- Opowiadanie: Hanzo - Zmartwychwstańcy (18+)

Zmartwychwstańcy (18+)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Zmartwychwstańcy (18+)

ZMARTWYCHWSTAŃCY

 

 

ZSRR, 1945r.

 

 

Bury kundel wyjadał mózg wprost ze strzaskanej czaszki. Psiak merdał ogonem tak energicznie, że jego wychudzone ciało całe aż podskakiwało.

Był szczęśliwy, bo miał co jeść, a Foma potrafił zrozumieć radość zwierzęcia. Srogie mrozy i wojna podzieliły kraj na dwie połowy: tę głodną i tę martwą. Jeżeli istniało coś pomiędzy, to Foma już dawno tego nie oglądał, a widział przecież przez ostatnie lata bardzo dużo.

Mimo pełnego zrozumienia, mężczyzna poczuł mdłości. Widok posilającego się zwierzęcia, choć był w tej sytuacji jak najbardziej naturalny, naraz wydał się mu czymś okropnym, a wręcz bluźnierczym. Nie potrafiłby powiedzieć, dlaczego tak zareagował. Może chodziło o przekonanie, że pies to przyjaciel człowieka, a może o to, że Foma doskonale wiedział, iż gdyby nie ustawił się odpowiednio w życiu, mógłby znajdować się właśnie teraz na miejscu kundla i samemu pożerać trupi mózg.

No i te dźwięki… odgłosy, które usłyszeli na długo przed tym, nim dojrzeli psinę.

Chłeptanie i siorbanie.

Ssanie i mlaskanie.

Przepełnione nie tyle radością, co niemal rozkoszą…

Foma złapał się za brzuch, usiłując powstrzymać odruchy wymiotne. Po języku mężczyzny rozszedł się kwaśny posmak żółci, a do oczu napłynęły łzy. Odkąd hitlerowcy wkroczyli na teren Związku Radzieckiego, widział chyba wszystko – rozczłonkowane ciała, zgwałcone i obite kobiety, dzieci rozjechane gąsienicami czołgów – nigdy jednak nie czuł się tak fatalnie jak teraz.

Parszywy, siorbiący w najlepsze, chłepczący, mlaszczący ze smakiem… potwór!

– Do budy! – krzyknął Jakim, tupiąc butem o ziemię, co zamiast odstraszającego odgłosu, wywołało ledwie chlupot błocka. – Do budy! Paszoł, już! – powtórzył.

Kundel obrzucił intruzów nieufnym spojrzeniem, lecz ani myślał przerywać posiłku. Długi jęzor pracował zawzięcie nad szarą galaretą. Z kącika zadziwiająco przepastnej paszczy zwisał strzęp ludzkiej skóry, a pysk zwierzęcia aż lśnił, ubabrany świeżym mózgiem i krwią.

– Zostaw – rzekł Foma, łapiąc Jakima za ramię. – Daj spokój, niech żre. To Szwab!

Wskazał na leżący opodal trupa hełm. Wyglądał żałośnie niczym żółw, który wpadł do góry brzuchem w kałużę. Pustą, zieloną skorupę zdobiły z boku dwie charakterystyczne błyskawice.

Waffen-SS.

– Lepszy ruski pies niż martwy Szkop – zgodził się Jakim, choć oczy miał dziwnie puste i zamyślone.

– Niech żre… – mruknął Foma, zdejmując dłoń z ramienia towarzysza.

Czuł, że postąpił słusznie, nie pozwalając Jakimowi na przegnanie kundla. Nawrócił bieg zdarzeń we właściwe, naturalne koryto. Zanegował dziwaczną chwilę słabości, bo tak naprawdę nie ruszają go te dźwięki, prawda? Niech żre i niech mlaszcze, niech siorbie i niech chłepta… Brrr!

– Tutaj leżą same Szkopy – stwierdził Jakim.

Foma, wyrwany z nieprzyjemnej zadumy przez głos przyjaciela, pokiwał głową i rozejrzał się po pobojowisku. Trupy uwalane były w błocie zmieszanym ze śniegiem, lecz tu i ówdzie dało się wypatrzeć hitlerowskie insygnia.

Zwłoki leżały dosłownie wszędzie. Niektóre były względnie całe, nie licząc dziur po postrzałach, a inne zostały rozszarpane na krwawe kawałki – tutaj leżało czyjeś ramię, a dwa metry dalej osamotnione nogi, przyozdobione wątpliwej urody biżuterią z jelit. Większość ciał spoczywała na nierównej drodze pełnej dziur i kolein, w które wlewała się woda zabarwiona krwią. Tylko nieliczni zakończyli swój żywot na wąskim paśmie śniegu oddzielającego dróżkę od lasu. Ale takie było SS. Oni nie uciekali, walkę mieli we krwi. Kiedy załamał się Front Wschodni i większość sił III Rzeszy wykonało odwrót, jednostki SS zostały i walczyły dalej, zaskarbiając sobie miano najbardziej bitnych żołnierzy. Kąsali boleśnie armię ZSRR, jednak ten właśnie oddział, w tym konkretnym miejscu, na zoranej gąsienicami czołgów drodze pośród rosyjskiej głuszy, poniósł sromotną porażkę. Tak to przynajmniej wyglądało na pierwszy rzut oka.

I dobrze – pomyślał Foma, spluwając z pogardą na ziemię. – Bardzo dobrze.

– Kiedy miała miejsce bitwa? – zastanowił się na głos.

Jakim wzruszył ramionami.

– Dziś rano, najwcześniej wczorajszej nocy – odparł. – Ślady wydają się świeże.

– Zdążyli rozgrabić, ale może jeszcze coś znajdziemy.

Mężczyźni powiedli wzrokiem po porozrzucanym chaotycznie, niemieckim ekwipunku. Niewątpliwie został już dokładnie przetrząśnięty i ogołocony z cenniejszych rzeczy, takich jak noże, latarki czy tytoń, o karabinach i jedzeniu nie wspominając. Mniej potrzebny sprzęt, głównie puste plecaki i chlebaki, zniszczono i ciśnięto na glebę. Foma zarejestrował kilka roztrzaskanych kompasów, połamaną fajkę i jakieś szmaty.

– To, o co prosił nas Tamten, znajdziemy na pewno – szepnął Jakim.

Jakby w odpowiedzi rozległ się nieprzyjemny zgrzyt. To kundel próbował odgryźć płat czaszki, by dostać się do ukrytych głębiej smakołyków.

– Ruszajmy się – ponaglił Foma.

Rozpoczęli gorączkowe i niezbyt systematyczne poszukiwania. Trudnili się szabrownictwem od trzech lat. Byli cywilami, mieszkali w pobliskiej wiosce. Szesnastoletni Jakim nie miał rodziny, którą musiałby wykarmić – został osierocony jeszcze przed rozpoczęciem wojny – ale o dziesięć lat starszy Foma posiadał żonę i trójkę małych dzieci. W kraju panował straszliwy głód. Musiał łupić. Gdyby nie szabrował, jego rodzina podzieliłaby los tysięcy innych i umarła nad pustym garnkiem. Jakim towarzyszył mu z ochotą, znali się praktycznie od zawsze, bo byli sąsiadami.

Foma grzebał w kieszeniach wyjątkowo rosłego SS-mana, kiedy uświadomił sobie, że nie słyszy piekielnych odgłosów psiej uczty. Zagłuszał je zbliżający się od wschodu warkot silników.

– Jakim! – krzyknął. – Słyszysz?

Zawołany wyprostował się i począł nasłuchiwać, kierując twarz ku niebu. Zaciskał palce na lekko zesztywniałej trupiej dłoni. Gdy rozluźnił chwyt, ręka umarlaka opadła w koleinę, rozbryzgując przy tym rdzawo-brązową kałużę.

– W drzewa!

Pospieszyli poprzez głęboki, topniejący śnieg, jakby gonił ich sam diabeł. Zatrzymali się dopiero pod rozłożystym świerkiem rosnącym ponad pięćdziesiąt kroków od drogi. Gałęzie drzewa uginały się pod białymi czapami, z których ściekały krople wody.

Szabrownicy dyszeli ciężko po forsownym biegu i obserwowali bezchmurne niebo. Foma wyciągnął skręcanego papierosa, którego znalazł we względnie suchej kieszeni ostatniego z przeszukiwanych trupów. Drżącymi po wysiłku dłońmi odpalił zapałkę i zaciągnął się ze smakiem tytoniowym dymem.

Warkot silników narastał, zmieniając się stopniowo w potężne dudnienie, przewalające się ponad głowami mężczyzn.

– Szturmownicy, nasi – wyszeptał z ulgą Jakim, kiedy w wąskim przesmyku pomiędzy świerkowymi igiełkami ukazała się pierwsza maszyna.

Iliuszyny leciały tak nisko nad wierzchołkami drzew, że gołym okiem dało się dostrzec czerwoną gwiazdę wymalowaną na ich ogonach.

– Trzymaj. – Foma podał kompanowi do połowy wypalonego papierosa. – Odcinałeś, jak kazał?

Zamiast odpowiedzieć, Jakim sięgnął do kieszeni kurtki, która bardziej przypominała szmatę do wycierania podłogi niż zimowe odzienie i wyjął pordzewiałe obcęgi. Przełożył wysłużone narzędzie do drugiej dłoni, po czym ponownie począł szperać w kieszonce. Po dłuższej chwili wyciągnął garść pełną małych i podłużnych przedmiotów.

– Nie liczyłem, ale będzie ze czterdzieści sztuk – powiedział.

Foma skinął głową.

– Dozbierajmy do setki i zbierajmy się stąd. Chodź.

Jakim schował łup ponownie do kieszeni i dokańczając papierosa, podążył za Fomą.

Iliuszyny, wyładowane po brzegi bombami nazywanymi przez wrogów "Czarną Śmiercią", przewalały się ciągle nad głowami szabrowników. Ogłuszający ryk silników towarzyszył Fomie i Jakimowi aż do zwłok porozrzucanych niedbale po gruntowej drodze.

Kundel nadal ucztował w najlepsze.

– Czort nie pies! – przeklął Foma głośno, lecz nie na tyle, by dało się go dosłyszeć pośród warkotu odlatujących maszyn. Kiedy mężczyzna oderwał wzrok od zwierza z piekła rodem, zatrzymał się niby sparaliżowany. Obezwładniający strach ściął mu krew w żyłach jak białko jajka na patelni.

Zza niskiego pagórka wyłonił się zmierzający wprost w ich kierunku czołg w zimowych barwach ochronnych.

