- Opowiadanie: Marianna - Metastaza

Metastaza

EDYTUJ

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Metastaza

Prolog

 

 

Wrak wszedł w atmosferę zgodnie z przewidywaniami. Zgromadzonym na pokładzie statku–bazy naukowcom elektroniczne oczy krążących wokół planety satelitów przekazywały wysokiej jakości obrazy rozgrywającego się na orbicie dramatu. Transmitowana bezpośrednio agonia statku–pioniera, w absolutnej ciszy połykanego przez zachłanną, brudno–brunatną atmosferę badanego globu, wzbudzała u stojących najbliżej ekranu bardziej fascynację niż żal. Tylko paru ludzi, stojących z tyłu, miało łzy w oczach. Przylecieli ginącym statkiem, był ich jedynym domem przez długie lata; ten i ów zagryzał nerwowo wargi, gdy na gęstym płaszczu chmur pojawiały się początkowo drobne, potem coraz intensywniejsze skazy wyładowań. Oczy patrzących wędrowały ku drugiemu z wyświetlaczy, na którym narastały najpierw nikłe, potem wręcz oślepiające smugi zstępującego z nieba ognia. Przekaz z pozostawionego na planecie rejestratora przyprawił teraz nawet obojętnych dotąd obserwatorów z pierwszych rzędów o przyspieszone bicie serc. Ciężkie oddechy i pełne emocji westchnienia wypełniły salę, stając się przytłaczającym tłem dźwiękowym dla rozgrywającego się apokaliptycznego spektaklu.

Potężne jęzory płonącej materii rozświetlały zwykle ponure i nieprzejrzyste niebo planety, dostarczając powierzchni światła jaśniejszego, niż najintensywniejsze rozbłyski tutejszego słońca. Na moment krajobraz pogrążonego zwykle w mętnym półmroku globu, wyzwolony spod panowania posępnej, brudnej czerwieni narzucanej przez pomarańczową gwiazdę, przybierał prawie ziemskie barwy. Na krótko; gdy pierwsze kule ognia dosięgły powierzchni, z gardeł obecnych wydobyły się przeciągłe, głuche westchnienia. Jeden z pomniejszych ekranów niespodziewanie ożył, wypełniany falującymi krzywiznami wykresów i gradem wciąż mnożących się liczb.

Dla geologów transmisja obrazów z planety, bombardowanej przez płonące fragmenty rozpadającego się w atmosferze wraku przestała istnieć. Nie musieli dłużej śledzić majestatycznego, choć przerażającego widowiska. Ciągi liczb i słupki wykresów mówiły im więcej, niż obrazy z monitorów obserwacyjnych. Pozostali, wciąż wpatrzeni w główny ekran, wstrzymali oddechy, gdy kolejne, topione tarciem o gęstą atmosferę planety fragmenty statku padały coraz bliżej i bliżej kamery, aż wreszcie transmisja urwała się nagle, gdy fala uderzeniowa zdmuchnęła pozostawiony na powierzchni sprzęt jak drobny pyłek. W sali od razu pociemniało; jęzory ognia przestały oślepiać zgromadzonych.

– Zniszczona! – jęknął ktoś z żalem. – Byleby tylko habitat przetrwał to bombardowanie…

– Przetrwa – odparł inny członek załogi z niezachwianą pewnością.

Planetolodzy pochyleni nad odczytami sejsmicznymi wyprostowali wreszcie zgarbione plecy i rozluźnili napięte do granic bólu mięśnie. Mały wyświetlacz zamarł, liczby przestały migotać, lecz oni jeszcze czekali. Sekundy upływały w pełnym narastającego napięcia milczeniu, lecz żaden wybuch nie zakłócał już leniwego snu globu, jedynie na pierwszym z dużych ekranów powoli zamierała czarna plama pożogi, którą planeta skwitowała dążący ku swemu przeznaczeniu statek.

– Koniec – odezwała się stojąca najbliżej kobieta i miała powiedzieć coś jeszcze, lecz nie zdążyła. Wyświetlacz sejsmografu znów ożył; wypełniły go kolumny cyfr i poszybowały w górę piki wykresów.

– Niespodzianka! – Klasnął w dłonie stojący obok mężczyzna.

– Co się dzieje? – Chciał wiedzieć ktoś z tyłu.

– Mamy kolejne wstrząsy – wyjaśniła z przejęciem kobieta.

Oczy obecnych powędrowały ku pierwszemu z wyświetlaczy, na którym panował zwodniczy spokój. Żaden intruz z odległego o lata świetlne Układu Słonecznego nie kaleczył już gęstej pokrywy brunatnych chmur ostrymi jak noże kawałkami bezużytecznego żelastwa.

– Skąd? – padło podejrzliwe pytanie.

– Tym razem pochodzenia wewnętrznego – z namysłem orzekła uczona.

– Wewnętrznego? – podchwycił jakiś niedowiarek. – Co to ma być?

– Odpowiedź planety – wyjaśniła, zanim przestały spływać odczyty.

 

 

1.

 

 

Kontakt z promem straciliśmy o czternastej dwadzieścia sześć czasu pokładowego. Pilotka startującego z powierzchni planety wahadłowca zgłosiła usterkę silnika, po czym radio zalała fala zakłóceń i łączność zerwała się na dobre. Wielokrotnie ponawiane próby nawiązania połączenia nie przyniosły żadnych rezultatów, więc tak szybko, jak tylko było to możliwe, wyprawiłam bliźniaczy wahadłowiec na rekonesans. Zwiad ten przyniósł więcej pytań, niż odpowiedzi, a przesyłane przez niego obrazy obszaru, z na której dwa dni wcześniej wylądował zaginiony statek, przyprawiały nas wszystkich o gęsią skórkę. Dość powiedzieć, że po promie nie było śladu, a prawie cała wyżyna zalana została mętnymi wodami zagadkowej, wielkiej powodzi. Skąd miały pochodzić niebezpieczne masy szeroko rozlanego płynu, pozostawało tajemnicą. Naukowcy podsuwali co prawda pomysły to o nagłym topnieniu lodu w górach, to o potężnym wysięku wód gruntowych, lecz na moje oko, było tej cieczy o wiele za dużo. Nie wiadomo zresztą, czy chodziło o wodę; wśród uczonych rozgorzał nawet ostry spór na tym tle.

Z ulgą wyrzuciłam całe to zaaferowane towarzystwo z mostka, by skupić się tylko na akcji ratunkowej. Ze zdjęć satelitarnych, z racji nieprzenikliwych chmur, zalegających nad planetą, skorzystać nie mogliśmy, a transporder zaginionego statku milczał jak zaklęty. Nie mieliśmy powodów, by przypuszczać, że wahadłowcowi udało się wystartować, dlatego ograniczyliśmy się do poszukiwań na obszarze wyżyny, zdając się na wskazania radaru i obserwacje wizualne. Powodzi nie oparł się nawet habitat; nie rozpoznaliśmy w pierwszej chwili okrągłego czubka mieszkalnej kopuły, który jaśniał pośród ciemnej brei jak oko tłuszczu w gęstej zupie.

Na przełom zakrawało przez chwilę zdjęcie, wykonane przez jedną z wypuszczonych przez załogę zwiadu „ważek”, małych, latających kamer, przeszukujących teren z góry. Zarejestrowała ona drobny odblask sztucznego światła głęboko pod powierzchnią ciemnej toni, zbyt słaby jednak, by wpatrujący się w ekran podoficer zdołał go zauważyć za pierwszym razem. Natychmiast poszliśmy tym tropem, zamierzając ustalić położenie owego obiecującego błysku, którego źródło, byłam tego pewna, stanowiły reflektory milczącego wahadłowca. Straciliśmy wiele cennych minut, zanim zwiększając pułap kamery, odkryliśmy, że cały zalany teren aż skrzy się od błędnych ogników, wzbudzanych nieznanym, tajemniczym procesem, mknących w różnych kierunkach, po czym zanikających jak płomień gasnącej świecy. Zjawiska tego nasi naukowcy na planecie wcześniej nie zaobserwowali i nie potrafili przekonująco wytłumaczyć, wkrótce zresztą ustąpiło. Była szesnasta trzydzieści trzy czasu pokładowego.

 

 

2.

 

 

Cholera jasna!

Nagłe zapadnięcie ciemności nie zaskoczyło pasażerów promu tak bardzo, jak niespodziewane włączenie reflektorów hełmu przez jednego z nich.

– Zgaś to! Nie po oczach, profesorze! – rozległy się gniewne głosy.

– Od czego macie osłony świetlne? – odezwał się urażony mężczyzna.

– Trzeba było nas uprzedzić – utyskiwał lekarz oślepiony przez samozwańczego latarnika.

– O tym, że za sześć godzin skończy się powietrze w plecakach, też mam was uprzedzić? – spytał ironicznie właściciel źródła światła.

– Do tego czasu nas znajdą – stwierdził pewnie siedzący naprzeciwko profesora człowiek, również włączając reflektory i kierując je wprost na złośliwca.

– Znajdą albo i nie znajdą, Morales – zauważyła cierpko pilotka. – Skoro do tej pory im się nie udało, nie robiłabym sobie wielkich nadziei.

– Radio nie działa? – wybełkotała niezbyt wyraźnie skryta w ciemnym kącie sanitariuszka.

– Nic nie działa, nie zauważyłaś? – wyrzuciła z siebie gniewnie kobieta przy kokpicie. – Radio, transporder, nic! Mają znaleźć, jak to się kiedyś mówiło, igłę w stogu siana?

– Ale teraz.. gdy zgasły te… te… wici… – Pielęgniarce nagle załamał się głos.

– Zgasły – przyznał Morales – ale najwyraźniej zdołały uszkodzić całą elektronikę. Pamiętacie zakłócenia, które słyszeliśmy w eterze? Musiały mieć charakter wyładowań elektrycznych.

– Ale hełmofony są sprawne – zauważył profesor. – Słyszymy przecież siebie nawzajem.

– Właśnie! – podchwycił drugi lekarz. – Gdyby jeden wykorzystać i nadać wiadomość na statek?

W gardle Moralesa coś zabulgotało, jakby miał zamiar wybuchnąć śmiechem.

– Wysłać transmisję z wnętrza tej metalowej trumny? Bez sprawnej anteny? Życzę powodzenia, doktorze – zadrwił ponuro.

– Nie o to mi chodziło – odparł podnosząc głos oburzony pomysłodawca. – Dobrze wiem, że trzeba znaleźć się na zewnątrz!

Nikt nie odważył się podjąć tematu; dopiero po chwili profesor przyznał:

– Tak. Trzeba. Pytanie brzmi: kto się odważy?

– Nie ja. – Pielęgniarka natychmiast odzyskała rezon. – Nie znam się na łączności!

– Nikt nawet o tobie nie pomyślał – rzuciła zjadliwie pilotka i dodała po chwili: – Jeśli będę musiała, pójdę.

– Dlaczego akurat ty? Mamy tu chyba jakichś mężczyzn? – z pretensją w głosie wypaliła sanitariuszka.

Jeden z lekarzy zaklął pod nosem, drugi przezornie zachował milczenie. Profesor zauważył głośno:

– Najlepszy byłby inżynier, spec od elektroniki…

Morales poczuł nagle, jak przez gruby kombinezon zaczynają parzyć go podtrzymujące w fotelu pasy.

– Nie – odparł, przełykając nerwowo ślinę. – Wystarczy ktoś z jajami. Zgłosiłbyś się, gdybyś je miał. Przecież przez ciebie siedzimy w tym gnoju. Gdybyś nie opóźniał odlotu…

Znów zapadła cisza. Obaj lekarze dyskretnie odetchnęli z ulgą, a z ust pilotki wydobyło się jakieś nieokreślone, zapewne wyrażające aprobatę chrząknięcie.

 

3.

 

 

Czego? – odburknęłam niegrzecznie, spoglądając na zegarek.

Siedemnasta dwadzieścia dziewięć; rozpoczęła się trzecia godzina poszukiwań, pomyślałam. Czas ucieka coraz szybciej, a jakiś nawiedzony naukowiec zamierza właśnie teraz przekonywać mnie do swej niezaprzeczalnie genialnej i jak zwykle lepszej od innych teorii. Odwróciłam się powoli; stał za mną jeden z przeklętych „Robinsonów”. Zaczynałam żałować, że w ostatniej chwili wyciągnęłam tę hołotę z uszkodzonego, niezdolnego do utrzymania się na orbicie okrętu, jakbyśmy mało mieli własnych, zadufanych w sobie jajogłowych. Skrzywiłam się, nie zamierzając ukrywać irytacji. Mężczyzna zmieszał się lekko; spojrzałam na niego wyczekująco.

– No? – rzuciłam na zachętę.

– Chyba wiem, o co w tym chodzi – zaczął enigmatycznie.

– Znaczy… w czym? – spytałam niecierpliwie.

– Mam nagranie z powierzchni – stwierdził, po czym sprostował: – Z jaskini „KE – sto czterdzieści sześć A”. To nie żadna powódź.

– Fascynujące – mruknęłam bez entuzjazmu. – Co w takim razie?

– Trudno to opowiedzieć. Powinna pani zobaczyć zapis, komandorze.

– Nasi naukowcy… – zaczęłam mówić, ale przerwał mi, energicznie kręcąc głową.

– Nie widzieli nagrania – wyznał szczerze.

Nie zainteresowałam się, dlaczego. Cicha rywalizacja między oboma obozami uczonych męczyła mnie nie mniej, niż ten mówiący zagadkami człowiek. Już miałam posłać natręta do wszystkich diabłów, ale determinacja, z jaką mówił, zdołała mnie zaniepokoić.

– Obejrzę film na mostku – orzekłam w końcu, trochę wbrew sobie.

Zawistne spojrzenia naszych uczonych ścigały przejętego „Robinsona”, podążającego za mną jak uparty cień. Nie zwracał na nie uwagi, ignorując również niechętne miny pracującej na mostku załogi. Masz swoje pięć minut i ani chwili dłużej, pomyślałam, niemal żałując, że uległam namowom rozbitka.

Nagranie było krótkie, stanowiło właściwie drobny wycinek z większej całości; przedstawiało cienkie, błyszczące w najwyraźniej sztucznym świetle patyki, przypominające pędy wzrastających w ciemności roślin. Nagle, jak na komendę, wszystkie naraz białe twory ukryły się w podłożu, a jedyny ślad ich wcześniejszej obecności znaczyły małe, okrągłe zagłębienia w przywodzącej na myśl porcelanę skale. Pierwszy oficer chrząknął niefrasobliwe i jak go znam, miał zamiar wystawić oglądanemu filmowi jakąś mało pochlebną, wulgarną opinię, gdy na nagraniu zaszło coś jeszcze: gęsto upakowane otwory, niczym zatkane odpływy kanalizacyjne, zaczął wypełniać opalizujący w świetle płyn, rozlewający się następnie cienką warstwą po powierzchni. Wkrótce pomiędzy zagłębieniami zaczęły powstawać drobne rysy, biegnące od jednego dołka do drugiego, po czym, jakby przygniatana niewidzialnym ciężarem, skała popękała jak lód, by w końcu zmienić się w nieokreśloną mętną, szarawą maź. Gdy owa breja przesłoniła cały ekran, nagranie się urwało.

– To nasz prom? – spytał pierwszy oficer.

– Nie, badający jaskinię łazik – zaprzeczył „Robinson”. – Ale jestem pewien, że wahadłowiec spotkał ten sam los.

– Skąd ma pan ten film? – spytałam, śledząc ponownie odtworzone nagranie.

Naukowiec zawahał się przez moment, zanim odpowiedział:

– Przysłał… przysłała mi go ekipa z planety, prosząc o opinię.

– Akurat panu? I zachował pan coś takiego dla siebie? – ostro zaatakował „Pierwszy”. – Poniesie pan konsekwencje…

– Później – przerwałam rozpoczynającą się tyradę zastępcy, podnosząc dłoń w górę i zwróciłam się do naukowca: – Co to zmienia w naszej sytuacji?

– Naprawdę nie rozumiecie? – Otworzył szerzej oczy, częstując nas szczerze zdumionym spojrzeniem. – Najprościej mówiąc, nie szukamy rozbitego albo porwanego przez powódź promu. Szukamy statku zatopionego na dnie, Bóg jeden wie, jak głębokiego zbiornika!

– Zbiornika? Tutaj? – „Pierwszy” postarał się, by nadać swemu zdziwieniu nie mniej teatralny wyraz, a wskazując na wyświetloną na jednym z monitorów mapę skalistego, pagórkowatego terenu, spytał kąśliwie: – Na Wyżynie Enlil?

– Być może nie ma żadnej wyżyny – spokojnie sprostował naukowiec. – Możliwe, że nigdy nie było.

Bez słowa wyłączyłam ekran, nie czekając na koniec nagrania, po czym oddałam nośnik właścicielowi.

– Proszę to pokazać szefowi sekcji planetologicznej – poleciłam sucho.

– Rzuca mnie pani wilkom na pożarcie – stwierdził z urazą, chowając małą, kwadratową płytkę w kieszeni koszuli.

Wzruszyłam ramionami i spojrzałam na ścienny zegar ponad głową naukowca; wskazywał siedemnastą czterdzieści siedem.

 

 

4.

 

Zamknął oczy, aż do bólu mrużąc powieki. Wzrok wciąż nie potrafił przywyknąć do braku głębi, do rozmytej, nieostrej brei szczelnie oblepiającej skafander. Nie mógł oprzeć się przemożnej, choć irracjonalnej chęci przetarcia powiek wierzchem dłoni. Próbował nawet unieść rękę, ulegając na moment bezsensownemu odruchowi, ale ociężałe ramię, blokowane przez lepką ciecz, natychmiast przypomniało mu, gdzie się znajduje. Stracił rachubę czasu; nie miał pojęcia, jak dawno wydostał się z wahadłowca i nadał wiadomość. Odpowiedź nadeszła szybko, przynosząc ukojenie steranym nerwom śmiałka, ale łączność udało trzymać się tylko przez chwilę. Prawie natychmiast eter zalały znajome zakłócenia; mężczyzna żywił tylko nadzieję, że krótkie połączenie wystarczyło, by statek–baza zlokalizował zaginiony prom. Czy odnajdą jego samego, nadawcę wiadomości, śmiał wątpić. Natychmiast po otwarciu zewnętrznych drzwi bezpostaciowa masa zalała śluzę, odcinając astronaucie drogę powrotu. Początkowo usiłował utrzymać się w pobliżu wahadłowca, lecz śliska ciecz przemykająca pomiędzy palcami rękawic uniemożliwiała uchwycenie czegokolwiek na dłużej i wkrótce mężczyzna zdał sobie sprawę, że utracił kontakt ze statkiem, a brak jakiegokolwiek punktu odniesienia czynił każde poruszenie skrajnie niebezpiecznym. Dokądkolwiek nie spojrzał, otaczała go ta sama mętna zawiesina; kątem oka, gdzieś ponad sobą, dostrzegł tylko niewyraźne, regularne linie znajomych włókien. Spłoszone ich widokiem serce zabiło mężczyźnie mocniej; z wysiłkiem wyłączył reflektory hełmu, pogrążając się w ciemności.

 

 

5.

 

 

Można? – spytałam od niechcenia, wskazując głową krzesło.

Mężczyzna drgnął i obrzucił błędnym wzrokiem kilkanaście wolnych miejsc. Nie czekając na pełen rezygnacji, przyzwalający gest naukowca, usiadłam naprzeciwko. Powietrze w pustej już mesie wciąż zdawało się wibrować od wykrzykiwanych w zacietrzewieniu ostrych słów i pełnych emocji wystąpień. Narada, na którą zwołałam naszych fachowców, nie przyniosła żadnego przełomu, niespodziewanie przekształcając się w trudną do opanowania awanturę, podczas której urażone ambicje niedoszłych odkrywców wzięły górę nad naglącą kwestią udzielenia pomocy pasażerom zatopionego promu. Mojemu „Robinsonowi” wciąż jeszcze ze wzburzenia trzęsły się ręce, pochrząkiwał też nerwowo, jakby brakowało mu tchu.

– Jak się pan właściwie nazywa? – zainteresowałam się.

– Jorge Rinner – wymamrotał cicho. Nie wydawał się skłonny do rozmowy.

– Astrobiolog, tak? – nie ustępowałam.

– Tak – przyznał niechętnie, po czym zmarszczył brwi i wypalił: – Czego właściwie pani chce?

– Wydostać ludzi z zatopionego wahadłowca – odparłam. – Niczego więcej.

– Nie zazdroszczę pani zadania – wyznał spokojniej. – To beznadziejny przypadek.

– Zgadza się. – Pokiwałam głową. – Mimo wszystko, chciałabym poznać pańską opinię.

– Czyżby? – roześmiał się sarkastycznie. – Nie słyszała pani, co wygadywali? Sprowadzili moją teorię do makabreski w stylu przeżerającej skałę meduzy!

– Mówili dużo i bez sensu. – Wzruszyłam ramionami i wyznałam szczerze: – Najchętniej wyrzuciłabym ich wszystkich w przestrzeń.

– Przydałoby się – mruknął. – Co chce pani usłyszeć?

Oparłam przedramiona na stoliku i pochyliłam się nieznacznie w kierunku naukowca.

– Miał pan rację, Rinner – powiedziałam. – Za jednym wyjątkiem – wahadłowiec nie osiadł na dnie. Odczyty radarowe potwierdzają, że tkwi, niejako, w zawieszeniu na głębokości dziesięciu metrów pod powierzchnią. Problem w tym, że wszystkie wysłane w pobliże wahadłowca roboty prawie natychmiast szlag trafia. To prawda, nie zostały zaprojektowane do pracy w takim środowisku, jedynie naprędce je zmodyfikowano, ale myślę, że nie w tym rzecz. Podejrzewam, że tylko pan wie, w czym.

Naukowiec westchnął, po czym powoli skinął głową.

– Nie wiem – wyznał szczerze – domyślam się jedynie. Widzę pewne analogie do podobnych tworów na terenach równikowych.

– Tworów? – Uniosłam wysoko brwi.

– Tak. Może to niezbyt szczęśliwe określenie, ale po szczególnie intensywnych rozbłyskach obserwowaliśmy na równiku występowanie niewielkich, szybko zastygających rozlewisk. Początkowo braliśmy je za przesięki wód gruntowych, ale pobrane próbki zawierały zbyt duży procent białek, by mogło to stanowić przypadek. Chce pani zobaczyć wyniki badań?

