- Opowiadanie: Eregion - Władczyni piasków 2

Władczyni piasków 2

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Władczyni piasków 2

2

 

Przez rzadkie kępki traw i suchych, poskręcanych krzaków, na małych stepowych koniach jechało siedmiu mężczyzn. Ubranie każdego z nich stanowiły obszerne, lecz proste szaty, w szarych i jasnych kolorach. Wszyscy posiadali broń – włócznie, oszczepy, łuki, noże. Przemieszczali się czujnie, cały czas pilnie bacząc na okolice. W pewnym momencie ich napięcie wyraźnie wzrosło, a konie przyśpieszyły kroku. Zza niewielkiego wzniesienia terenu wyłoniły się zabudowania rzymskiego posterunku.

 

– Ze wschodu nadciąga kilku jezdnych! – Żołnierz stojący aktualnie na wieży wszczął alarm.

 

– Szybko! Na miejsca! Przygotować się! – Rozlegały się zewsząd głosy nadbiegających legionistów.

 

– Ilu ich jest? – Przez gwar okrzyków przebił się głos Kwintusa.

 

– Chyba ośmiu! – Odpowiedział mu obserwator.

 

– Wszyscy ustawić się trójszereg. –Zarządził Kwintus.

 

– Jest ich siedmiu i są to pustynni watażkowie. Chyba nas atakują! –Odezwał się jeden z legionistów.

 

– Raczej nie. Jadą zbyt spokojnie. – Odpowiedział dowódca.

 

– To jest ich podstęp. Oni nigdy nie podjeżdżali tu w innym celu jak wziąć odwet lub by wymienić jeńców. – Odrzekł żołnierz. – Żadnych jednak nie mamy my, ani oni.

 

Pustynni nomadzi zbliżali się nieustannie. Do rzymskich żołnierzy zostało im tylko dwieście kroków, gdy z szeregu jeźdźców oderwał się jeden mężczyzna i wymachując w górze zieloną gałązką przyśpieszył w kierunku Rzymian.

 

– Ciekawe, czego chcą. – Mruknął do siebie Kwintus.

 

– Na pewno nie poddać się. – Odburkną najbardziej podejrzliwy legionista.

 

– Przychodzimy w pokoju! – Zawołał jeździec w języku łacińskim, kalecząc wyrazy gdzie tylko mógł.

 

– Który bez przerwy zakłócacie! – Odpowiedział mu Rzymianin. – Czego chcecie? Bo chyba nie złożyć broń i zacząć uprawiać ziemię!

 

– Nie! Lecz możemy pomóc wam w doprowadzeniu do tego stanu trzydziestu rozbójników.

 

– A co takiego wam zrobili, że chcecie się sprzymierzyć ze swoim odwiecznym wrogiem?

 

– Co nam uczynili to nie twoja sprawa! Jedyne, co wam proponuję to współdziałanie przeciwko tym sępom.

 

– Tak. Sojusz i swoich sześciu obdartusów. Którzy zresztą, mogą w każdej chwili rzucić się na nas.

 

– Nas jest siedemnastu. Mam jeszcze dziesięciu ludzi za tym wzgórzem. A ty powinieneś pytać się raczej nie, co oni zrobili nam, a wam – Rzymianom. – Mówiąc to zakrzyknął po grecku w stronę swoich ludzi. – Dajcie go tu!

 

Z oddziału ruszył w ich stronę konny wioząc przed sobą szary kształt. Kiedy podjechał bliżej, Kwintus rozpoznał, że to ciało jakiegoś człowieka owinięte w pled. Jezdny zeskoczył z konia i ściągną trupa na ziemię. Gdy rozchylił koc, wyjrzała z niego mocno zepsuta i rozkładająca się twarz Marcusa.

 

–Znaleźliśmy go wczoraj niedaleko szlaku południowego. Chwilę się z nim bawili. Wykastrowali go, a lewej stopy nie mogliśmy w ogóle odszukać.

 

Na znak dany przez przywódcę watażków jego człowiek rozchylił materiał do końca. W oczy stojących mężczyzn uderzył koszmarny widok odartego ze skóry, ze zmasakrowanym brzuchem i kończynami ciała. Widok oderżniętej stopy nieco pocieszył Kwintusa. "Przynajmniej szybko się wykrwawił” – pomyślał.

 

– Przygotujcie go do pogrzebu. – Rozkazał dwóm legionistom.

 

– Na czym miałby polegać ten sojusz? – Po chwili Kwintus zwrócił się do przywódcy rozbójników. – Wskażecie nam miejsce ich obozu?