Fomie naraz zdało się, jakby jego serce stanęło wpół uderzenia, a z twarzy odpłynęła cała krew. Przez otępiały umysł przeleciała z szybkością armatniego pocisku ledwie jedna myśl – że gdyby przeczekali schronieni między drzewami, aż warkot samolotów ucichnie, nie wplątaliby się w tą kabałę.

– Nasi, Foma, nasi… – wyjęczał Jakim pustym, pozbawionym nadziei głosem.

Foma również dostrzegł wypisane na wieżyczce czołgu pełną błędów cyrylicą napisy o najciaśniejszych pod słońcem cipkach radzieckich dziewuszek i o biciu faszystowskiej świni w imię tychże nadobnych niewiast, lecz w głębi ducha pozostał sceptykiem. Wiedział, że kiedy człowiek wkracza na drogę szabrownictwa – a takiego podobno czuć na kilometr; czuć smrodem świeżo otwartej mogiły i pazerności – to przestają obowiązywać tak proste podziały jak: nasi i wrogowie. Nikt nie płacze nad losem łupicieli i grabieżców.

– W nogi! – wrzasnął ile sił w płucach.

Kątem oka dostrzegł jeszcze jak potężna, stalowa gąsienica wgniata w ziemię niemieckiego trupa, a wychylający się z włazu chłystek, młodszy jeszcze od Jakima, może dwunastolatek, łapie się za karabin maszynowy, odwracając lufę w ich kierunku.

Foma widział plecy i miarowo pracujące nogi kompana. Sadzące długie susy stopy wyrzucały fontanny ciemnego błocka w powietrze – w to samo powietrze, które już za moment przecięła seria ostro terkocących strzałów.

Dwa pociski wbiły się w plecy Fomy, zahaczając z trzaskiem o kręgosłup i wypadając dalej, zamieniając brzuch w krwawy ochłap. Wywrócił się, nie czując od pasa w dół absolutnie niczego.

Stracił z oczu Jakima. Był zdezorientowany, w uszach dźwięczało od wystrzałów. Przez chwilę czołgał się, lecz w końcu opadł z sił. Opadł, barwiąc brudny śnieg niemal królewską purpurą, przetoczył się na plecy i spojrzał w niebo. Uspokoiło go. Ukoiło ból, wyrwało z piersi strach, pogładziło po policzku otuchą. Jego umysł połączył się z błękitnym bezkresem, niezmącony nawet najmniejszą chmurką myśli.

Nie zamrugał nawet ani razu powiekami, gdy tuż obok niego, tak blisko, że powinny zmiażdżyć mu nogi, przetoczyły się z rumorem gąsienice czołgu.

Wieki później Foma usłyszał ostatni dźwięk, jaki pragnąłby usłyszeć na łożu śmierci.

Mlaskanie.

Mlaskanie, chłeptanie i siorbanie.

Z ogromnym trudem podźwignął głowę do góry i ujrzał wychudzonego, burego kundla wyjadającego jelita wprost z rozszarpanego bebecha.

– Moje flaki – wydukał, wodząc wokoło półprzytomnym wzrokiem.

Po brązowych błocku walały się poobcinane, ludzkie palce. Musiały wypaść mu z kieszeni podczas upadku.

Palce, przywodzące na myśl przerośnięte robaki, były jednak niczym szczególnym w porównaniu z widokiem krwistoczerwonej kiszki znikającej w dantejskiej paszczy burka.

– Budy… – stęknął Foma.

Potem zamknął oczy i przez całą wieczność słuchał odrażającego mlaskania.

Mlaskania, chłeptania i siorbania.

 

*

 

Mieszkający w chatce pośród głuszy mężczyzna cieszył się u okolicznych wieśniaków złą sławą. Nikt nie wiedział, jak się nazywa ani ile ma lat. Najstarsze kobiety twierdziły, że był w lesie już w czasach ich młodości, lecz widywano go niezmiernie rzadko, zwykle błąkającego się po bagnach w poszukiwaniu dziwacznych roślin. Ludzie mówili o nim tylko w świetle dnia, zaciskając kurczowo palce na medalikach z wizerunkiem Matki Boskiej.

Ponura legenda samotnika przechodziła z pokolenia na pokolenie, ubarwiana coraz to drastyczniejszymi szczegółami. Główny sens pozostawał jednak od lat niezmienny: bezimienny mężczyzna z lasu był Nekromantą. Zaprzedał duszę diabłu, by poznać tajemnicę, dzięki której Jezus wskrzesił niegdyś Łazarza.

Kiedy na dwa dni przed swoją śmiercią Foma pukał do drzwi zniesławionej chatki, przed oczyma miał obraz własnej babki. Starowina siedziała na koślawym taborecie, obierając cebulę i opowiadała ściszonym głosem rewelacje na temat czarnoksiężnika. Na piersi nosi krzyż umazany w krwi noworodków i śmierdzi siarką, a podeszwy jego stóp pokrywa gadzia skóra – mawiała.

Foma pociągnął nosem. Nie poczuł siarki, spalenizny ani żadnej z piekielnych woni, chyba że można by uznać za taką odór niemytego od jesieni ciała Jakima, który stał wylękniony tuż obok.

Drzwi chatki otworzyły się, okrutnie przy tym skrzypiąc.

Mężczyźni popatrzyli po sobie z przestrachem, a potem zgodnie skierowali wzrok do przodu. W szarym poblasku księżyca dojrzeli brudne klepisko i ukryte głębiej w półmroku, fantasmagoryczne kształty jakichś rupieci, lecz ani śladu upiornego gospodarza.

– Idź pierwszy – szepnął Jakim.

Foma niechętnie przekroczył próg. Mógł jeszcze zawrócić, ale wiedział, że nie ma to żadnego sensu. Bo i po co miał wracać? By wrócić z niczym i dalej patrzeć bezsilnie na wynędzniałe twarze swoich dzieci?

Denerwował się jak wszyscy diabli. Z tyłu czaszki pulsowała mu nieznośnie żyła, która wydawała się lada moment eksplodować niby mina przeciwpiechotna.

Sień chałupki cuchnęła kurzem i stęchlizną. Nieruchome powietrze było tylko odrobinę cieplejsze od panującego na zewnątrz mrozu. Po dłuższej chwili, kiedy wzrok przyzwyczaił się do półmroku, Foma spostrzegł wysoką postać, stojącą pośród zalegających pomieszczenie gratów niewiadomego użytku.

Szara twarz krzywiła się w wyrazie absolutnego cierpienia. Z pokłutych cierniami skroni spływały rdzawe plamy krwi, a puste oczy, pozbawione zarówno źrenic, jak i rzęs, patrzyły przed siebie bez ani jednego mrugnięcia powieki.

Z rozchylonych ust nieruchomego cierpiętnika wystawało zeschnięte truchło myszy, które zdawało się tak stare i kruche, jakby najmniejszy podmuch wiatru miał obrócić je w pył.

Foma cofał się, nie potrafiąc oderwać oczu od majestatycznej postaci i poruszając ustami jak wyłowiony z wody karp. Dopiero gdy zderzył się z nieświadomym niebezpieczeństwa kompanem, mężczyzna pojął, że ma przed sobą nie widmo nadnaturalnych rozmiarów, ale posąg.

Posąg Chrystusa Zbawiciela, który umierał na krzyżu.

Tyle, że nie było żadnego krucyfiksu, ale sam Jezus z szeroko rozpostartymi rękoma.

Ktoś zdjął go z krzyża – przemknęło Fomie przez myśl. Nie był szczególnie religijny ani bogobojny, lecz musiał przyznać, że w tymi miejscu zląkł się Boga jak nigdy dotąd.

– Tędy – ozwał się nagle obcy głos, dobiegający gdzieś z lewej strony.

Foma usłuchał bez zastanowienia, czując się dziwnie nagi i bezbronny pod martwym spojrzeniem Chrystusa. Jakim podążył za nim jak cień.

Przeszli przez drzwi ze zbutwiałego, czarnego drewna. Następne pomieszczenie okazało się równie zagracone jak sień. Foma, który miał w surowo urządzonym domu ledwie garstkę najpotrzebniejszych sprzętów, nie mógł się nadziwić, po co komu tyle rzeczy. Szczególnie, że przeznaczenia większości z nich nie potrafił odgadnąć, a niektóre urządzenia kojarzyły mu się z piekielnymi machinami używanymi przez diabły do torturowania pokutujących dusz. Gdyby nie sączące się z rozpalonego kominka, wątłe światło, lawirowanie pomiędzy stojącymi dosłownie wszędzie rupieciami byłoby niemożliwe.

– Bliżej – zachęcił gospodarz.

Siedział za potężnym biurkiem, jednak jego sylwetka majaczyła ledwie jako niewyraźny kształt. Działo się tak za sprawą wszędobylskiego dymu, który wypełniał izbę. Płaty sadzy wirowały nieskładnie w powietrzu, wiele z nich dogorywało żywota na metalowych rurkach tajemniczych sprzętów. Foma wyczuł przedzierający się przez smród spalenizny, nikły odór siarki. Po plecach przebiegł mu dreszcz strachu, a w myślach ponownie zagościła babka uwielbiająca rozmawiać o najróżniejszych plotkach i podaniach. Gdyby szabrownik był nieco bardziej wyuczony i obeznany ze światem, rozpoznałby również inny zapach – formalinę.

– Czego chcecie? – spytał Nekromanta, gdy podeszli wystarczająco blisko, by ujrzeć go w pełnej krasie.

Wbrew legendom wyglądał na normalnego, niewiele starszego od Fomy mężczyznę. Miał włosy koloru wroniego skrzydła, parę ciemnych niby węgielki oczu i melancholijne, skrzywione ku dołowi usta. Był ubrany w brudną koszulę, a na plecy zarzucił czarny pled, który przywodził na myśl pogrzebowy kir.

– Czego chcecie? – powtórzył.

Spojrzeli po sobie, nie wiedząc, co odrzec. Czego chcieli? To blisko stuletni pierdziel, niemal głuchy i całkowicie bezzębny Jurij, który siedział od świtu do zmierzchu na ławce koło drogi i strugał zawzięcie paliki albo po prostu gapił się w drewno, jakby dopiero szukał ukrytej w nim rzeźby, doradził im, aby tu przyszli. Powiedział, że Nekromanta już kiedyś pomógł wiosce w chwili głodu – dawno temu, bo w czasach, gdy dziadek Jurija był chłopcem, ale pomógł. Starzec rzekł mężczyznom, by spróbowali pomocy u samotnika, kiedy szaber przestanie przynosić jakiekolwiek zyski, a głód stanie się nie do zniesienia.

I jeżeli nie boicie się o własne dusze – dodał na koniec, zanosząc się obłąkańczym śmiechem.

Taka była prawda, lecz Fomie wydawało się, że gdyby wyznał ją Nekromancie, serce Jurija zabiłoby po raz ostatni jeszcze tej nocy, a potem znieruchomiało na wieki.

– Jesteśmy głodni. Zjedliśmy wszystko, co dało się zjeść. Nie ma nawet czego szabrować, rozgrabiono wszystko. Została ziemia. Zmarznięta na kamień lub spalona do cna.

Nekromanta pokiwał głową. Nie wyglądał na zaskoczonego, a wręcz przeciwnie – miał minę, jakby właśnie takiej odpowiedzi się spodziewał. A może wiedział o wszystkim, jeszcze zanim przybyli w jego progi?

Na biurku gospodarza leżały najróżniejsze księgi. Jedna z nich, wyglądająca na szczególnie starą i zużytą, otworzona była na odręcznej rycinie, która przedstawiała obdartego ze skóry człowieka. Ilustracja przerażała dokładnością i realizmem. Na pożółkłej stronicy, niedaleko głowy nakreślonego człowieka, widniał czerwony odcisk palców.

Gdyby Foma znał alfabet łaciński, dowiedziałby się, że na biurku spoczywają takie dzieła jak: O powstawaniu gatunków Karola Darwina, Antychryst Fryderyka Nietzschego, Necronomicon Abdula Alhazreda oraz Nowy Testament. Jednak Foma znał tylko cyrylicę i leżące na biurku księgi pozostały dla niego niezgłębioną tajemnicą.

– Mogę wam pomóc – rzekł wreszcie gospodarz. – Ale nie za darmo – dodał z błyskiem w oku.

Foma przełknął nerwowo ślinę. Izba wydała się mu o wiele gorętsza niż wcześniej, a odór siarki silniejszy.

Nekromanta kontynuował, udając, że nie widzi konsternacji, jaką wywołał ostatnimi słowami. W głębi ducha bawił się setnie.

– Wskażę wam miejsce, gdzie odnajdziecie kolejne trupy. Nie obiecuję, że odnajdziecie przy nich cokolwiek wartościowego. Najprawdopodobniej miejsce bitwy będzie już rozgrabione. Ale może uśmiechnie się do was szczęście. – Machnął ręką, jakby niewiele go to interesowało. – Przyniesiecie mi stamtąd coś, za co wam zapłacę… Pieniędzmi albo jedzeniem. Co by nie było, wyjdziecie na swoje.

– Co przyniesiemy? – spytał Jakim głosem przypominającym bardziej miauczenie kota niż ludzką mowę.

Gospodarz uśmiechnął się chytrze, pogrzebał chwilę pod biurkiem, a potem położył na blacie dwie pary starych obcęgów. Były pobrudzone dawno zakrzepłą krwią, a ich szczypce wyglądały na ostre jak brzytwy.

– Trupy będą świeże, bo potyczka, o której mówimy, jeszcze się nie wydarzyła. A tak się składa, że potrzebuję świeżutkich, ludzkich palców. Słuchajcie…

 

*

 

Jako pierwszy powrót Jakima do wioski spostrzegł Jurij.

Stary pierdziel złożył usta w ciup i z głośnym siorbnięciem wciągnął nitkę śliny, która wyciekła mu spomiędzy bezzębnych warg, a potem puścił donośnego bąka, jakby na potwierdzenie, że jego przydomek nie wziął się znikąd. Nie bacząc na paskudną pogodę, siedział jak zawsze na ławeczce koło drogi i opierał garb o sztachety zdezelowanego płotu. Strugał właśnie osiołka Najświętszej Panienki, ciesząc się w duchu, że mrozy ustąpiły miejsca chlapie, kiedy coś podszepnęło mu, by oderwać się od roboty i rozejrzeć po tonącej w błocie dróżce. Wtedy to dojrzał Jakima…

Młodociany szabrownik wlókł się noga za nogą, chyba nawet nie zauważając, że spodnie ma przemoknięte do wysokości kolan. Wyglądał, jakby nie spał od kilku nocy – wymizerowany i smutny, ledwie szedł. Chybocąca się na wszystkie strony głowa obijała się o pierś, a parę pustych, szklistych oczu zdobiły ogromne wory. Wylęknione spojrzenie przywodziło na myśl zaszczute zwierzę.

Jurij dostrzegł w przegranym obliczu chłopaka piętno.

Piętno Złego.

Zatem usłuchali mojej rady, zaryzykowali i poprosili o pomoc samotnika z głuszy – pomyślał starzec, kiedy Jakim wyminął go niczym lunatyk. W dłoni niósł coś, co przypominało Jurijowi okryty czarnym kirem kosz, a pachniało świeżą kiełbasą, chlebem i suszonymi grzybami.

– Wrócił tylko jeden – zachrypiał pierdziel, odprowadzając wzrokiem zrujnowaną sylwetkę, którą ciężar pakunku przechylał na lewą stronę niby pijanego marynarza.

Rozważywszy w skupieniu wypowiedziane przez siebie słowa, Jurij zarzucił pracę nad osiołkiem i podpierając się na lasce, wstał z ławeczki, co o tej porze dnia, czyli wczesnym popołudniem, nie zdarzało mu się praktycznie nigdy. Postanowił pójść do lasu i uzbierać jak najwięcej prostych kijaszków.

Zbije krucyfiksy i ozdobi nimi chatkę.

Pomny opowieści sprzed lat wiedział, że będzie potrzebował wielu krzyży.

Bardzo wielu.

 

*

 

Jedno spojrzenie na Jakima, gdy ten pojawił się w progu izby, wystarczyło, by Tanja zrozumiała, że Foma nie żyje.

Kobieta zagryzła wargi, czując tryskającą z nich krew na języku, odwróciła się i podbiegła do zacienionego kąta. Kiedy targnął nią pierwszy, gwałtowny spazm, pomyślała, że po prostu umrze, tak jak stoi: głodna, zrozpaczona i brudna, ale przeżyła, choć jej dusza zgniła w jednym, przerażającym momencie straty i Tanja wiedziała, że ani ona, ani świat nigdy nie będą już takie same jak wcześniej, a sczezłe serce będzie bolało aż po kres wszystkich dni.

Po policzkach wdowy pociekły łzy, które wydawały się gorące niczym skapujący ze świecy wosk. Gdzieś w głębi siebie cieszyła się, że dzieci nie widzą tych łez, tylko podrygujące bezsensownie plecy, z których z racji swojego młodego wieku, nie zdołają pewnie niczego odczytać. Postanowiła sobie, że nie pozwoli, by zobaczyły ją płaczącą albo usłyszały jej chlipanie i zagryzła jeszcze mocniej wargi.

Minęły wieki zanim wreszcie doszła do siebie i odwróciła się ponownie ku izbie z zaczerwienionymi oczyma oraz poranionymi do żywego ciała ustami. Przez brudne okna nie wpadało jednak aż tyle światła, by ktokolwiek mógł dostrzec takie szczegóły.

– Jedzenie – bąknął Jakim, stawiając ogromny kosz na stole.

Dzieciaki wystawiały głowy spod grubej kołdry, gdzie leżały, przytulając się nawzajem, a Tanja zatrząsnęła się w bezsilnej wściekłości, kiedy jej żołądek ozwał się basowym tonem, identycznym jak niegdyś – zupełnie jakby nic dla niego nie znaczył żal kobiety po zmarłym mężu. Czuła się zbrukana, powinna myśleć o Fomie, tonąć w tęsknocie, tymczasem gapiła się w aromatycznie pachnącą wałówkę jak sroka w gnat. Napływająca do ust, pozbawiona smaku ślina wymieszała się z krwią, rozrzedzając słony smak – smak wdowstwa.

Jakim ściągnął z kosza pled.

– Trochę chleba i kiełbasy. Wędzonej. Mało – powiedział nieskładnie. – Ale jest dużo grzybów. Będzie zupy aż do wiosny – dodał żwawiej.

Żołądek Tanji przeszył ból, jakby ktoś wyrywał jej wnętrzności. Brzuch zaburczał jeszcze głośniej. Woń rarytasów była istną torturą. Dzieciaki posiadały na łóżku z szeroko otwartymi ustami, a Jakim stał przy stoliku jak słup soli. Był osowiały i nieobecny duchem.

– Zostaniesz? – spytała.

Po raz pierwszy odkąd się pojawił, podniósł wzrok.

– Czołg…

Uderzyła pięścią o blat stołu, przerywając mu zanim zaczął się tłumaczyć na dobre i syknęła przez zaciśnięte wargi, po raz kolejny zmuszona powstrzymywać płacz:

– Później.

Skinął głową. Nie wiedziała, czy zrozumiał, że nie zamierza poruszać tematu Fomy przy dzieciach, ale przestał mówić, a tylko to się dla niej liczyło w tym momencie. Kiedyś będzie musiała wyznać pociechom prawdę o ojcu, wiedziała o tym doskonale, lecz nie miała jeszcze na to sił. Poza tym nie chciała, by rozpacz zatruła ich serca.

– Zrobię te grzyby. – Ledwo panowała nad głosem, pragnęła skryć się w parze unoszącej się znad garnka wrzącej wody.

Nie, nie pragnęła – musiała!

Zdawało się, że Jakim opuści izbę bez słowa, ale zatrzymał się w drzwiach i mruknął cicho:

– Zostanę.

A potem zniknął za ścianą słonych łez, tak jak cały świat zresztą.

 

*

 

Jakim siedział w progu chatki i bezmyślnie obracał w dłoniach firmowego papierosa, nie dostrzegając marznącego deszczu, który padał mu gęsto na nogi. Jeszcze kilka dni wcześniej nie uwierzyłby za żadne skarby świata, że zapali kiedykolwiek markowego papierosa, a teraz, gdy marzenie stało się faktem, odechciało mu się palić, ba!, odechciało mu się żyć!

Brzydził się swoich dłoni – brudnych palców o zgrubiałej skórze i ciemnoczerwonych obwódek zakrzepłej krwi, która zebrała się pod paznokciami. Czuł się tak przybity i wyniszczony, że nie miał sił, by pochylić się lekko do przodu i wydłubać zeschniętą posokę w strugach lodowatej ulewy. Czy była tam krew jego przyjaciela, Fomy?

Wrócił tutaj, bo wiedział, że Foma pragnąłby, aby przyjaciel zaopiekował się Tanją i dzieciakami, podzielił się z osieroconą rodziną przeklętym zarobkiem, bo chociaż jedzenie pochodziło od samego Szatana, to było prawdziwym pokarmem, wybawieniem od głodu i śmierci.