– Nie – zaprzeczyłam – poproszę o wersję skróconą. Czym były te rozlewiska?

– Najprościej porównać je do wysięku płynu surowiczego w poparzonej tkance – odparł.

Uśmiechnęłam się z niedowierzaniem.

– Planeta ma skórę?

– Nie. – Rinner skrzywił się z politowaniem. – Ten płyn to koloid, ekstremalnie gęsta zupa z drobnoustrojów, które z racji częstych rozbłysków musiały wybrać sobie na siedlisko podpowierzchniowe zbiorniki wodne. Inna sprawa, że sąsiadują tam ze sobą organizmy diametralnie różne, żeby nie powiedzieć, wrogie, takie, których współistnienie wyklucza się wzajemnie. Wymagające do życia, na przykład, skrajnie różnego pH. Niektóre aktywne, inne w stanie anabiozy. Raz agresywne w stosunku do urządzeń mechanicznych, innym razem obojętne. Nie rozumieliśmy tego i do tej pory nie mam pojęcia, jak to wyjaśnić.

– Ja również – mruknęłam, podnosząc się z miejsca i ostentacyjnie spoglądając na zegarek. Osiemnasta pięćdziesiąt pięć, niech to szlag trafi. Spodziewałam się po rozmowie z „Robinsonem” czegoś więcej, niż tylko najeżonego zagadkami wykładu z mikrobiologii. Strata czasu, pomyślałam z przygnębieniem.

Zanim jednak zdążyłam się odwrócić, twarz naukowca niespodziewanie się rozjaśniła.

– Proszę poczekać – prawie krzyknął. – To jeszcze nie wszystko. Razem z Moralesem pracowaliśmy nad modyfikacją waszej „wydry”. Zamierzaliśmy pokryć robota warstwą namnożonych w laboratorium białek pochodzenia planetarnego, dzięki czemu miał być odporny na…

– Do cholery, Rinner – przerwałam mu ostro – trzeba było tak mówić od razu. Ten robot jest gotów?

– Nie całkiem… Prawie. – Zaskoczony moim wybuchem, odruchowo cofnął się razem z krzesłem pod ścianę.

– Musi wystarczyć – zdecydowałam, a pociągnąwszy mocno naukowca za ramię, zmusiłam go, by wstał i poszedł ze mną.

 

 

6.

 

 

Bezpowrotnie pogrążony w ciemności, ciszy i pustce, dawno przestał czuć własne ciało. Z początku pilnował, by co jakiś czas nieznacznie poruszyć palcami, lub choć o centymetr przemieścić nogi, o tyle tylko, by nie wzbudzić zainteresowania obcych wici, bądź przez nierozważny ruch, nie odsunąć się od wahadłowca zbyt daleko. Stopniowo jednak mężczyznę ogarniać zaczęło ocierające się prawie o letarg odrętwienie i w końcu poddał się sennemu otępieniu. Szum w uszach, wypełniający pustkę wszechobecnej ciszy, przeradzał się powoli w bolesny ryk krążącej w czaszce krwi. Nieprzenikniony mrok otaczającej osamotnionego śmiałka cieczy porażał swą doskonałością; łatwy do odróżnienia od ułomnej, skażonej świetlnymi widziadłami buszującymi pod osłoną zamkniętych powiek ciemności męczył i drażnił, sprawiając, że zawieszony w mazi śmiałek tęsknił niemalże za odległymi, choć niebezpiecznymi błyskami. Błękitne nici omijały człowieka jednak z dala, obojętnie przepływając, jaśniejąc i gasnąc w sobie właściwym rytmie.

Niespodziewanie, jeden z tych pulsujących wąsów zmaterializował się tuż przed astronautą. Za późno było na jakikolwiek unik, mężczyzna, wstrzymując w napięciu oddech, poświęcił się obserwacji rozmytej z początku, niewyraźnej, świetlnej plamy, która z każdą chwilą zdawała się rozrastać, jednocześnie nabierając ostrości. Uśpione przedtem serce mężczyzny dało znać o sobie obłąkanym, zdolnym rozsadzić kombinezon biciem o żebra. Przyspieszony oddech parzył spieczone wargi, przerażony śmiałek nie zamknął jednak oczu – ciekawość silniejsza okazała się od lęku. Nić jaśniała fosforyzującym blaskiem, nie pulsowała jednak jak wici, oplatające wcześniej wahadłowiec; falowała dostojnym, nieznacznym ruchem, zbliżając się nieubłaganie, by w końcu prześlizgnąć się po po krzywiźnie hełmu lekko, z gracją, jak muskana wiatrem wstęga. Wkrótce została w tyle, ale krew astronauty nie ustała w szaleńczym biegu, wprawiana w ruch przez obce na tej planecie, ludzkie serce. Szum w uszach wzmógł się jeszcze, kanonada w piersiach bolesnym rytmem odmierzała wlokący się jakby w zwolnionym tempie czas. Mężczyzna prawie rozumiał i właściwie już domyślał się prawdy. Gdzieś przed nim zajaśniała następna nić i kolejna, a wszystkie mijały mężczyznę obojętnie, z wzgardą prześlizgując się obok pozostawionego samemu sobie skazańca. Wszystkie zdążały w jednym kierunku, jak popychane prądem niewidzialnej, podziemnej rzeki. W pamięci astronauty zamigotało na moment wspomnienie starego, ziemskiego złudzenia optycznego, każącego umysłowi nieruchomego pasażera wierzyć, że jego pociąg właśnie rusza, gdy tymczasem rozpoczynał bieg skład sąsiedni. Śmiałek wiedział już, że niesiony nurtem nieubłaganego strumienia nieodwracalnie oddala się od promu. Oddech zagubionego człowieka powoli się uspokajał, i choć ciężkie krople potu wciąż jeszcze osiadały na spierzchniętych wargach gęstym, słonym smarem, świadomość nieuchronności wyroku przyniosła mężczyźnie spokój. Nie bał się już podróży w nieznane. Włączył reflektory; przez chwilę oślepiony, mrużył oczy, by po chwili odważnie spojrzeć w rozmyte oblicze mazistego, nieczułego przeznaczenia.

 

 

7.

 

Decydująca faza operacji rozpoczęła się o dwudziestej pierwszej pięćdziesiąt. Dobiegał końca nasz dramatyczny wyścig z czasem. Dwie cenne godziny zajęły nam przygotowania ekipy ratunkowej, lecz moja zdeterminowana załoga stanęła na wysokości zadania. Prowadzona przez najlepszego z operatorów, zmodyfikowana „wydra”, na tyle sprawnie, na ile pozwalała kleista ciecz, zamocowała grube sploty lin na kadłubie zatopionego statku. W tych pełnych napięcia chwilach wciąż czułam milczącą obecność Rinnera gdzieś za plecami, a za każdym razem, gdy się odwracałam, przechwytywałam w przelocie jego spojrzenie. Nie było jeszcze w tym wzroku zwątpienia czy strachu, jedynie rezygnacja, zgoda na wszystko, co przyniesie los i coś jeszcze, czego jednak nie umiałam nazwać. Nie miałam czasu, by się nad tym zastanawiać.

Wkrótce zresztą zapomniałam o towarzystwie naukowca, bo rozpięte w powietrzu ekrany wypełniły obrazy rejestrowane przez kamery towarowego kolosa i towarzyszącego mu pomocniczego, mniejszego wahadłowca pasażerskiego. Operator wprawił wciąż sprawną „wydrę” w ruch obrotowy, by, niczym śmigło, przetarła szlak przed zatopionym statkiem i ułatwiła tym samym wyrwanie go z lepkich kleszczy. Wydałam rozkaz i potężny prom towarowy obniżył jeszcze pułap, korygując ustawienie dysz i zwiększając jednocześnie ciąg potężnych, bocznych silników. Pierwsza próba pociągnięcia topielca zakończyła się niepowodzeniem; uszkodzony wahadłowiec ani drgnął. Kolos zawisł na chwilę w powietrzu, przygotowując się do ponownych zmagań, a po chwili, z rozżarzonych wylotów silników, buchnęły wprost w zalaną wyżynę strumienie odrzutowych gazów, tnąc brejowatą ciecz płonącymi skalpelami.

– Idzie! – wykrzyczał mi „Pierwszy” wprost do ucha. – Ruszył!

Komputer potwierdził; zgodnie z odczytami czujników, zatopiony wahadłowiec drgnął. Po obu stronach brzucha statku towarowego, z płonącej powierzchni cieczy buchały potężne kłęby pary, unosząc się wysoko, osłaniając przed naszymi oczami wyrastające z ładowni napięte liny. Wstrzymałam oddech; zakładaliśmy wcześniej, że przetrwają pierwszą fazę operacji, czyli podciągnięcie topielca ku powierzchni, tak, by mniejszy prom zdołał podjąć z niego astronautów. Teraz ogarnęły mnie wątpliwości, co prawda inżynierowie ręczyli za wytrzymałość lin, ale zgotowaliśmy rozlewisku prawdziwe piekło. Uszkodzony statek, spoczywający w starannie wyliczonej odległości, był bezpieczny; nie dosięgała go wywoływana przez ekipę ratunkową pożoga. Nerwowo zagryzając wargi, nie starając się uspokoić przyspieszonego, coraz płytszego oddechu, odliczałam sekundy, pozostałe do końca tej fazy, wpatrzona w podający kolejne wartości mały ekran. Nagle coś się zmieniło. Rzędy cyfr zamarły. Mostek wypełniły podniesione głosy utrzymujących łączność z planetą podoficerów, a „Pierwszy” rzucił wulgarne przekleństwo i spytał szorstko:

– Co jest, do cholery?

– Jakaś blokada – odparł jeden z inżynierów, z niedowierzaniem kręcąc głową.

– Jaka? – Odwróciłam wzrok od obrazu i utkwiłam spojrzenie w zmieszanym fachowcu.

– Nie wiem – bąknął – nie wiem! Może zacięty kołowrót?

– Nie – usłyszałam nagle i poczułam, jak ktoś ciągnie mnie za łokieć. To Rinner wskazywał obraz z pomocniczego wahadłowca, wyrzucając z siebie gorączkowe słowa: – Proszę spojrzeć na powierzchnię. Zastyga!

– Co? – W pierwszej chwili nie zrozumiałam, o czym mówi "Robinson".

– Krzepnie! – zawołał astrobiolog z rozpaczą, gwałtownie tarmosząc moje ramię.

– Oszalał pan? – obcesowo ryknął na Rinnera „Pierwszy”, brutalnie odciągając uczepionego mnie naukowca.

Wpatrzona w przekaz z planety, nie zwracałam uwagi na szamotających się za moimi plecami mężczyzn. Na powierzchni rozlewiska, do niedawna połyskującej, teraz matowej i przygaszonej, nie tańczyły już refleksy świateł szperaczy. Z całych sił broniłam się przed wiarą w to, co właśnie działo się na planecie.

– Ekipa ratunkowa potwierdza zmasowane tężenie tafli rozlewiska! – zakomunikował przejęty inżynier. – Jeśli nie odetną natychmiast lin, stracimy drugi statek!

– Przerwać akcję – zadecydowałam z ciężkim sercem.

 

 

8.

 

 

Świetlistych wici przybywało. Coraz częściej zatrzymywały się, osiadając na kombinezonie samotnego podróżnika, nie wyrządzały jednak mężczyźnie żadnej krzywdy. Przywykł już do ich eterycznej obecności, do coraz bardziej ociężałego pląsu w zdającym się gęstnieć ośrodku. Skoro nici było coraz więcej – rozumował – zapewne zbliżam się do źródła tajemnicy. Bylebym tylko zdążył ją odkryć…

Powietrza w plecaku nieubłaganie ubywało, mężczyźnie oddychało się coraz ciężej i chwilami trudno było określić, czy to żal ściska gardło, czy może płuca przyjmują ostatni łyk tlenu. Zaciskając zęby, trwał jednak uparcie, aż do chwili, kiedy osłona hełmu prawie dotknęła plątaniny wstęg, ciasno obejmującej nieznany, kanciasty, ciemny przedmiot. Pokonując bezwład lepkiego płynu, zbliżył się do czegoś, co brał początkowo za zatopioną skałę, jednak dziwna forma znaleziska świadczyła o sztucznym pochodzeniu obiektu. Astronautę zaintrygowała gładka powierzchnia odkrycia i to, że nici zdawały się wyrastać wprost z tajemniczego przedmiotu. Nie obawiając się już wstęg, wyciągnął ramiona i manewrując palcami, odnalazł znajome wypukłości.

Nity? Śruby?

Bliskość śmierci sprawiła, że zdwoił wysiłki. Dysząc ciężko, obiema dłońmi odsunął kilka luźniejszych nici i wtedy ujrzał zniekształcone przez gęsty płyn, niewyraźne kształty liter. Nieczytelny napis, widziany do góry nogami, widniał na niedużej, nadpalonej, metalowej płytce.

Tabliczka znamionowa. Fragment rozbitego ziemskiego statku…

Zanim profesorowi definitywnie skończyło się powietrze, pojął, że odnalazł wreszcie świętego Graala planety.

Nie takiego, jakiego się spodziewał i nie tam, gdzie miał zamiar szukać.

Koniec

Komentarze

…Na naszych oczach rodzi się mikropowiesść S. F. Opowiadanie dynamiczne i pełne ekspresji. Powinnaś usunąć powtórzenia: dwa razy po po krzywiźnie osłony hełmu. oraz powtórzenie w ostatnim fragmencie.

…Powtórzenie – zniknęło…

Nie moja bajka ale… dobre!

Sorry, taki mamy klimat.

Dobre. Proszę o więcej w tym temacie.

Infundybuła chronosynklastyczna

ryszard prawdę rzecze.  Pisze, znaczy się… Siadaj, Koleżanko, do pracy, polegającej na dopisywaniu fragmentów, wiążących poszczególne teksty w płynną i spójną całość – kontynuację też bym sugerował, bo się kłania zza winkla… Stworzyłaś świat tak odmienny i zarazem rozwojowy, że żal myśleć o jego porzuceniu.   Znasz "Niezwyciężonego" i "Solaris"?

Mocne, nawet bardzo mocne skojarzenia z "Solaris" . Na czterysta procent Autorka to zna.

Sorry, taki mamy klimat.

Obydwie wymienione książki znam i lubię. Ale chcę od razu zaznaczyć, że nie zamierzałam w jakikolwiek sposób kopiować Lema. Jeżeli już ktoś miałby się poczuć zmałpowany, to rzeczywiście istniejący, współcześni naukowcy, bo świat opisany opierałam na ich przewidywaniach, zgodnie z którymi na planetach czerwonych karłów może występować życie właśnie w postaci gnieżdżących się w podpowierzchniowych zbiornikach drobnoustrojów.

Ależ, Marianno, żadnego "kopiowania" Tobie nie zarzucam! Słowo! Zapytałem, bo widzę określone podobieństwo: zderzenie z całkowicie odmienną formą życia, przejawiającą aktywności dla nas niepojęte z racji nieznajomości celów tejże aktywności. Nie tylko celów – bodźców aktywujących także. Czy tylko planety czerwonych karłów? Enceladusa się podejrzewa o coś podobnego… Na odpowiednio mniejszą skalę, oczywiście.

Enceladusa, Europę i inne księżyce też. Planeta po prostu jakoś bardziej "romantyczna" mi się wydawała, choć, oczywiście, cała historia mogłaby dziać się równie dobrze na jakimś księżycu. Przyznam się, Adamie, że zaniepokoiłeś mnie trochę tym nawiązaniem do Lema. To dla mnie taki trochę "drażliwy temat". Mam świadomość, że poruszam się po tych samych polach co Mistrz, ale wiem, że nigdy Mu nie dorównam ani nawet nie zbliżę się do jego poziomu…

Kompleksy? Nie do wiary… Ale rozumiem; porównanie z Mistrzem zawsze budzi coś w rodzaju lęku, że zaraz sypną się przytyki w tonacji "za co się bierzesz, z kim się chcesz równać". Jeśli o mnie chodzi, bez takich obaw, Koleżanko. Fakt, że interesują Ciebie te same kwestie, nie oznacza, że masz do nich tak samo podejść. Zmienił się świat, zmieniła się wiedza, zmieniły się perspektywy, więc o niemal tym samym można – i trzeba – napisać inaczej, dodając nowe elementy do fabuły, do "teorii", że tak nazwę podstawę tematyczną, i rezygnując z przebrzmiałych.   Teraz już Tobie lepiej, lżej na duszy twórczyni?

Swoiste post scriptum.   Wrak wszedł w atmosferę zgodnie z przewidywaniami, z niewielkim jedynie opóźnieniem.   ---> albo zgodnie z przewidywaniami, albo z niewielkim opóźnieniem w stosunku do wyliczeń. Nie może być, że zgodnie, ale jednak z opóźnieniem…

Dzięki Adamie. Troszkę lepiej… Co ja biedna poradzę, że w takich klimatach czuję się najlepiej?

Przewidywania co do miejsca miałam na myśli. będę musiała przerobić to zdanie znaczy się.

Co ja biedna poradzę, że w takich klimatach czuję się najlepiej?   Nawet nie próbuj "radzić". Porządnej Science F. brakuje, oj, jak brakuje…

No to będę się starać, by moja sf była jak najporządniejsza ;). Dziękuję wszystkim za komentarze.

Obawiam się, że bez uruchomienia kontekstów literackich, choćby "Niezwyciężonego", zakończenie jest nie tyle wieloznaczne, co niezrozumiałe, urwane, jakieś takie <to już?>. Poza tym czy forma opowiadania jest tu odpowiednia? Ani pomysł nie mami czytelnika kolorkami, ani mięska (treści) za wiele nie ma. Półprodukt – tak właśnie pomyślałem, mimo że scenografia i rekwizyty uczyniły lekturę przyjemną.

Juliusie: Bo to, zasadniczo, kontynuacja poprzedniego opowiadania i zapewne wstęp do czegoś jeszcze, więc, jako takie może się nie podobać. Rozumiem. Ale tak szczerze mówiąc, zbieżności akurat z "Niezwyciężonym" to ja w tej historii za bardzo nie widzę.

Zanim profesorowi definitywnie skończyło się powietrze, pojął, że odnalazł wreszcie świętego Graala planety.

Nie takiego, jakiego się spodziewał i nie tam, gdzie miał zamiar szukać.

Sądzę, że gdyby profesor nie czytał SF, to nie przyszłoby mu do głowy nazwać widoku, który mu się ukazał, świętym Graalem. Sądzę też, że jeśli autor z kolei nasiąkł SF, to może on uznać za oczywiste coś, co oczywiste nie jest. A jego pierwsze skojarzenie może u innych czytelników nie znaleźć się nawet na liście rezerwowej skojarzeń :-) Lem był pod ręką, napisałem, że "choćby" w "Niezwyciężonym" podobny kontekst się przewija. Skądinąd ekipa ratunkowa i tu, i tam…

No właśnie. Tak się podczas czytania zastanawiam, czy to dalszy ciąg "Ewakuacji", czy też mi się tylko coś wydaje… Trochę za słabo pamiętam Lema. Trzeba będzie odświeżyć. Nie bardzo rozumiem, dlaczego człowiek, który wyszedł nawiązać łączność, nie przywiązał się jakąś liną.

Babska logika rządzi!

…Profesor chciał zabezpieczyć się liną, ale, jak zrozumiałem, nie zdążył. Odniesienie do "Niezwyciężonego", polega jedynie na dużym, wieloosobowym składzie załogi statku kosmicznego. Innych analogii ja nie widzę, a znam obie powieści Lema jak elementarz Falskiego. Pozdrawiam uśmiechnięty.

Nie zasiewajcie w myślach Marianny aż tylu wątpliwości co do paraleli z Lemem. Trudno, by ich nie było, skoro pomysły bazowe pokrywają się w tak znacznej mierze.

…W "Solaris", inteligentny ocean – pojedyncza rozumna istota, utrzymywał stabilną orbitę planety. W "Niezwyciężonym", martwa ewolucja utrzymywała atmosferę planety w chwiejnej równowadze. i walczyła zarówno z maszynami, jak i z człowiekiem uszkadzając jego Mózg. Zobaczymy, co Marianna wymyśli. Pozdr.

W "Metastazie" Marianna utrzymuje czytelnika w napięciu ;-) Szkoda profesora, mimo że to dupek był trochę. A może jednak przeżyje? :-) Jak ja mam dosyć tego wzdychania do Lema przy każdej byle okazji. Na Lemie SF się nie zaczęło ani nie skończyło. Nie przeczę, że facet wielkim pisarzem był i sam również podziwiam wiele z jego dzieł, ale eksploracja oraz różne rodzaje życia tudzież inteligencji to ważne motywy w całej SF, nie tylko u Lema. A wiosną niechaj Mariannę, nie Lema zobaczę…

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

SF wolna, wolna…, więc zrzucam z ramion płaszcz Stanisława? :-)

Właśnie przyszło mi do głowy, że "Niezwyciężony" też dzieje się w kosmosie. Zawsze jakaś analogia jest… Żeby więcej nie profanować Lema, to się może na pisanie romansów przerzucę, kto wie… :);) A teraz bez żartów. Juliusie: Bardzo lubię właśnie takie niedopowiedziane, urwane zakończenia. Inne moje teksty też takie mają i już kiedyś mi to wytykano, ale nie umiem się powstrzymać. (Nie wiem, czy zainteresuje Cię to wyznanie, ale dawno temu na konkurencyjnym portalu zostałam zdrowo objechana za nadmiar wyjaśnień w końcówce, przecież czytelnik to nie półgłówek, napisano mi wtedy). Poza tym, nie ukrywam, że piszę raczej dla wielbicieli SF, którzy taką literaturą nasiąkli, bo mam dziwne wrażenie, że SF można albo kochać, albo nienawidzieć, stanów pośrednich brak. Finklo: pewnie zbytnio to uprościłam, ale założyłam, że wredna breja od razu wessała astronautę. Może nie mam racji, ale jakoś tak to sobie wyobraziłam. Adamie: racja. Nie mieszajcie Mariannie w głowie za bardzo. Ryszardzie: Cokolwiek wymyślę (lub już wymyśliłam) postaram się, by nie stanowiło to kalki Lema. Może niestety nie być tak efektowne, jak u Mistrza… Jerohu: Na wiosnę jak najbardziej. Teraz szykują się dwa fajne konkursy, chciałabym wziąść udział. Pewnie nic nie wygram, ale za to jakie ćwiczenie warsztatu. Pozdrawiam wszystkich komentujących.

(…) mam dziwne wrażenie, że SF można albo kochać, albo nienawidzieć, stanów pośrednich brak.

SF jest mi obojętne, czasem jak coś mi wpadnie w ręce z tej "branży" to przeczytam; z reguły bez zachwytu, ale i bez rozdrażnienia.

Sorry, taki mamy klimat.

"…więc zrzucam z ramion płaszcz Stanisława?" – Zachęcam. Z drugiej strony: czy zrzucać z ramion płaszcz Konrada, gdy pod nim tylko dupa blada? ;-)

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

W sumie jako kontynuacja dyskusji ten mój ostatni koment trochę od czapy jest. Ale tak ładnie mi się zrymowało, że nie mogłem się powstrzymać ;-)

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Jerohu, czy Twoja uwaga oznacza, że lepiej jednak trzymać się Lema?:) Sethraelu, być może moje wrażenie wynika z faktu, że wiele komentarzy zawiera stwierdzenia w stylu: "to nie moja bajka, ale…", albo ""nie przepadam za sf, ale…" i tym podobne ;)

Marianno, niekoniecznie. Może lepiej chodzić z gołym tyłkiem niż w ograniczającym swobodę ruchów, przyciasnym płaszczu ;-)

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Otóż to, Marianno, "to nie moja bajka, ale przeczytałem i było ok", czyli – innymi słowy -  ani za bardzo ziębi, ani zbyt mocno grzeje; skąd więc, na podstawie stwierdzeń w tym stylu, wrażenie o tak skrajnych uczuciach? ;)

Sorry, taki mamy klimat.

Sethraelu, w takim razie pozostaje mi się cieszyć, że wrażenie moje było błędne i mogę liczyć nie tylko na fanatycznych wielbicieli SF  :)

Zgodziłabym się z Juliusem, gdybym  nie czytała "Ewakuacji". Stosunek do SF mam może trochę podobny jak Sethrael, tylko że u mnie łączy się on z pełnym nabożeństwa respektem. Mam też wrażenie, że SF jest uważane za jedyny godny szacunku gatunek fantastyki. Może i słusznie. Przeczytałam kilka Twoich tekstów, Marianno, i – mimo mojej ignorancji w kwestiach technicznych – podobały mi się. Bo piszesz naprawdę dobrze, tworzysz ciekawych bohaterów w ciekawych sytuacjach. Z tego też powodu "Ewakuacja" podobała mi się bardziej. Ale "Metastaza" też niczego sobie.

Widzisz, Koleżanko, jakie masz poparcie i ze strony jakich Koleżanek i Kolegów? Nawet tych nie przepadających za SF. Nie ma rady, to zobowiązuje, byś wszystkie i wszystkich "przerobiła" na zdecydowane wyznawczynie i zdecydowanych wyznawców, a potem na naśladowniczki i naśladowników.*)    *)  :-)  A jeśli za dokładnie będą naśladować, kupisz sobie Lamborghini za opłaty licencyjne i / lub odszkodowania za plagiat…   :-)

"Mam też wrażenie, że SF jest uważane za jedyny godny szacunku gatunek fantastyki. Może i słusznie". I tutaj ja, skądinąd wielbiciel dobrej fantastyki naukowej, wykrzyknę stanowcze: NIE!

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Jeśli ktoś tak uważa, to niesłusznie.

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

:-) Jak najbardziej słusznie, i już!  :-)   No dobra, nie chcę, żeby mnie jeroh na czarną listę wciągnął. Sprawa na tym, moim zdaniem, polega, iż w przypadku SF o wiele łatwiej i szybciej można się zorientować, czy mamy do czynienia z chałą, czy porządnym tekstem. Wszystko zależy od autorów, od ich postawy wobec własnych dzieł. Nadmiar życzeniowości, nadmiar komplikacji, logika wewnętrzna – łatwiej ustrzec się pierwszego i drugiego, przestrzegać trzeciego, gdy mamy założony kaganiec Science. Poza tym obszarem kusi, bardzo wielu kusi, żeby pomachać magiczną pałeczką i sto ton złota zwalić do skarbca, zamiast politykę ekonomiczną wprowadzić odpowiednią. A reszta zależy od czytelników, czy przemawia do nich dezynwoltura, czy autodyscyplina autorów…  

w przypadku SF o wiele łatwiej i szybciej można się zorientować, czy mamy do czynienia z chałą, czy porządnym tekstem – no, z tym się akurat nie zgadzam. Mnie na naśladowniczkę? Ja i SF? Adamie, chyba tylko po to, byś Ty, Ryszard i Marianna mieli niezły ubaw. :)

Mamy demokrację, ocho, i konstytucyjne gwarancje swobody poglądów.   :-)

Zamiast kagańca science można sobie po prostu założyć kaganiec logiki i spójności. :)  Marianno, chciałam jeszcze napisać, że – według mnie – warsztatowo jesteś w ścisłej czołówce piszących tu osób.

Zamiast kagańca science można sobie po prostu założyć kaganiec logiki i spójności. :)  Marianno, chciałam jeszcze napisać, że – według mnie – warsztatowo jesteś w ścisłej czołówce piszących tu osób.

Adamie: Lamborghini, super sprawa. Takie coś na polskich drogach to prawdziwa fantastyka ;) Szkoda tylko, że na misjonarkę to ja się średnio nadaję. A poważnie: Tak mi się wydaje, że nie działy fantastyki bywają mniej i bardziej godne szacunku, a poszczególne dzieła. W każdym dziale literatury trafiają się przecież dzieła wybitne i wybitne inaczej. Nie chciałabym prowokować dyskusji, który rodzaj F jest lepszy, bo nie gatunki trzeba oceniać, a utwory, i nawet ja, gdybym tylko siedziała w temacie i odróżniała elfa od orka (orki?), pewnie odróżniłabym w fantasy chałę od porządnego tekstu. Ocho, dziękuję. Strasznie miło jest przeczytać coś takiego, zwłaszcza, że ja do tej pory nie mogę uwierzyć, że udało mi się kiedyś zarobić tutaj piórko. Dziękuję za wszystkie komentarze.

ja do tej pory nie mogę uwierzyć, że udało mi się kiedyś zarobić tutaj piórko.  O, to widzisz, zupełnie jak ja. :) Pozdrawiam.

[…] nie gatunki trzeba oceniać, a utwory, […] Marianna ma rację! Może nawet świętą. AdamieKB, masz Ty szczęście, że moje smoki to mało agresywne stworzenia. Bo one konstytucją się mogą nie przejąć. ;-)

Babska logika rządzi!

…Byłem tu, ale nie mam nic do dodania. Pozdrawiam przesympatyczne panie.

Chciałbym tylko wyrazić swoją opinię na temat przeczytanego opowiadania. Bardzo dobre. Podobało mi się. Stylu Lema nie da się skopiować. Ale duch lemowski nad tym opowiadaniem, że się unosi, to pewne, i tutaj się Marianno nie wywiniesz tak łatwo. Ale pomysły, i warsztat, masz swój, własny, oryginalny.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Ryszardzie, najważniejsze, że byłeś. Pozdrawiam. Mkmorgoth: Bardzo dziękuję za Twoją uwagę o oryginalności. Dobrze więc, niech duch Lemowski się unosi, egzorcyzmów odprawiać nie będę. ;) Cieszę się, że się podobało. A gdyby jeszcze Regulatorzy zajrzała i wytknęła mi jakieś straszne, językowe babole, byłabym naprawdę szczęśliwa. :)  

Opowiadanie jest sympatyczne. Do mnie jednak nie przemówiło zakończenie. Jeżeli wątek jest częścią większej całości, to lepiej go prezentować razem z tą całością, jeżeli jest samodzielny – to, wydaje mi się, literackość tekstu przegrywa z zabawą wizjami naukowymi. 

I po co to było?

Syfie, Wychodzi na to, że tekst ma być częścią większej całości. Coraz bardziej mi na to wychodzi :) Tyle, że gdy połączyłam ową całość w jeden plik, okazało się, że ma toto ponad pięćdziesiąt stron – kto by to tu na stronie przeczytał… Dziękuję za wizytę.

Weź pod uwagę, że można taki plik "zaoferować" do wysyłki zainteresowanym. I druga sprawa: podczas "scalania" dokonujesz kosmetycznych zmian, pełniej wiążących całość w spójną historię?

Jak najbardziej. Na razie wyrzuciłam elementy, na które najbardziej narzekaliście. Dopisuję łaczniki – jestem w trakcie. Oczywiście, jeśli ktoś wyrazi chęć – jak najbardziej wyślę.

Żałuję, że dotarłam tu dopiero teraz i jeszcze bardziej żałuję, że nie wiem kiedy będę mogła przeczytać ciąg dalszy. Twoje słowa „A gdyby jeszcze Regulatorzy zajrzała i wytknęła mi jakieś straszne, językowe babole, byłabym naprawdę szczęśliwa. :)”, odebrałam jako zaproszenie, a ponieważ lubię uszczęśliwiać bliźnich, ponownie zajrzę jutro, czyli właściwie dzisiaj. ;-) Baboli wielkich nie znalazłam, ale myślę, że kilku zdaniom przydałby się retusz.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przyznam, że gdybym miał 50 stron opowieści z potencjałem dalszego rozrostu, to nie fragmentowałbym jej i nie wrzucał do internetów. Bo szkoda – chyba lepiej popracować, pokazać betaczytaczom, a potem gdzieś między wydawnictwa uderzyć, nie? ; )

I po co to było?

Syf. ma rację. Zawsze warto spróbować.

Regulatorzy, ja i moje wymagające retuszu zdania zapraszamy jak najserdeczniej :) Syf.ie, kolejność była trochę inna – nie planowałam pisania czegoś większego, opowiadania powstawały pojedyńczo i dopiero po sugesti czytelnika postanowiłam je połączyć. Nawet nie mam pomysłu na tytuł tej całości. Jeśli o wydawnictwa chodzi… jak ktoś o nich wspomina, to mój nieuleczalny pesymizm przypomina mi od razu zabawną scenę ze "Zmienników", w której gabinet redaktora naczelnego zawalony był dziełami nadesłanymi przez pisarzy, a które to dzieła potem skończyły jako makulatura ;)

Marianno, boję się, że może być małe omsknięcie, ale przyjdę z całą pełnością, z całą pełnosią i zawartością… ;-D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Pewnie, Marianno, ja też mam taką wizję. I brak szczególnych złudzeń. Zarówno w stosunku do wydawnictw, jak i własnych umiejętności. Ale, jeśli, kiedyś, w ogóle… Po prostu, jeśli miałabyś coś gotowego, skończonego, to może warto spróbować? Tylko tyle. Zawsze można to po niepowodzeniu pokroić i wrzucić tutaj. :)

Jeśli uważasz, Marianno, że moje marudzenia mogą się przydać…

Regulatorzy, Zajrzyj, kiedy zechcesz. Tak naprawdę błędów to w tym tekście nie powinno już być, miałam bowiem beta-czytelnika. Obwiam się tylko, czy potem, przed samym wysłaniem, nie zaczęłam sama za bardzo kombinować. Ocho, może kiedyś… Podobno autorka poczytej sagi o pryszczatym czerodzieju też nie od razu trafiła na "swoje" wydawnictwo ;) Adamie, Twoje i Ryszarda marudzenia przydadzą się zawsze i przyznam się, czekam na nie za każdym razem, gdy coś tu wrzucam…

Co prawda to nie moje klimaty, więc nie powiem, że mnie urzekłaś, aczkolwiek przebrnąłem przez to opowiadanko bez bólu ;)  Pozdrawiam.

Domku, nie jest moim zamiarem sprawianie ludziom bólu w jakikolwiek sposób :) Dziękuję za wizytę.

Jeśli do szczęścia potrzeba Ci było wytknięcia baboli, niniejszym wytykam. Tak jak obiecałam. ;-)

 

 „…przesyłane przez niego obrazy obszaru, z na której dwa dni wcześniej wylądował zaginiony statek…” –– …przesyłane przez niego obrazy obszaru, na którym dwa dni wcześniej wylądował zaginiony statek

 

„…a transporder zaginionego statku milczał jak zaklęty”. –– Pewnie miało być: …a transponder zaginionego statku milczał jak zaklęty. Bo chyba nie chodzi o transporter?

 

„Radio, transporder, nic!” –– Wątpliwości jw.

 

„…a wskazując na wyświetloną na jednym wyświetlaczy mapę skalistego…” –– Powtórzenia. Może: …a wskazując widoczną na jednym z wyświetlaczy mapę skalistego

 

Dokądkolwiek nie spojrzał, otaczała go ta sama mętna zawiesina…” –– Gdziekolwiek nie spojrzał, otaczała go ta sama mętna zawiesina

 

„…ciekawość silniejsza okazała się od lęku”. –– Wolałabym: …ciekawość okazała się silniejsza od lęku.

 

“… by w końcu prześlizgnąć się po po krzywiźnie hełmu…” –– Zdublowany przyimek po.

 

„…mijały mężczyznę obojętnie, z wzgardą prześlizgując się…” –– …mijały mężczyznę obojętnie, ze wzgardą prześlizgując się

 

„Dobiegał końca nasz dramatyczny wyścig z czasem”. –– Wolałabym: Nasz dramatyczny wyścig z czasem dobiegał końca.

 

„…z rozżarzonych wylotów silników, buchnęły wprost w zalaną wyżynę strumienie odrzutowych gazów…” –– Wolałabym: …z rozżarzonych wylotów silników, wprost w zalaną wyżynę buchnęły strumienie odrzutowych gazów

 

„…mężczyźnie oddychało się coraz ciężej i chwilami trudno było określić…” –– Wolałabym: …mężczyźnie oddychało się coraz trudniej i chwilami nie umiał określić

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy, Większości z tych błędów zapewne by nie było, gdybym była bardziej spostrzegawcza, mój beta-czytelnik świadkiem. Czasem tak mam, że trzeba mi pokazać babola palcem: o, tu! Wielkie dzięki za poświęcony czas. Pozdrawiam ;)

Ja i moje palce jesteśmy wprost zachwyceni, że pomogliśmy.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Trochę skrótowo, ale również jestem usatysfakcjonowany :-) A, zerknąłem na komentarze i okazuje się, że "Ewakuacja" jest częścią wcześniejszą… To ładnie, będę musiał się cofnąć. Enigmatyczny klimat, że się tak wyrażę. Nie wiem, czy to kwestia ciekawego sztafażu, fragmentów z osamotnionym i uwięzionym naukowcem na Planecie, czy dynamizmu(pewnie synergia składowych), ale opowiadanie ma klimat. Do tego dorzucam plus za ładny język. Pozdrawiam :-)

Prosiaczku, Staram się jak mogę, żeby sztafaż, język i klimat ładnie współgrały ;). Różnie wychodzi, raz lepiej, raz gorzej. Piisanie to takie moje hobby. Dzięki za wizytę. :)

Nowa Fantastyka