 

– Nie tylko wskażemy, ale i pomożemy ich zabić. Musimy wyruszyć już teraz. Najlepiej będzie zaatakować ich nocą.

 

– Jak są daleko?

 

– Konno, przed północą będziemy na miejscu.

 

– W garnizonie mamy tylko dziesięć wierzchowców. Czy wy posiadacie jakieś zapasowe konie?

 

– Nie tutaj, ale razem będzie nas dwudziestu siedmiu, czyli podobnie jak banda, którą zaatakujemy. A my…

 

– Będziemy mieli przewagę zaskoczenia. – Dokończył za niego Kwintus.

 

– W to nie wątpię… – Odpowiedział rozbójnik. – Pośpieszcie się, czekamy na was.

 

 

 

 

 

Słońce kryło się za zachodnim widnokręgiem, w czasie, gdy dwa połączone oddziały ruszyły w głąb falujących wzgórz. Poruszali się w ciszy. Milczący i czujni. Przypominali gromadę duchów dawno zmarłych wojowników, przemierzających pustkowia i nękających karawany. Wjechali na bardziej urodzajny teren porośnięty bujnymi trawami, które oświetlone dochodzącym do pełni księżycem, przemieniały się w falujące srebrne morze. Zewsząd otaczał ich błogi spokój, lecz myśli większości z nich zajmowała nadchodząca walka.

 

Jadący po prawej ręce Kwintusa legionista wyciągnął swój miecz i z rozmachem wbił go w plecy jadącego przed nim kolegi z oddziału. Zanim zszokowany Kwintus zdołał cokolwiek zrobić jego koń padł pod ciosem włóczni. Kiedy zderzył się z ziemią dobiegł go charkot kolejnego zabitego. Próbując wydostać się z pod zabitego wierzchowca stał się świadkiem rozgrywającej się sceny mordu i krwi. Zanim Rzymianie zrozumieli, co się dzieje zostało ich tylko trzech. Dwóch z nich podjęło desperacką walkę, w której szybko ulegli. Ostatni próbował uciec. Przemknął między dwoma bandytami i rzucił się pędem przed siebie. Zaraz za nim ruszyło w pościg czterech rozbójników. Jeźdźcy utonęli w szarym morzu traw.

 

Do Kwintusa podeszło sześciu rozbójników i zdrajca z oddziału. Pięciu z nich ściągało końskiego trupa przygniatającego go i odebrali mu miecz.

 

– Gdzie schowałeś tabliczki Marcusa? – Zapytał go przywódca bandy.

 

– O czym ty mówisz?

 

– Lepiej sobie przypomnij, bo skończysz gorzej niż Marcus! – Wrzasnął stojący obok legionista.

 

– Ale ja żadnych tab…

 

Cios drzewca włóczni w tył głowy powalił Kwintusa na kolana.

 

– Słuchaj tylko Marcus mógł wpaść na tak idiotyczny pomysł by po powrocie do Italii szantażować trybuna prowincji Africa. Lecz ty nie masz w tym żadnego interesu jedyne, co to możesz stracić głowę. – Odezwał się przywódca bandytów, kiedy Latyn ponownie stanął prosto.

 

– „Nawet nie wiesz ile bym dał za te tabliczki. Przynajmniej nie wiedzą kim ja jestem.”

 

– Długo będziesz się zastanawiał?!

 

– Powiesz nam gdzie one są czy tego chcesz czy nie! My mamy sposoby na takich jak ty! – Krzyknął jego niedawny podwładny. – Mów!!!

 

„Tu jest ich siedmiu. Muszę dostać się do koni” – Jego wzrok zatrzymał się na stojącym na uboczu wierzchowcu pilnowanym tylko przez jednego człowieka. – „Nie mam broni! Zaraz… Nóż! Nóż przypięty do pasa! Nie odebrali mi go!”

 

– Milczysz? Dobrze, więc się trochę zabawimy! Wbijcie cztery paliki w ziemię i przynieście liny!

 

Zanim Kwintus zdążył sięgnąć po broń, wykręcono mu ręce i powalono na ziemię. Był pokonany. Kiedy trzech mężczyzn trzymało mu ręce i nogi czwarty przywiązywał mu stopy do kołków. Potem zabrali się za ręce. Wtedy zadudniły kopyta. Do rozbójników powrócił pościg wysłany za zbiegłym legionistą. Jeden z jeźdźców zszedł z konia i podszedł do przywódcy. Ten odwrócił się i stanął nad Kwintusem.

