możliwego zakamarka ciała. Połamane nogi i palce, wyrwane paznokcie, ucięta tępą piłą prawa ręka, po której został jedynie niedbale zabandażowany, nieruchomy kikut, oraz wydrapane długim, brudnym paznokciem oprawcy lewe oko. Mimo wielu tygodni tortur człowiek ten wciąż miał siłę, by żyć. Po każdej serii katowskich niespodzianek, kiedy tylko zaznał chwili spokoju, czuł wypełniającą jego ciało magiczną energię, naprawiającą uszkodzenia i regenerującą część zniszczeń. Raganei nie chciał tej energii. Chciał pozbyć się tej niezrozumiałej siły, która była dla niego bardziej przekleństwem, jak darem. Gdyby nie ona, to wszystko już dawno by się skończyło, jego ciało by nie wytrzymało, a on sam osunąłby się w objęcia śmierci. Lecznicza moc utrzymywała fizyczną powłokę przy życiu, jednak nie była w stanie naprawiać psychiki. Obecnie mężczyzna był beznamiętnym manekinem, doszczętnie zniszczonym przez kata, nie wyrażającym żadnych emocji. Już dawno porzucił myśli związane z ucieczką. Pogodził się ze swoim losem. Wisiał, uwieszony stalowymi kajdanami na jednej ręce. Jeszcze niedawno z pożądaniem typowym dla wygłodniałego zwierzęcia przyglądał się biegającym po posadzce szczurom. Jeszcze niedawno zastanawiał się, czy uda mu się odzyskać rękę z pomocą protetyka lub magii. Teraz było mu to obojętne. Teraz wisiał. Nie wiedział nawet, jaka jest pora roku, nie znał pory dnia. Wszystko to znajdowało się tak głęboko pod ziemią, by żaden z więźniów nie zdołał się wydostać. W celach obok znajdowali się najgorsi kryminaliści królestwa Hamistu. Większość z nich nie wydawała żadnych odgłosów. A może już nie żyli? A może po prostu złamała ich ciemność i atmosfera? A może po prostu zajęci są konsumowaniem szczurów, które udało im się złapać?

Raganei zasnął po raz pierwszy od wielu dni. Po raz pierwszy od wielu tygodni miał sen. Widział płomienie ogarniające cały Hamist, spopielające wszystkich tych, którzy wyrządzili mu krzywdę. To on był ich źródłem. Nie zwracał na nic uwagi, zaabsorbowany rządzą zemsty, niszczenia. Patrzył na wszystkich z góry. Teraz to on był tym, którego się bali. Spoglądał w oczy swych ofiar, w których malowała się panika i przerażenie. W tłumie znajdował się kat. Dostrzegł go mimo szalejących dookoła płomieni i panującego chaosu. Dopadł do niego, złapał i rozerwał na strzępy, napawając się widokiem chlapiącej na wszystkie strony krwi. W pewnym momencie poczuł chłód. Ktoś go wyraźnie dotykał. Obrócił się szybko, jednak nikogo nie było. Spróbował chwycić niewidzialną dłoń. Ta nie puszczała. Zaczął się miotać jak schwytany w sieć, byle tylko pozbyć się tej irytującej obecności. Im bardziej się szarpał, tym więcej niewidzialnych dłoni go łapało. Poczuł się unieruchomiony, skrępowany.

Oślepiło go światło. Nie było to jednak światło pochodni, a coś wręcz nierealnie jasnego, coś, czego nie widział od wieków. Blask zaglądającego przez świetlik w dachu księżyca. Niegdyś owal na niebie stanowił jedynie blady punkt pomiędzy gwiazdami, teraz wydawał się świecić niczym słońce na pustyniach Sakaaru. Rozejrzał się powoli. Leżał na twardym łożu szpitala polowego, trzymany przez trzy kobiety. Z całych sił przyciskały go do łóżka, ściskając jego kończyny tak bardzo, że pobielały im kłykcie. Teraz, gdy wreszcie przestał się miotać, delikatnie zwolniły uścisk. Raganei syknął, gdy jedna z nich wsmarowała mu w ranę specyfik medyczny.

– Masz zaskakująco dużo siły jak na kogoś, kto przez ostatnie tygodnie był torturowany – głos, zdecydowanie męski, dochodził gdzieś zza łoża tak, że Raganei nie był w stanie dostrzec jego źródła. – Powinieneś odpocząć – krzesło zaszurało po podłodze, mężczyzna wstał i podszedł do drzwi. – Pojawię się ponownie, gdy będziesz w trochę lepszym stanie.

Rozległo się tykanie mechanicznego zamka, drzwi zostały odblokowane i rozsunęły się z charakterystycznym odgłosem.

– Tylko nie próbuj niczego pochopnego – rzucił mężczyzna na odchodnym. Pielęgniarki wyszły razem z nim. Drzwi zasunęły się za nimi, głośno tykające mechanizmy zazębiły się, blokując zamek. Został sam. Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Z pewnością nie były to lochy. Nie śmierdziało, poza tym tam na dole nie miał szansy dojrzeć księżyca. Jeszcze przez chwilę słyszał przytłumione rozmowy, które po chwili ucichły zupełnie. Gdy Raganei poruszył ręką poczuł, że jest przymocowany skórzanymi pasami do łóżka. A więc jednak wciąż był więziony. Może po prostu go w pełni wyleczą, by potem znowu wysłać na tortury? Może kat zauważył, że on nie jest w stanie więcej wytrzymać i przysłał go tutaj, żeby potem móc wznowić swoją sadystyczną zabawę ze zdwojoną siłą? Myśli i wątpliwości zalały jego umysł. Mimo to nie odczuwał żadnych emocji z nimi związanych. Wszystko to było mu obojętne, po prostu odruchowo starał się wszystko przeanalizować. Leżał nieruchomo, pogrążony w pustce własnego umysłu. Gdyby chciał, mógłby z łatwością się uwolnić. Był już zdrowy na tyle, by móc przenieść magiczną energię do dłoni i rozerwać skórzany pas krępujący nadgarstek. Jednak to wymagałoby chęci i woli ucieczki. Powoli odpływał, schwytany przez macki zmęczenia, wciągany do krainy snu.

Leciał. Czuł powietrze smagające jego twarz, właściwie całe ciało. Był wysoko, pod sobą widział sterowce. Masywne potwory bezczeszczące niebo swoją obecnością, napędzane głośnymi silnikami zakłócającymi panujący w górze naturalny spokój. Przez chwilę chciał je zniszczyć, zwłaszcza, że oznaczone były symbolami Hamistu. Szybko jednak się opanował i przyspieszył, by jak najszybciej stracić je z oczu i ponownie móc cieszyć się upragnioną wolnością.

Raganei został rozbudzony przez światło poranka. Jego oko wciąż jeszcze nie było przyzwyczajone do światła. Wiele czasu minęło, nim mógł rozchylić powiekę i spojrzeć przez świetlik na poranne, przesiąknięte delikatnym pomarańczem, niebo. Plecy bolały go od leżenia, a z powodu przytrzymującego nadgarstek kawałka skóry nie mógł się wygodnie ułożyć. Energia magiczna skierowała się do ręki praktycznie bez jego wpływu. Kilka sekund później pasek puścił, rozerwany na dwoje. Raganei nawet nie poczuł oporu. Usiadł na łóżku i przeciągnął się. Bolały go wszystkie kości i mięśnie, nie był to jednak ból, jakiego doświadczał przez ostatnie tygodnie. Był to ból nierozruszanego ciała zmuszonego do ponownego wysiłku. Podobał mu się ten ból. Podniósł się z trudem i zaczął maszerować dookoła łóżka. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że jeszcze w lochu miał połamane nogi. Najwyraźniej ci, którzy go tu przynieśli nastawili mu wszystkie złamania, a magia zrobiła resztę kiedy on spał. W rogu sali, przy oknie, znalazł stary, skórzany fotel. Opadł na niego i ułożył się wygodnie, wyglądając przez umiejscowione zaraz obok okno. Widział stąd obrzeża rodzinnego miasta. Downgear było jednym z większych portów Hamistu stanowiącym zarazem siedzibę Rady Handlowej. Kiedyś zamieszkiwali tu bogaci mieszczanie i handlowcy, obecnie ostała się jedna dzielnica okupowana przez wyższe klasy – Wieża stanowiąca bardziej pionowe miasto, niż dzielnicę – reszta jest jednym wielkim slumsem. Robotnicy portowi, marynarze, złodzieje, dziwki, żebracy. Żaden szanujący się handlarz czy rzemieślnik nie zagląda w te reony. Ludzie zasiadający w radzie handlowej zamknęli się w Wieży, podobnie zresztą jak najbogatsi. Pomyśleć, że spędził w tej norze dzieciństwo. Teren, na którym się obecnie znajdował otoczony był drutem kolczastym, a po podwórzu spacerowały automatrony. Dawno ich już nie widział. Idealny duet mechanizmów zegarkowych i parowej pneumatyki. Humanoidalne monstra, ponad dwumetrowe brązowo-złote zbroje wypełnione zaawansowanymi mechanizmami. Uzbrojone w ciężkie karabiny mechaniczne, spacerowały charakterystycznym dla wszystkich automatronów mało płynnym krokiem, raz po raz wyrzucając z siebie obłoki gorącej pary. Zabójcze pozytywki bez duszy. Oprócz tego na terenie znajdowały się liczne magazyny, prawdopodobnie zbrojownie. Podziwianie widoków przerwało mu szybkie tykanie i ruch zębatek. Ktoś wchodził do pomieszczenia. Masywne, metalowe drzwi rozsunęły się. Z uszkodzonej rury nad nimi z sykiem buchnął obłok pary. Do środka wszedł mężczyzna postury szafy. Miał na sobie długi, czarny płaszcz ze złotymi ornamentami sięgający kostek, a na głowie kapelusz z szerokim rondem nasunięty na oczy. Na ramię opadał mu długi warkocz ciemnych włosów. Każdy krok ciężkich, podkutych butów odbijał się echem po ceramicznej posadzce. Potężny, dwuręczny młot z ruchomą głowicą pneumatyczną wystawał mu zza barku. W dłoniach niósł dwie tace. Spojrzał na łóżko, następnie na fotel. Na jego twarzy nie było śladu żadnej emocji. Podszedł do fotela i położył na stojącym obok stoliku obie tace, po czym przysunął sobie krzesło. Raganei nie pamiętał, kiedy ostatnio miał coś w ustach, mimo to nawet się nie obrócił. Wciąż wyglądał przez okno, obserwując automatrony.

– Raganei Dragg – wyczytał mężczyzna z teczki, którą wyciągnął spod płaszcza. – Nietypowe imię, w każdym razie nie w tych okolicach. Pasuje mi bardziej do rejonów Sakaaru, ale nie wyglądasz jak tamtejsi. Może masz tam jakichś krewnych? A może wszystkie te dane – tu rzucił teczkę na stolik – są wyssane z palca, co?

Raganei odwrócił się od okna i przyjrzał dokładnie mężczyźnie. Wziął teczkę i zaczął ją przeglądać.

– Cichy typ z ciebie – mężczyzna zrobił tu długą przerwę, licząc na jakąkolwiek reakcję. – Jedz, bo ci wystygnie. Założę się, że od dawna nie miałeś nic w ustach. – Skończył mówić i sam złapał za sztućce. Dragg również zaczął jeść. Hamował zwierzęce zapędy, które kazały mu rzucić się na jedzenie i pochłonąć to wszystko tak szybko, jak tylko zdoła. Jadł długo, zanim skończył wszystko było już zimne. Czuł, że jego odzwyczajony od jedzenia żołądek nie wytrzymuje. Gdyby nie magia wzmacniająca jego organizm, teraz kuliłby się na podłodze rzucany spazmami, wymiotując pod siebie, wyrzucając wszystko to, co zjadł. Gdyby nie magia, nie byłoby już dla niego ratunku, padłby z głodu. Gdyby nie magia, w ogóle nie znalazłby się w tej sytuacji…

– Nazywam się Ardan – zaczął mówić mężczyzna, gdy Raganei skończył posiłek. – Uwolniliśmy cię z lochów, bo widzimy w tobie niezwykły potencjał. Jesteś pierwszym w historii człowiekiem posługującym się magią. Ludzie się ciebie boją, mimo iż nic nikomu nie zrobiłeś. Sam król kazał wtrącić cię do lochu, gdy tylko o tobie usłyszał. Uwolniliśmy cię tak szybko, jak tylko zdołaliśmy. Król do tej pory uważa to za zły pomysł i tylko czeka na pretekst, by wydać rozkaz likwidacji.

Mężczyzna skończył mówić, oczekując reakcji. Dragg tylko wpatrywał się w trzymaną w dłoniach zamkniętą teczkę oznaczoną jego imieniem i nazwiskiem. Raganei Dragg. To faktycznie dziwne imię, pasujące bardziej do narodów południowej pustyni Sakaar, chociaż i tam byłby brany za cudzoziemca. Nigdy nie zastanawiał się nad jego genezą. Teraz również miał inne sprawy na głowie. Jeszcze raz wyjrzał przez okno. Zabawne, że ten cały Ardan mówi o uwolnieniu. To miejsce nie wygląda jak “wolność”, jest po prostu innym więzieniem. Nikt nie pozwoliłby mu teraz odejść. A gdyby spróbował, prawdopodobnie zostałby natychmiast rozstrzelany przez automatrony. Nurtowało go tylko jedno pytanie…

– Gdzie jestem? – wychrypiał. Nie odzywał się słowem od kilku tygodniu, zaskoczyła go trudność, z jaką przyszło mu wypowiedzenie tych trzech sylab.

– Pośród sojuszników, w bezpiecznej kryjówce, gdzie nikt cię nie skrzywdzi. Odpoczywaj, bo niedługo czeka cię operacja. Nie możesz paradować po mieście bez ręki i oka, załatwimy ci nowe. A potem omówimy plan działania.

Ardan podniósł się z krzesła, chwycił tace i opuścił pomieszczenie, zamykając za sobą drzwi.

Czyżby mieli go faktycznie wypuścić? W dodatku z protezą ręki i oka? Coś tu ewidentnie śmierdziało. Nie znał żadnych motywów kierujących poczynaniami Ardana i reszty obecnych tu osób. Obawiał się, że to wszystko źle się skończy. Rozejrzał się dookoła. Mógłby uciec, gdyby tylko zechciał. Stopienie krat w oknie nie powinno być problemem. Zanim automatrony by go zauważyły, zdążyłby zejść po ścianie i z pomocą magii przedostać się poza teren kompleksu pod ziemią. Postanowił jednak poczekać na rozwój sytuacji i ewentualne protezy. Wieczorem przyszedł tłum lekarzy i pielęgniarek. Oglądali wszystkie jego rany, nie szczędząc sobie komentarzy na temat wytrzymałości ciała i braku powikłań po torturach. W ciągu jednej nocy wyzdrowiał całkowicie, po najgłębszych urazach nie pozostały nawet blizny. Tylko brak ręki i oka oraz wychudzenie zdradzały, że w ciągu ostatnich tygodni działo się z nim coś nieprzyjemnego. Po kilkudziesięciu minutach badań i uważnych obserwacji lekarze w końcu opuścili salę, zostawiając Raganeia sam na sam ze sobą i zapowiadając początek operacji na wczesny ranek. Mężczyzna ułożył się na łóżku i natychmiast zasnął.

Już dawno stracił sterowce z zasięgu wzroku. Nie słyszał ich, mógł napawać się lotem. Zniżył się tak, by chmury nie zasłaniały już ziemi. Pod sobą widział wielkie, zatłoczone miasto. Wysokie fabryczne kominy wyrzucały w niebo kłęby czarnego, duszącego dymu. Zaczął padać kwaśny deszcz, zalewając ulice wodą niewiele czystszą od zawartości rynsztoków. Po chwili zmienił się w prawdziwą ulewę, ograniczając widoczność do minimum. Kanalizacja nie wytrzymała i zawartość ścieków rozlała się na ulice, po czym strumieniem spłynęła na dolne dzielnice slumsów, wlewając się do zaniedbanych domów i podtapiając część nieuważnych mieszkańców. Mdlący smród z początku trzymał się zanieczyszczonej wody, po chwili jednak zaczął swobodnie rozchodzić się na coraz większej przestrzeni. Strumyk gnoju zmienił się w falę powodziową, która w końcu przeszła przez całe miasto. Nawet on nie wytrzymał odoru. Wzniósł się ponad miasto i poszybował w kierunku dużego kompleksu otoczonego drutem kolczastym, zostawiając za sobą ten ponury obrazek. Przysiadł na dachu największego, pięcio-piętrowego budynku i wychylił się przez jego krawędź, zaglądając przez zakratowane okno do jednego z pomieszczeń. Na łóżku leżał śpiący Raganei, który po chwili, wyczuwając obecność, podniósł się. Ich spojrzenia spotkały się. Trwali tak przez dłuższą chwilę, mierząc się wzrokiem.

Przetarł oko i podszedł do okna. Nikogo nie było. Dziwny sen, niesamowicie realistyczny, a jednak… tak bardzo odmienny od wszystkiego, co zna… Na dworze delikatnie siąpił deszcz, stukając o rynny i blaszane elementy. Pod żadnym względem nie przypominało to ulewy ze snu. Zwykła mżawka, nic więcej. Raganei wrócił do łóżka. Tym razem zasnął dopiero po dłuższej chwili. Zastanawiał się, dlaczego jego magia leczy nawet najcięższe rany i urazy, a nie jest w stanie zregenerować oka lub ręki. Tym razem zdany będzie na ludzką technikę.

 

***

 

– Czy to prawda? – Lekarz wskazał palcem fragment tekstu w aktach Dragga, po czym odczytał go na głos – “gdy torturowany traci przytomność, znacznie rosną jego zdolności regeneracyjne. Aby zadać ból, konieczne jest najpierw wywołanie kilku drobniejszych ran i urazów, których więzień nie czuje. Dopiero po chwili zaczyna czuć normalnie i można przystąpić do właściwego przebiegu tortur”.

Lekarz wpatrywał się w niego uważnie. Był stary, a to dobrze wróżyło. Na chwilę zdjął okulary i przeczyścił je szmatką. Jego twarz była poprzecinana wyraźnymi zmarszczkami. Z oczu patrzyło mu dobrze, a to było najważniejsze.

– Jeśli kat miał rację, operacja może okazać się znacznie trudniejsza. To nie tortury, tutaj liczy się precyzja i dokładne cięcia. A jeśli każde będzie się natychmiast goiło, nie uda się nam nic osiągnąć – przeczesał palcami siwiznę. Miał gęstą brodę i włosy, jak na swój wiek. Raganei zaniepokoił się. Pamiętał, że z początku doprowadzał kata do szewskiej pasji. Kiedy jeszcze był dość zdrowy, mógł wyłączyć ból i naprawić zniszczenia dokonane przez oprawcę. Jednak im więcej urazów doznawał, tym mniej kontrolował drzemiącą w nim magię, aż w końcu wszystkie pokłady energii zużywane były na regenerację. I to dlatego nie mógł uciec. Mdlał ilekroć próbował przepalić kajdany lub w jakikolwiek sposób wykorzystać moc. Teraz, kiedy jest już zdrowy, operacja może okazać się faktycznie niemożliwa.

– Obawiam się, że mój pomysł ci się nie spodoba – lekarz westchnął, po czym kontynuował. – Podczas całości zabiegu musisz być w pełni świadomy, by móc zużyć swoją moc na coś innego. Z tego co wyczytałem, podczas tortur mogłeś łatwo uniknąć bólu, jednak kosztem regeneracji. Dasz radę utrzymać podobny stan podczas zabiegu?

– Chyba nie mam wyjścia.

– No nie, nie masz. Ardan ma wobec ciebie poważne plany, jednak nie zawaha się ciebie pozbyć, gdy tylko staniesz się niepotrzebny lub groźny dla projektu.

Cóż za zaskoczenie. Ardan okazał się nie być altruistą. Pytanie tylko co to za plany, o których mowa? Co to za projekt? I kim oni wszyscy tak naprawdę są?

– Powinniśmy już iść – lekarz wstał i poprawił ubrania. Raganei nie bał się tej operacji. Przeżył tyle tortur, kolejna nie będzie problemem, zwłaszcza że powinien być w stanie uśmieżyć ból z pomocą magii. Poszedł za lekarzem. Pierwszy raz opuścił pomieszczenie, w którym był przetrzymywany. Kroczyli podłużnymi, czystymi tunelami. Większość drzwi była pozamykana, jednak czasami udawało mu się rzucić okiem na zawartość niektórych pomieszczeń. Laboratoria chemiczne, warsztaty automatronów, klatki z magicznymi stworzeniami różnego rodzaju i rozmiaru. Wszędzie przewijały się tłumy ludzi w białych kitlach. Dragg z początku myślał, że znajduje się w kompleksie więziennym. Miejsce to okazało się być centrum badawczym. Czyżby on sam miał być jednym z wielu obiektów, na których się tu eksperymentuje? Na to wygląda. W sumie to cieszył się, że będzie przytomny. Dzięki temu będzie mógł mieć się na baczności, nikt nie wszczepi mu nic niepożądanego.

Wkroczyli do ciemnej sali, pośrodku której znajdował się zachlapany zaschniętą krwią fotel oświetlony przez masywną lampę naftową z układem ruchomych luster przekierowujących i wzmacniających światło. Ściany i podłogi wyłożone były kaflami, które niegdyś były białe, obecnie brudne i zaśniedziałe. Śmierdziało stęchlizną i krwią.

– To pomieszczenie służy nam do sekcji stworzeń przyprowadzanych tu przez oddziały Ardana. Jesteś pierwszą istotą, która siądzie na tym fotelu i przeżyje zabieg.

– Pocieszające – odburknął Raganei, zrzucił z siebie koszulę i siadł na fotelu. Trójka obecnych tu pracowników przymocowała jego nadgarstek i kostki stalowymi obręczami, a klatkę piersiową, kolana i przedramię unieruchomili mocno zaciśniętymi, skórzanymi pasami. Salę opuścił osobnik, który przyprowadził tu Raganeia. Młody asystent chirurga przysunął stolik z narzędziami. Groźnie wyglądające szczypce i obcęgi, stępione rdzą skalpele, ząbkowane chwytaki, cały zestaw pił do kości. Wszystko stare i zardzewiałe. Te narzędzia miały swój określony cel i najwyraźniej dobrze go spełniały. Nikt nie dbał o ich stan, bo potraktowany nimi “pacjent” i tak był już martwy. Tylko jeszcze o tym nie wiedział.

– Najpierw zajmiemy się okiem – powiedział chirurg. Twarz zasłaniała mu maseczka, resztę ciała zakrywał brudny fartuch lekarski. Małe kółeczka zaskrzypiały, gdy przysunął masywną lampę i ustawił ją tak, by oświetlała twarz pacjenta. Mężczyzna chwycił przypominające łyżeczkę narzędzie. Od zwykłego sztućca różniło się tym, że było głębokie i wyprofilowane tak, by pasowało do oczodołu.

Raganei starał nie skupiać się na pochylającym się nad nim chirurgu z narzędziem zbliżającym się powoli w stronę oka. Dzięki magii nie poczuł bólu. Pozostało tylko niesamowicie nieprzyjemne uczucie. Wydawało mu się, że ktoś grzebie mu bezpośrednio w mózgu. Usłyszał mlaśnięcie, kiedy chirurg wyjął zakrwawione narzędzie. Odłożył je i chwycił miniaturowe ostrze, którym kontynuował pracęi. Raganei miał wrażenie, że zaraz wpadnie w szał. Uczucie temu towarzyszące było niewyobrażalnie nieprzyjemne, niekomfortowe. Rozchodziło się po całym ciele. Gdyby nie krępujące go pasy, zeskoczyłby z fotela i wybiegł z sali, najdalej jak tylko dałby radę. Kiedy usłyszał szczęk odkładanego na tacę ostrza, otworzył zdrowe oko. Asystent odchylił nieco fotel, tak by chirurg lepiej mógł widzieć wnętrze oczodołu. Przyglądał się tak przez chwilę, pomagając sobie małym lustereczkiem. Raganei odetchnął z ulgą, gdy tylko to się skończyło. Spod stołu asystent wyciągnął okrągłe urządzenie. Mechaniczne oko. Pod okrągłą blaszką skrywały się niesamowicie małe układy mechaniczne, miniaturowe zębatki sterujące pracą ruchomych soczewek. Chirurg złapał przedmiot i dokładnie go oczyścił, po czym raz jeszcze nachylił się nad operowanym, umieścił sprzęt w oczodole i wziął podany mu przez asystenta multiklucz – narzędzie do regulacji automatów mechanicznych. Wetknął urządzenie w źrenicę oka i zaczął nim obracać, przyciskając przy tym różne przyciski znajdujące się w rączce. Raganei wzdrygnął się, gdy urządzenie podpięło się do nerwu wzrokowego. Asystent założył opaskę na zdrowe oko. Zapadła ciemność. Dragg czuł, jak mechaniczna proteza wibruje, a zębatki zmieniają swój układ, dopasowując rozmiar oka. Po kilku minutach kalibracji te zakleszczyło się w oczodole.

– Widzisz coś? – zapytał chirurg. Raganei spróbował zaprzeczyć ruchem głowy, jednak ta była unieruchomiona.

– Nie – wychrypiał w odpowiedzi.

Chirurg nachylił się nad nim i gmerał w urządzeniu jeszcze przez kilka minut, aż w końcu pacjent zobaczył plamy światła. Minęło jeszcze kilka dłuższych chwil, nim zaczął rozróżniać kształty.

– I jak? – Zapytał chirurg.

– Wszystko nieostre.

– Teraz? – dopytywał mężczyzna po każdym doregulowaniu. Trwało to jeszcze trochę. Raganei nie był pewny ile. Może dziesięć minut, może godzinę. Kiedy skończyli, chirurg odpiął go z fotela.

– Rozprostuj kości, możemy zrobić chwilę przerwy. Kiedy zaczniemy drugą część zabiegu, nie będziemy mogli się już zatrzymać. Jak widzisz?

– Dobrze. Wyraźnie. Wszystko jest brązowo-złote.

– A więc dobrze. Niestety, to dopiero prototyp. Mechanicy wciąż jeszcze pracują nad uzyskaniem koloru. Będziesz musiał wytrzymać.

Asystent wcisnął znajdujący się przy drzwiach przycisk, najprawdopodobniej kogoś w ten sposób wzywając. Minęło kilka minut, po czym na salę wjechał wózek prowadzony przez dwóch gotowych do zabiegu chirurgów, a na nim mechaniczna ręka. Wyglądała na dość ciężką. Metalowe płytki zasłaniały i chroniły znajdujący się w środku szkielet i mechanizmy. Wyróżniała się na tle całego tego miejsca swoją estetyką. Była nowa, jakby dopiero co przyprowadzona z kuźni maszyn. A przede wszystkim wyglądała… ładnie. Nie przypominała broni, jednak zadany nią cios z pewnością by zabolał.

Chirurg dostosował fotel do operacji. Zmienił kąt nachylenia, rozłożył go tak, by pacjent leżał. Kiedy skończył, polecił Raganeiemu się na nim położyć i ponownie przypiął go pasami. Lekarze rozpoczęli konsultacje, z których Dragg zrozumiał tylko tyle, że zanim przystąpią do instalacji wszczepu, muszą usunąć mu, poza kikutem, łopatkę i obojczyk, jako że proteza zastępuje również i te kości. W ruch poszły skalpele, gdy chirurdzy zabrali się do pracy. Krew kapała na podłogę, po chwili utworzyła się tam kałuża raz po raz deptana przez chirurgów. Ukierunkowywanie mocy z każdą kolejną minutą stawało się coraz trudniejsze. Musiał w pełni skupić się na tym, by magia nie zaczęła regenerować ran zadanych przez chirurgów. Minęła godzina, potem druga. Na tacy raz po raz lądowały odcięte skrawki mięśni, aż w końcu dołączyły do nich również nieporządane kości. Pacjent słabł z każdą kolejną minutą z powodu zmęczenia, jak i upływu krwi. Ucieszył się, gdy asystent podał chirurgom protezę. Spodziewał się, że to już koniec. Ci umieścili ją na miejscu, po czym zabrali się do zakleszczania nerwów w odpowiednich gniazdach. Mimo magii Dragg boleśnie odczuwał każde połączenie. Posmakował własnej krwi, gdy przegryzł sobie dolną wargę. Po chwili poczuł coś dziwnego. Z początku wziął to za bóle fantomowe – czucie niedawno straconej kończyny, te było jednak prawdziwe. Czuł każdą klapkę, każdy mechanizm, każdą obracającą się zębatkę. Każdy otwór odprowadzający ciepło i zarazem odprowadzane ciepło. Tak, jakby każdy fragment mechanizmu był unerwiony. Spróbował delikatnie poruszyć palcem, zamiast tego boleśnie mocno zacisnął pięść.

– Musimy ją jeszcze wyregulować – powiedział zmęczony, zalany potem chirurg. Odesłał dwóch pozostałych, którzy pomagali mu przez całą operację. – Unieś dłoń – dyktował coraz to kolejne polecenia. Z początku ręka wariowała, robiła rzeczy zupełnie sprzeczne z tym, czego Raganei oczekiwał, jednak z każdą kolejną minutą miał nad nią coraz większą władzę. Chirurg raz za razem przestawiał lampę i zaglądał we wszystkie odsłonięte gniazda mechanizmu. Wtykał tam multiklucz i gmerał nim tak długo, aż wreszcie Dragg zrobił to, o co ten poprosił.

– Delikatnie zegnij palce. Dobrze. Zaciśnij pięść. Rozluźnij. Cholera, muszę tu jeszcze… – mówił, po czym przekładał klucz i pracował dalej, uważnie obserwując zachowanie mechanizmu. I tak przez cały czas. Minęło dużo czasu, prawdopodobnie był już środek nocy, gdy Raganei zszedł wreszcie z fotela. Kiedy wstał, odczuł ciężar ręki. Wiedział, że będzie potrzebował kilku dni, żeby się przyzwyczaić. Zmęczony chirurg podszedł do przycisku komunikatora przy drzwiach i wcisnął go. Nie trzeba było długo czekać, by na salę operacyjną wkroczyło dwóch uzbrojonych żołnierzy w pełnym umundurowaniu i pancerzach. Na stalowych karwaszach widniały fabrycznie malowane symbole armii Hamitsu, a dokładniej – jednostek specjalnych Ac/Re.

– Odprowadźcie pacjenta do jego pokoju.

 

– Tak jest! – Zasalutowali żołnierze i bez używania siły czy przymusu zaprowadzili Dragga do jego pokoju. Zdziwiła go ich obecność tutaj, jednak teraz zwyczajnie nie miał siły o tym myśleć. Padł na łóżko i natychmiast zasnął. W nocy kilka razy budził go niesamowity ból. Spadał z łóżka i zwijał się na podłodze, sycząc przez zaciśnięte zęby. Czuł, jakby jego organizm za wszelką cenę chciał pozbyć się doczepionych do niego elementów. Ataki bólu trwały po kilka minut, a kiedy wreszcie ustawały, spocony i jeszcze bardziej zmęczony wdrapywał się z powrotem na łóżko i natychmiast zasypiał snem przeklętych.

 

Koniec rozdziału 1

 

To jest zupełnie nowy, "większy" projekt diametralnie różniący się od Ainaren. Jak wrażenia? Z góry dzięki za opinie!

Koniec

Komentarze

W jednym momencie nasz bohater jest zrezygnowany i na niczym mu nie zależy, a po chwili: bum! I nagle myśli o ucieczce, chociaż nic się nie zmieniło. Bez sensu. Głupie wydaje mi się również oddawanie mu ręki i oka. Po pierwsze: to pójście na łatwiznę. Bohater "niekompletny" byłby co prawda trudniejszy do prowadzenia, ale też ciekawszy i bardziej charakterytyczny. Przeczytałem kilka akapitów, ani nie zaciekawiło, ani nie poraziło jakością.

Mi osobiscie tylko początek sie podobał, ale im dalej tym mniej fajnie. 

Mnie się podobało pomimo tego, że trochę nie moje klimaty. Jest to jakiś pomysł i chętnie przeczytam co dalej. Pozdrawiam :)

Bóg stworzył ko­ta, żeby człowiek mógł głas­kać tygrysa.

Rozumiem, że narzędzia do wiwisekcji, po której / w trakcie której "obiekt" umiera, nie muszą być czyste, ale chyba jednak muszą być, przynajmniej niektóre, ostre. Zardzewiałe skalpele… Dalej: jakie patałachy, by nie rzec wprost, idioci, operują tym samym sprzętem człowieka, który ma przeżyc, wrócić do formy? Rękę, razem z barkiem, zastępują protezą, co oznacza zaawansowana technikę, ale więźniów "obrabia" kat metodami iście prehistorycznymi – gdy tymczasem techniki medyczne mogłyby, zastosowane odpowiednio, załamać i wykończyć każdego…   Odrobinę logiki, bardzo proszę…

A mi się, akurat podobało. Lekko się czyta i ma się ochotę na więcej. Czekam na dalszą część.

Jak dla mnie, zaledwie takie sobie. Sporo błędów, powtórzeń, nadużywania zaimków, wiele dość koślawo skonstruowanych zdań.

Rozdział szalenie monotonny, wręcz nudny. Przedstawienie snów bohatera i nużący opis osobliwej operacji, którą brudni chirurdzy przeprowadzają zardzewiałymi narzędziami, nie daje mi wielkich nadziei na interesujący ciąg dalszy. A może się mylę…

 

„Tutaj, głęboko pod ziemią panowała wilgoć i duchota”. –– Tutaj, głęboko pod ziemią, panowały wilgoć i duchota.

 

„…która była dla niego bardziej przekleństwem, jak darem”. –– …która była dla niego bardziej przekleństwem, niż darem.

 

Wisiał, uwieszony stalowymi kajdanami na jednej ręce”. –– Paskudne powtórzenie. Wolałabym: Wisiał na jednej ręce, przykuty łańcuchem/ kajdanami.

 

„Nie wiedział nawet, jaka jest pora roku, nie znał pory dnia. Wszystko to znajdowało się tak głęboko pod ziemią, by żaden z więźniów nie zdołał się wydostać”. –– Czy pory roku i pory dnia były ukryte głęboko pod ziemią, albowiem obawiano się, że więźniowie, przy ich pomocy, wydostaną się? ;-)

 

„Nie zwracał na nic uwagi, zaabsorbowany rządzą zemsty, niszczenia”. –– Nie zwracał na nic uwagi, zaabsorbowany żądzą zemsty, niszczenia.

 

„Spoglądał w oczy swych ofiar, w których malowała się panika i przerażenie”. –– Czy panika i przerażenie malowały się w ofiarach, czy w oczach? ;-)

Może: Spoglądał na swoje ofiary i widział malujące się w ich oczach, panikę i przerażenie.

 

Bolały go wszystkie kości i mięśnie, nie był to jednak ból, jakiego doświadczał przez ostatnie tygodnie. Był to ból nierozruszanego ciała zmuszonego do ponownego wysiłku. Podobał mu się ten ból”. –– To chyba nie są celowe powtórzenia?

 

„Żaden szanujący się handlarz czy rzemieślnik nie zagląda w te reony”. –– Pewnie miało być: Żaden szanujący się handlarz czy rzemieślnik nie zagląda w te rejony.

 

„Przysiadł na dachu największego, pięcio-piętrowego budynku…” –– Przysiadł na dachu największego, pięciopiętrowego budynku

 

„…nie uda się nam nic osiągnąć - przeczesał palcami siwiznę”. –– Siwizna to srebrzysta barwa włosów. Nie można przeczesać barwy, a tym samym siwizny. ;-)

 

Podczas całości zabiegu musisz być w pełni świadomy…” –– Wolałabym: W czasie trwania zabiegu musisz być w pełni świadomy

 

„Powinniśmy już iść - lekarz wstał i poprawił ubrania”. –– Ile ubrań miał na sobie lekarz? ;-)

 

„…powinien być w stanie uśmieżyć ból z pomocą magii”. –– …powinien być w stanie uśmierzyć ból z pomocą magii.

 

„Kroczyli podłużnymi, czystymi tunelami”. –– Tunel, chyba z definicji jest podłużny.

 

„…czasami udawało mu się rzucić okiem na zawartość niektórych pomieszczeń”. –– Wolałabym: …czasami udawało mu się zajrzeć do wnętrza niektórych pomieszczeń.

 

„Ściany i podłogi wyłożone były kaflami, które niegdyś były białe, obecnie brudne i zaśniedziałe”. –– Nie wydaje mi się, by kafle mogły być zaśniedziałe.

Śniedź –– «jasnozielony nalot na powierzchni przedmiotów z miedzi i jej stopów powstający pod wpływem czynników atmosferycznych lub wytwarzany sztucznie w celach dekoracyjnych»

 

„Odłożył je i chwycił miniaturowe ostrze, którym kontynuował pracęi”. –– Literówka.

 

„…dopasowując rozmiar oka. Po kilku minutach kalibracji te zakleszczyło się w oczodole”. –– …dopasowując rozmiar oka. Po kilku minutach kalibracji to zakleszczyło się w oczodole.

 

„…aż w końcu dołączyły do nich również nieporządane kości”. –– …aż w końcu dołączyły do nich również niepożądane kości.

 

„Z początku wziął to za bóle fantomowe - czucie niedawno straconej kończyny, te było jednak prawdziwe”. –– Z początku wziął to za bóle fantomowe –– czucie niedawno straconej kończyny, te były jednak prawdziwe.

 

„…powiedział zmęczony, zalany potem chirurg”. –– …powiedział zmęczony, zlany potem chirurg.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytałam kilka pierwszych akapitów. I pomyśleć, że uważałam, że to ja lubię męczyć swoich bohaterów! Resztę już niestety tylko przejrzałam. Po prostu nie zachęca mnie do przeczytania reszty wstęp polegający właściwie wyłącznie na opisie tortur, mało sterylnej operacji i generalnie fizycznego cierpienia.

Taka nowa odmiana robocopa. Trochę nużące. Tak jak w wielu przypadkach: gdyby skrócić o połowę, to kto wie? Może by nie znużyło.

Nowa Fantastyka