Jakim musiał zająć miejsce Fomy, czy tego chciał, czy nie. Pomimo potwornych rzeczy, jakie wydarzyły się tamtego feralnego dnia na polu bitwy; pomimo tego, że czuł się oszukany i napiętnowany – musiał zaopiekować się Tanją i dziećmi!

Piekąca łza spłynęła po policzku młodzieńca, a rolowany w dłoni papieros przełamał się na pół. Firmowy tytoń rozsypał się na brudne spodnie.

W powietrzu unosił się zapach gotowanej zupy, o ile można tak nazwać garść suszonych grzybów wrzuconych do wody i przyprawionych ociupinką soli. Zaraz zjawi się Tanja z wyszczerbioną miską pełną parującego płynu. Da mu strawę i zażąda wyjaśnień.

Jakima ścisnęło w gardle.

Chociaż od dawna nic nie jadł, to nie czuł głodu. Przed oczyma ciągle miał burego kundla pałaszującego z zapałem wnętrzności Fomy. Wszystko, co stało się potem, wszystko, o co zechce zapytać Tanja, było już tylko serią oderwanych od siebie, ledwie zrozumiałych obrazów, jakby żywcem wyjętych z sennego koszmaru.

Niezwykle upokarzającego koszmaru.

 

*

 

Jakim leży w cieniu świerków niezdolny poruszyć choćby palcem u nogi. Zaciskając kurczowo powieki, nie wierzy, jakim cudem żyje. Dlaczego seria terkocących pocisków nie rozerwała go na strzępy?

Kiedy ryzykuje otwarcie jednego oka i zaczerpnięcie tchu, zielone gałązki eksplodują pod gradem kul wystrzelonych z karabinu. Igiełki i kawałki kory fruwają wszędzie dookoła w nieuchwytnym dymie.

Mijają wieki, a potem czołg odjeżdża, lecz Jakim leży dalej. Nie czuje zimnego błocka, które wlewa się mu do ucha i lekko rozchylonych ust.

Podrywa się na równe nogi za sprawą dobiegającego od strony drogi mlaskania.

Foma. Foma. Jezusiku Przenajświętszy i Najświętsza Panienko, co się stało z Fomą? Czy on żyje?!

Nie, Foma nie żyje.

Szkliste oczy wpatrują się bezsensownie w niebo, a wylewające się na podołek flaki służą za pokarm szatańskiemu kundlowi. Poniżej kolan nogi przyjaciela są zmiażdżone przez gąsienice czołgu. Przypominają przecier z jabłek.

Jakim kopie burka tak mocno, że psiak wywija kilka salt w powietrzu i upada na bok w kałużę koło ss-mańskiego hełmu. Zwierzę cicho piszczy, otrzepuje zmoczoną sierść, wstaje na cztery łapy. Patrzy na napastnika bezgranicznie zdumionymi oczami. Co on chce, przecież jedzenia starczy dla nas obu! – wydaje się mówić utytłany w ludzkim mózgu i krwi pysk.

Jakim wyje jak wariat i przepędza kundla, gdzie pieprz rośnie. Potem wraca do nieżyjącego przyjaciela.

Zamyka powieki zmarłego. Kiedy próbuje włożyć z powrotem do brzucha rozwleczone kiszki, te tylko przelewają się mu między palcami, nie pozwalając doprowadzić się do porządku.

Jakim dławi szloch i poklepuje Fomę po ramieniu.

Będzie dobrze, przyjacielu. Zaopiekuję się kim trzeba, nie martw się i śpij w spokoju.

Chłopak zbiera z błota rozsypane, ludzkie palce. Udaje mu się także wygrzebać kilka z kieszeni Fomy. Zastanawia się, czy pies nie zżarł paru, ale dochodzi do wniosku, że nie – kundel lubuje się w miększych przekąskach.

Dodając dobytek Fomy do własnego, wychodzi siedemdziesiąt osiem palców. Postanawia dozbierać czym prędzej do setki, wypełnić zadanie Nekromanty, oddać zdobycz i popędzić do Tanji oraz jej dzieciaków.

Dzieciaków Fomy.

Wyciągając ponownie przeklęte obcęgi, rozgląda się po polu bitwy. Większość nieboszczyków leży pozbawiona już najmniejszych palców u dłoni, lecz nie wszyscy. Jakim osądza, że uda mu się wypełnić zadanie.

Potem wpada w jakiś amok, ledwie kontroluje własne poczynania. Palce odrywają się od ciał z cichym chrzęstem miażdżonych kości. Dziewięćdziesiąt osiem. Ciążą w kieszeni niby judaszowe srebrniki. Za to zginął Foma, za górę ludzkich palców? Dziewięćdziesiąt dziewięć. Zapomnij, pamiętaj o wygłodniałych twarzach dzieci! Przyjaciel nie żyje, uratuj przynajmniej dzieciaki i Tanję! Sto!

Jakim biegnie przez głuszę. Przewraca się raz po raz, bo przeszkadzają mu zaciśnięte kurczowo na kieszeniach dłonie. Nie może zagubić ani jednego palca, ani jednego!

Ponownej wizyty u Nekromanty nie pamięta w ogóle, ale wie, że transakcja przebiegła pomyślnie. Przedzierając się przez bagno, niesie ciężki kosz przykryty kirem. Ma też paczkę firmowych papierosów i kilka rubli, które teraz nic nie znaczą, lecz kiedyś, po wojnie, kto wie, czy nie uczynią z Jakima bogatego człowieka?

Judaszowe srebrniki!

Dopiero dużo, dużo później, będąc niemal pod wioską, szabrownik przypomina sobie, dlaczego czuje się tak podle, dlaczego jest zbrukany. Opiera się o pień sosny i wymiotuje.

Setny palec należał do Fomy!

Uciął i sprzedał palec swojego najlepszego przyjaciela!

Judasz! – krzyczą wniebogłosy drzewa, kamienie, niebo i ziemia.

A Jakim wymiotuje dalej i postanawia, że nigdy, przenigdy, nie zdradzi najpaskudniejszej części tej historii.

Nawet Tanji, nigdy!

Nikomu!

 

*

 

– To wszystko? – spytała Tanja.

Jakim potrząsnął głową. Jego oblicze nie wyrażało absolutnie niczego, było jak wykute z kamienia.

– Wejdziesz do środka?

Wdowa miała łzy w oczach i zaczerwieniony nos, lecz panowała nad sobą. Gdzieś z tyłu dobiegały wesołe głosy najedzonych dzieci.

– Później – bąknął Jakim, przewiercając pustym wzrokiem ulewę. Śnieg topił się dosłownie na oczach i zamieniał w szarawą, paskudną breję.

– Nie przezięb się – powiedziała Tanja i wtedy zaszlochała w głos. Zawsze przestrzegała tymi słowami Fomę, kiedy zdejmował kurtkę podczas rąbania drewna na opał. Już po chwili zniknęła w cieniu izby, pozostawiając Jakima samego na progu.

Młodzieniec wpatrywał się w zapadający nad wioską zmrok i rozmyślał. Czy uda mu się zastąpić zmarłego przyjaciela? Czy będzie dobrym ojcem?

A czy będzie dobrym mężem?

Nie potrafił odpowiedzieć na te pytania. Wiedział tylko, że da z siebie wszystko, a tajemnicę zbeszczeszczenia zwłok Fomy zabierze do grobu.

Jakim zaszył się tak głęboko w odmętach własnej, niespokojnej duszy, że nawet nie zauważył, iż bezwiednie włożył zmarzniętą dłoń do miski z zupą, której nie zjadł ani łyżki.

Zakrzepnięta posoka SS-manów, a może także i Fomy, rozpuszczała się w gorącym płynie i wypływała wąskimi, szkarłatnymi pasemkami spod paznokci Jakima, rozlewając się po naczyniu oraz nadając zupie nowego smaku.

Smaku wojny, bitewnego pyłu, rozlanej krwi, ale przede wszystkim upokorzenia.

Tymczasem pierdziel Jurij wracał z lasu, dźwigając w wychudzonych ze starości rękach pokaźną naręcz prostych kijaszków na krucyfiksy i klepał pod nosem zdrowaśki, puszczając przy tym nieludzkie wręcz wiatry.

 

*

 

Foma miał słuchać mlaskania burej bestii przez całą wieczność, lecz dzięki niezbyt koleżeńskiemu zachowaniu najlepszego przyjaciela, wieczność owa skrócona została do krótkich czterech dni.

Foma powstał z martwych, a wraz z nim dziewięćdziesięciu dziewięciu SS-manów, których palce Jakim dostarczył Nekromancie.

Stali w szeregu przed chatką czarnoksiężnika, a on przechadzał się przed nimi w tę i z powrotem niby generał potępieńczego oddziału. Srebrna poświata księżyca oblewała mocno już nadgniłe ciała żołnierzy, pleśniejące mundury i żarzące się karmazynową barwą, puste oczodoły. W powietrzu unosił się mdły zapach zepsutego mięsa oraz starej, wilgotnej gleby.

Pierwszym, co zrobił po przebudzeniu Foma, było wyplucie opasłego, białego robala z ust. Nawet nie podejrzewał, że paskudztwo pożywiało się jego językiem.

Nie zadziwił się zbytnio, że obudził się na stojąco. Nie wzruszył go nawet widok oddziału Szkopów, z którymi stał w jednej linii, a którzy wyglądali co najmniej dziwacznie.

Szczerze powiedziawszy, myśli Fomy po zmartwychwstaniu stały się bardzo ociężałe i niezwykle niespójne. Przede wszystkim krążyły wokół jedzenia niczym stado niemrawych muszek.

Były szabrownik miał ochotę na coś krwistego i surowego. Wspomniał burka. Mmm…

Z fantazji na temat kiszek i mózgów wyrwał go ostry głos Nekromanty.

– Zmartwychwstańcy! – krzyknął, zwracając na siebie uwagę setki rozżarzonych piekielną iskrą, trupich oczodołów.

Wpatrywali się w swego wskrzesiciela jak zahipnotyzowani, gotowi wykonać każdy rozkaz, najdziwniejszą bądź najniebezpieczniejszą zachciankę.

Byli oddziałem idealnym.

Nekromanta wodził wzrokiem po cuchnących rozkładem żołnierzach. Prezentowali się naprawdę upiornie. Nie wszystkie ciała były kompletne, lecz nie robiło mu to większej różnicy.

– Staniecie znowu do boju – mówił, a jego głos niósł się daleko po opuszczonych bagnach. – Będziecie polować na swoich ziomków. Waszym zadaniem będzie wybić co do nogi całe SS. Każdego Szwaba, jakiego napotkacie!

Przez szereg przetoczył się szmer aprobaty, który przypominał zawodzenie wiatru w dzwonnicy starego kościoła.

Nekromanta zatrzymał się naprzeciw Fomy. Nie był zaskoczony obecnością zwłok ruskiego wieśniaka pośród oddziału Niemców. Wiedział doskonale, że ceną za kosz pożywienia nie będą tylko trupie palce. Każde zmartwychwstanie potrzebuje własnego Judasza.

– A ty, co chcesz robić, ruski? – spytał czarnoksiężnik kpiącym tonem. – Nie będziesz przecież polował na Szkopów, bo z daleka czuć od ciebie komuchem!

Zmartwychwstańcy zarechotali. W nocnej ciszy brzmiało to donośnie i niepokojąco jak lawina skał obsypująca się z górskiego zbocza.

Foma również rechotał.

Słowa Nekromanty stały się dla niego święte, były jego prywatną alfą i omegą. Dobrze mówi – on, Foma – nie nadaje się do polowania na Szwabów! Za bardzo cuchnie komuchem, a lisy z SS wyczują komucha z daleka. Tak, tak, dobrze mówi!

– Nie mam na ciebie pomysłu, smrodzie… – Wskrzesiciel udał zasmucony ton, wywołując kolejną falę radości. Ożywieni z martwych nie mieli zbyt dużych wymagań co do serwowanego im humoru.

Nekromanta uciszył motłoch, unosząc dłoń. Przypominające rżenie hien odgłosy ucichły, jakby ucięte nożem.

– Wyświadczysz mi przysługę.

Foma skinął głową. Był gotów wskoczyć w ogień dla mężczyzny, który uwolnił go od wiecznych cierpień wypełnionych psim mlaskaniem.

– Nie lubię rozgłosu – mówił Nekromanta. – Zarżnij swojego kolesia, Judasza, który odsprzedał mi twoją duszę. Kiedy już się z nim uporasz, rób co chcesz, nie chcę cię widzieć nigdy więcej na oczy!

Foma zgodził się potulnie jak baranek.

Zastanawiał się, czy mózg Jakima będzie smaczny.

 

*

 

Minął tydzień, odkąd Jakim powrócił do wioski.

Tanja nie przespała ani jednej nocy od tamtego, pamiętnego dnia. Nad ranem, kiedy pierwsze krwawe promienie słońca próbowały przebić się ponad horyzont, popadała w coś na kształt letargu – była zawieszona między jawą a snem. Słyszała wszystko, co się wokół niej działo, lecz dochodzące dźwięki wydawały się przytłumione, jakby w uszach miała grubą watę. Leżała bez najmniejszego ruchu, a jej oddech i serce zwalniały, niemal zatrzymując się na wieki.

To nie był zdrowy, normalny sen.

Czasami słyszała wewnątrz umysłu ciche, jękliwe głosy. Foma błagał, by troszczyła się o dzieci. Nieżyjąca matka złorzeczyła, że widzi, co Tanja robi ledwie w kilka dni od śmierci męża. Z rzadka odzywał się również nieznajomy mężczyzna, lecz on śmiał się jedynie zimnym i nieprzyjemnym głosem. Kobieta wiedziała, że to Szatan naśmiewa się z jej cierpień.

Wrażeniom dźwiękowym towarzyszyły obrazy – zwiewne, jakby utkane z dymu twarze, które otwierając szeroko usta w niemym grymasie rozpaczy, wirowały na tle aksamitnej czerni zaciśniętych powiek Tanji.

Impulsy z realnego świata mieszały się w umyśle kobiety z owymi makabrycznymi fantasmagoriami, przeciągając długie godziny nocnego czuwania do nieskończoności.

Dzieciaki chrapały, śpiąc ściśnięte na wąskim łóżku, a gruba kołdra unosiła się i opadała w rytm ich oddechów niby szare smoczysko o trzech brzuchach. Tanja i Jakim leżeli pod cienkim, podziurawionym kocem, na który zarzucali dla dodatkowego ciepła wszelkie stare łachy, jakie udało się im uzbierać. Za łoże służyły im zszyte do kupy worki, wypełnione starym sianem, słomą, liśćmi, trocinami i Bóg wie czym jeszcze. W odmętach bezkształtnego tworu poruszały się i szeleściły nieuchwytne dla ludzkiego oka żyjątka, może przerośnięte karaluchy, a może szczury.

Nad izbą unosił się przyprawiający o zawrót głowy zapach suszonych grzybów.

Tanja oddała się Jakimowi już pierwszej nocy po jego powrocie.

Wiedziała, że prędzej czy później, za jej zgodą czy bez, dojdzie do zbliżenia, więc wolała mieć ten poniżający moment jak najprędzej za sobą. Jakim był od niej dobre pięć lat młodszy; wątłej postawy ciała i z ogromnym jak kartofel nochalem w ogóle nie pociągał Tanji. Na dodatek chłopak odczuwał wyraźną awersję do kąpieli, przez co nieprzerwanie roztaczał dokoła fetor zestarzałego potu.

Jednak miał teraz zająć miejsce Fomy, zostać głową rodziny i gospodarzem domu, zatem Tanja musiała podporządkować się mu nocami w łóżku, nie bacząc na obrzydzenie, żenujące poniżenie i smutek.

Dla dzieci, dla przetrwania.

Czy Jakim czerpał z conocnego pożycia jakąkolwiek przyjemność? Nie wiedziała. Całymi dniami wydawał się być nieobecny umysłem i ciągle wypatrywał czegoś nieuchwytnego, ukrytego za fasadą rzeczywistości, co potrafił dojrzeć tylko on jeden. Dopiero na sam koniec stosunku, tuż przed finałem, stękał gardłowo, przypominając bardziej człowieka dławiącego się, aniżeli unoszonego rozkoszą. Tanja zaciskała wtedy pięści i modliła się, by nie obudziło się żadne z dzieci.

Postanowiła, że nie urodzi Jakimowi ani jednego potomka i przynajmniej w taki sposób dochowa wierności Fomie, który był jej pierwszą i zapewne ostatnią miłością.

Dlatego Jakim brał ją tylko od tyłu.

Za pierwszym razem bolało, lecz zniosła to dzielnie. Kiedy próbował posiąść ją w normalny sposób, tak jak przystało mężowi, zaciskała mocno uda i stanowczym ruchem dłoni cofała jego zapędy i kierowała ku miejscu, które nie groziło poczęciem dziecka. Na szczęście nie protestował, nie próbował wziąć jej gwałtem.

Upadlająca Tanję czynność nie trwała długo. Już po kilku, kilkunastu zapalczywych i pozbawionych delikatności pchnięciach czuła na swoich pośladkach gorące krople potu Jakima, a na plecach i szyi lepiące się nitki śliny. Nigdy nie patrzyła na twarz chłopaka, bała się tego, co mogłaby na niej ujrzeć. Zaciskając powieki, wpychała głowę w worki i nasłuchiwała biegających wewnątrz karaluchów oraz myszy, starając się nie dopuszczać do siebie cichego klaskania dobywającego się z tyłu.

Po wszystkim Jakim padał obok kobiety jak kłoda, obracał się bokiem i w chwilę później, bez słowa, zapadał w sen.

A Tanja czuwała aż do świtu, pogrążając się w delirycznych zwidach i omamach słuchowych. Nawet przez moment nie zastanawiała się nad tym, czy przypadkiem nie zwariowała…

Rozpamiętywała przeszłość i z niepokojem patrzyła w przyszłość, kolejne dni wypełnione pustką o zapachu suszonych grzybów oraz bezsenne noce przerywane upokarzającą miłością. Chociaż co to za miłość, zwykłe dawanie dupy za cenę kilku suszonych grzybów dziennie!

Foma chciałby, żeby tak było… Dla dzieci.

Ale czy chciałby takiego życia dla Tanji?

Słoma wymieszana z sianem i trocinami potrafi przyjąć zadziwiająco wiele rozlanych w ciemnościach, gorzkich łez.

 

*

 

Nie tylko Tanja miała tamtego tygodnia kłopoty ze snem.

Pierdoła Jurij sterczał całymi nocami przy oknie, a odsypiał za dnia na ławeczce, ściskając w dłoni osiołka Najświętszej Panienki i pokładając wiarę w tym, że Zły nie zaatakuje przy słonecznym świetle. Wieczorami dziadyga zbierał stuletnie gnaty i szedł powolutku do chatki, gdzie wyjmował z zakurzonej skrzyni dziesiątki krucyfiksów i rozstawiał je po izbie. Tak rozpoczynało się conocne czuwanie.

Osiołek, którego Jurij uważał za magnum opus swojej rzeźbiarskiej kariery, zajmował zaszczytne miejsce przy samiutkim oknie. Szyję zwierzęcia zdobił miniaturowy wieniec upleciony z badyli, jakie na jesieni wiedziony intuicją dziadyga uzbierał i zasuszył. Wyschnięte ziele może nie pachniało zbyt przyjemnie, ale wyglądało nienajgorzej, tak przynajmniej uważał Jurij.

Oczy stulatka najlepsze czasy miały już dawno za sobą, lecz to właśnie one – o pożółkłych białkach ozdobionych siateczką spłowiałych żyłek – potrafiły dostrzec w wiosce rzeczy najciekawsze i najniezwyklejsze. To one przecież jako pierwsze dojrzały powrót Jakima.

A teraz jako pierwsze spostrzegły wracającego do domu Fomę.

Jurija zdjęła zgroza tak niewypowiedziana, że z trudem zmuszał starcze ciało do kolejnych oddechów. Patrzył na wlokącą się po rozmokłej drodze postać i miał wrażenie, jakby znalazł się w przedsionku piekła.

Widział koźle kopyta i długi, cienki ogon. Diabeł nie miał co prawda rogów, lecz posiadał coś o wiele bardziej przerażającego…

Szatan przybrał oblicze Fomy. Znajoma Jurijowi twarz przedstawiała się w księżycowym poblasku niby najpaskudniejsza maszkara, a w miejscu, gdzie powinny znajdować się oczy, skrzyły się szkarłatne ognie.

I te kopyta! A ten ogon!

Pierdziel dostał drgawek tak silnych, że chyba tylko cudem utrzymał się na starym taborecie i nie upadł na klepisko, łamiąc sobie gnaty. Nieświadomy niczego prócz pary rozżarzonych ślepi, Jurij zaciskał powykręcane reumatyzmem palce na figurce osiołka i podgryzał bezzębnymi dziąsłami wianuszek z zasuszonych badyli. Nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, co robi.

Trwał na posterunku aż do świtu.

Kiedy krwawe słońce wyłoniło się zza horyzontu, dziadyga odłożył osiołka i powstał z cnotliwym zamiarem powiadomienia wszystkich mężczyzn w wiosce o zaobserwowanej sensacji.

Jurijowi nie było pisane jednak dojść choćby do progu izby.

Po kilku krokach runął jak długi, nie czując nóg. Kilka chwil później paraliż dopełzł do serca, które zabiło po raz ostatni po blisko stuletniej służbie.

Śmierć Jurija uznano za nic nadzwyczajnego, dziad miał w końcu swoje lata. Nikt nie zwrócił nawet uwagi na osiołkowy wianuszek, który zdradzał wyraźne ślady obćlamania przez bezzębne dziąsła.

Nekromanta pewnie zauważyłby ten, wydawałoby się nieistotny, szczegół.

A potem zaśmiałby się w głos.

 

*

 

Jakim śnił o obozie pośród nieznanych, leśnych ostępów. Wokół ledwie dymiącego ogniska, które nie rzucało niemal w ogóle światła, siedzieli Niemcy.

Waffen-SS, oddział podobny temu, jaki obszabrowali wraz z Fomą podczas ostatniego, wspólnego wypadu.

Naraz w mroku między drzewami rozbłysły dziesiątki czerwonych oczu, a nocną ciszę przerwało mlaskanie dobywające się z trupich ust. W tle akompaniowały mu pomruki głodnych brzuchów.

– Khy – stęknął chłopiec, wyrywając się z niespokojnego snu.

Wypluł na klepisko kwaśną, lepką ślinę i poprawił skotłowane szmaty, które musiał zrzucić z siebie, śniąc dziwaczny koszmar.

Trupie usta… Skąd, u licha, takie skojarzenie? Dlaczego śnił o SS? Cóż znaczył fakt, że okradał ich zwłoki i obcinał Szwabom palce? Jakie miało to znaczenie w porównaniu z wyrzutami sumienia, które nękały go po śmierci Fomy?! Czym było parszywe SS w porównaniu do goryczy, jaką musiał oglądać dzień w dzień na twarzy Tanji?! Foma, dlaczego, kurwa, Foma umarł?! On jeden wart był więcej niż dziesięć oddziałów śmierdzących Szkopów! To o nim powinien śnić! To jego powinno ukazywać mu w koszmarach udręczone sumienie!

– Obyście zdechli – burknął w ciemność, nawet nie zdając sobie sprawy, że życzenie spełnia się w tym właśnie momencie przy salwach śmiechu Nekromanty i pożądliwym mlaskaniu Zmartwychwstańców.

Jakim spojrzał na Tanję. Oddychała płytko, a pod zamkniętymi powiekami dało się dojrzeć chaotyczne i szybkie ruchy gałek ocznych. Usta miała ściśnięte w ciup, na policzku drgał jej miarowo mięsień. Nie spała – płynęła pośród oceanu zwidów i omamów – lecz Jakim nie miał o tym pojęcia. Tak jak o wielu innych rzeczach zresztą. Nie był doświadczony w arkanach miłości, więc nawet nie domyślał się, że "żona" zamiast swej kobiecości oddaje mu tylko znajdującą się po sąsiedzku imitację, z której nigdy nie zrodzą się dzieci.

Ułożył się z powrotem na ulubionym boku i przymknął powieki.

Wtedy usłyszał donośne burczenie czyjegoś głodnego brzucha.

– Kurwa – zaklął, siadając na posłaniu. Spodziewał się, że kuszący aromat suszonych grzybów sprowadzi w końcu kłopoty; że komuś z wioski puszczą nerwy i spróbuje ukraść pożywienie. Miał nadzieję, iż nie dojdzie do bójki, szczególnie późną nocą, kiedy o wiele łatwiej wyjąć zza pazuchy nóż i zrobić z niego użytek, aniżeli za dnia, ale był na to przygotowany.

Chwycił długi, żelazny pręt, który znalazł rok wcześniej opodal wraku niemieckiego bombowca. Poczuł się odrobinę pewniej, broń pozwalała utrzymać przeciwnika na dystans wystarczająco daleki, by nie obawiać się ani noża, ani młotka.

– Kim jesteś? – spytał, zwracając się do pogrążonej w ciemnościach izby. Czy ktoś stał przy łóżku dzieciaków, czy to tylko złudna gra cieni?

Wtem w mroku rozbłysły dwie szkarłatne iskry, dokładnie na wysokości oczy niewyraźnej postaci.

Ponownie rozległ się przeciągły pomruk głodnego brzucha.

Tanja stęknęła cicho, lecz wydawała się nadal pogrążona we śnie, a któreś z dzieciaków pierdnęło głośno, może na cześć konającego kilka chatek dalej pierdoły Jurija.

Dłoń, którą Jakim zaciskał na kawałku żelastwa, pokryła się zimnym potem. Nogi chłopca ugięły się w kolanach, ale udało się mu ustać.

Ciemna postać poczęła zbliżać się ku Jakimowi, czemu towarzyszył dziwny stukot, jakby o klepisko uderzał kostur schorowanego starca.

Lub diable kopyta.

Chłopiec zrozumiał, że jeśli da się ponieść panice, dostanie niezłe lanie, a najprawdopodobniej zginie. Jedyną szansą pozostał atak – szybki i stanowczy.

Jakim zerwał się na równe nogi. Chwytając pręt obiema dłońmi, wziął potężny zamach i uderzył na oślep, wykorzystując pełny impet ciała.

Usłyszał ciche pacnięcie, podobne do odgłosu, jaki wydaje dłoń zabijająca komara na nagiej skórze. Ułamek sekundy później rozpędzony pręt zatrzymał się tak gwałtownie, że mięśnie rąk Jakima przeszyła paraliżująca błyskawica bólu. Poczuł się, jakby ktoś miażdżył mu palce i przedramiona. Zatoczył się w bok, lecz uniknął upadku.

Do nozdrzy mężczyzny dotarł mdły odór zgniłego mięsa. Para rozżarzonych szkarłatem ślepi znalazła się na tyle blisko, że można było dostrzec oświetlane przezeń, oślizgłe wnętrza oczodołów.

Jakim próbował wyszarpnąć pręt, ale ten ani drgnął.

Trzymała go koścista dłoń o nadludzkiej sile. Prezentowała się blado na tle ciemności, lecz zdawała się znajoma.

Tylko najmniejszy palec był czarny jak węgiel. Wyglądał, jakby przeżarła go gangrena lub został spalony w ogniu.

Nim Jakim poukładał wszystkie fakty do kupy, mocując się bezradnie, by odzyskać broń, na jego skroń opadł niszczycielski wręcz cios.

Usłyszał jeszcze chrzęst własnego ucha i przez chwilę widział frunące przed sobą kropelki krwi, pochodzącej niewątpliwie z tętniących ostrym bólem ust, a potem sam pofrunął przez mrok, zatrzymując się z potwornym rumorem na ścianie izby. Nawet nie zauważył, kiedy wypuścił z dłoni żelazny pręt.

Odkleił się od zimnego muru i opadł bezwładnie na klepisko. Pod czaszką rozbrzmiał mu demoniczny koncert setek dzwonów, który atakował mózg, zadając fizyczny ból. Rwało go w barku, biodrze i kolanach, nie wspominając o lewej połowie głowy. Miał obawy, że oberwał wystarczająco, by do końca życia uśmiechać się tylko prawym półgębkiem.

O ile kiedykolwiek jeszcze zdarzy się mu powód do uśmiechu.

Próbował się podnieść, lecz zanim uzyskał choćby najmizerniejszy efekt, tajemniczy napastnik złapał go za fraki i począł ciągnąć przez izbę.

Jakim zapierał się rękami i nogami, uderzał, kopał i skomlał o litość. Zechciał nawet ugryźć przeciwnika. Wszystko na próżno. Stalowy uchwyt na jego karku nie poluzował się ani odrobinę, a intruz szedł niezmordowanie w kierunku drzwi.

Coś zimnego i mokrego obijało się raz po raz o potylicę Jakima, a tuż przy uchu słyszał burczenie głodnego brzucha i stukot diablich kopyt.

Były szabrownik nie wiedząc nawet jakim sposobem, znalazł się ponownie w powietrzu i wyleciał za próg chatki. Gruchnął na rozmokłą ziemię, turlał się dłuższą chwilę po oślizgłym błocku, wreszcie zatrzymał się w pozycji półleżącej na plecach.

Pierwsze promienie wschodzącego słońca oświetlały nieśmiało drzwi domu Tanji i dzieciaków. Co z nimi? Czy zobaczy je jeszcze żywe?! Jakim charczał spazmatycznie, żebra paliły go żywym ogniem. Czuł ciepłą krew spływającą ze skroni w rytm przyspieszonego tętna.

Już miał podnieść się na równe nogi i bronić Tanji, a przynajmniej powziąć taką próbę, kiedy jego rozbiegany, wylękniony wzrok zatrzymał się na starym znajomym.

Dosłownie dwa kroki przed nim, w kałuży mętnej wody, stał bury kundel – bez wątpienia ten sam, który pałaszował z niewysłowioną rozkoszą mózg SS-mana, a potem flaki Fomy.

Pies wpatrywał się w Jakima parą wygłodniałych oczu i dyszał ciężko. Na pysku miał jeszcze ślady zakrzepłej krwi, a z przepastnej paszczy pełnej ostrych kłów zwieszał się długi, różowy jęzor. Ogon merdał w jakże znany chłopcu sposób – sposób ociekający wręcz demoniczną radością.

– Ty! – wrzasnął Jakim, bryzgając dokoła kropelkami krwi. Oczy niemal wyszły mu z orbit, a serce zabiło jeszcze szybciej, tym razem nie ze strachu, ale z bezgranicznej wściekłości.

W tym samym momencie od strony chatki rozległo się ciche gwizdanie.

Kundel odpowiedział nieśmiałym szczeknięciem, a Jakim poczuł jak świat wali się mu na głowę i spycha w najgłębsze, cuchnące siarką otchłanie piekła.

Na progu chatki stał Foma.

To on był skrytym w mroku izby napastnikiem o nadludzkiej sile.

To jego oczy lśniły szkarłatną iskrą.

To najmniejszy palec jego dłoni wyglądał, jakby ktoś spopielił go w ogniu.

Wyglądał tak…

Wyglądał tak, bo Jakim oddał go Nekromancie!

Po policzkach chłopca bezgłośnie pociekły strumienie łez, a z gardła dobył się cichutki jęk.

Foma zaś rzekł po prostu:

– Zmartwychwstałem.

I ruszył ku przyjacielowi powolnym, lecz stanowczym krokiem żywego trupa.

 

*

 

– Zmartwychwstałem.

Głos wydawał się pusty i martwy, wyzbyty wszelkich emocji, jakiegokolwiek radosnego echa po dawnym życiu. Pojedyncze sylaby skrzypiały jak żelazne drzwi prowadzące do starej, zatęchłej krypty. Dźwięk ten kojarzył się z trącymi o siebie kośćmi.

Twarz Fomy również nie zdradzała żadnych uczuć. Wyglądała, jakby ktoś nawlekł skórę na czaszkę szkieletu. Oblicze było nienaturalnie szerokie i wygładzone w dziwaczne, nieco zniekształcone rysy.

Puste oczodoły świeciły blaskiem szkarłatnych ogników.

Kurtka mężczyzny zdawała się jeszcze brudniejsza niż przed jego śmiercią. W okolicy brzucha zwisały ledwie kawałki postrzępionego materiału, spod których przedzierał widok rozerwanych wnętrzności Fomy. Skłębiona masa kiszek pyszniła się zdumiewającą mieszaniną różu, czerwieni i żółci.

Koniec jelit zwisał na zewnątrz. Pogryziony psimi kłami flak powiewał na wietrze niby diabelski ogon.

Foma wyglądał na o wiele niższego, niż był za życia. Działo się tak za sprawą nóg, które zostały skrócone przez gąsienicę czołgu.

Foma nie chodził na stopach.

Nie mógł na nich chodzić, bo je stracił.

Poruszał się na groteskowo wygiętych, połamanych piszczelach. Ubrudzone błotem kości przypominały kopyta, a stukocąc o twarde klepisko, wydawały niewątpliwie odgłos identyczny koźlemu chodowi.

Ciało Jakima sparaliżowała śmiertelna zgroza.

Nie poruszył się nawet wtedy, gdy Foma przeszedł po nim w tę i z powrotem, dziurawiąc go swymi piszczelami.

Nie czuł bólu, tylko coraz dotkliwszy chłód, kiedy krew wyciekała przez szerokie otwory w klatce piersiowej i udach.

Gdy Foma wbił piszczel w oko Jakima, ten zadygotał w gwałtownej konwulsji niczym rażony prądem, a sekundę później już nie żył.

Nikt nie obciął mu palca i nikt nie zżarł jego ciała, choć w okolicy były przynajmniej dwie istoty, które miały niepohamowaną ochotę na taki smakołyk.

Jakimowi nigdy nie było dane zmartwychwstać.

Jak każdemu Judaszowi zresztą.

 

*

 

Tanję obudził cichutki szloch.

Ziewnęła przeciągle i wstała z łóżka, lekko dziwiąc się nieobecnością Jakima.

Nie obeszło jej to szczególnie.

– Co się stało?

Pavel, najmłodszy z trójki dzieci, siedział zasmarkany i pochlipywał. Drżącym palcem wskazał na coś za plecami Tanji.

Obróciła się i ujrzała szkarłatną smugę, biegnącą ukośnie przez niemal całą ścianę. Dotknęła cieczy czubkami palców i skosztowała.

Krew.

Czując narastający niepokój, podbiegła do okna. Przez pół nocy dręczyły ją okropne wizje i majaki. Szachraj skryty na samym dnie serca podszeptywał jej, że widziadła wcale nie były ułudą.

Były prawdziwe.

Tanja wyjrzała na zewnątrz.

Rozciągające się aż pod las, rozmokłe i nieobrobione pola zdawały się być skąpane w posoce. Kula wschodzącego słońca przezierała przez szczyty drzew i barwiła krajobraz, upodabniając go do piekła z biblijnych wizji.

Przez ugory szła dziwaczna postać, rzucająca za sobą długi cień. Nogi osobnika wydawały się zdeformowane, jakby kolana zginały się na opak, nie w tą stronę, co trzeba.

Zupełnie jak u kozy…

Wokół sylwetki powiewał długi i cienki obiekt przywodzący na myśl wstęgę lub ogon.

Mniejszy kształt, chyba pies, uganiał się za ową wstęgą, merdając radośnie ogonem i daremnie podskakując raz po raz, by dosięgnąć celu.

Tanja przeżegnała się zamaszyście.

Do tego poranka nie wierzyła w Szatana ani inne dziwadła. Nigdy nie przypuszczałaby, że zobaczy Złego na własne oczy.

Najbardziej zaskoczył ją jednak pies.

Pies, który bawił się z ogonem Szatana.

 

*

 

Pogrzeb Jakima odbył się dwa dni później. Pochowano go w bezimiennej mogile, ozdobionej tylko krucyfiksem, który znaleziono w chatce innego nieboszczyka – Jurija.

Tanja i dzieciaki przeżyły ledwie rok dłużej. Rodzina nie poradziła sobie z kolejną zimą i ponownym atakiem głodu, który posłał tamtego roku do grobów niezliczoną ilość istnień.

Zmartwychwstańcy dobili ostatnich SS-manów znajdujących się na terytorium ZSRR.

Potem ślad po nich zaginął. Tak samo jak po Fomie. Nie znajdziecie na ich temat ani jednej wzmianki w powojennej historii świata.

Nekromanta żył długo i szczęśliwie.

 

KONIEC

Koniec

Komentarze

Długie jest, mogę podesłać PDFa, żeby było wygodniej czytać, jak ktoś ma ochotę. :) Pozdrawiam!

Makabryczne

Przynoszę radość :)

Dzięki :D

"Mimo pełnego zrozumienia, mężczyzna poczuł mdłości. Widok posilającego się zwierzęcia, choć był w tej sytuacji jak najbardziej naturalny, naraz wydał się mu czymś okropnym, a wręcz bluźnierczym. Nie potrafiłby powiedzieć, dlaczego tak zareagował. Może chodziło o przekonanie, że pies to przyjaciel człowieka, a może o to, że Foma doskonale wiedział, iż gdyby nie ustawił się odpowiednio w życiu, mógłby znajdować się właśnie teraz na miejscu kundla i samemu pożerać trupi mózg." – moim zdaniem widok jest na tyle szokujacy, że mdłości są całkiem naturalne. Nie widzę potrzeby, żeby sie z tego tyle tłumaczyć :)

 

"Po języku mężczyzny rozlał się kwaśny posmak żółci," – rozlać się może raczej żółć, a nie jest posmak. Rozszedł się by może bardziej pasowało.

 

"a pysk zwierzęcia aż lśnił, ubabrany w świeżym mózgu i krwi." – lepiej "ubabrany świeżym mózgiem".

 

"lecz tu i ówdzie dało się wypatrzeć hitlerowskie insygnia." – insygnia wśród zwłok żołnierzy? Tzn, czym one były?

 

"przyozdobione wątpliwej urody biżuterią z jelit. " – metafora epicka :D Dobrze że napisałeś, że jest wątliwej urody…

 

" w które wlewała się brudna woda zabarwiona krwią." – czy woda wymieszana z krwią może być czysta?

 

"W drzewa!" – wdarli się do wnętrze pnia? ;)

 

Sorry, nie mam czasu dalej czytać. Zapowiada się ciekawie, postaram się dokończyć wieczorem. Wydaje mi sie jednak, że opisy w opowiadaniu są za długie, a niektóre niepotrzebny (ileś Ty się o tym psie rozpisywał). Odrobinę można by je chyba skrócić, a lepiej by się czytało.

 

seeker – dzięki za wyłapanie błędów! :) Nazistowskie insygnia tu na fotografii masz np.: http://d.wiadomosci24.pl/g2/a8/76/69/266167_1365345884_ad1a_p.jpeg Zachowanie Fomy wytłumaczyłem dłużej, bo po latach szabru nie powinno go to ruszyć za bardzo, no ale ruszyło. A psinka ogólnie jest gwiazdą tego opka, hehe. :P Dzięki raz jeszcze, naniosę delikatne zmiany w tekście, opierając się na Twoich spostrzeżeniach. Pozdrawiam!

Hanzo, nie wiem co powiedzieć, bo mnie trochę zamurowało.

Nie mam pojęcia skąd czerpiesz pomysły swoich opowiadań, ale wyobraźni Ci nie zazdroszczę. ;-) Pewnie zabrzmi to dziwnie, ale Zmartwychwstańców, z całym ich wstrząsającym, miejscami wręcz odrażającym realizmem, przeczytałam z przyjemnością.

 

„Srogie mrozy i wojna podzieliły kraj na dwie połowy: tę głodną i tę martwą”. –– Wolałabym: Srogie mrozy i wojna podzieliły kraj na dwie części: tę głodną i tę martwą.

Zakładam, że głodni i martwi nie stanowili identycznych wielkości.

 

„Po języku mężczyzny rozszedł się kwaśny posmak żółci…” –– Wydaje mi się, że żółć ma raczej posmak goryczy.

Wolałabym: Mężczyzna poczuł na języku gorzki posmak żółci


„Trupy uwalane były w błocie zmieszanym ze śniegiem…” –– Trupy uwalane były błotem zmieszanym ze śniegiem

 

„Foma grzebał w kieszeniach wyjątkowo rosłego SS-mana…” –– …Foma grzebał w kieszeniach wyjątkowo rosłego esesmana

 

„Jakim schował łup ponownie do kieszeni…” –– Wolałabym: Jakim ponownie schował łup do kieszeni

 

„Obezwładniający strach ściął mu krew w żyłach jak białko jajka na patelni”. –– Wolałabym: Obezwładniający strach ściął mu krew w żyłach,  jak ścina się jajko na gorącej patelni.

Na gorącej patelni ścina się całe jajko, choć białko szybciej. Na zimnej nie zetnie się nawet samo białko.

 

„…nie wplątaliby się w kabałę”. –– …nie wplątaliby się w kabałę.

 

„…może dwunastolatek, łapie się za karabin maszynowy, odwracając lufę w ich kierunku”. –– …może dwunastolatek, łapie karabin maszynowy, zwracając lufę w ich kierunku. Lub: …może dwunastolatek, łapie karabin maszynowy, kierując lufę w ich stronę.

 

„Sadzące długie susy stopy wyrzucały fontanny ciemnego błocka w powietrze…” –– Sadzące długie susy, stopy wyrzucały w powietrze fontanny ciemnego błocka

 

„Z pokłutych cierniami skroni spływały rdzawe plamy krwi…” –– Plamy raczej nie spływają.

Może: Pokłute cierniami skronie, znaczyły rdzawe plamy krwi

 

„…a puste oczy, pozbawione zarówno źrenic, jak i rzęs…” –– Oczy nie maja rzęs. Rzęsy są na powiekach.

 

„…wiele z nich dogorywało żywota na metalowych rurkach tajemniczych sprzętów”. –– …wiele z nich dogorywało na metalowych rurkach tajemniczych sprzętów. Lub: …wiele z nich dokonywało żywota na metalowych rurkach tajemniczych sprzętów.

 

„Nekromanta kontynuował, udając, że nie widzi konsternacji, jaką wywołał ostatnimi słowami”. –– Nekromanta kontynuował, udając, że nie widzi konsternacji, którą wywołał ostatnimi słowami. Lub: Nekromanta kontynuował, udając, że nie widzi konsternacji, wywołanej ostatnimi słowami.

 

„Wskażę wam miejsce, gdzie odnajdziecie kolejne trupy. Nie obiecuję, że odnajdziecie przy nich cokolwiek wartościowego”. –– Powtórzenie.

Może drugie zdanie: Nie obiecuję, że natraficie przy nich na cokolwiek wartościowego.

 

„Jurij zarzucił pracę nad osiołkiem i podpierając się na lasce, wstał z ławeczki…” –– Jurij zarzucił pracę nad osiołkiem i podpierając się laską, wstał z ławeczki… Lub: Jurij zarzucił pracę nad osiołkiem i opierając się na lasce, wstał z ławeczki

 

„Kobieta zagryzła wargi, czując tryskającą z nich krew na języku…” –– Wolałabym: Kobieta zagryzła wargi i poczuła na języku/ w ustach cieknącą z nich krew

 

„Postanowiła sobie, że nie pozwoli, by zobaczyły płaczącą albo usłyszały jej chlipanie i zagryzła jeszcze mocniej wargi”. –– Może: Postanowiła, że nie pozwoli, by zobaczyły ją płaczącą albo usłyszały chlipanie i jeszcze mocniej zagryzła wargi.

 

„Tanja zatrząsnęła się w bezsilnej wściekłości, kiedy jej żołądek ozwał się basowym tonem…” –– Tanja zatrzęsła się w bezsilnej wściekłości, kiedy jej żołądek ozwał się basowym tonem

 

„…rozrzedzając słony smak – smak wdowstwa”. –– …rozrzedzając słony smak – smak wdowieństwa.

 

„Pomimo potwornych rzeczy, jakie wydarzyły się tamtego feralnego dnia…” –– Pomimo potwornych rzeczy, które wydarzyły się tamtego feralnego dnia

 

„Zaciskając kurczowo powieki, nie wierzy, jakim cudem żyje”. –– Zaciskając kurczowo powieki, nie wierzy, że jakimś cudem żyje. Lub: Zaciskając kurczowo powieki, nie wie/ nie ma pojęcia, jakim cudem żyje.

 

„…a wylewające się na podołek flaki służą za pokarm szatańskiemu kundlowi”. ––  …a flaki wylewające się z brzucha, służą za pokarm szatańskiemu kundlowi.

Podołek , za SJP: «wgłębienie tworzące się z przodu w spódnicy, w sukni lub w fartuchu przy uniesieniu ich brzegów lub przy siadaniu»

 

„…upada na bok w kałużę koło ss-mańskiego hełmu”. –– …upada na bok w kałużę koło esesmańskiego hełmu.

 

„Zakrzepnięta posoka SS-manów, a może także i Fomy…” –– Zakrzepnięta posoka esesmanów, a może także i Fomy

 

„…a wraz z nim dziewięćdziesięciu dziewięciu SS-manów…” –– …a wraz z nim dziewięćdziesięciu dziewięciu esesmanów

 

Pierwszym, co zrobił po przebudzeniu Foma…” –– Pierwsze, co zrobił po przebudzeniu Foma

 

„Nie zadziwił się zbytnio, że obudził się na stojąco”. –– Literówka.

                                                                                                                                                               „Każdego Szwaba, jakiego napotkacie!” –– Każdego Szwaba, którego napotkacie!

 

Nad izbą unosił się przyprawiający o zawrót głowy zapach suszonych grzybów”. –– W izbie unosił się, przyprawiający o zawrót głowy, zapach suszonych grzybów. Lub: Izbę wypełniał, przyprawiający o zawrót głowy, zapach suszonych grzybów.

 

„Szyję zwierzęcia zdobił miniaturowy wieniec upleciony z badyli, jakie na jesieni…” –– Szyję zwierzęcia zdobił miniaturowy wieniec upleciony z badyli, które na jesieni

 

„Wyschnięte ziele może nie pachniało zbyt przyjemnie, ale wyglądało nienajgorzej…” –– Wyschnięte ziele może nie pachniało zbyt przyjemnie, ale wyglądało nie najgorzej

 

„Śmierć Jurija uznano za nic nadzwyczajnego, dziad miał w końcu swoje lata”. –– Wolałabym: Śmierci Jurija nie uznano za coś nadzwyczajnego, dziad miał w końcu swoje lata. Lub: Uznano, że śmierć Jurija nie była niczym nadzwyczajnym, dziad miał w końcu swoje lata.

 

„Waffen-SS, oddział podobny temu, jaki obszabrowali wraz z Fomą…” –– Nie wiem, czy można coś/ kogoś obszabrować.

 

„…dokładnie na wysokości oczy niewyraźnej postaci”. –– Literówka.

 

„…który pałaszował z niewysłowioną rozkoszą mózg SS-mana…” –– …który pałaszował z niewysłowioną rozkoszą mózg esesmana

 

„To jego oczy lśniły szkarłatną iskrą”. –– To jego oczy lśniły szkarłatnymi iskrami.

 

„Wyglądała, jakby ktoś nawlekł skórę na czaszkę szkieletu”. –– Wyglądała, jakby ktoś oblekł skórą czaszkę szkieletu.

 

„Koniec jelit zwisał na zewnątrz”. –– Koniec jelita zwisał na zewnątrz.

 

„…ten zadygotał w gwałtownej konwulsji niczym rażony prądem…” –– …ten zadygotał w gwałtownych konwulsjach, niczym rażony prądem

Konwulsje chyba nie występują w liczbie pojedynczej.

 

„Ziewnęła przeciągle i wstała z łóżka, lekko dziwiąc się nieobecnością Jakima”. –– Ziewnęła przeciągle i wstała z łóżka, lekko zdziwiona nieobecnością Jakima. Lub: Ziewnęła przeciągle i wstała z łóżka, lekko dziwiąc się nieobecności Jakima.

 

„…jakby kolana zginały się na opak, nie w stronę, co trzeba”. –– …jakby kolana zginały się na opak, nie w stronę, co trzeba.

 

„Zmartwychwstańcy dobili ostatnich SS-manów znajdujących się na terytorium ZSRR”. –– Zmartwychwstańcy dobili ostatnich esesmanów znajdujących się na terytorium ZSRR.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy – jestem pełen podziwu, co do Twoich umiejętności i zapału. Opowiadanie ma około pół roku, przebadałem je kilkakrotnie i wstawiłem z myślą, że wszystko jest ok, a Ty zdołałaś jeszcze tyle znaleźć. Masz oko! :D   Lubię horrory i zawsze oburzał mnie fakt, że przypałowe sceny są tam opisane tak jakoś oschle, bez ikry i stąd zwracam uwagę, by wszystko było takie, no, z przytupem. Sporo inspiruje mnie też proza Cormaca McCarthy'ego. Gość nie pisze stricte horrorów, ale jego pisanie jest ma taki klimat bardzo mroczny, brudny, w pewnym sensie stał się ostatnio moim idolem. Scenę, kiedy Indianin zabija żółwia w powieści 'Suttree' wyżej wymienionego autora uważam za najmocniejszą scenę, jaką kiedykolwiek czytałem. Po prostu – ciary i obijające się w głowie słowo "nie". On jest mocny, moje opowiastki to przy nim bajki na dobranoc. ;) Pozdrawiam i bardzo dziękuję za rady (będę miał nad czym myśleć)! :)

Bardzo się cieszę, że mogłam pomóc. ;-) Nie chciałabym, abyś pomyślał że się chwalę, ale mam nawet dwoje oczu.  *_* Podobają mi się Twoje opowiadania z, jak sam to nazywasz, przytupem, ale teraz będę czekać, aż zaczniesz wywijać hołubce. Bo jestem przekonana, że jeszcze nie napisałeś ostatniego słowa.   Pozdrawiam. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jak dla mnie kandydat do wyróżnienia w ty miesiącu. Bardzo dobre opowiadanie, chociaż natężenie makabry i wyszukanych sformułowań w pewnych fragmentach razi. I jeszcze kwestia historyczna. W 1945 na terenie ZSRR to już się raczej żadne niemieckie oddziały nie znajdowały, ale moge się mylić.

Dziękuję belhaju. Mi się wydaje, że SS jeszcze mogło tam przebywać. Co do natężenia – jeszcze muszę popracować nad tym. Dzięki!

SS nie przebywało tym bardziej, w 1945 wszystkie siły niemieckie przygotowywały się do obrony swoich granic. Zawsze możesz zmienić rok na 1944 i wtedy nikt się nie będzie czepiał. Aczkolwiek większego znaczenia dla fabuly to nie ma.

Dokładnie, szkoda, że już nie mogę edytować, ale możemy przyjąć, że był to 44'. ;) Czytałem kiedyś o "Osttrupen" (albo coś podobnego) i wydawało mi się, że 45' jeszcze te jednostki SS były na terenach ZSRR, ale mogę się mylić – pamięć nie jest niezawodna. Dzięki raz jeszcze! Pozdrawiam :)

Bardzo ciekawy tekst. Napisany składnie i dobrze, z fabułą, która wciąga na tyle, by chciało się pozostać przy lekturze do końca. Naturalizmu jest dużo, czy za dużo? Nie wiem, powiedzmy, że jego ilość mieści się w moich prywatnych granicach tolerancji, zwłaszcza, że nawet te krwawe, brutalne opisy mają w sobie jakąś spójność i pasują do kreowanej przez ciebie wizji świata. Jedyne, do czego mógłbym się przyczepić to psychologiczny rys bohaterów. Mi często zdarza się stwarzać postacie płaskie emocjonalnie w tym sensie, że nie reagują wystarczająco mocno na bodźce emocjonalne. U ciebie jest dokładnie odwrotnie, takie przynajmniej odnoszę wrażenie – że postacie są momentami wręcz przerysowane, zbyt zhiperbolizowane. Choć tak, jak już wspomniałem, być może jest to tylko moje wrażenie. Niemniej, lektura bardzo udana, więc nie będę narzekał więcej, niż potrzeba.

Dzięki serdeczne, vyzart :) Miło usłyszeć, że tekst się udał. Linia przesady w tematyce, o której zwykle piszę jest bardzo krucha i nie przeczę, że czasami zdarza mi się ją przekraczać. Rzecz do wyćwiczenia? Może, hm. Niemniej, dzięki! :)

Nowa Fantastyka