 

– Teraz nikt cię już nie uratuje. A po za tym nawet jakby dotarł do garnizonu to, co by zrobił? Ilu was tam zostało? Pięciu? Sześciu? – Mówiąc to jakby od niechcenia upuścił broczącą krwią, odciętą głowę uciekiniera.

 

Kwintus szarpnął się. Chwycił w dłonie ohydny przedmiot. Pozwolono mu, nikt go nie powstrzymywał. Był to element gry, którą próbowano go złamać. Jednak on nie rozpaczał. Nie miał na to czasu, a jego myśli były zajęte tylko jedną sprawą, ucieczką. Odciętą głową zasłaniał dłoń, która zaciskała się na rękojeści sztyletu. Kiedy prawa ręka cisnęła broczące krwią trofeum w twarz stojącego nad nim dowódcę rozbójników, lewa przecięła sznury u nóg. Zerwawszy cię na nogi Kwintus uderzył łokciem w głowę oszołomionego bandytę i rzucił się w kierunku koni. Pierwszego strażnika wierzchowców wyminął w biegu, drugi zanim zdążył sięgnąć po broń padł na ziemię plując krwią, z wystającą rękojeścią noża w piersi. Robiąc jak najwięcej zamieszania by rozproszyć konie, Kwintus wskoczył na najbliższego osiodłanego wierzchowca i ruszył galopem przed siebie w stronę majaczących cieni drzew.

 

 

3

 

 

 

Zbawcze zarośla okazały się marną kępką krzaków, która nie mogła stanowić żadnej osłony przed prześladowcami, którzy trzymali się w odległości stu kroków za uciekinierem. Kwintus błogosławił bogów za światło księżyca, bez którego koń pędząc na złamanie karku, na pewno połamałby nogi. Nocny, chłodny, stepowy wiatr do końca otrzeźwił dowódcę rzymskiego garnizonu. Prawa noga, tors i głowa dalej przypominały o swojej obecności uporczywym bólem. Mimo ciągłego jeszcze szumu po uderzeniu w głowę, chaosu i tępa następujących wydarzeń, wszystko zaczęło układać się w logiczną całość. Jednak na razie konni prześladowcy nie pozwalali na rozpraszanie uwagi czym innym niż bieg przed siebie.

 

Wszystko w zasięgu wzroku migało w zawrotnym tempie. Samotne drzewa, krzewy, trawy. Jedyne gwiazdy i księżyc pozostawały w bezruchu. Tętent kopyt i monotonne sapanie zmuszonego do największego wysiłku konia, przerywały okrzyki nawołującej się pogoni. Nagle powietrze rozcięła z sykiem lecąca strzała. Przeleciała na wyciągnięcie ręki od Kwintusa.

 

– Nie strzelaj! Po ciemku go nie trafisz! Marnujesz tylko strzały! – Zza pleców dobiegł czyjś rozkaz.

 

„Całe szczęście! Może szanse na trafienie mnie są rzeczywiście marne, to jednak gdyby pocisk poszedł trochę niżej…”

 

Myśląc to obejrzał się do tyłu. Jeden rzut oka wystarczyłby ocenić niebezpieczeństwo. Dwóch jeźdźców doganiało go w zawrotnym tempie, a za nimi w niezbyt dużej odległości jechało dalszych trzech. Starcie było nieuniknione!

 

Kiedy najbliższy ze ścigających znalazł się dwie długości koni za uciekającym, chwycił drzewce oszczepu do morderczego ciosu. Jednak Kwintus był na to przygotowany. Gwałtownie wstrzymał konia, równocześnie wyrywając miecz z pochwy przy siodle i ciął nim w plecy mijającego go w pędzie bandytę. W momencie kiedy zawracał w stronę kolejnego prześladowcy w jego ramieniu utkwił oszczep. Nagłe uderzenie bólu na sekundę sparaliżowało Rzymianina, lecz adrenalina walki, spowodowała że kiedy jego miecz odrąbywał ramię, którym próbował zasłonić się już bezbronny przeciwnik, czół już tylko bezwład kończyny. Kiedy oszalały z przerażenia i bólu rozbójnik próbował zawrócić konia miecz Kwintusa ześlizgnąwszy się po czaszce zdruzgotał mu obojczyk i utkwił w barku. Zwijając się w agonalnych drgawkach spadł z konia o mało nie wyrywając przy tym miecza z ręki swego zabójcy.

 

Wszystko to trwało kilka sekund, lecz tyle wystarczyło żeby reszta pogoni dotarła na miejsce. Zdumieni i zaszokowani losem swoich towarzyszy oraz nie chcąc również go podzielić wstrzymali konie w odległości kilkunastu kroków od Kwintusa. Uciekinier korzystając z ich niezdecydowania szybko wyrwał drzewce tkwiące w ramieniu.

 

Zanim zdezorientowani rozbójnicy puścili się w pogoń Rzymianin zdążył nabrać rozpędu i w miarę bezpiecznej odległości. Dzieliło ich dwieście kroków. Bandyci będąc świadkami śmierci swoich towarzyszy nie mieli zbyt dużej ochoty podzielać ich losu. Trzymali się z tyłu oczekując na resztę pogoni. Jednak nadzieja na ratunek szybko zgasła. Kiedy tylko bandyci połączyli się, natychmiast pośpieszyli konie.

 

Kwintus widząc że nie ucieknie zawrócił rumaka, sięgnął po miecz i stanął oczekując przeznaczenia. Serce spowolniło swoją pracę do minimum. Mózg odbierał obraz raz po raz zwalniając i przyśpieszając. W jednym momencie wszystko było widać z nierealną ostrością by po chwili zamazało się i zasnuło mgłą. Również oddech stał się nieregularny, raz płytki, raz głęboki. Rzymianin wpadł trans. Oto nadchodziła śmierć a on nie mógł nic na to poradzić. Ze zdziwieniem zauważył że życie wcale nie przebiega mu przed oczami. Nie myślał o tym co było, nie zastanawiał się nad niczym. Był jak widz. Podziwiał piękno pustyni, grację ruchów pędzących koni, blask gwiazd.

 

Kiedy grupa jeźdźców już go prawie dopadła, podniósł machinalnie miecz do ciosu, którego jednak nie zadał. Przed pędzącymi w jego stronę rozbójnikami wystrzeliły fontanny piasku ogarniając wszystkich i powalając na ziemię. Kryształki kwarcu, żwiru drobne kamienie kotłując się z szaloną prędkością odzierały ze skóry by potem szarpać i rozrywać mięśnie. Chmura pyłu po chwili z jasno szarej zaczęła ciemnieć i brunatnieć. Wrzaski obdzieranych z tkanek ludzi mimo że tłumione przez szum wirującej chmury były nie do zniesienia. Wszystko to zdawało się trwać w nieskończoność, lecz kiedy piasek opadł, odsłonił poskręcane szkielety odarte prawie całkowicie z ciała. Trzymające się jakimś cudem resztki mięśni, ścięgien i narządów były nie do rozpoznania ohydną gmatwaniną. Zmieszane ze sobą, z tkwiącymi w nich kamykami i żwirem, oblepione kurzem zlewały się w nieforemną masę przeczącą zdrowemu rozsądkowi swoją groteskowością. Wkoło cała ziemia była schlapana i przesiąknięta krwią.

 

– Witam cię na pustyni, nieznajomy!

 

Kobiecy głos jaki dobiegł Kwintusa był tak niespodziewany i nierealny, że wydał mu się tworem wyobraźni.

 

– Hej! Nieznajomy! – okrzyk przebrzmiewał irytacją.

 

Rzymianin obrócił się w siodle i zamarł w bezruchu nie wierząc swoim zmysłom. Przed nim w odległości kilku kroków stała naga dziewczyna. Tak pięknego ciała, smukłych nóg, idealnie uformowanych piersi i cudnych subtelnych rysów twarzy nigdy jeszcze nie widział. Fala kruczoczarnych włosów, błyszczących srebrem w świetle księżyca, spływała na jej ciemne ramiona dopełniając jej nieziemskiego uroku.

 

– Nie jesteś rzymianinem? – odezwała się tym razem po grecku.

 

Potem zadała jeszcze jakieś pytanie w dziwnym języku przypominającym fenicki. Kiedy i tym razem nie uzyskała odpowiedzi podeszła pewnym krokiem i chwyciła za rękę Kwintusa. W jego umyśle skrystalizowało się to samo pytanie: "Skąd jesteś?". "Mów!".

 

– Kim ty jesteś? – Zdołał wreszcie z siebie wyrzucić.

 

– A jednak rzymianin! – Zaśmiała się i natychmiast puściła go. Tym razem patrząc mu prosto w oczy.

 

– Kim ty jesteś? – powtórzył po chwili milczenia nie mogąc dłużej wytrzymać jej magnetycznego wzroku.

 

– Nie widać? Kobietą.

 

– Raczej demonem! – Rzucił Kwintus przypominając sobie wszystkie opowieści o wiedźmach, meduzach, harpiach. Nigdy nie wierzył w nie lecz teraz…

 

– Demonem? Przesadzasz. – roześmiała się. – Powinieneś być bardziej wdzięczny. Gdyby nie ja zginąłbyś.

 

Rzymianin spojrzał wbrew swej woli na pozostałości krwawej jatki.

 

– Ha ha ha – perlisty niewinny śmiech rozległ się na pustyni, kiedy dziewczyna spostrzegła jak blednie.

 

Kwintus gwałtownie zwrócił się do niej wyciągając przed siebie ostrze miecza.

 

– Spokojnie. – Dziewczyna była wyraźnie rozbawiona całą sytuacją. – Gdybym chciała ci coś zrobić nie powstrzymałbyś mnie tym.

 

Kwintus był pewien że ma rację jednak nie opuścił broni, mimo że nie dawała mu ona nawet złudy bezpieczeństwa.

 

– Kim jesteś? – zakrzyknął czując ogarniającą go panikę.

 

– Jestem pustynią. Ci którzy mnie nienawidzą nazywają mnie ifritem, a inni dżinem.

 

– Ci co cię nienawidzą i inni. Czyli ci którzy się ciebie boją? – Zapytał zgryźliwie.

 

– Masz rację. – roześmiała się. Jednak ucho Kwintusa wyłapało jakby nutkę żalu, smutku lub zgorzknienia. –Teraz twoja kolej. Kim jesteś?

 

– Kwintus Porcjusz Scypion. Oficer armii rzymskiej.

 

– Podoficer jak widzę, centurion – roześmiała się znowu – ale i nim nie jesteś naprawdę.

 

Drażnił go jej ciągły śmiech, rozbawienie. Jednak coś się zmieniło w jego stosunku do niej. Wiedział że bawi się nim jak kot z myszą, a jednak spostrzegł że już się nie bał. "Po co ja trzymam ten idiotyczny kawałek żelaza".

 

– Coraz lepiej – niby westchnęła patrząc zadowolona jak chowa miecz do pochwy.

 

– Czego chcesz ode mnie? I dlaczego mnie uratowałaś? – Zadał dręczące go cały czas pytanie.

 

– Może nic nie chcę? Teraz nie jest to ważne. Prześpij się. Na pewno jesteś zmęczony.

 

– Nie mogę. To jest tylko część pościgu – mówiąc to spojrzał w stronę zmasakrowanych ciał.

 

– Nie martw się o nic. Oni już dawno nie żyją. Chodź za mną.

 

Odeszli kawałek drogi w bok aż minęli nieduże wzniesienie, za którym Kwintus spostrzegł ognisko rzucające miły, ciepły blask, stanowiące jakby wyspę pośród lodowatych ciemności pustyni. Podeszli do niego, a dżin ułożył się bez słowa obok ognia. Kwintus spętał nogi wierzchowcowi, i kiedy miał się samemu kłaść jego wzrok padł na leżącą na ziemi kobietę. Mimo że domyślał się nie odczuwa niewygody jak człowiek, to jednak widok jej nagiego, delikatnego ciała nieosłoniętego od chłodu, żwiru i kamieni wzbudził w nim współczucie i litość. Podszedł do konia, zdjął koc i pled, po czym podszedł do śpiącej już dziewczyny. Sprawiała wrażenie bezbronnej, zagubionej, zwykłej kobiety. Rozum podpowiadał mu że tak nie jest, że w dalszym ciągu jest w stanie być śmiertelnie groźna, że wcale nie potrzebuje jego opieki, ani posłania i okrycia. Jednak nie potrafił postąpić inaczej.

 

– Masz tu koc – szepnął, delikatnie potrząsając ją za ramię.

 

Zamarł w bezruchu, pochylony wpatrując się w jej twarz. Jak artysta mający uwiecznić jej piękno studiował rysy jej twarzy, próbując zapamiętać najmniejszy detal. Pragnął żeby ta chwila trwała wiecznie. Dziewczyna poruszyła się jednak i otwierając oczy wyrwała go z zadumy.

 

– Przyniosłem ci okrycie – powiedział, wręczając jej koc i pled.

 

Kobieta jakby namyślając się przypatrywała się Kwintusowi, po czym milcząc przyjęła podarunek. Kwintus przyglądał się jak dziewczyna ścieli sobie posłanie, by następnie samemu ułożyć się po drugiej stronie ogniska i zamyślony zatonąć w morzu pytań.

4

 

 

Kiedy Kwintus obudził się, zanim otworzył oczy, dotarł do niego zapach pieczonego mięsa. Następnie usłyszał trzask płonącego drewna. Niepewnie zaczął wmawiać sobie ż to wszystko co się wydarzyło to tylko nocny koszmar. "Wydarzyło? Przecież to nie miało miejsca! To był sen! Jestem w obozie, w swojej chacie!" Popadł w błogie rozleniwienie. Zaczął nawet żałować że to tylko jego senne marzenia. Wspominał tę kobietę. Zaczął rozpamiętywać i analizować ich rozmowę. Jak byli razem. Jak go uratowała. Jak się jej bał. Jak się przestał bać. "I jak ją pokochał?"

 

– Szkoda tej dżinki czy jak tam się nazywała… – westchnął.

 

I nagle dobiegł go znajomy perlisty śmiech. Oszołomiony lecz już w zupełności rozbudzony zerwał się i uświadomił sobie jak jest obolały i zesztywniały od leżnia na ziemi oraz że nie czuje lewej lęki i barku. Sykną i spojrzał na siedzącą naprzeciw dziewczynę. Nie był w stanie nic powiedzieć ani zrobić. Po prostu półleżąc patrzył się zdumiony przed siebie, nie mogąc oderwać oczu postaci siedzącej na przeciwko.

 

– Jedz – przerwała niezręczne milczenie. – Już się powinno upiec.

 

Rzymianin sięgnął machinalnie po kawałek mięsa wbitego na patyk i pogrążył w nim zęby. Było wyśmienite, miękkie i soczyste. Nigdy czegoś tak dobrego nie miał w ustach.

 

– To z bardzo już rzadkiej jaszczurki pustynnej. – Wyjaśniła widząc pytające spojrzenie.

 

– Masz wino do popicia – dodała wręczając mu skórzany bukłak.

 

Kwintus jedząc nie odzywał się, próbując zebrać myśli w jedną całość, oraz odpowiedzieć na ogarniające go pytania. Wreszcie po pociągnięciu solidnego łyku czerwonego płynu zwrócił się do dziewczyny:

 

– Wczoraj powiedziałaś że ludzie nazywają cię dżinem lub ifritem, lecz jakie jest twoje prawdziwe imię?

 

– Szannah – odparła po chwili wahania.

 

Zapadło milczenie. Rzymianin zbierał się do zadania kolejnego pytania lecz uprzedziła go.

 

– Wczoraj… – Szannah zaczęła jakby z trudnością – nie uratowałam cię bezinteresownie. Potrzebuję cię. Obserwowałam was odkąd zaczęliście między sobą walczyć. Widziałam twoją ucieczkę, walkę… Przecież ty jesteś ranny! – zawołała przypominając sobie o ciosie jaki otrzymał Kwintus. – Obróć się!

 

Posłuchał jej. Wiedział że jeżeli ktoś może uchronić go przed częściowym kalectwem ręki, to właśnie ona. Dotyk jej dłoni sprawiał mu niewysłowioną przyjemność i radość.

 

– Arrgh!!! – wrzasnął i szarpnął się, a męczarnia stała się nie do zniesienia. – Co ty robisz?!

 

– Uspokój się! Zaufaj mi – odpowiedziała łagodnie, równocześnie upychając w ranę następną garść piasku.

 

Szarpiący ból był nie do zniesienia. Przyprawiał o mdłości. Tylko resztka siły woli pozwoliła Kwintusowi nie stracić przytomności.

 

– Za chwilę rana się zabliźni.

 

Odczekała chwilę, a kiedy ból ustąpił podjęła z powrotem rozmowę:

 

– Jesteś mi potrzebny.

 

"Tak myślałem. Tylko do czego?"

 

– Potrzebuję cię by zemścić się na trybunie!

 

– Co na trybunie? Ty? Za co?

 

Po chwili dopiero pomyślał że powodów do zemsty trybun dostarcza aż zanadto i chyba wszystkim którzy go znają. Jednak zdążył już w myślach tak wyidealizować Szannah, że nie mógł dopuścić do siebie tej wiadomości. Ona była ponad to. Jej to nie mogło dotyczyć. A jednak ogień w jej oczach mówił zupełnie co innego.

 

– Co on ci zrobił? – Powtórzył pytanie.

 

– Nie zrozumiałbyś. Może wydałoby ci się to banalne. – Odparła zgorzkniałym i zawziętym głosem. – Wiem że ty również nie darzysz trybuna miłością i posłuszeństwem, a twoim zadaniem jest go doprowadzić do zguby.

 

– Nie do zguby lecz przed sąd!

 

– A jaką karę by otrzymał?

 

– Powinien zostać skazany na śmierć, ale…

 

– Tak się nie stanie – dokończyła za niego, patrząc mu w oczy.

 

Miała rację większość namiestników prowincji cesarskich czerpała korzyści ze swoich urzędów i nikt nie miał im tego za złe. Jedyny błąd jaki popełnił władca prowincji Africa Proconsularis było narażenie się kupcom których obłożył zbyt wysokimi podatkami oraz nieprzestrzeganie praw rzymskich obywateli, którzy w przeciwieństwie do rdzennych mieszkańców podbitych ziem byli chronieni przez organa władzy. Mimo że przekroczył już prawie wszystkie dopuszczalne granice miał wielu przyjaciół i stronników w Rzymie, w senacie i zgromadzeniu plebejskim. Wielu już uniknęło kary za podobne przewinienia. Jednym z nich był pierwszy cesarz Juliusz, a po nim wielu innych. Z tego powodu obecny władca miasta na siedmiu wzgórzach, obawiając się o tron i życie postanowił skończyć z trybunem. Jednak nie rozumiał że bogactwa namiestnika pozwolą mu uniknąć wyroku sądu, a nawet przejąć władzę.

 

Kiedy zgasły ostatnie języki ognia Kwintus podjął decyzję. Podniósł wzrok na Szannah i westchnął:

 

– Dobrze! Jestem jednym z kilkunastu wysłanników którzy mieli przyjrzeć się na miejscu co tu się dzieje i czy skargi na trybuna są prawdziwe. Miałem zbierać na niego dowody. Wiem już że okłada poddanych niebotycznymi podatkami, obywateli rzymskich zmusza bezprawnie do niewolniczych robót w kopalniach, w górach Atlas. Wiem też że na jego zlecenie zabito jego wielu wrogów politycznych. Więc co chcesz zrobić?

 

– Wejść w ciebie! Posiąść twoje ciało.

 

– Co?! – Kwintus z okrzykiem zerwał się z miejsca.

 

– Tak. Jako dżin jestem związana z pustynią. Poza nią nie przetrwam. Umrę. Trybun wie o tym i dlatego odkąd na niego poluję nie opuszcza miasta. Siedzi w Cirtrze od ponad roku i tylko wysyła coraz to nowych magów i kapłanów różnych bogów by mnie zabili. Jest tam bezpieczny, gdyż nie mogę opuścić tych piasków. Jest jednak od tego wyjątek. Jeżeli wejdę w czyjeś ciało, pustynia już mnie nie ogranicza.

 

– Czemu nie zrobiłaś tego już wcześniej? Czemu wybrałaś właśnie mnie? – W tym pytaniu nie było pretensji czy zarzutu, tylko zwykła ciekawość i nadzieja.

 

– Ktoś musi się na to zgodzić, musi się na mnie otworzyć. Zaakceptować. Nie może się bać, a oprócz tego musi… Nie ważne. Ty spełniasz te warunki! Długo szukałam kogoś takiego jak ty. Więc czy się zgadzasz?

 

– Tak – Kwintus ledwo usłyszał swój szept.

 

Szannah podeszła do niego chwyciła za obie dłonie i podniosła. Przylgnęła całym ciałem… I wniknęła w niego. Przy ogniu stał już tylko rzymianin którego wyraz twarzy powoli zmieniał się z bezgranicznego zdumienia w radość, pewność siebie i zawziętość. Odszukał wzrokiem konia, stojącego nieopodal i skubiącego mizerną kępkę suchych traw. Podbiegł do zwierzęcia, rozwiązał mu nogi i wskoczył na siodło. Sięgnął do pochwy i wyciągnął stalowe ostrze. Przyjrzał mu się pogardliwie po czym wsunął je z powrotem, by spiąć konia ruszając w drogę.

 

 

5

 

 

 

„I co teraz? Zabiję go lecz sama zginę zaraz po nim.” Dotychczas zdecydowaną na wszystko Szannah zaczęły ogarniać wątpliwości. „Zginiemy oboje! Trudno! Ważne że on będzie martwy. Wreszcie wybiła jego godzina. Godzina śmierci!” Triumfowała! „Nic cię już przede mną nie uratuje! Zemsta nadchodzi! Zapłacisz mi za wymordowanie mojego rodu. Zapłacisz mi za uczynienie mnie ostatnim dżinem!”

 

Przed jej oczami znów stanęła wizja śmierci jej rodziny. Ginęli samotnie. Tropieni i ścigani przez czarnoksiężników i kapłanów Setha. Trybun bał się każdej siły zdolnej go pokonać, a magowie mając wolną rękę, poparcie i zasoby władcy prowincji nie ustawali w wysiłkach by zdobyć magiczne moce, które pozyskiwali z zabitych dżinów. Było ich ośmioro, a po niecałym roku pozostała tylko ona. Przy życiu utrzymywała ją tylko wiara że zemsta stanie się kiedyś możliwa. To ona sprawiła że była w stanie bez ustanku wymykać się zasadzkom ścigających ją łowców. Tylko ona dawała jej siłę do przetrwania kolejnego dnia. Zemsta stała się treścią jej życia, które dla niej zamierzała poświęcić. Doskonale zdawała sobie sprawę, że będąc w ciele człowieka nie jest w stanie użyć swoich mocy, jest ograniczona do ludzkich zdolności. Jednak nie wąchała się. Dawno już to zaplanowała. Życie za życie. Poszukiwała tylko człowieka który by jej to umożliwił. Wiedziała że to zadanie graniczące z niemożliwością, że nigdy takiego nie znajdzie, a jednak nie ustępowała w trudach i znalazła… I wbrew wszystkiemu znalazła mężczyznę, który nie bał się jej, który jej zaufał, który ją pokochał.

 

„I którego też kocham!”

 

 

 

 

 

Rzymianin zatrzymał się na środku traktu, zeskoczył na ziemię i oparł się o konia. Westchnął cicho, a z jego klatki piersiowej zaczęła wyłaniać się czarnowłosa głowa Szannah. Kiedy dziewczyna stanęła już koło niego, ciało Kwintusa zaczęło osuwać się bezwładnie, jednak kobieta podtrzymała go zręcznie.

 

– Czy już po wszystkim? Zabiłaś go? – Zapytał zmęczonym głosem, kiedy tylko powróciła do niego świadomość.

 

– Nie, to dopiero początek. – wyszeptała tuląc się do niego.

 

– Żyje? Co się stało?

 

– Nic, to już nie jest ważne.

Koniec

Komentarze

Przejrzałem tylko, bo raczej nie czytuję powieści w odcinkach. Od razu wali po oczach błędny zapis dialogów i brakujące przecinki. A takie kfiatki zniechęcają do dalszej lektury:   Nagłe uderzenie bólu na sekundę sparaliżowało Rzymianina, lecz adrenalina walki, spowodowała że kiedy jego miecz odrąbywał ramię, którym próbował zasłonić się już bezbronny przeciwnik, czół już tylko bezwład kończyny.

Pozdrawiam

Mastiff

Mała informacja: To jest dokończenie wcześniejszego tekstu i nie będzie już żadnej kontynuacji. 

…Jeżeli Rzymianie byli tak naiwni, że zawiązywali sojusz z dopiero co poznanymi obdartusami, to jak zawojowali antyczny świat?Ten rzymski oficer okazał się naiwny jak dziecko. Naga, ładna dziewczyna, to największa atrakcja tego opowiadania. Powinieneś obie części wkleić razem. Pozdrawiam.

Dzięki

Jeżeli chodzi o naiwność to można tak uznać, jednak w mojej koncepcji wyglądało to tak że była to decyzja podjęta w afekcie tj. pod wpływem szoku.

Dowódca posterunku o tak nielicznej obsadzie nie powinien "w afekcie" sprzymierzać się z byle kim, szczególnie z rozbójnikami, których podejrzewa o wiarołomstwo – specjalny wysłannik, którym był Kwintus, mądrością nie grzeszy.   Dialogi zapisywane, że nie daj Quetzalcoatlu. Słabo, Autorze, ze stroną językową.

Nie ma ludzi idealnych i myślących non-stop trzeźwo. A co do strony językowej to: początki bywają trudne i ciężki…

Więc tak: przeczytałem tę część i doszedłem do wniosku, że nie sięgnę do poprzedniej, nie byłbym także zainteresowany ewentualną kontynuacją, ale tej jak twierdzi Autor nie będzie. Opowiadanie raczej z grona tych przeciętnych, wobec których czytelnik pozostaje całkowicie obojętny. Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka