- Opowiadanie: Dragolikanin - Czarny Most

Czarny Most

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Czarny Most

Poniższe opowiadanie jest prologiem do dłuższej serii tekstów, ale również pełni funkcje samodzelnego utworu.

Wszelkie pytania o rzekome niedociągnięcia fabuły, które mogą się pojawić, z racji tego, że nie jest to zamknięty tekst, proszę pisać w komentarzach.

 

Czarny Most

 

Czerwień zachodu majaczyła za szczytami gór, igrając z falującym morzem zieleni. Chłodny wiatr wędrując od wschodu, tańczył wśród bezmiaru traw oraz we włosach trzech podróżników, trzymających luźno cugle swych potężnych, ale teraz już morderczo zmęczonych, czarnych rumaków. Stal ich skromnie zdobionych, szerokich mieczy, przypiętych do grubych pasów okalających biodra, błyszczała w pomarańczowym blasku. Podłużne twarze i szerokie torsy znaczyły liczne blizny i wciąż krwawiące rany. Potężnie zbudowane nogi, zakrywały lekkie, skórzane spodnie i na wpół stalowe buty.

Ich rozmowa niosła się po prawie milczącej równinie, szepczącej tylko łagodnym ruchem traw.

– To był najgorszy pomysł, jaki mogliśmy wymyślić. Gdy gwardia królewska znów zacznie deptać nam po piętach, nie zdołamy im uciec– powiedział jadący po lewej, ciemnowłosy, niezwykle zbudowany, czarnoskóry mężczyzna.

 

Przez jego plecy przechodził długi, leszczynowy łuk.

– Zenish ma rację. Nasze konie są zmęczone długą ucieczką przez dzikie prerie. Ukryjemy się u podnóża tych gór. Las jest tam gęsty, a ciężko zbrojne konie nie radzą sobie na górzystym terenie. Tam tylko mamy szanse przetrwać do kolejnego świtu. – rzekł najwyższy i najpotężniejszy z nich.

 

Jego bujne, długie włosy opadały niczym nieskrępowane na szerokie barki, falując delikatnie. Szare oczy skrywały w sobie jakąś nieznaną tajemnicę i mroziły krew w żyłach wszystkich, którzy mieli okazję zobaczyć je, przed swoją śmiercią. Były jak oczy samego diabła. Nawet teraz, gdy jeździec był spokojny, strach było w nie spojrzeć.

Jego imię było znane na całym północnym wybrzeżu Adei. Mówiłyby też o nim demoniczne, potępione dusze, gdyby nie bogini umarłych -Werden, która ucina im języki przed bramami do jej świata. Pieśń o jego czynach wypełniałaby ziemię ciągnąc się z gardeł zjaw, zarżniętych jego mieczem, gdyby były w stanie śpiewać.

W każdym morskim królestwie, można było znaleźć listy gończe, wysyłane za mordercą, łupieżcą i złodziejem Breidikiem.

Jadący po prawej stronie, wyróżniający się krótszą fryzurą i lekko smuklejszą sylwetką, żółtoskóry wojownik milczał. Jego lewa dłoń majaczyła przy długim, zdobionym, stalowo-drewnianym kiju, przyczepionym mocno do brzegu jego siodła. Twarz złodzieja zdradzała bardzo niewiele, ale bystry obserwator spostrzegłby na niej grymas skupienia.

Za chwilę obrócił się w stronę towarzyszy.

– Coś wyczułeś Mishtar? – zapytał czarnowłosy wojownik, stanowiący czoło pochodu.

– Ten las… To nie najlepszy pomysł, by tam się zatrzymać– odpowiedział.

– Nie mamy niestety innego wyjścia. Albo las, albo śmierć w królewskiej niewoli.

– Módlmy się do Kresis, by druga opcja nie była łagodniejsza.

– Diabły po stokroć lepsze są, niż ten demon Sarmen! – wtrącił Zenish

Mag ponownie spojrzał na morze.

– Jeżeli dobrze pamiętam stare mapy, to trochę bardziej na zachód jest jezioro. Tuż przy brzegu las zasiał tam ostatnie drzewa, ale od północy jest ono zasłonięte.

– Dużo czasu stracimy, by tam dojechać?

– Jeżeli od razu zmienimy kierunek jazdy, niewiele ponad pół dnia.

– Dobrze. Zdaję mi się to być znakomitym pomysłem, ruszamy.

Bezgwiezdna noc prowadziła uciekinierów na południowy wschód, póki chłodna łuna nie zakreśliła się na granatowym niebie. Zmęczenie ścigało ich równie szybko, co zahartowane w boju konie ciężko zbrojnych rycerzy. Jednak tylko ono dopadło ich nim przybyli do celu.

Słońce w zenicie, zastąpiło ciemny nieboskłon, gdy ledwo żywi przekraczali próg leśnej zapory. Krystalicznie czysta woda górskiego jeziora, odbijająca w sobie zarówno zalesione, stoki południa, jak i drzewostan północnego zachodu skąpany w świeżym blasku słońca, dawała ukojenie podróżnym, oraz ich rumakom.

Spokojne fale, błyszczące złotymi kryształkami słonecznych promieni, podmywały srebrzysty piasek, znaczony obutymi stopami trzech podróżnych, prowadzących swe zmęczone konie wzdłuż niezalesionych brzegów jeziora. Spokój niósł się tu razem z intensywnym zapachem sosnowych konarów, cisza kołysała się na zielonych liściach i ich bladych cieniach oraz odbiciach na pomarszczonej tafli wody.

Pierwszy, rażący milczenie cios zadał Breidik.

– Widzę już odpowiednie miejsce na obóz – powiedział

 

Wyciągnięta dłoń wskazała drzewne półkole, dotykające swymi końcami niebieskiej toni. To idealne miejsce, niewidoczne dla rycerskiej gwardii.

– Warto zbudować tratwę, jeżeli coś nas tu zaatakuje, to na pewno od strony lasu. Wtedy uratujemy się przepłynięciem na drugi brzeg jeziora.

– Słuszna uwaga Mishtar! – powiedział.

 

-Zenish Twoim zadaniem jest zdobyć drewno, na opał i łódź.

Łucznik tylko kiwną głową na zgodę.

– Ja rozejrzę się jeszcze trochę po lesie, upewnić się, ze nikt nas tu nie zaskoczy. – rzucił żółtoskóry mędrzec, robiąc już pierwsze kroki w stronę gęstwiny.

– W takim razie mi zostają konie i rozbicie obozu.

Chłodny, zataczający bladoczerwone łuki na szarym nieboskłonie, wieczór, przywitał ich, gdy tuż po pracy, oparci o szerokie pnie, odpoczywali patrząc jak słońce znika za czubkami drzew.

Namioty zdjęte z wierzchowców i rozstawione przez Breidika, powiewały teraz na leciutkim wietrze, ognisko tliło się wesoło, ogrzewając mięso dzika, upolowanego przez Mishtara podczas jego wędrówki po lesie, a tratwa kołysała się na falach, cicho stukając o korzeń wystający po za piaszczysty brzeg.

– Żyć, nie umierać! Znowu nam się udało! – zawołał Zenish z szerokim uśmiechem na twarzy i kawałkiem udźca w ręku.

Breidik również w wyśmienitym humorze rozlał do drewnianych kufli piwo, skradzione z królewskich magazynów i podał jedno łucznikowi. Gdy odwrócił się do Mishtara ten tylko pokręcił głową, cały czas nie odrywając oczu od pożółkłych stron starej księgi rozłożonej na jego kolanach, którą za chwilę puścił luźno i wyciągnąwszy dłonie przed twarz zamknął oczy i począł mamrotać coś po cichu.

Breidik, na ten widok, rozłożył ręce w geście bezradności i z dwoma pełnymi pucharami opadł na mech ścielający ziemię pod rozłożystym dębem. Pociągną niemały łyk złocistego trunku i wycierając usta rąbkiem starej koszuli, przemówił:

– Mish, daj już spokój, próbujesz już tyle czasu i nic… Nie sądzisz, ze to nie ma sensu?

– W końcu mi się uda, zobaczysz. Coś muszę robić źle… W końcu się dowiem co.

– A, rób jak uważasz.

Przez chwilę jeszcze wpatrywał się w swojego towarzysza, jakby sam chciał, żeby jego słowa nie znalazły potwierdzenia. Ale widząc jak skupienie Mishtara idzie na marne, przysiadł z powrotem i sam pogrążył się w myślach, co chwilę automatycznie sięgając do szybko opróżniającego się kubka.

 

Niespodziewanie świst natychmiast wyrwał go z otępienia.

 

– Na Morniu! Co to było?!

– To nie ja – zrzucił z siebie oskarżające spojrzenia kuglarz.

Kolejne strzały poczęły ciąć powietrze.

– Kryć się! – szybko wydawał polecenia Breidik

 

– Za drzewa, stanąć bliżej brzegu, broń w gotowości!

W napięciu obserwowali las, z którego mordercze salwy ustępowały powoli. Ciemność i cisza zdawały się napierać na ich zmysły, jak gdyby to one były napastnikami. Stali tak w bezruchu, gotowi zaatakować w każdej chwili.

Krótki ryk i tupot kilkudziesięciu, lekko obutych stóp przerwał milczenie nocy. Pierwsze ludzkie zarysy przemykały pośród drzew, krzycząc, wymachując mieczami i nielicznie padając od strzał czarnoskórego łowcy.

Kiedy pierwszy z oblegających, był na tyle blisko, że blask ognia rozmazał na jego twarzy cienie i błyski, dwaj pozostali kompani rozpoczęli taniec w rytm muzyki ich własnej stali kreślącej łuki, parujące i zadające krwawe ciosy. Krzyki rannych i śmiertelnie godzonych zlewały się z szaleńczą symfonią mięśni i mieczy. Pomarańczowe płomienie błyszczały w falach rozlewanej krwi. Gdzieniegdzie kolejny rażony strzałą padał łaskawą śmiercią, nie zostając częścią tej przeraźliwej orkiestry śmierci, ognia i metalu.

Choć zmęczenie imało się mieczników, rzuconych w bitewną furię , cięli oni dziko, wtapiając klingi w jasne ciała. Przeciwników było wielu, ale nie byli w stanie wykorzystać tej istotnej przewagi, skazując się na nie równą walkę.

– Stop! – głos krępego górskiego wojownika zatrzymał wszystkich w pół ciosu. – To nie was szukamy, opuście broń.

– Chyba sobie żartujesz! – wykrzyknął Breidik – Twoi ludzie o mało nas nie zabili, wy pierwsi ustąpcie.

– Zamknij się barbarzyńco, ja tu wydaję rozkazy!

– A kto Ci dał takie prawo górski psie?!

– Moja stal, nasiąknięta krwią mych wrogów!

– Wrogów? Zabitych tak samo jak chciałeś zabić nas? Cudzymi rękoma?

– Zamilcz! Albo stracisz życie!

– Więc chodź tu po nie, psie.

– Ej! Dosyć tego! – zakrzyknął Mishtar – Niech Twoi ludzie opuszczą broń, nim więcej krwi spłynie dziś na tą i tak już przesyconą nią ziemie.

Góral skinął dłonią, a pół, pozostałego przy życiu oddziału posłusznie schowało miecze za pasy i cofnęło się nieznacznie.

– Robię to tylko ze względu na moich ludzi. Wycedził rzucając pogardliwe spojrzenie Breidikowi.

Wódź powoli wchodził do obozu, jego wzrok bacznie przyglądał się ich ruchom.

– Może usiądźcie, mamy piwo i mięso. Częstujcie się.

– Postoimy, nie chcemy jałmużny.

– Opowiedzcie nam, kogo szukacie? – Zenisha przemogła ciekawość.

– Kogo szukamy? Do diabła, sam tego nie wiem. Moi ludzie padali jak muchy od strzał czerniących wręcz niebo. Demon to jakiś, czy żywy człek? Tego nie wiem, ślady ludzkie, jakby jedna osoba przyniosła nam tą klęskę.

– Niemożliwe, by jeden człowiek zabił tylu mężnych wojowników.

 

– Tak, to prawda. Ale cóż, krew moich ludzi użyźnia już glebę tych lasów, a zabójca musi ponieść karę. Byłem przez chwilę pewien, że to wy, ale on był tchórzem, skutecznym zabójcą, ale tchórzem, a wy nie boicie się stanąć ze śmiercią w szranki.

 

– No i nas jest trzech.

– Nie wiedziałem tego, zobaczyłem obozowisko i rozkazałem moim ludziom zaatakować was. Nie znałem waszej liczebności.

– Miałeś pecha! My oczekiwaliśmy na królewską gwardię, więc nasze miecze aż drżały gotując się do walki. – odparł Mishtar. Brediki siedział nadal ze skrzyżowanymi na piersiach ramionami.

 

– Czyli wszyscy jesteśmy wypluci przez los. Chyba możemy się trzymać razem? – Ogromna dłoń woja wyciągnięta została w geście porozumienia do Breidika, który po dłuższym zastanowieniu, uścisnął ją stanowczo.

Trzydziestu wojowników krzyknęło chóralnie przyjmując decyzję swojego dowódcy.

Noc niosła pijackie śpiewy i śmiech zamroczonych alkoholem.

*

 

Wschód słońca ogrzewał wysuszone już drewniane beczki. Ptaki nieumyślnie swym głośnym i wesołym śpiewaniem poczęły budzić kompanię. Pojedyncze rozmowy wypełniały obozowisko.

Polowania, szukanie źródła pitnej wody, ogólny pokój panował razem z blaskiem słońca, lecz ścieżką księżyca przybyła groza nocy.

Namioty, rozłożone przez żołnierzy z gór, łopotały na wietrze. Przy każdym wejściu stali strażnicy zmieniani co pięć godzin.Tylko przy największym ze skórzanych schronień, gdzie sypiał wódź, dwóch wojowników stało opartych o włócznie. Trzej złodzieje siedzieli nad brzegiem, rozprawiając o podróży na południe. Gwiazdy migotały w nieznanych konstelacjach nad ich głowami, a korony drzew kołysały się łagodnie.

Zduszony krzyk oderwał ich od rozmowy natychmiast. Z obnażonymi mieczami rozglądali się za źródłem dźwięku. Tak samo niespokojnie rozglądali się wartownicy, a niektórzy z śpiących, przebudzili się i wyglądali teraz z miejsc spoczynków. Urwana kończyna wyleciała zza czarnej kurtyny lasu. W krok za nią powoli, delikatnie opuszczając wielkie łapy, wyłaniały się ciemne kudłate zwierzyny. Każde miejsce stąpnięcia znaczył popiół. Coś jakby płomienie muskało długie, białe kły i szaro-czarną gęstą sierść. Oczy skrzyły się groźnie ponad wilczymi pyskami. Ich błysk otaczał żołnierzy. Zbiegał się coraz bliżej obozowiska w przerażającej ilości. Centralnie wysunięta bestia splunęła żywym ogniem, który spopielił kępę trawy. Wszystkie miecze wystrzeliły z pochew. Okrąg tarcz, szybko utworzony przez górskich wojowników, twardo trzymał szyk w oczekiwaniu. Pocisk mający przebić czaszkę samca alfa, wystrzelony z drążącej teraz cięciwy łuku Zenisha, złamał się tylko pod łapą potwora, który zręcznie złapał go pazurami. Obie strony konfliktu, który jeszcze się nie zmaterializował, stały w ciagłym napięciu. Ludzie, bojący się zrobić pierwszy krok i zwierzęta, czekające na odpowiedni moment.

Nadszedł…. Przed chwilą odwrócona głowa tarczownika kołysała się teraz pod zapadającymi się, zbroczonymi krwią nogami. Wyrwana z niezwykłą siłą, jaka brzmiała w ciosie bestii. Reszta wilków skoczyła w ślad za pionierem. Ogniste kule wyrzucane z olbrzymich pysków błyszczały w stali tarcz i tnących mieczy. Ludzkie krzyki agonii mieszały się z rykiem zabijanych potworów, kolejne ciała i czteronogie truchła padały na ziemię. Ścigane były w locie przez strzały łucznika, nim zadały ostatni cios lub przecinane prawie na pół srebrnym orężem. Breidik i Mishtar mocno ranni nie dali się demonom, cieli je z ogromną zaciekłością ludzi złapanych w pułapkę, stających twarzą w twarz ze śmiercią. Jednak ani odwaga mieczników, ani strzały czarnoskórego rycerza nie dawały sobie rady z szybkością , siłą i liczebnością leśnych stworów. Czarne cienie przemykały i kradły duszom ostatnie tchnienie. Padały kolejne ludzkie ciała. Garstka ocalałych skupiła się w centrum obozu, piekielne wilki pewne swego, powoli osaczały ofiary, plując im pod stopy płomieniami. Był ich jeszcze dobry tuzin, tuzin wielkich, włochatych morderców, przeciwko siedmiorgu wojowników. Oddychając ciężko, z tańczącym światłem na swych ciałach obserwowali ruch napastników.

– Jeżeli przyjdzie nam dziś zginąć. – podniósł głos góral – Jestem dumny, że przy waszym boku! – ryknął i ruszył z wirującym w dłoni mieczem. Siedem kling cięło powietrze. Płomienie, błyski stali, wrzaski bestii, ludzi, wszystko zlewało się w nie pojętny chaos. Krew lała się na twarze, ręce, włosy. Pot szczypał w oczy, a biała broń ledwo widoczna przez władającego nią, raz po raz zatapiała się w mięso demonicznego przeciwnika. Wrzawa ucichła. Jęki konających i niespokojne oddechy walczyły z milczeniem. Gęste żniwo śmierci, płomienie rzucające przerażające cienie, cielska wielkich krwiożerczych bestii– to wszystko wirowało przed oczami wycieńczonych mieczników.

– Po-pomocy… – ledwo słyszalny, zachrypnięty głos otrzeźwił Breidika.

 

Rozejrzał się szybko.

Pod jednym z ciał olbrzymiego zwierza, leżał wódz górskiego plemienia. Na jego bladej twarzy tworzył się pejzaż cierpienia, malowany krwią i sadzą.

– Zenish! Pomóż mi zdjąć to cholerstwo!

 

Resztkami sił uwolnił górala, lecz to co zobaczyli dało im tylko obraz brutalności tego, co przybyło znikąd i donikąd zabierało dusze zabitych. Wielka dziura wypalona przez ostatni ognisty zew wilka w brzuchu rannego sięgała jego wnętrzności. Było poharatane i unosił się nad nim swąd palonego ludzkiego mięsa. Nie podjęli prób ratunku, jego usta już zamilkły na wieki.

Powstali w milczeniu.

 

– Twój wódź był wielkim człowiekiem… – rozpoczął mowę Mishtar, ale nie dokończył jej. Ostatni góral krztusił się krwią, ze strzałą wbitą w jabłko Adama.

 

Odskoczyli natychmiast od truchła, by nie paść łupem następnego pocisku. Pod osłoną drzew wpatrywali się w ciemność. Zenish napiął swój łuk i posłał niemego zwiadowcę, który jednak wydał dźwięk ciętego w locie drzewca. Natychmiastowa odpowiedz zagrzmiała dziesiątkiem strzał tnących powietrze i korę naturalnych tarcz. Gdy ucichły, nieznana postać przemierzała już pole niedawnych bitew, jak gdyby szybszy był jej ruch niż lot pocisku.

 

Długi płaszcz okalający zgrabne oraz sprawne ciało opadał prawie do ziemi. Piękne, ciemne włosy spadały na plecy i delikatne barki. Oczy osadzone na pięknej twarzy błyskały czerwienią i zielenią. W jednej ręce drżał łuk, w drugiej znajdowała się dziwna broń. Z jednej strony zakończona była drzewcem oraz czworosiecznym toporem, z drugiej zaś elastyczną skórą, trzymającą ostry jak brzytwa cienki miecz. Krocząc powoli przycupnęła przy jednym z ciał z poharataną twarzą. Oglądała ją dłuższą chwilę, po czym przeciągnęła otwartą dłoń tuż nad nią. Głowa trupa rozłożyła się, jakby leżała tu setki lat, bieląc się na chwilę kośćmi mózgoczaszki, by w końcu rozpaść się w pył z chwilą, gdy dłoń złożyła się w pięść, tuż za nią.

– Armeni! Contus madicus zaseri!(Umarli! Dajcie siłę żywym!)

Ciało skurczyło się i pomarszczyło jak owoc dalekich krajów. Postać sięgnęła po zawiniątko i przyłożyła je do ramienia. Powoli wnikało ono w jej skórę, zatapiając się całkowicie, a tam gdzie zostało wchłonięte, na krótki moment naskórek jej błyskał srebrzystymi łuskami.

 

Wojownicy w pełnym zdumieniu przypatrywali się strasznej scenie. Byli pewni, że tej nie ludzkiej postaci szukał Góral. Tylko ona byłaby zdolna do przeraźliwych czynów, o których słyszeli. A teraz sami musieli stawić temu czoła.

 

Szybkie wcześniej wymyślone nieme znaki wydzieliły role. Czarodziej i zabójca poczęli jak najciszej posuwać się w stronę dziwacznej istoty.

Mishtar potknął się jednak o metalowy kubek. Powstała jakby w trakcie napinania cięciwy strzała przebiła mu nogę. Zagryzając mocno wargi starał się nie wydać kolejnego dźwięku. Istota czujnym krokiem zbliżała się w miejsce gdzie za wpół upadłym, pod ciężarem martwego wilka, namiotem, leżał przybity do ziemi guślarz. Breidik nie zmarnował okazji. Runął do ataku ostatnim siłami obolałych mięśni. Jednak jego cios sparował wątły mieczyk na gibkiej skórze, a wielki topór kontratakował, że woj musiał odskoczyć w prawo. Powstał zaraz, a jego szybki atak trafił w cel. Szyja kobiety zabłysła srebrzyście, ręka napastnika odbiła się jakby uderzał w wielki głaz. Ledwo utrzymując się na nogach zadał serię cięć, idącej na niego czerwono-zielonookiej demonicznej postaci. Jednak klinga spotykała zaporę nie do przebycia, szczerbiła się i odskakiwała od srebrnej skorupy.

Ostatnie desperackie ruchy mijały się z ciałem przeciwnika, który stanął blisko złodzieja niezdolnego już do obrony. Uniósł olbrzymi topór, lecz upadł on zaraz na ziemię strzaskany strzałą. Breidik upadłszy na ziemię pewien śmierci ujrzał tylko jak postać, będąc bezbronną, jednym skokiem znalazła się za linią pierwszych drzew, obejrzała się i pognała przed siebie w ciemną puszczę.

– Zajmij się Mishem, ja dopadnę to coś! – rzucił przez ramię osławiony wojownik i puścił się w ślad za nekromantką. Jego duma była silniejsza niż zmęczenie.

 

Ciemność wysadzana drzewami i kamieniami zdawała się nie mieć końca, pędząc za strzępami nocnego widziadła i szelestem liści pod jego stopami, starał się nie upaść w skalne rumowiska. Wiedział, że wspinają się coraz wyżej, coraz więcej głazów zabierało tu trawie terytorium. Wybiegł za granicę boru. Spojrzał w górę, księżyc obrysował mu górskie szczyty, ale i postać pnącą się w ich stronę. Pogonił za nią zdecydowanie. Szlak był z każdym krokiem cięższy i bardziej niedostępny, ale mając przed sobą jasny cel, nie ustawał w biegu. Istota była w pułapce ,jedyny płaski koniuszek skał, na którym teraz stała. Nie miała innej drogi zejścia niż droga powrotna. Kobieta zauważyła to, wyprostowała się i sięgnęła po długi cienki miecz, oczekując na wroga.

 

Gwiazdy błyszczały na żelazie wojowników. Płaszcz kobiety i strzępy ubrań mężczyzny powiewały na wietrze. Wyrazy ich oczu mieściły w sobie nienawiści i strach.

Pierwszy ruch wykonała ona. Wir walki pochwycił ich natychmiast. Jak pojedynkujące się w świetle luny wilki, tak oni znaleźli się w morderczym tańcu śmierci, mięśni i stali. Splątane włosy zasłaniały widok, zmęczenie mroczyło walczących. Mimo to trwali w tornadzie cięć. Kilka ciosów Breidika dopadło celu, aczkolwiek kolejny tylko błysk łusek uświadamiał mu bezsens tych małych zwycięstw. Istota, z którą się mierzył, zdawała się być nieśmiertelną. Wciąż słabszy, z trudem bronił się przed jej napaściami.

Ostatni zew krwi zmusił go do mocniejszej szarży. Broń kobiety spadła ze szczękiem na kamienie. Woj pchnął ostrze w przód. Postać, stojąc na brzegu skały straciła równowagę i stoczyła się w dół uderzając o zboczę.

Zmęczenie jako jedyne powaliło męża na ziemię. Upadł ciężko na ziemię zmożony okropnym wysiłkiem. Gwiazdy zdobiły ciemnogranatowe niebo. Oręż jego przeciwniczki rozpadł się na małe kawałki i zastygł w podłożu.

Nagle głośny krzyk przeciął ciszę, a ciemne ciało, powietrze. Tym razem jednak stal była skuteczna. Breidki jednym susem stanął na nogi i przeciął szyję potwora tak, że jego głowa znalazła się pod stopami góry. Ciało zapaliło się w małej chwili i rozsypało jak pył, wypuszczając z siebie zielony cień, który pomknął w ciemność i rozświetlił na moment pole walki. Wojownik usiadł dysząc ciężko. Patrzył w ciemność szeroko otwartymi oczyma, po których błąkało się przerażenie i osłupienie. Prawa logiki, jakie poznawał przez całe życie załamały się nagle. Nie wiedział, czy to co widział było prawdziwe, ale jego rany skutecznie mu to wyjaśniały. Więc siedział dumając po walce z czymś, co dotąd mogło być tylko koszmarnym snem. Księżyc wyłaniał z mroku potężne szczyty, kreślące się grubą kreską przed wykończonym wojem. Chmury oplatały je swymi srebrzystymi teraz ramionami. Las milczał tysiącem drzew. Sowy wyruszały na łowy pohukując przeraźliwie. „Cóż za wcielenie zła otarło nas o śmierć tej odległej już w pamięci chwili?” Pytania bez odpowiedzi, wiele pytań, wpadających w otchłań niewiedzy, rozbijało się teraz w czaszce Breidika. Powoli odzyskiwał siły, lecz wciąż czuł się śmiesznie słaby. Wszystkie mięśnie drżały z przemęczenia, pot zastygał na skórze, zimne powiewy poczęły wzruszać jego nieczułe jak dotąd na niewygody ciało. Marzył by usiąść przy ogniu ze swymi towarzyszami. Chciał poczuć smak zimnego piwa na swych wargach, śmieć się i cieszyć z łupów dnia poprzedniego. Oprzytomniał nagle. Nie wiedział co z pozostałymi. Wstał, rozejrzał się. Nic nie niszczyło spokoju. Schodził powoli, uważając gdzie stawia kroki. Droga w górę była prostsza gdy gonił wroga. Zejście sprawiało jednak spore problemy. Stanął w końcu na bezpiecznym gruncie i marszem zmierzał do lasu. Smród dymu i blask ogniska prowadziły go, gdy zmierzał w stronę drzew. Posłyszał coś, jakby warknięcie. Odwrócił głowę. Pełzła do niego niewyraźna postać. Wygięte pod dziwnym kątem członki sprawiały, że wyglądała jak wielki czworonożny pająk. Oblicze pomarszczone jak hebanowa kora drzew błyskało szmaragdowymi punktowymi oczami. Dłonie kończyły kościste palce, których ostre zakończenia lśniły matem szkieletu. Bezwargne szczęki zdobiły ostre zęby, dwa przednie najdłuższe i rozchodzące się coraz krótsze kły dotykające w końcu policzków.

 

Poczwara pokracznie stanęła na tylne odnóża. Oczy jej zabłysły, a światło księżyca spłynęło po ciele, gdy runęła do ataku. Szybki unik uratował przyszłą ofiarę monstrum. Bredik dobył miecza, czujnie obserwując ruchy przeciwnika. Stwór znów zbliżał się do wojownika, ale tym razem nie on pierwszy ruszył do ataku. Ostrze przecięło kości przedramienia, które rozpadło się prosto jak spróchniałe drzewo i jak gałąź roztrzaskało się o kamienne podłożę. Stal ponownie zabłysła przecinając ciemność i korpus nieprzyjaciela. Zielony blask porwał kurz i pył pozostały po stworze i tylko niezwykła cisza była świadkiem krótkiego lecz strasznego boju.

Czas gardził ziemskim synem, goniąc go przez puszczę strachem, nie bacząc na jego zmęczone członki. W cieniu sosen, grabów, klonów i innych nieznanych złodziejowi z nazwy drzew, potężne chmury zakrywające niebo niespostrzeżenie wkradły się przed srebrnego księcia nocy, błyskającego swoją pół twarzą. Krople deszczu poczęły dudnić o liściaste korony drzew, ziemię oraz ciało wciąż biegnącego Adeanina. W chaosie wyłonił się ostry kształt wbijający się w lekko podmokły grunt pod stopami biegacza powodując jego upadek. Leżąc na plecach z piekących bólem, wił się w błocie, kiedy mglista postać stanęła tuż nad nim. Napięta cięciwa z wymierzoną ku jego głowię strzałą drżała delikatnie. Widział już te strzały, tę broń. Więc przeżyła… Skały okazały się zbyt słabe, by obedrzeć ją z życia. „Życie… więc tak wyglądał koniec, który każdy mi wróżył i życzył. Zaświat, czy inna kraina przysłała w końcu posłańca i po mnie. Oby łaskawy czekał mnie los w twierdzy zaświatów królowej Werden. Inaczej wyobrażałem sobie ostatnie tchnienie mych płuc…(A może umrzeć nie będę musiał?) ” To wszystko było chwilą zaledwie. Myśl o poddaniu przeobraziła się w wolę życia tak silną, że rozrywała mu żyły. Sięgnął strzały, gdy ta jeszcze bełtem przylegała do wąskiej nici, złamał ją i wbił w ciało przed nim. Nic jednak nie ugodziło żelaznej skóry, albowiem pocisk rozpłynął się w jego zaciśniętej dłoni, a on sam w osłupieniu przyjął mocny cios kładący go na ziemię. Z czterema krwawiącymi pasami przebiegającymi przez jego twarz stanął na nogi i dobył miecza. Cios zbiegł się z ramieniem łuczniczki, które opadło delikatnie, niewzruszone, jakby było z marmuru. Miejsce rażone ostrzem miast krwi nabrzmiewało podskórnie czarną mazią, jak smoła gęstą i połyskującą niemrawo. Ów gęsty płyn piął się w górę, przerywając cienki nabłonek, by następnie powoli opadać ku twardej ziemi. Piętrząc się szlam ten formował postać bliską wyglądem do człowieka, lecz zdeformowane kończyny, skurczona i przegniła twarz oraz osadzone na niej zielone oczy błyszczące demonicznie, szybko zacierały ślad dawnego człowieczeństwa. Odskakując w przestrachu, wojownik uchylił się od szybkiego ataku prymitywnego stwora, potknął się jednak na kamieniu i choć pierwszy cios chybił, drugi zaskoczył go gdy się podnosił rozcinając mu lewe ramię. Krwawiący ślad piekł jak ogień. Miecz kontratakował, wystrzeliwując w przeciwnika tuż w ślad za ostrymi jak brzytwy pazurami. Czarna pokraka zwinnością dorównywała wojownikowi, tnąc wściekle powietrze tuż przed ledwo umykającym ciałem Bredika. Ciosy, czarne ramiona rozmazywały się przed dziko broniącym się człowiekiem, wyczekującym odpowiedniego momentu. Cofał się, by nie oddać życia w szpony bestii. W końcu rzucił się w przód rozbijając czarną czaszkę. Potwór legł. Podnosząc wzrok, złodziej ujrzał kobietę, spokojnie i bezgłośnie spacerującą wokół niedawnego pola bitwy. Zieleń na ułamek sekundy błysnęła na jej twarzy, gdy kolejna dusza opuściła potępione ciało. Deszcz ciął mocno w obie postaci przypatrujące się sobie badawczym wzrokiem. Bredik rzucił się na nieruchomą postać i zadał kilka celnych ciosów. Demoniczny posąg ani drgnął. Czarna maź powtórnie ogarnęła jej ciało ulatując i tworząc koszmarne zmory tuż przed jej nieruchomym wzrokiem. Upiory runęły natychmiast z ogromną siłą i zaciekłością, jakby każda śmierć jednego z nich, budziła w nich nieopanowaną żądzę krwi. Cięły pazurami przed bezradnym miecznikiem, nieudolnie próbującym bronić się przed furią prześladowców. Jego ostrze ze świstem dopadało przeciwników, którzy w ostatniej chwili unikali ranienia, kontratakując przy tym równie mocno, co niecelnie. Kruche kości starych ożywionych ciał poddały się w końcu ostrości miecza i jedna pomarszczona głowa upadała z suchym trzaskiem, uwalniając szmaragdową duszę, oślepiając na chwilę wojownika. Siekąc po omacku powietrze, poczuł na brzuchu piekący ból. Odskoczył momentalnie i odzyskując w końcu wzrok zadał celny cios. Przepołowione żywe truchło zabłysło po raz ostatni.

Zmagania potworów z człowiekiem rzucały wirujące cienie w blasku księżyca przebijającego się przez czarne chmury i wąskie strugi deszczu. Obserwatorka ręce złożyła jak do modlitwy i bez najmniejszego ruchu omiotła wzrokiem pole walki, na którym mężczyzna uwolnił kolejną skradzioną duszę ulatującą wraz z prochami ciała. Zieleń wystrzeliwująca z trupich ciał odbijała się w jej szaleńczych oczach i nagich częściach ciała. Triumf wojownika, choć na zewnątrz zdawał się nie wzruszać jej wcale, wewnątrz wzbudził ogromną burzę. Jej oczy rozbłysły na czerwono, zbladł ich szmaragdowy odcień, tonąc w płomieniach złości. Uniosła złożone wciąż dłonie, jakby zaklinała niebiosa. Przez strzępy ubrań widać było jak białą skórę poczęły barwić czarne plamy stopniowo pełznące ku jej palcom wycelowanym w ciężkie burzowe chmury.

Wpatrując się w tę scenę, jak w akt niemej ofiary dla krwawych bogów, wojownika ogarniał strach i poczucie kruchości. Żelazo zadawało się nie wzruszać tej przedziwnej istoty. Deszcz, który owijał jej ramiona jak bezskrzydłe czarne smoki zdawał się być jej sługą, ni mniej oddanym niżeli owe martwe kreatury stworzone z jej ciała. Las wtórował deszczowi ,szumiąc jak podczas huraganu i kołysząc się z przeraźliwym trzaskiem pradawnych drzew. Czujne oczy weterana wodziły pilnie za każdym ruchem. Dychał ciężko wsparty na kolanie, z mieczem wbitym w podmokłą ziemię. Czuł bezradność i bezwładność w przemęczonych członkach. Zwątpienie odebrało mu resztki woli walki. Opuścił głowę na pierś i począł modlić się w starożytnym języku przodków.

– Untel di morti scatelis olivn ha’a owia haitoc inkr sukiag’em fir-alpi trwali’a.(Nim zginę, oczyśćcie mą duszę ze skazów śmierci.)

Księżyc zachodził za gęstą kurtynę ołowianych chmur. Nieprzerwana ulewa krzyczała milionem rozbijających się kropel. Breidik podniósł wzrok, strugi zimnego deszczu obejmowały go całego, jak diabelskie sidła. Czuł krew pulsującą mu w żyłach, słyszał bicie serca, przebijające się przez chaos ku jego uszom. Każdy zwój mięśni drżał po nieludzkim wysiłku. Czuł, że nie wypatruję już szansy na zwycięstwo, lecz momentu śmierci.

Czarny kształt powoli formował się twardymi rysami na tle zachmurzonego nieba, niczym posąg z hebanu. Zielone oczy błysnęły groźnie, gdy osadziły się pewnie na zwierzęcym pysku. Zęby dolnej szczęki trwały przed górną wargą trzymając się wąskiej oblepionej czarną sierścią paszczy, objętej białą linią górnych zakrzywionych hakowato kłów. Tuż za zgryzem łeb zwężał się i przeistaczał w krótką szyję, przypiętą do muskularnego, masywnego cielska o czterech potężnych łapach. Długi, ostro zakończony ogon to kłębił się, to rozwijał jak u rozdrażnionego kota.

Był to finalny pokaz sił przybyłej czarownicy. Gdy ostatnia kropla mazi złączyła się z potworem, upadła, a srebrne łuski odrywały się od niej i zapadały w nicość. Słabym głosem zaszumiała niczym las przed nią.

– Sari…(zabij) – słowo to rozpłynęło się w chaosie dźwięków grzmiących nad górami. Ślepia bestii błysnęły mocniej. Runęła do ataku. Wojownik zaskoczony nagłą napaścią odskoczył w ostatnim momencie. Ogromne pazury świsnęły w powietrzu, skrząc iskry na zadrapanym kamieniu. Obolałe ręce uniosły wielki miecz, by sparować cios ogona. Blady blask księżyca przemykał pośród chmur, odbijając się na monstrualnych zębach obchodzącej teraz ofiarę, bestii. Krople deszczu wchłaniały się w jej na w poły galaretowatą strukturę, oczy czujnie obserwowały swoimi poziomymi cienkimi źrenicami wyprostowanego gotowego na wszytko weterana z obnażonym ostrzem, po którym spływały strugi deszczu i błyszczały zakrzepy krwi. Błyskawica przeszyła powietrze, rozbłyskając na ciemnych zwałach chmur. Grom zatrząsł ziemią. Trzy postacie zamajaczyły na stromym zboczu zamazanymi konturami. Kolejna błyskawica ozdobiła niebo. Mieszanina światła i cieni zatańczyła po twarzach ludzi i pysku bestii. Jeden ruch czarnej łapy i potoczyła się ona po zboczu cięta z morderczym refleksem przez ciężki miecz. Stwór upadł z rykiem potępionego tytana. Bredik nie zmarnował okazji. Jednym sprawnym cięciem pozbawił demona głowy. Mnogie szmaragdowe lśnienia uniosły się ku grzmiącym szarym statkom pełznącym po nocnym nieboskłonie. Deszcz błyszczał przez chwilę zieloną mgłą. Wojownik dumnym, lecz chwiejnym krokiem podszedł do kobiety, zadając pchnięcie. Ugodzona nie uciekła, przyjęła śmierć ze stoickim spokojem, jak karę, na którą zasłużyła. Krztusiła się teraz krwią, wypełniającą jej usta, czując jak jej wnętrzności wypływają po gładkiej i zimnej klindze hartowanego ostrza. Miecz wysunął się z niej, rozlewając posokę na mokre skały. Wiedźma osunęła się na kolana z wciąż nieruchomą twarzą i z tym samy wyrazem oblicza pozostała, gdy oręż roztrzaskał jej kark i rozdzielił głowę od tułowia.

Oddalając się od truchła, dysząc ze zmęczenia i frustracji głodnego wilka, ostatnim spojrzeniem ujrzał piorun, spopielający ciemny kształt i szkarłatną duszę wchłoniętą przez ziemię.

Las przepuszczał przez swój gęsty mur mdły blask gasnącego ogniska. Deszcz tam nie dotarł, jak gdyby burza i wszelkie jej następstwa były sługą zmarłej kobiety. Poszatkowany licznymi konarami ogień przybliżał się do przybywającego. Stukanie tratwy rozlegało się coraz głośniej. W końcu cmentarzysko otworzyło się na przybysza. Ziemia splugawiona krwią zwierzęcych trucheł, podlana posoką rozszarpanych ludzi złociła się teraz blaskiem ognia i czerniła cieniami ciał. Namioty jak podeptane trawy chyliły się ku ziemi szkarłatnymi od krwi płótnami. Taniec zjaw urzeczywistnił się cieniami na parkanie drzew. Zapach padliny powoli roznosił się po placu jak upiór.

Ludzki krzyk przeciął noc. Tuż nad ogniem w objęciach czarnego dymu wisiał Mishtar. Jego dłonie i stopy stykały się wygięte w tył, kręgosłup trzeszczał łamanymi kręgami. Zmaterializowana z obłoku szponiasta dłoń wbiła się w jego brzuch i chwyciła za kręgi, po czym wyrwała je z impetem. Kręgosłup ociekający krwią jak włócznia wyjęta z przebitego wroga wpadł do ognia, a ciało bez ducha pochłonięte zostało w czarną materię. W tej chwili Zenish wybiegł z dzikim barbarzyńskim rykiem, uniesionym mieczem by pomścić towarzysza. W ślad za nim Breidik runął na wroga. Bezcelowo. Ogromna czarna kula uniosła się, jak z gliny uformowały jej się nietoperze skrzydła, długa wężowa szyja wiła się wyrzucając ze swojego wnętrza wilczy łeb. Lwie łapy osadzone przy mocnym i prężnym tułowiu, biły wrogo w powietrze razem z długim jaszczurzym ogonem. Mężczyźni stanęli osłupieni patrząc w górę.

– Zenish, łuk! Leszczynowy oręż szybko wypuścił strzałę w podgardle demona. Nie tkwiła tam długo. Wchłonięta przez długą szyję i wypluta ogromną paszczą przebiła głowę martwego już górala. Potwór runął w dół. Ziemia zadrżała gdy o nią uderzył i już jako człowiek z potężnymi skrzydłami chwycił łucznika za szyję podnosząc go na pół metra. Breidik zareagował szybko. Ale z pozoru celne cięcie przecięło tylko powietrze, gdyż stwór o kształcie dzikiego ptaka odskoczył od stali. Podniesiony łucznik z zaciętością zabójcy wymierzył klingą w swojego wroga. Powtórnie homoidalna postać stała bez lęku naprzeciw dwóch wymierzonym ku niej mieczom. Wyciągnęła ręce nad ich zimną powierzchnie i…

Pozbawiona właściwości czarna materia wsunęła się bezdźwięcznie w serca obu wojowników. Ich ciała ogarniała ciemność, mrok rozpływająca się po ich skórze przechodząc z demona na ich torsy, spopielał ich w swoich objęciach, aż stali się nicością.

*

 

Ogromny ból głowy zbudził trzech podróżników. Powietrze było ciężkie, wręcz przytłaczające. Ołowiane powieki nie dały się unieść. Przytłumione światło przebijało się przez nie drażniąc oczy. Duszący brak czystego powietrza obezwładniał ciała i umysły. Niezrozumiałe głosy grzmiały w jakiejś wielkiej, roznoszącej echo przestrzeni, oddech nie dawał ukojenia. Nieświadomość znów opadła na ich zmysły.

*

 

Znów ostre, choć przytłumione światło podrażniło gałki oczne złodziei. Tym razem powieki podniosły się bez trudu, a płuca znalazły ukojenie w atmosferze. Członki odpowiadały na wezwanie. Serce pompowało krew do odrętwiałego mózgu.

Fioletowe niebo falowało jeszcze przed skołowanymi zmysłami, gdy starali się unieść na własne nogi. Czarny grunt pod stopami błyszczał tajemniczo, choć nic go nie oświetlało. Samotny wyrąb twardej, szarej substancji kołysał się w bezwietrznej przestrzeni…

Koniec

Komentarze

Zenish napiął swój łuk i posłał niemego zwiadowcę, który jednak wydał tylko dźwięk ciętego w locie drzewca.   Samotny wyrąb twardej, szarej substancji kołysał się w bezwietrznej przestrzeni…    ???

Pierwsze zdanie do poprawy, przyznaję. Drugie to ukazanie sprzeczności między normami fizyki na ziemi a w tym innym miejscu, w którym się znaleźli oraz jakby wypaczenie ich umysłu po tym co się stało. 

Co do pierwszego zdania, wysłał strzałe(niemego zwiadowce), którą coś przecieło w locie.  

Niestety, nie dałam rady przeczytać całości. Ale moim zdaniem ten tekst jest przykładem na to, że – jeżeli nie potrafi się posługiwać językiem po mistrzowsku – to nadmiernie kombinowane zdania stają się pretensjonalne, nadmiernie patetyczne, męczące w odbiorze, miejscami nieczytelne. Są tacy, którzy tego typu poetykę lubią. Jednak, żeby nie stała się ona niestrawna, musi być naprawdę dobra. Twoja na razie taka niestety nie jest. Może jednak zaczniesz od prostszych konstrukcji? Bez nadmiernego tańczenia wiatru we włosach, majaczących dłoni czy tego właśnie niemego zwiadowcy.

Nie lubię fantasy.

I bez takich niefortunnych zwrotów – Przez jego plecy przechodził długi, leszczynowy łuk.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Też zwróciłam uwagę na zdanie wymienione przez Bemik. Jak to przechodził?! Na wylot?! W dzieciństwie robiłam sobie łuki z leszczyny. Kiepsko strzelały. Dorośli faceci też się w to bawią? Ale dobrze, dopuszczam możliwość, że moje konstrukcje były bardzo niefachowe, a ze sznurka wychodzi marna cięciwa.

Babska logika rządzi!

…Napisałbym, co myślę o tym opowiadaniu, ale… nie chcę kolejnej polemiki pod tekstem. Ocha napisała w zasadzie wszystko. Pozdrawiam panie, a autora namawiam aby uchybił grandece..

„Stal ich skromnie zdobionych, szerokich mieczy, przypiętych do grubych pasów okalających biodra…” –– Mam przeczucie, że pasy okalające biodra, były raczej szerokie, nie grube.

 

„Podłużne twarze i szerokie torsy znaczyły liczne blizny i wciąż krwawiące rany”. –– Czy owi poranieni jeźdźcy podróżowali obnażeni, półnadzy, tylko w spodniach i butach?

 

„…skórzane spodnie i na wpół stalowe buty”. –– Jak wyglądają na wpół stalowe buty?

 

„…ciemnowłosy, niezwykle zbudowany, czarnoskóry mężczyzna”. –– Na czym polegała niezwykłość budowy owego mężczyzny? Czy może miał np. trzy ręce, czy raczej coś bardziej niezwykłego? ;-)

 

„Las jest tam gęsty, a ciężko zbrojne konie…” –– Las jest tam gęsty, a ciężkozbrojne konie

 

Były jak oczy samego diabła. Nawet teraz, gdy jeździec był spokojny, strach było w nie spojrzeć. Jego imię było znane na całym północnym wybrzeżu Adei. (…)Pieśń o jego czynach wypełniałaby ziemię ciągnąc się z gardeł zjaw, zarżniętych jego mieczem, gdyby były w stanie śpiewać”. –– Powtórzenia.

 

„Mag ponownie spojrzał na morze”. –– Skąd wzięło się morze, skoro jadą przez prerię, przez bezmiar traw?

 

„Zmęczenie ścigało ich równie szybko, co zahartowane w boju konie ciężko zbrojnych rycerzy”. –– Dlaczego szybko ścigały ich konie ciężkozbrojnych rycerzy? ;-)

 

„Słońce w zenicie, zastąpiło ciemny nieboskłon…” –– Jaki sposobem słońce, zastępując ciemny nieboskłon, nagle znalazło się w zenicie? ;-)


„Pierwszy, rażący milczenie cios zadał Breidik”. –– Rażący milczenie cios Breidika dosięgnął także mnie. Właśnie poczułam się lekko porażona i jednocześnie osłabiona. ;-)

 

Przykro mi, nie umiem przeczytać tego tekstu. Konstrukcja zdań jest tak cudaczna, że przestają być one zrozumiałe, przynajmniej dla mnie. Przeczytałam jeszcze spory fragment, ale tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że to bardzo źle napisane opowiadanie.

Autor zachęca, by w komentarzach zadawać „Wszelkie pytania o rzekome niedociągnięcia fabuły, które mogą się pojawić z racji tego, że nie jest to zamknięty tekst”. Nie będę zadawać takich pytań. Rozumiem, że tekst może być nie zamknięty, a w fabule coś może szwankować.

Moje pytanie brzmi: Dlaczego w opowiadaniu jest tak wiele, całkiem nie rzekomych a nad wyraz realnych i gołym okiem widocznych niedociągnięć, usterek, błędów, powtórzeń czy bardzo źle konstruowanych zdań, że na tym poprzestanę?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

” Moi ludzie padali jak muchy od strzał czerniących wręcz niebo”– musiałem przeczytać trzy razy zanim zrozumiałem, o co chodzi. Niestety takich zdań jest więcej. Sam szkielet akcji może i dobry, ale niestety są w nim braki logiczne np.: nikt normalny nie siądzie do ogniska na pogawędkę z kimś, kto wytłukł mu przed chwilą pól oddziału. Tak samo w drugą stronę – nie siądę z kimś, kto chwilę temu napadł mnie i próbował zabić. Jestem człowiekiem tolerancyjnym, ale są pewne granice J

Cóż, dziękuję za konstruktywną krytykę. Rozumiem, że powtórzenia w zdaniu cytowanym przez Regulatorzy nie przysporzy mi czytelników, podobnie jak ciężko zbrojni. Rozumiem też, że całość mogła nie wyjść jeszcze idealnie z powodu mojego nikłego dośwaidczenia. Przyjmuję do wiadomości, że pogawędka zara po bitwie jest raczej mało realna, ale musiała niestety nastąpić, by akcja potoczyła się dalej. 

Jednak są komentarze, których nie sposób zostawić bez odpowiedzi.

1. Pasy mogą być grubę, bo nawet najszerszy pas, gdy nie będzie jeszcze odpowiednio gruby, nie utrzyma stalowego oręża

2. Myślę, że bohaterowi mogli jechać półnadzy. Dlaczego? Ponieważ zazwyczaj złodziejski fach wymaga szybkości, zwinności i bezszelestnego poruszania się , co umożliwa takie, nie inne ubranie. A potem? Raczej nie mieli czasu żeby skoczyć do sklepu po ubrania, skoro goni ich gwardziści.

3. Na wpół stalowe buty. Ich dokładny wygląd nie ma najmniejszego znaczenia, a jeżeli masz problemy z wyborażeniem ich sobie, pomyśl choćby o glanach.

4. Niezwykle, w zdani "niezwykle zbudowany, czarnoskóry mężczyzna" jest jedynie synonimem od słowa "dobrze". Jak można się tego domyślić po lekturze? Na pewno po wcześniejszym opisie muskularnej budowy wojowników oraz po tym, że trzy rękiego człowieka raczej opisałbym trochę dokładniej, niżeli tylko słowem "niezwykły".

5. Myślę, że mieszkańcy stanu Teksas nie narzekają na widok morza z prerii. :) Po za tym to fantastyka, czy nie mogę umieścić morza niedaleko prerii? 

6. Tak, ciężkozbrojni rycerze mogli gonić szybko. Przecież te zbroje nie ważyły kilka ton i na pewno nie spowolniały rycerzy do tego stopnia, by nie nazwać ich poścgiu szybkim.

7. Tak, słońce w zenicie mogło zastąpić ciemny nieboskłon, bo jak widzisz z kontekstu chodzi o dłuższy przeskok w czasie, ale po co czytać do końca. Prosto mówiąc, było już popołudnie gdy przekraczali granice lasu, słońce było wtedy w zenicie.

8. Mam nadzieję, że cios ten Cię nie zabił…

9. Gdy blizna przechodzi przez twarz, też zastanawiacie się, czy na wylot? 

10. W leszczynowe łuki są znakomite, bo drewno to dobrze się wygina przy jednoczesnej wytrzymałości. Łuk z takiego tworzywa zrobiony w domowych warunkach strzela na około 300m. Wyobraź sobie jego moc, gdy zostanie stworzony profesionalnie. 

11. Nie rozumiem dlaczego potrzeba trzykrotnego czytania, by zrozumieć strzały czarniące niebo.  

Jako że tej jesieni zdołałam rozwalić trzy pary butów, musiałam chwilowo pogodzić się z moimi starymi glanami. Bardzo fajne, solidne i ciężkie. Ale na pewno nie są w połowie stalowe. :) To zdanie z łukiem naprawdę nie jest fortunne. Podobnie jak Bemik i Finkla zwróciłam na nie uwagę, nie chciało mi się go już jednak przytaczać. Ale nie, nie jest dobre.

Drogi Autorze, argumenty przez Ciebie użyte w odpowiedzi na spis potknięć dowodzą jednego: inaczej rozumiesz niektóre słowa i zwroty, niż my je rozumiemy. Czyżby wszystkie słowniki straciły aktualność w tak krótkim czasie?  

Ad 9. Tak, też bym się zastanawiała. Możesz zajrzeć tutaj i sprawdzić znaczenia słowa"przechodzić". Według mnie żadne z nich nie pasuje ani do łuku i pleców, ani do twarzy z blizną. Ale może korzystałeś z jakiegoś innego słownika. Ad 10. Dobrze, przy łuku nie będę się upierać, bo jednak od moich prób trochę czasu minęło a i tak nigdy fachowcem nie byłam. Pozdrawiam.

Babska logika rządzi!

Dragolikaninie, napisałeś: „Jednak są komentarze, których nie sposób zostawić bez odpowiedzi”.  Uważam, że był sposób, by nikogo nie zmuszać do ponownego tłumaczenia Ci błędów. Wystarczyło byś ze zrozumieniem przeczytał to co napisaliśmy.   ad 1. Tak, myślałam, że pasy mają być szerokie. Przeczytałam na tej stronie, i nie tylko tu, setki opowiadań, w których występują uzbrojeni wojownicy. Dla przeciętnego czytelnika jest oczywiste, że pas okala biodra i że musi być solidny, skoro do niego jest przytroczona pochwa z mieczem.   ad 2. Oczywiście, jeźdźcy mogli jechać półnadzy. Chciałam się tylko upewnić, bo gdyby by ubrani, byłabym zdziwiona,  że na torsach widać liczne blizny.   ad 3. Nadal, podobnie jak Ocha, mając pojęcie o glanach, nie mam pojęcia, jak wyglądają rzeczone na wpół stalowe buty. ;-)   ad 4. Do słowa niezwykły, znalazłam m.in. takie synonimy: niekonwencjonalny, niepowtarzalny, nieprzeciętny, nieschematyczny, niestereotypowy, nieszablonowy, niesztampowy, nietuzinkowy, nietypowy, oryginalny, wymyślny, wyrafinowany, wyszukany, nadzwyczajny, niepospolity, niespotykany, osobliwy, rzadki, szczególny, unikalny, wyjątkowy, dziwaczny, ekscentryczny, kuriozalny. Nie zgadzam się z Tobą i twierdzę, że niezwykły nie jest synonimem dobry, a tym samym niezwykle zbudowany nie jest synonimem dobrze zbudowany. Czytając niezwykle zbudowany, mam prawo wyobrazić sobie trzecią rękę, brzuch na plecach, skrzydła u ramion lub inną osobliwość. ;-)   ad 5. „…to fantastyka, czy nie mogę umieścić morza niedaleko prerii?” –– Nie, albowiem fantastyka musi mieć jeszcze ręce i nogi. Problemem nie jest tutaj bliskość morza i prerii. Od początku opowiadania piszesz o prerii, lesie, widocznych górach, niedalekim jeziorze. Ani razu nie wspominasz, że w okolicy jest także morze. Uraczona zdaniem: „Mag ponownie spojrzał na morze”, ponownie pytam: Skąd wzięło się morze? ;-)   ad 6. Napisałeś: „Zmęczenie ścigało ich równie szybko, co zahartowane w boju konie ciężko zbrojnych rycerzy”. Ze zdania wynika, że ścigały ich konie, nie ciężkozbrojni rycerze. Dlatego mam prawo wiedzieć, dlaczego konie ich ścigały? ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Pożarło mi ostatnią odpowiedź. Ad 8. Nie. Co prawda rażący milczenie cios razi komentującego celnie ale nie zabija. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka